Dziś ważne wydarzenie dla fanów gier ze świata „Gwiezdnych Wojen” – na amerykańskie (i niektóre polskie) wchodzi „Kinect Star Wars” – gra wykorzystująca niesamowite możliwości sensora Kinect. Dzięki uprzejmości pana Marcina Lewandowskiego z Microsoft Polska mogłam na własnej skórze przetestować grę i przedstawić wrażenia z niej w poniższym raporcie. Przypominamy, że sugerowana cena w Polsce to 199,90 zł za egzemplarz „Star Wars Kinect”, a 1699 zł za unikalną konsolę R2-D2. Nie zapomnijcie też o naszym
konkursie, w którym możecie wygrać grę.
Wprowadzenie
Muszę na początku zaznaczyć, że było to moje pierwsze doświadczenie z Xboksem, a tym bardziej z Kinectem, dlatego z dobrą godzinę zajęło mi przyzwyczajenie się do sterowania. Gra na początku wita nas ekranem wstępnym, a dość proste menu zrobione jest na tle Świątyni Jedi, z C-3PO i R2-D2 w roli przewodników. Aby poruszać się pomiędzy dostępnymi opcjami, należy przeciągnąć ręką „wskazówkę” i przytrzymać ją na strzałkach znajdujących się na skraju ekranu – sztuka, której nie opanowałam do końca. Trybów gry mamy pięć i w celu wybrania któregoś z nich trzeba chwilę potrzymać wskazówkę na jego ikonie.
Jedi Destiny – Dark Force Rising
To pierwszy i zdecydowanie najciekawszy tryb, bo posiadający własną fabułę. W wersji demo, w którą grałam, dostępnych było kilka misji na Kashyyyku, ale nie od początku. Na początku wybieramy wygląd postaci, którą będziemy kierować – jest to, niestety, bohater zdefiniowany z góry i nie ma opcji modyfikacji jego wyglądu – a szkoda, bo wybór ten jest podyktowany jedynie względami estetycznymi. Do wyboru mamy kilkoro ludzi, Zabraka, Bitha i Twi’lekankę. Jeśli chcemy, możemy też zadecydować jak będzie wyglądał nasz towarzysz (jeśli gramy samotnie, jest to jedynie sterowany przez konsolę „pomagacz”. Gdy bawimy się we dwójkę, jest to postać drugiego gracza). Akcja gry dzieje się gdzieś w okolicach wojen klonów – prawdopodobnie pod sam koniec, biorąc pod uwagę fakt, iż toczymy bitwy z Separatystami na obleganej ojczyźnie Wookieech. Fabułę chyba dość trudno uznać za kanoniczną, niemniej jednak jest dość wciągająca. W pierwszych misjach odpieramy ataki Trandoshan, wspomaganych przez Konfederację. Prócz naszego towarzysza pomaga nam mistrzyni Mavra Zane, a czasem także Chewbacca. Gdy udaje nam się przebić przez szereg wrogów, okazuje się, że wszystko obserwują dwaj niebieskoskórzy zabraccy Mroczni Jedi. Całkiem intrygujący zwrot akcji. Później historia zabiera nas na Felucię i Coruscant.
Esencja trybu fabularnego to walka, która jest najbardziej niesamowitym aspektem gry. Szczerze mówiąc, starcia toczone na Kashyyyku przypomniały mi trochę początek „The Force Unleashed” – tylko teraz wyobraźcie sobie, że nie wciskacie przycisków na klawiaturze lub padzie, lecz unosicie dłoń i lekko ją zaciskacie… a droid leci w dół kanionu. Wrażenie, które czuje się, gdy nasz bohater macha mieczem tak, jak chcemy i używa Mocy wedle naszej woli, jest nie do opisania. Początkowo opanowanie wszystkich ruchów sprawia trochę problemów. Machając prawą ręką rozdajemy ciosy, a specjalny, „obrotowy” ruch nadgarstka pozwala nam na odbijanie strzałów. Trzeba przy tym zaznaczyć, że nie trzeba być mistrzem szermierki, by opanować walkę tą bronią – najprostsze ruchy wystarczają, by pokonać wrogów. Lewa dłoń służy natomiast do wykorzystywania Mocy – udało mi się odkryć pchnięcie i chwyt, możliwe, że są jeszcze inne (nie miałam instrukcji, a gra nie zawsze podpowiada co robić). Mamy też inne ruchy – możemy gwałtownie przyspieszyć, skoczyć, a w walce również kopać przeciwnika. Pomiędzy pojedynkami postać sama przechodzi do kolejnego wroga, co uważam za trochę niefortunne – znacznie skraca to grę. Bo poziomy przechodzi się szybko, gdy już załapiemy o co chodzi. A może było to spowodowane faktem, iż grałam w misje początkowe. Za to nie możemy narzekać na brak zróżnicowania – prócz siekania wrogów na kawałki mamy też zadania polegające na przykład na szybkim zeskakiwaniu z platform lub chronieniu Chewiego uciekającego przed czołgami Konfederacji. Całkiem ekscytująca była sekwencja, w której Wookiee siedział za sterami pojazdu, a ja musiałam pozbywać się STAP-ów.
Na oddzielny akapit zasługują tryby walki w kosmosie. W wersji demo dostępne były dwie takie misje, nad Kashyyykiem i Felucią. Zasadniczo polegają one na namierzaniu celownika we wrogie okręty – aby to zrobić należy użyć dwóch wyciągniętych rąk – wcale nie jest to takie łatwe, bo celownik ma tendencje do skakania, jeśli nie umiemy go opanować. Nasza jednostka strzela sama, ale jeśli chcemy, mamy do dyspozycji pociski lub ładunki sejsmiczne, odpalane poprzez gwałtowne pociągnięcie dłoni do tyłu i do przodu. Nad Felucią zasiadłam za sterami myśliwca Jedi (widok był z zewnątrz), natomiast nad Kashyyykiem przyszło mi sterować od środka działkiem „Sokoła” (albo jednostki bardzo do niego podobnej). Moim zdaniem jest to mniej ciekawy tryb od walki na ziemi, niemniej jednak ma swoje zalety. Pewne etapy były jednak za trudne, by nie powiedzieć - delikatnie irytujące. Nad Kashyyykiem po prostu się zacięłam, gdy przyszło mi przedzierać się po raz piąty przez chmarę Sępów.
Wyścigi
To drugi dostępny tryb i ten, który gwarantuje poranne zakwasy na ramionach. Jak zapewne widzieliście na udostępnianych przez twórców materiałach, do sterowania używa się dwóch wyciągniętych ramion, które należy przechylać tak, by maszyna skręciła. Przyspiesza się tak samo, jak odpala pociski w myśliwcu. Do wyboru miałam dwie planety – Tatooine i Utapau, choć w pełnej wersji dochodzą jeszcze Bespin, Coruscant i Felucia. Muszę przyznać, że trasę Boonta Eve odtworzono z niemal stuprocentową dokładnością, ale za to wyścig na Utapau ma po drodze więcej niespodzianek, na przykład przejazd przez wodospad i coś w rodzaju złączy. Na początku możemy też wybrać maszynę, którą będziemy się ścigać – w demo miałam trzy, w pełnej jest ich piętnaście. I tu należą się wielkie brawa dla twórców, bo nie różnią się one jedynie wyglądem, czy nic nie mówiącymi statystykami. Istnieje ogromna różnica w prowadzeniu małych jednostek i na przykład wielkiego ścigacza Sebulby. Jedne pojazdy szybciej ładują przyspieszenie, inne za to mają większą prędkość standardową; maszyna Sebulby łatwo przechyla się na boki i ma tendencję do zbaczania z trasy, a „ciężaru” małych jednostek niemal nie czuć. Na różnych trasach czekają na nas niespodzianki – prócz konkurencji, do naszego pojazdu mogą się przyczepić sondy lub szczury womp. Wyścigi to dość łatwy tryb i wielka szkoda, że składają się tylko z jednego okrążenia – być może da się to zmienić w pełnej wersji. Choć z drugiej strony – nie wiem, czy po trzech dałoby radę się wyprostować.
Galactic Dance Off
Galaktycznej potańcówki bałam się najbardziej, bo moje umiejętności taneczne są mniej więcej na takim poziomie, jaki miał komandor Shepard. Okazuje się, że nie taki diabeł straszny, jak go malują, ale po kolei. Ten tryb jest bazowany na innej grze na Kinecta – „Dance Central” (przykładowy gameplay
dostępny tutaj) i cechy wyżej wymienionej gry są tam widoczne jak na dłoni. Tutaj całą zabawę również zaczynamy od wyboru postaci – bohaterów dość kolorowych (jest to na przykład pani w rozłożystej, czarnej sukni i wielkiej różowej peruce lub żeńska wersja techników z Gwiazdy Śmierci) i moim zdaniem mało pasujących do klimatu „Gwiezdnych Wojen”. Całe szczęście nie widzimy ich za długo, bo pojawiają się jedynie w tle – kierujemy ruchami postaci z Sagi. Drugim krokiem w wyborze trybu gry jest bowiem zdecydowanie się na piosenkę – to ona decyduje o tym, gdzie będziemy tańczyć, oraz w kogo się wcielimy. W demo były dostępne dwie: „We no speak Huttese” (
We no speak americano) i utwór zatytułowany chyba „Han and Chewie” (
Canned Heat) . Ten pierwszy był grany w pałacu Jabby, a bohaterkami były Twi’lekanki i Leia; drugi to komnata do zamrażania w karbonicie na Bespinie wraz z zestawem Han i Lando.
Nie odważyłam się na zagranie na zaawansowanym trybie trudności (mamy ich trzy), a gra początkowo jest trudna. To znaczy – jest trudna, dopóki nie zdamy sobie sprawy, że musimy potraktować tańczącą postać jako nasze lustrzane odbicie – wówczas łatwo załapiemy, o co chodzi, pląsy zaczną wychodzić nam lepiej, a zerkanie na podpowiedzi przestanie być konieczne. Dużą zaletą tego trybu jest prawdziwa różnorodność układów – niektóre ruchy są naprawdę wymyślne. A gra bardzo uważnie patrzy, czy wykonujemy je prawidłowo. Możemy stracić punkty nawet za złe ustawienie nóg. Tym, co zachwyciło mnie w tym trybie, była przepiękna animacja postaci, znacznie lepsza od kukieł obecnych w „Dance Central”. Leia kręci zmysłowo biodrami, a Lando wymiata niczym John Travolta. No dobrze zatem, tylko co z tym fantem robić? Zdaje się, że wysokie wyniki dają nam możliwość odblokowania kolejnych piosenek (w sumie piętnaście), ale ten tryb to raczej odskocznia, coś dobrego na imprezy albo zakład z przyjaciółmi. Mam jednocześnie wrażenie, że tutaj głównie bawić się będą dziewczyny, bo ciężko mi wyobrazić sobie panów machających rękami i nogami na prawo i lewo – choć mogę się mylić. „Dance Off” jednocześnie odbił się chyba najgłośniejszym echem w świecie fanów, którzy zarzucali mu „świętokradztwo”. Może rzeczywiście widok pląsającego Solo czy DJ-a Lobota to coś, do czego trzeba się przyzwyczaić, ale po chwili przychodzi to łatwo. A w życiu czasem jest potrzebna odrobina uśmiechu.
Rancor!
To coś na odstresowanie się, a jednocześnie tryb, w którym – co może zaskakiwać – najpełniej wykorzystujemy nasze ciało do operowania bohaterem. I tym razem początek rozgrywki to wybór mapy – były to Mos Eisley (z rancorem „piaskowym”) i Theed (z byczym rancorem). Menu wyboru sugerowało, że w pełnej wersji mamy możliwość zmiany zwierzaka (dochodzi tu jeszcze rancor dżunglowy i „tyraniczny”), ale przeczył temu filmik wyświetlany przed każdym miastem. Podobno rancory różnią się między sobą umiejętnościami, ale nie dostrzegłam tego. Ta gra polega oczywiście na sianiu jak największego zniszczenia w dość krótkim czasie. Jak wspomniałam, mamy tu większy zakres ruchów – a zatem, dzięki człapaniu i obracaniu się sterujemy zwierzakiem, ruchami rąk niszczymy budynki, uderzamy w ziemię, łapiemy niewinnych obywateli lub rozpłaszczamy ich w łapach. Mamy jeszcze skoki i szybki bieg, który aktywujemy, gdy pochylamy się lekko do przodu i „zamiatamy” rękoma. Tutaj należy wspomnieć, że ważne jest dobre ustawienie Kinecta – niestety, ten, na którym testowałam, czasem nie wyłapywał moich ruchów i nie wiem czy była to wina moja, jego, czy względnie małej przestrzeni.
Jak już wspomniałam, tutaj gra nie jest specjalnie wymyślna, to tryb zniszcz-wszystko. Mimo tego daje mnóstwo satysfakcji – bo któż nie chciałby być rancorem? Byłoby o wiele zabawniej, gdyby rozgrywka mogła trwać dłużej. Na ekranie bowiem mamy zadania, które musimy wykonać, by spowolnić trochę upływający nieubłaganie czas i nazbierać punktów. Są to wyzwania typu: „Zniszcz pojazd” lub „Zjedz obywatela” (ci odbudowują zasoby naszego zdrowia), ale ich zdolność do zatrzymywania czasu jest znikoma i przez to nim się obejrzymy, cała frajda się kończy. Im więcej wyzwań skończymy, tym dostaniemy więcej punktów, a te z kolei dają nam możliwość odkrycia kolejnych planet – następną w kolejce była Felucia, jest jeszcze Mos Espa, a także sekretny rancor do odblokowania. Na osi czasu mamy dwa wydarzenia – pierwsze to wysłanie przez wroga wojsk naziemnych (na Tatooine jest to Imperium, w Theed Separatyści), a drugie – sił powietrznych. Jeśli nasze zdrowie znacznie spadnie, żołnierze nas łapią i możemy się szybko uwolnić, machając rękoma, albo stracić jedno z trzech żyć. Podsumowując, jest to ciekawy, dość luźny tryb, do którego chętnie się wraca. Problematyczne, prócz krótkiego czasu, jest jednak również to, że rancor nie zawsze nas słucha. Jak to rancory mają w zwyczaju.
Duel of the Fates
To ostatni tryb i tu od razu należy się małe wyjaśnienie – jak mnie poinformowano, dodano go po to, by gracz mógł stoczyć pojedynki, które nie mieszczą się w ramach czasowych trybu „Jedi Destiny”. Innymi słowy, są to czyste walki z bossami bez jakiejkolwiek otoczki fabularnej, choć kolejni przeciwnicy odblokowywani są poprzez czynienie postępów w „Destiny”. Mi przyszło się zmierzyć z Darthem Vaderem na Bespinie, a konsolowy „pomagacz” pojedynkował się z jednym z wyżej wymienionych Sithów. W przeciwieństwie do trybu fabularnego, walka tutaj jest turowa – pierwszym krokiem jest zablokowanie ataków wroga. Przyznaję, to był najcięższy element tej gry – nie dość, że ciosy padały często, to jeszcze nie zawsze jest oczywiste jak sparować dany atak. Im lepiej nam pójdzie, tym potem mamy więcej czasu w naszej turze. Gdy już odeprzemy wystarczającą ilość ciosów, obie postaci krzyżują miecze, a my musimy uderzyć, gdy widzimy błysk na naszym ostrzu. Potem przychodzi nasza kolej – nie ma tu wielkiej finezji, możemy albo okładać wroga ciosami, albo użyć Mocy i rzucić w niego elementami otoczenia. Potem tura się kończy i zaczynamy od nowa. Gdy zbijemy zdrowie wroga do zera, przechodzimy do kolejnego pomieszczenia (w którym to, rzecz jasna, zdrowie oponenta wraca do stanu początkowego) – mamy trzy takie etapy. Pod sam koniec pojawia się wielki, czerwony napis „FINISH HIM”… a nasza postać, zamiast dobić wroga, ucieka.
Ten tryb podobał mi się najmniej, choć jest to dość irracjonalna opinia. Może niektórzy odniosą wrażenie, że jest dodana na siłę, ale nie to mnie najbardziej martwi. Brak tu dynamiki znanej z trybu fabularnego, sama walka wydawała mi się momentami dość toporna i monotonna – Vader nie próbował żadnych innowacyjnych ruchów, zabawa polegała na powtarzaniu cały czas tego samego schematu. Być może w pełnej wersji pojawi się tutaj jakaś innowacja – choćby inni przeciwnicy, którzy stosują różne metody walki. Pochwalić jedynie muszę etap blokowania ciosów, bo jest naprawdę trudny i wymagający.
Technikalia
Największy zarzut, jaki mam w stosunku do „Star Wars Kinect“ to nierówna jakość grafiki. Bo z jednej strony jest całkiem ładna – troszeczkę stylizowana, do tego kolory wyglądają niesamowicie na telewizorze HD. Widać wyraźnie cień liści odbijający się na lekku, które mają charakterystyczną, „skórzastą” fakturę… a zaraz potem różowy cień nad powiekami Twi’lekanki przeskakuje w inne miejsce. Futro Chewiego wygląda momentami jak zlepek tekstur, postaci otwierają usta jak kukły, a najgorsze jest chyba to, że bardzo duża część modeli ma powystrzępiane krawędzie. Za to nic nie można zarzucić dźwiękowi – klasyczne utwory Johna Williamsa idealnie wpasowują się w klimat gry, a głosy postaci brzmią dobrze – wielka szkoda tylko, że nasz padawan nie mówi ani słowa. Grałam w wersję angielską, w której usłyszymy Toma Kane’a jako Yodę i Anthony’ego Danielsa jako C-3PO. W Polsce gra ukaże się z dubbingiem i wówczas będziemy mogli ocenić, czy nasi aktorzy spisali się dobrze.
Podsumowanie
Po testach „Star Wars Kinect” wyszłam naprawdę bardzo zadowolona. Główny mój dylemat polega na określeniu kategorii wiekowej tej gry – i chyba dobre będzie stare jak świat powiedzenie „od sześciu do stu sześciu”. Z jednej strony, zwłaszcza fabularnie, jest to gra skierowana raczej do młodszej widowni (choć nie chcę przez to powiedzieć, że jest infantylna). Obawiam się też, że dorośli i doświadczeni gracze mogą ją skończyć zbyt szybko. Z drugiej – ja bawiłam się doskonale i wierzę, że innych ta gra również wciągnie. Jest to fantastyczna okazja, by trochę się poruszać, a nie tylko siedzieć i gapić się w monitor. „Kinect” pozwala naprawdę „poczuć Moc” – i to nie jest tylko zwykły slogan reklamowy. Możemy czuć się jak Jedi, jak rancor, jak wielki ścigacz… Gra ma swoje wady, może nie jest nie wiadomo jak ambitna, ale nie przyćmiewa to czystej zabawy, jaka płynie z grania w nią. Jest to produkt po prostu godny polecenia, jeśli chcemy na chwilę oderwać się od rzeczywistości.
Temat na forum
KOMENTARZE (12)