Kiedy w 1997 wyszła Wersja Specjalna „Gwiezdnych wojen” poszliśmy z żoną je obejrzeć. Nie widziałem tego filmu przez kilka lat, wiec była także wyjątkowa możliwość, by zobaczyć go na wielkim ekranie.
Już muzyka otwierająca film okazała się dreszczem rozkoszy.
Potem Gwiezdny Niszczyciel pojawił się na ekranie przed nami, stawał się większy i większy i wciąż leciał, a ja zrozumiałem jak dobrze się bawię, nie powstrzymując głupkowatego uśmiechu zachwytu. Nie spodziewałem się takiej reakcji. Dwadzieścia lat wcześniej poszedłem z moim bratem po raz pierwszy na „Gwiezdne wojny”, gdy oryginalnie grano ten film w kinach, a tu przez następne kilka godzin znów byłem ośmioletnim chłopcem, podziwiającym w zdumieniu to jak oglądałem coś co się stało częścią historii.
Ale ani ośmioletni chłopak, ani nawet 28-letni mężczyzna, który znów czuł się jak chłopak, nie mógł sobie wyobrazić, że pewnego dnia będzie bawić się w uniwersum „Gwiezdnych Wojen” osobiście.
Przeskakoczmy 15 lat odkąd obejrzałem Wersję Specjalną i okazuje się, że jestem profesjonalnym pisarzem (kolejna rzecz, o której wtedy nawet nie marzyłem. W sumie, w 1997 została wydana moja pierwsza powieść, przez pewno małe wydawnictwo, to był rok pełen wrażeń, było ich więcej niż zazwyczaj). Krótka wiadomość od mojego wyśmienitego agenta Howarda Morhaima (wysyłał e-mail z telefonu, stąd taka zwięzłość) zakończył się zdaniem „A tymczasem, nie chciałbyś napisać powieści „Star Wars””?
Pomyślałem o tym przez chwilę i uderzył mnie brak informacji w tym zdaniu. Kto o to w ogóle prosił? W jakiej erze miałbym coś pisać? Czy dostanę wolną rękę, czy raczej będę musiał podążać za jakimiś wytycznymi? Kiedy mam zacząć? Czy mam na to czas? Czy nie przeszkodzi mi to w innych projektach nad którymi pracuję i na które mam krótkie terminy? Czy w ogóle dam radę? Czy nie utonę w przygotowaniach?
Przy tych wszystkich pytaniach kłębiących się w mojej głowie, potrzebowałem 1,3 sekundy by napisać odpowiedź „Cholera tak!”
Trochę dłużej zajęło mi przekonanie samego siebie, że to było prawdziwe.
Byłem podniecony, ale i trochę wystraszony. To duża część mojego dzieciństwa, niektóre z moich ulubionych filmów, wiedziałem też, że „Gwiezdne Wojny” stały się jednym z najbardziej rozbudowanych i kompleksowych uniwersów w historii. Wyobrażałem sobie, że wyślą mi pudło książek i komiksów, zanim będę mógł choćby pomyśleć o pomyśle. To będzie zabawa, ale jednocześnie mnóstwo roboty!
Kolejne dyskusje z moim redaktorem ukierunkowały mnie na to czego LucasBooks i Del Rey oczekują ode mnie. I jak to jest ekscytujące! Miałem napisać najbardziej pierwszą powieść w uniwersum „Gwiezdnych Wojen”. Osadzoną 25 tysięcy lat przed wydarzeniami „Gwiezdnych wojen” (tak, wiem, że to się nazywa teraz „Nowa nadzieja”, ale dla mnie niezależnie czy mam 8, 28 czy 43 lata ten film to będą zawsze „Gwiezdne wojny”), ma się wgłębiać w całkowicie nową erę – Świt Jedi – którą już eksplorowali renomowani scenarzysta komiksowy i artystka – John Ostrander i Jan Duursema.
Uff, myślałem, że choć dzięki temu moje poszukiwania będą łatwiejsze.
Cóż... może trochę.
Szybko jednak zrozumiałem, że Expanded Universe „Gwiezdnych Wojen” ma przeszłość nawet w tak odległej historii.
Po pierwsze było dużo długich dyskusji z moim redaktorem, z Johnem, z Jan, z ich redaktorem z Dark Horse, przez e-mail, Skype’a, telefony. Miałem przywilej by przeczytać komiksy „Dawn of the Jedi” zanim je wydano, a także dowiedziałem się kilku rzeczy, które John i Jan planowali na przyszłe opowieści. Znalazłem kilka tematów, które mnie zainteresowały i które mógłbym trochę bardziej rozbudować... coś do czego jak się wkrótce okazało John i Jan mieli już swoje własne plany.
Zmieniłem więc trochę podejście, napisałem propozycję na „Into the Void”. To była samodzielna opowieść, która dzieje się w systemie Tythona, w tym samym czasie co komiksy „Force Storm”, czyli mogłem stworzyć własne postaci, własną historię, trochę zmodyfikować świat, ale jednocześnie osadziłem go w tym, na który wpływały komiksy. Mogłem odwiedzać planety, rozbudowywać ich faunę i florę, politykę, krajobrazy i inne rzeczy. Mogłem eksplorować i pisać o Świątyniach Je’daii na Tythonie, o tym jak młodzi podróżnicy Je’daii odbywają pielgrzymki przez wrogie terytorium do każdej ze Świątyń, w których odbywa się część ich szkolenia (no i jaki zaszczyt, ale i presja mnie spotkała, gdy pisałem o wczesnym szkoleniu Je’daii, jak uczniów uczono i doświadczano Mocą, i jak Je’daii podchodzą do samej Mocy, co jest zdecydowanie inne).
No i stworzyłem Lanoree Brock, jedną z moich ulubionych postaci jakie wymyśliłem.
Opowieść ta zawsze miała zawierać konflikt brata i siostry. Od początku wiedziałem, że chcę by protagonistą była siostra. Lubię silne kobiece postaci, uwielbiam o nich czytać, ale też zawsze lubiłem je pisać. Myślę, że Lanoree jest silna – jest zdeterminowana, niezależna, inteligentna, twarda jak skała, pewna swoich umiejętności i pewnie trochę wpada w arogancję. Jednocześnie jest też skonfliktowana, przez powieść zaczyna doświadczać pewnych wątpliwości. Ślizga się i popełnia błędy. Nie lubię krystaliczno dobrych, czy całkowicie złych postaci... fascynujące mnie aspekty zawsze znajdują się gdzieś w odcieniach szarości.
Podobnie jest z antagonistą, jej bratem Dalienem. Jest tym złym, to pewne – brutalny, porywczy, bezlitosny. Robi brzydkie rzeczy. Ale chciałem też, by czytelnik czuł trochę sympatii do niego, a nawet by częściowo rozumiał dlaczego on robi to co robi.
No i miałem z tym zabawę. „Into the Void” to jedno z moich najbardziej zabawnych pisarskich doświadczeń w całej mojej karierze, ale tylko częściowo dlatego, że to powieść „Star Wars”. Podobało mi się to, ponieważ myślę, że to bogata, wielopoziomowa historia, fantastyczna opowieść dużego formatu osadzona w kosmosie (tak zresztą widzę wszystkie opowieści „Star Wars”, ale wiem, że to duże pole do debaty). Kochałem wolność, którą mi dano w tworzeniu nowych postaci miejsc, oraz fakt, że mogłem ustanowić wczesne szkolenie Je’daii.
Kończąc chcę wspomnieć kilka słów o aspekcie który najbardziej mi się podobał, nazywaniu postaci. Postaci z filmów mają już uznane imiona, rozpoznawalne wzdłuż i wrzesz, ale wynika to też w dużej mierze z umiejętności tego jak je stworzono. Wydaje mi się, że więcej ludzi na Ziemi zna imiona Hana Solo, Chewbaccyy czy księżniczki Lei niż nie zna.
Nazwanie moich własnych postaci trochę mnie martwiło, dopóki nie doszedłem do tego, że mogę uhonorować dwoje wyjątkowo ważnych ludzi w moim życiu. Lanoree to anagram od Eleanor (moja córka), a Dalien to anagram od Daniel (mój syn). Ellie była podekscytowana, że będzie tym dobrym. A kiedy powiedziałem Danowi, że będzie tym złym to był bardzo podniecony. Nawet gdy musiałem mu powiedzieć, że nie będzie miał miecza świetlnego.
Oto jaką drogę przeszedłem od zapatrzonego w cuda ośmiolatka aż do czterdziestotrzyletniego pisarza „Gwiezdnych Wojen”. Jestem zaszczycony i podekscytowany tym, że dano mi możliwość stworzenia małego zakątka w ciągle rozrastającym się uniwersum „Gwiezdnych Wojen”, nawet jeśli wciąż czuję się jedynie jak uczeń.