Tym razem Bryan Young poszedł do kina na nowy film, czyli Strażników galaktyki. Film oczywiście nie mógł inspirować ani prequeli ani tym bardziej klasycznej trylogii, ale gdy patrzymy na kino jako historię inspiracji, to faktycznie pełni rolę post-Gwiezdnych Wojen.
Teraz już chyba każdy wraz z kuzynostwem z pewnością już widział nowy film Marvela „Strażnicy galaktyki”. Recenzje filmu były jednomyślne w chwaleniu go, czym z pewnością sobie na to zasłużył. Dla mnie osobiście, nie widziałem żadnej tak fajnej przygody w kinie odkąd ostatni raz widziałem na ekranach „Gwiezdne Wojny” – „Mroczne widmo 3D” jeśli to się liczy.
Nie jest niespodzianką, że film przypomina ludziom naszą ulubioną odległą galaktykę. James Gunn znalazł swój własny sposób by zrobić film jak „Gwiezdne Wojny”, wspomniał o tym w rozmowie z Den of Geek:
- Moim celem była moja wersja „Gwiezdnych Wojen”. Kiedy się zastanawiałem, czy zrobić ten film, szansa na zrobienie czegoś takiego stanowiła jedną z rzeczy, które wciągnęły mnie na pokład. Nie tylko „Star Wars”, ale też „Poszukiwacze Zaginionej Arki” i inne filmy tego typu. Kochałem je, gdy byłem dzieckiem. Chciałem zrobić film, który by sprawił, że ludzie poczują się w ten sam sposób jak ja się czułem. Nie chodzi o to, że chciałem aktywnie przypominać coś, co już istniało, ale chciałem to wszystko zmiksować. Tak patrząc w przyszłość. To właśnie mój film łączy z tamtymi filmami, bardziej niż cokolwiek innego. „Poszukiwacze” czy „Gwiezdne Wojny” były nowymi wersjami seriali z lat 30., mam nadzieję, że moi „Strażnicy” zrobili coś podobnego, bazowały na tamtych filmach ale jednocześnie tworzyły coś nowego.
A to jest dokładnie to o czym są moje artykuły, śledzenie filmowego DNA, które doprowadziło do powstania „Gwiezdnych Wojen”, a w szczególnych przypadkach zostało potem powielone przez nowe pokolenie filmowców w ich własnych filmach. W wywiadzie dla NPR Gunn dodaje:
- Dorastałem kochając wysokobudżetowe, spektakularne filmy, czyli „Gwiezdne Wojny” zmieniły moje życie jako dzieciaka. Wiecie, najbardziej istotne dziś produkcje są jednocześnie naprawdę widowiskowe. To są filmy, które dziś ludzie idą oglądać w kinach.
Podobieństwa między tymi filmami głównie są w strukturze i tonie. W obu widzimy fragmenty światów, które ledwo możemy poznać, zanim nasi bohaterowie odlecą do następnego miejsca. No i zupełnie jak w większości „Gwiezdnych Wojen” finalna bitwa rozgrywa się na wielu płaszczyznach: okręt przeciw okrętowi, osobisty pojedynek między członkami rodziny, bitwa naziemna. No i całość zmierza do potencjalnego zniszczenia całej planety. Postać Chrisa Pratta, Star-Lorda, jest bardzo podobna do Hana Solo, to facet, który widzi jedynie czubek własnego nosa, ale odkrywa, że pod powłoką jest całkiem spoko kolesiem. No i powiedzmy sobie szczerze, czy szop Rocket mógłby w ogóle pojawić się na ekranie bez okrutnych, ale i cudownych Ewoków, które wybrukowały mu tę drogę? No i fakt, że Rocket dostaje pomocnika w stylu Chewbaccy – Groota? Doskonałość. I nawet nie dam się wciągnąć w dyskusję o tym jak George Lucas zainspirował scenę po napisach.
Bardziej niż wszystko inne „Strażnicy Galaktyki” to zabawa. Może największym wpływem „Gwiezdych Wojen” jest to, że tu skondensowano każdy zabawny moment z sagi i dostarczono nam go w skoncentrowanej dawce?
Ale na tym wszystko się nie skończy, nie znaczy, że „Strażnicy galaktyki” nie będą inspirowały „Gwiezdnych Wojen”. Gary Whitta, jeden ze scenarzystów samodzielnych filmów „Star Wars” twittował o dziele Jamesa Gunna przez cały weekend, nazywając je:
- To wszystko, co kocham w chodzeniu na filmy. To było jakby mieć cewkę, która wprowadza zabawę i eskapizm. W bardzo dobry sposób.
Ale zanim dowiemy się czy „Strażnicy Galaktyki” będą wpływać na „Gwiezdne Wojny”, tak jak „Star Wars” wpłynęło na nich, mamy niesamowitą okazję zobaczyć tą zabawną kosmiczną przygodę w kinach. A za to możemy podziękować fanowi „Gwiezdnych Wojen” Jamesowi Gunnowi.