Rozdział 3
Luke Skywalker stał w Wielkiej Sali Akademii Jedi i patrzył na znikającego w oddali „Sokoła Millennium”, a wraz z nim jego siostrę oraz jej rodzinę i przyjaciół. Jakaś część jego osobowości chciała lecieć z nimi, pomóc im wyrwać młodego Anakina Solo ze szponów ciemnej strony, nawrócić na ścieżkę dobra i poprowadzić ku światłu. Wiedział jednak, że jego obecność niewiele by mogła pomóc w tej sprawie; Anakin był głuchy na jego argumenty już na Roon, a od tego czasu z pewnością zabrnął w mrok już bardzo głęboko. Luke był pewien, że na Exaphi nie pokazał jeszcze wszystkiego.
A prawie udało mu się pokonać Dartha Vadera.
Vader…
Luke właściwie sam nie wiedział, co o nim myśleć. Z jednej strony był pewien, że nie ma on nic wspólnego z Anakinem Skywalkerem, jego ojcem, z drugiej wszystko jak dotąd wskazywało na to, że galaktyka znów ma do czynienia z cudownie zmartwychwstałym Mrocznym Lordem Sith. Ale jak? Przecież nawet Moc nie dawała nikomu możliwości powstania z grobu, zresztą Luke sam podkładał ogień pod stos pogrzebowy. Co więcej, był pewien, że jego ojciec był obecnie na najlepszej drodze ku zjednoczeniu z Mocą, czego dowodem były chociażby te wszystkie sny i wizje z Anakinem Skywalkerem w roli głównej. Co więcej, ostatnio ojciec Luke’a wspominał coś o ciężkiej próbie, jaką będzie musiała przejść jego wiara. Czy mógł on mieć na myśli tę chwilę, która właśnie nadeszła i ten test, jaki miał właśnie przejść? A jeśli tak, i jeśli rzeczywiście Anakin Skywalker nie miał nic wspólnego z Darthem Vaderem, to kim był obecny Czarny Lord?
Czyżby klon? Nie, zreflektował się Luke, to niemożliwe. Nie dość, że nie było w Mocy żadnych śladów wskazujących na to, że to istota sklonowana, to jeszcze jej sygnatura jest niemal zupełnie obca. Pod paroma względami analogiczna do aury Vadera (Luke przypisywał to podobnemu korzystaniu z Mocy), ale jednak obca. Miała w sobie może coś sztucznego, syntetycznego, ale w dziewięćdziesięciu procentach różniła się od tego, czym emanował dawny Vader. Żaden pozorant też nie wchodził w rachubę, bo Skywalker najzwyczajniej w świecie nie wierzył, że możliwe jest osiągnięcie takiego poziomu panowania nad Mocą w… no właśnie. Luke nawet nie wiedział, jak długo Vader szkolił się, by tak dobrze zrozumieć Moc i zabójczo umiejętnie się nią posługiwać. Ponadto Moc zdawała się przez dłuższy czas nie wiedzieć o jego istnieniu, co oznaczało, że albo go wtedy nie było, albo się maskował. W obu przypadkach musiał jednak władać ogromnym potencjałem.
Może był w Dolinie Jedi? To by miało sens, chociaż rodziło kolejne pytania. Skąd wiedział o Ruusan? Jak i kiedy się tam dostał? Czy w takim razie jego zmodyfikowany superniszczyciel, który brał udział w Bitwie o Exaphi, to „Vengeance”, zaginiony okręt Jereca? I skąd się w ogóle wziął? Czy był jednym z Rebornów Desanna albo Kultystów Ragnosa? Jeśli tak, to czemu nie było ich więcej? I skąd u niego taka potęga, w dodatku tylko w niewielkim stopniu mająca charakter syntetyczny? Zbyt to zagmatwane, żeby móc jednoznacznie stwierdzić, czy taka jest prawda. A w dodatku, nawet jej potwierdzenie niewiele dawało.
Luke po prostu nie wiedział.
- Słucham was.- rzekł, nie odwracając się nawet od okna, i otrząsając jednocześnie z tych wszystkich ponurych przemyśleń.
- Mówiłam, że nas wyczuje.- rzekła Mara tonem osoby dalece ufającej własnej intuicji.- Wybacz, że przeszkadzamy,- zwróciła się do Luke’a.- ale musimy o czymś porozmawiać.
Skywalker uśmiechnął się łagodnie i zwrócił się do nowo przybyłych, chociaż doskonale wiedział, kto przyszedł, a także domyślał się, w jakim celu. Oto stała przed nim jego żona, Mara Jade Skywalker, a także legendarny Kyle Katarn, pochodzący z Etti IV Ewon Five-For-Two, nawrócony niedawno Brakiss oraz Wieiah, młoda Jedi z Zeltrosa. Piątka rycerzy, która jak dotąd, miała niebagatelne znaczenie dla przebiegu całej wojny z Executor’s Lair.
- Gdzie wasz uczeń, Wieiah?- spytał Luke, ignorując pytanie Mary. Wiedziała bowiem doskonale, że w kwestii inicjowania jakichkolwiek narad czy zebrań nie musi pytać męża o zdanie.
- Póki co ćwiczy z automatami treningowymi.- rzekła Zeltronianka.- Dawał sobie doskonale radę, walcząc z cieniem i ze zdalniakami, więc uruchomiliśmy dla niego dwa roboty treningowe firmy Trang.
- Aż dwa?- Skywalker zmarszczył czoło.- Czy to nie jest zbyt niebezpieczne?
- Daje sobie radę.- zapewnił go Brakiss.- Jest chyba naturalnie predysponowany do fechtunku. Mam wrażenie, że to charakterystyczna cecha wszystkich Zabraków.
- Z tym, że w sumie przekazujemy mu stosunkowo niewiele na temat natury Mocy.- dodała Wieiah.- Znacznie lepiej idzie mu nauka walki, niż telekineza czy perswazja.
- Nauczy się.- stwierdził Luke.- Prędzej czy później rozwinie się na tyle, że nie będzie mu to sprawiać kłopotów. Corran też na początku nie był w stanie poruszać przedmiotów.
- Taa…- mruknął Kyle, po czym dodał głośniej.- Luke, musimy porozmawiać. Poważnie. Chodzi o…
- Dartha Vadera.- dokończył Skywalker, a po jego twarzy przemknął jakiś cień. Było jasne, że trudno mu zdobyć się na obiektywizm w tej kwestii. Pamiętaj o jednym, zmobilizował siebie w duchu, cokolwiek by się nie działo, ten Mroczny Lord Sith nie jest tym, za kogo się podaje.
- Jeśli nie chcesz o tym mówić, mistrzu…- zaczęła Wieiah miękko, ale Skywalker przerwał jej kiwnięciem głowy.
- Kiedyś i tak trzeba będzie poruszyć tę kwestię.- rzekł ze spokojem, aczkolwiek można było wyczuć w jego aurze ponury nastrój, który nie umknął uwadze jego żony.
- Słusznie.- rzuciła.- Dlatego im szybciej dojdziemy do jakichś sensownych wniosków, tym prędzej będziemy mogli coś z tym zrobić. Nie ukrywam, że i mnie ta sprawa mocno intryguje.
- Zgoda.- rzekł Kyle.- Pierwsze pytanie: w jaki sposób Vader mógł powrócić?
- Nie mógł.- zaoponował Luke.- To nie jest prawdziwy Vader.
- To nie może być nikt inny.- odbił piłeczkę Kyle.- Wiem, że ty powinieneś wiedzieć lepiej, ale wszystko przemawia za tym, że Darth Vader powstał z martwych.
- Sam go grzebałem.- rzucił Skywalker.- Poza tym jego Moc ma niewiele wspólnego z Mocą prawdziwego Vadera.
- Ludzie się zmieniają, Luke.- przypomniał Katarn.- Może przez te dwadzieścia lat wszystko, czym był Vader, uległo przemianie?
- Aż tak drastycznej?- zdziwiła się Mara.
- Nigdy nie wiadomo.- powiedział Kyle.- Może po swoim nawróceniu Anakin Skywalker oddzielił się w jakiś sposób od Vadera…
- To niemożliwe.- przerwał mu Luke.- Historia nie znała dotąd podobnych przypadków…
- Ale sam mówiłeś, że potęga Mocy jest nieograniczona!- wpadł mu w słowo Kyle.- Skoro Marka Ragnos mógł wstać z martwych, skoro nawet Imperator to zrobił, to niby czemu Vader nie miałby dać rady?
Mara, Brakiss, Ewon i Wieiah instynktownie odsunęli się z linii oczu między Kyle’m a Lukiem. Wydawało im się, że coś między tymi dwoma się ochłodziło, konflikt wisiał w powietrzu.
- Bo Anakin Skywalker nie żyje, Kyle.- powiedział mistrz Jedi. Jego głos był spokojny jak zawsze, ale w oczach pojawił się dziwny chłód. Mara zdała sobie sprawę, że Katarn uderzył w czuły punkt jej męża.
- Może Anakin umarł.- rzucił Kyle z naciskiem.- Ale Vader żyje. I znów zagraża Nowej Republice. Cokolwiek powiesz, Luke, nie możesz zanegować faktów!- i szybkim krokiem wypadł z Wielkiej Sali.
Luke westchnął, patrząc na pozostałych. Spokój, pomyślał, muszę znaleźć spokój. Po chwili chłód z jego oczu zniknął, przywracając im dawny, łagodny wyraz.
- Chyba wyszła na jaw pewna różnica poglądów.- rzekł.- Mam nadzieję, że nie wpłynie ujemnie na morale Zakonu.
- Luke, rozmawiałam z Troo Ghrą przez HoloNet.- rzekła Mara, czując, że powinna zmienić temat.- Rada Jedi prosi cię o możliwie najszybsze przybycie; chcą ustalić dalszą strategię, jaką ma przyjąć Zakon w walce z Executor’s Lair.
- Rozumiem.- odparł Luke. W jego aurze nie było już ani śladu po niedawnym uniesieniu.- Podejmowali jakieś decyzje podczas mojej nieobecności?
- Nic wiążącego.- powiedziała Jade Skywalker.- Większość rycerzy Jedi, badających sprawy klonów, utknęła w martwym punkcie i Rada poleciła im szukać innych tropów, albo też dała im wolną rękę, pozwalając na włączenie się w szeregi oficerów Floty.
- Jeszcze na prośbę admirała Bel Iblisa oddelegowano na Coruscant grupę Jedi.- dodał Ewon.
- Czyżby Głównodowodzący miał jakiś plan?- spytał Luke.
- Nie wiem. Był bardzo tajemniczy.- rzekła Mara, wzruszając ramionami.- Podobno Senat nałożył na niego jakieś restrykcje i teraz zapewne robi wszystko, żeby nie odbiło się to na naszej kampanii.
- No cóż…- westchnął Luke.- Chyba nie pozostaje nam nic innego, jak tylko wyruszyć na Noquivzor.
- Właśnie o to chodzi, mistrzu.- rzekła Wieiah, która jak dotąd skutecznie milczała.- My z Weracem chcielibyśmy zostać tutaj. Mamy tu najlepsze warunki do doskonalenia jego umiejętności, a im szybciej go wyszkolimy, tym lepiej.
- Dobrze.- powiedział Luke.- Rozumiem, Ewonie, że lecisz z nami.
- Jak najbardziej.- zgodził się Ettin skwapliwie.- Od Bitwy o Exaphi siedzę bezczynnie i, prawdę powiedziawszy, mało mi się to podoba.
- Tylko nie trać panowania nad emocjami.- ostrzegł Skywalker.- Pamiętasz, co ci mówiłem na Noquivzorze.
- Pamiętam.- rzekł Ewon.- Nie bój się mistrzu, nie stracę.
- Weźmiemy „Peacemakera”.- dodała Mara.- Ale na Noquivzorze wrócimy na „Miecz Jade”. Lepiej się prowadzi.
-Zgoda.- rzekł Skywalker, a widząc, że jego przyjaciele nie mają już nic do dodania, odwrócił się do okna i na powrót pogrążył się w zadumie.
Dla Borska Fey’lyi ostatnie kilka dni było istnym koszmarem. Przesłuchania, tortury, potem znów przesłuchania, i znów tortury… niewielkie racje żywnościowe, zaledwie kilka godzin na sen… prezydent Nowej Republiki zmizerniał, jego futro było teraz tłuste i zaczęło powoli wypadać, jego oczy były podkrążone, a usta suche. Kosztowna, dyplomatyczna szata, jaką miał na sobie podczas wyjścia z nadprzestrzeni w systemie Corelli, była teraz zapocona i porozdzierana, a także poprzekłuwana w wielu miejscach igłami droida przesłuchującego IT-O. W praktyce nie różniła się teraz od zwykłej szmaty.
Najdziwniejsze było to, że ci ludzie zdawali się torturować go bez wyraźnego celu, ot tak, dla zabawy.
Swoistym szczęściem w nieszczęściu był fakt, iż Borsk i jego adiutant, Herthan Melan’lya, mieli wspólną celę, jeśli tym słowem można określić niewielką klitkę o powierzchni dwóch metrów kwadratowych, znajdującą się na poziomie więziennym superniszczyciela klasy Sovereign, „Arki”. Co więcej, dzielili się tym miejscem z panią gubernator sektora, Marchą. Drallska arystokratka zdawała się mieć najwięcej hartu ducha z nich wszystkich, chociaż to po nią najczęściej przychodzili szturmowcy. Właściwie nie wyglądała wiele lepiej, niż Borsk, ale z całą pewnością miała więcej samozaparcia i wiary we własne siły. Fey’lya wiedział, że minie bardzo wiele czasu, zanim Executor’s Lair złamie ją głodem i torturami.
Zdecydowanie najmniejszym wycieńczeniem cechował się Herthan. Młody Bothanin był co prawda brudny, zmęczony i głodny, ale wyglądał znacznie lepiej, niż prezydent. Zdawał się jednak być znacznie bardziej wstrząśnięty tym wszystkim, co działo się dookoła, niż pozostali mieszkańcy jego celi. Borsk wiedział, że Melan’lya zaledwie parę lat temu po raz pierwszy opuścił Bothawui i od tej pory nie zwiedził zbyt wielu planet. Najlepiej zaś czuł się na Coruscant, w sieci politycznych intryg i manipulacji, które były domeną niemal każdego Bothanina. Przywykł do kuluarowych rozmów, spotkań na salonach, mrowisk politycznych koterii, wśród których lawirował ze zręcznością wytrawnego gracza. W końcu jego umiejętności i intrygi doprowadziły go do najwyższego stanowiska, o jakim mógł myśleć w tym wieku; został adiutantem samego prezydenta.
Teraz zaś był w zimnej i brudnej celi na pokładzie wrogiego okrętu, mokry i zmęczony, z widmem utraty zdrowia i życia, wiszącym tuż nad głową.
- Czemu nas nie zabiją?- jęczał Melan’lya.- Jaki jest sens naszej męki?
- Nie trać nadziei, głupcze.- skarciła go Marcha.- Póki żyjemy, jest szansa, że ujdziemy z tego cało. Póki chociaż jedno z nas oddycha, jest komu stawiać opór. Jest komu walczyć.
- Ale po co?- wychrypiał Herthan, wyraźnie złamany.- Czy jest sens cierpieć?
- W tej chwili nie ma innej drogi, którą moglibyśmy podążać, alby przeciwstawić się wrogom.- rzekła Marcha, masując rany po bolesnych ukłuciach.- Tylko tak, całym sercem walcząc o kolejny dzień, możemy przyczynić się do ich upadku. Dzień, w którym się poddamy, będzie dniem tryumfu Lorda Vadera.
Na dźwięk imienia Czarnego Lorda Herthan zadrżał, a i Borsk się wzdrygnął. Domyślał się, czemu Darth Vader jeszcze go nie zabił. Trzymając go żywego na swoim okręcie nie tylko paraliżował struktury Nowej Republiki brakiem jej przewodniczącego, ale też zyskiwał gwarancję, że w razie bitwy wspomniany okręt nie stanie się celem ataku. Był pewien, że Executor’s Lair dopilnuje, aby Coruscant wiedziało, że on, Fey’lya, jeszcze żyje. Miał tylko nadzieję, że rycerze Jedi albo agenci Wywiadu szybko przybędą z odsieczą.
A jeśli nie? Co, jeśli Coruscant nie ma najmniejszego pojęcia, że on żyje? Jeśli Senat przyjął, że Executor’s Lair go zestrzeliło albo uśmierciło w inny sposób, to w tej chwili admirał Perm, albo ktokolwiek, kogo nowy prezydent wybrał na Głównodowodzącego, przygotowuje zapewne kompleksowy atak na flotę Vadera z zamiarem jej całkowitej anihilacji. Co ich wtedy będzie obchodził los więźniów, którzy mogą przebywać na pokładzie jednego z okrętów? Czy nie czeka go niechybna śmierć? Darth Vader (Borsk Fey’lya czuł ciarki na plecach na samą myśl o zakutym w czarną stal olbrzymie) mógł przecież nie rozgłaszać, że pochwycił prezydenta. W tej sytuacji, pomyślał z przerażeniem, i tak czeka go śmierć. W jednej chwili odpłynęły od niego wszystkie siły witalne, a świat przestał się liczyć. Jakaś część jego świadomości mówiła mu, że to niemożliwe, ale z drugiej strony wiedział, że nieuchronne. Ta myśl sprawiła, że poczuł się jak kamień, który właśnie wrzucono w nurt rzeki. Jeszcze trochę popłynie, ale w końcu zatonie.
A skoro tak, pomyślał z determinacją, to muszę zrobić wszystko, aby popłynąć jak najdalej. I tak nie mam nic do stracenia.
Nagle drzwi od ich celi się rozsunęły i weszło czterech szturmowców w celu zabrania gubernator Marchy na kolejne przesłuchanie. Albo kolejne tortury.
W innej części galaktyki, w systemie Jugotha, inny więzień wracał właśnie do swojej celi. Śniadolicy mężczyzna o wielu dotkliwych, chociaż już zabliźnionych ranach, został przez czwórkę szturmowców wepchnięty do swojej celi na pokładzie stacjonującego w tym systemie krążownika klasy Carrack. Żołnierze Executor’s Lair rutynowym i jakby monotonnym ruchem wrzucili go do niewielkiego pomieszczenia, zamknęli drzwi i zabezpieczyli zamek specjalnym szyfrem. To znudzenie i machinalność wynikało z faktu, że tę samą czynność wczoraj. I przedwczoraj. I dwa dni temu. Robili to codziennie o tej samej porze, przynajmniej odkąd mężczyzna w celi był ich więźniem.
To była już trzecia cela, w której siedział. Nadzorca tej karnej kolonii górniczej miał zwyczaj co jakiś czas przenosić więźniów z klitki do klitki, żeby zminimalizować ryzyko dotarcia do instalacji zasilającej kamery albo czegoś podobnego. W każdym pomieszczeniu okablowanie biegło trochę inaczej. Poza tym gładkie, durastalowe ściany uniemożliwiały dostęp do nich bez laserowego skalpela albo spawarki górniczej, ale nadzorca wolał dmuchać na zimne.
Cela była niewielka i kiepsko zaopatrzona, gdyż poza jakąś prowizoryczną, drewnianą szafką, pryczą i czymś na kształt sedesu, nie było w niej absolutnie nic. Oczywiście, jeśli nie liczyć urządzeń strażniczych, takich, jak kamera w rogu naprzeciw pryczy czy też czujniki w ścianach, mające wykryć ewentualną, choć mało prawdopodobną, próbę dotarcia do instalacji elektrycznej. Ponadto miały one jeszcze jedno zastosowanie: w przypadku, kiedy więzień zachowywał się nagannie albo w inny sposób budził podejrzenia, ściany, sufit i podłoga generowały silne wyładowania elektryczne, mogące go doprowadzić do nieprzytomności. Pod prąd była również podpięta szafka i prycza. Ogólnie rzecz biorąc był to skuteczny środek represyjny. Drzwi z kolei były ciężkie i grube, wystarczająco, aby utrzymać Wookiego, chociaż ślady pazurów w konkretnej celi świadczyły, że już jakiś próbował się z niej wydostać.
Śniadolicy mężczyzna usiadł w swoim zwyczaju na pryczy i począł rzeźbić coś w kawałku drewna, który odrąbał od szafki. Podczas, gdy inni więźniowie poświęcali ten czas na sen, on niestrudzenie wycinał z drzewa kolejne kształty. Jego hobby było specyficzne; rzeźbił on figury geometryczne, romby, ośmiokąty, trójkąty, a także niewielkie, smukłe stożki. Nadzorca pozwalał mu je przenosić z celi do celi, wiedząc, że jest on wzorowym górnikiem i można mu pozwolić na pewne przywileje. Jednym z nich były zwiększone racje żywnościowe, ale ciemnoskóry górnik z nich nie korzystał, niejako automatycznie pretendując do ulg innego rodzaju. Pozwolono mu zatem zachować kozik i swoją dziwną kolekcje drewnianych figurek, wychodząc z założenia, że nie powinien wyrządzić zbyt wielu szkód tymi przedmiotami.
Śniadolicy więzień siedział więc i rzeźbił, odliczając dni do kolejnej zmiany celi i kolejnej przeprowadzki.
Cięcie, obrót, blok, riposta, blok, pchnięcie, odskok. I jeszcze raz. I jeszcze raz. Werac Dominess, młody Zabrak o łysej, rogatej czaszce i łagodnym spojrzeniu, w tej chwili miał wyraz twarzy oznaczający najwyższe skupienie. Dość gładko poradził sobie z automatami treningowymi, jakie zostawili mu Wieiah i Brakiss, więc począł znów ćwiczyć władanie ostrzem, chcąc maksymalnie dobrze nad nim zapanować. Wciąż odnosił wrażenie, że jego ciosy nie są wystarczająco zabójcze, a jego ruchy nie dość płynne. Pragnął więc zniwelować wszelkie niedociągnięcia.
Robił to dla Wieiah i Brakissa, ale także dla siebie. Czuł, że jego obecność tutaj nie jest przypadkowa, że jest częścią jakiegoś większego planu. Po raz pierwszy w życiu miał niekłamane przeświadczenie, że jego życie naprawdę ma sens. Do tej pory uważał, że jest nikim. A przynajmniej nikim szczególnym. Wieiah i Brakiss zmienili to. Teraz czuł, że może się naprawdę do czegoś przydać. I to uczucie sprawiało, że był szczęśliwy.
- Bardzo dobrze.- pochwalił go Brakiss.- Na przyszłość unoś łokcie odrobinę wyżej, to twoje ciosy nabiorą większego zamachu.
- Ale też stracą na prędkości, mistrzu Brakiss.- zauważył Werac.
- Owszem, ale jeśli będziesz na razie ćwiczył siłę, a nie szybkość, to rezultaty będą widoczne wcześniej.- odparł były Ciemny Jedi.
- Brakiss ma rację.- rzekła Wieiah, przytulając się do niego.- Póki co rozwijaj skuteczność i celność ciosów. Nad płynnością popracujemy wkrótce.
- Dobrze.- powiedział Dominess i ponownie zaczął machać mieczem świetlnym Zeltronianki, tym razem wolniej i dokładniej, a jednocześnie mocniej i celniej. Z każdą kolejną wyprowadzaną serią ciosów jego ruchy stawały się coraz bardziej sprawne, a panowanie nad klingą wzrastało. Starając się pamiętać, że ostrze miecza nic nie waży, Werac zdecydował się zaryzykować wyprowadzenie kolejnej serii ciosów, tym razem bardziej intuicyjnej, niż wyuczonej. Wieiah wyczuła jego zamiar i już chciała zaoponować, ale ruchy Zabraka były szybsze. Miecz świetlny tańczył w jego rękach, kręcąc młynki, zataczając koła, wyprowadzając pchnięcia i bloki w spontanicznym i zabójczym tańcu.
Brakiss z nieskrywanym zadowoleniem zauważył coś jeszcze. Otóż im bardziej Werac się starał, tym bardziej jaśniała jego aura, a Moc zdawała się wyraźniej przez niego przepływać. Był bez wątpienia urodzonym szermierzem. Były Ciemny Jedi miał niemal całkowitą pewność, że to charakterystyczna cecha dla niemal całej rasy Zabraków, chociaż niewątpliwie w tym przypadku znaczącą rolę odgrywał także talent do spożytkowania wrażliwości na Moc.
Nagle odezwał się komlink u jego pasa. Mężczyzna odpiął go i przyłożył do ust, rozmawiając z kimś przez chwilę. Kiedy skończył, Wieiah spojrzała na niego z zaciekawieniem w oczach, co on natychmiast wyczuł i rzekł z uśmiechem:
- Już tu jest.
- To dobrze.- ucieszyła się Wieiah, uśmiechając się.- Weracu,- zawołała.- już wystarczy. Osiągasz panowanie nad mieczem prędzej, niż ktokolwiek inny.
Dominess posłusznie przestał machać swoją bronią, wyłączył ją i bez słowa podał Zeltroniance. Z jego twardej, dotychczas niewzruszonej twarzy zniknęło skupienie, a jego miejsce zastąpiły oznaki zmęczenia. Brakiss zauważył, że Zabrak niejako stymuluje swoje reakcje i odruchy, kiedy są mu potrzebne. Innymi słowy, potrafi wykrzesać z siebie w danej chwili więcej, niż ktokolwiek inny. Bardzo przydatna umiejętność, musiał przyznać były Ciemny Jedi.
Werac oddał miecz i, sądząc, że chyba powinien się udać na spoczynek, ruszył w kierunku drzwi. Brakiss i Wieiah spojrzeli po sobie, zastanawiając się, czy to odpowiedni moment. Każde z nich wyrażało niemą wątpliwość. Aby na pewno to najlepsza pora? A jeśli jeszcze za mało umie?
To, co widzieli przed chwilą, upewniło ich jednak, że młody Zabrak jest niezwykle utalentowany i że wszystkie ważniejsze zasady już poznał i nie ma sensu dłużej go ograniczać. Żadne zwątpienie nie mogło przyćmić faktów.
- Weracu, poczekaj chwilę.- zawołała Wieiah. Dominess zatrzymał się więc i spojrzał na nią wyczekująco. Zeltronianka zaś podeszła do niego i spojrzała mu prosto w oczy.- Musimy porozmawiać.
- Chętnie.- rzekł Zabrak- O co chodzi?
- Weracu,- zaczęła poważnie Wieiah.- Wiesz, jak do ciebie trafiliśmy?
I młoda, ciemnowłosa Jedi opowiedziała Dominessowi o szóstce przybyszów z przyszłości, o walecznym Ciemnym Jedi, wzorującym się na legendarnym Maulu, a także o śmierci, jaką poniósł on na Roon. Część informacji pochodziła z opowiadań Brakissa o okresie, kiedy służył on jeszcze Executor’s Lair, część natomiast Wieiah przekazywała niejako z autopsji. Były Ciemny Jedi natomiast zniknął na chwilę i wrócił z podróżną torbą, w której trzymał swoje rzeczy podczas podróżowania na pokładzie „Another Hope”.
-…także chociaż klinga Ewona dotknęła brzucha Dominessa, jesteśmy niemal pewni, że zniknął on dlatego, iż Pentalus Creak wykonał zadanie, które powierzono mu w przyszłości.- dokończyła Wieiah.- Kontinuum czasowe zostało zakłócone, wskutek czego rzeczywistość, z której wysłano ich w przeszłość, przestała istnieć.
Werac aż usiadł.
- A więc to tak do mnie trafiliście.- szepnął.- Teraz to ma sens… chociaż trudno w to uwierzyć.
- Zgoda.- wtrącił się Brakiss.- Przez ostatnie tygodnie obserwowaliśmy cię i stwierdziliśmy, że już dawno minąłeś punkt, w którym mógłbyś stać się tym Dominessem, jakiego wysłano z przyszłości.
- Rozumiem.- rzekł Zabrak.
- A ja myślę, że nie, ale to nieistotne.- odparł Brakiss.- Czy teraz, kiedy wiesz, jak mogła wyglądać twoja przyszłość, nadal chcesz odbyć szkolenie Jedi?
Werac zastanowił się chwilę. To wszystko wydawało się takie dziwne, takie zagmatwane… takie niewiarygodne. On z przyszłości! Niesłychane! To zupełnie tak, jakby poznał swoje przeznaczenie… no właśnie. Przeznaczenie. Czy to możliwe, że jego przeznaczeniem było stać się nowym Darthem Maulem, jak Dominess z przyszłości? Czyżby Moc już zdeterminowała jego losy, nie dając mu żadnej innej szansy? Czy jego historia już została napisana? Czy dane mu jest przejść na ciemną stronę… a potem zginąć, cofając się w czasie? Dużo niepewności, dużo zaskoczenia, dużo zmiennych. Młody Zabrak po prostu wiedział, że jest zbyt ograniczony, żeby to wszystko zrozumieć.
I zbyt ograniczony, żeby podjąć jakąś decyzję.
- Nie wiem.- przyznał w końcu.- Myślę, że czas pokaże.
Wieiah i Brakiss spojrzeli po sobie z zaniepokojeniem. Jedno wiedziało, o czym myśli drugie. Zaryzykować wykształcenie kolejnego Ciemnego Jedi, aby zwiększyć szansę zwycięstwa w Wojnie Władców Mocy? Czy może oddalić Dominessa, nie ryzykując, ale też tracąc potencjalnego sprzymierzeńca? Poza tym, co zrobi Werac, jeśli przestaniemy go szkolić? Odleci do swojego dawnego życia, w którym nic nie znaczył, czy raczej zacznie ćwiczyć na własną rękę, stając się łakomym kąskiem dla ciemnej strony?
Młodzi Jedi chyba nie mieli innego wyboru.
- Czas pokaże.- powtórzyła Wieiah.- Z całą pewnością.
- Na razie jednak bądźmy dobrej myśli.- powiedział Brakiss.- Weracu, twoje umiejętności są zdecydowanie nieprzeciętne, a im więcej będziesz ćwiczył, tym szybciej dojdziesz do doskonałości. Chcielibyśmy, żebyś regularnie praktykował różne kombinacje i układy ciosów dla pojedynczego miecza świetlnego, ale…- wyjął z przyniesionej przez siebie torby długi, cylindryczny przedmiot.-…nauczył się też walczyć podwójnym.
- Podwójnym?- zdziwił się Dominess, oglądając podany mu przez byłego Ciemnego Jedi długi, srebrny miecz świetlny z szeregiem przycisków i dwoma emiterami po przeciwległych stronach cylindra.- Czy to jest miecz, jakim walczyłem w przyszłości?
- Tak.- rzekła Wieiah.- Ten sam. Znaleźliśmy go w gruzach twierdzy Witiyna Tera na Roon.
- Jak mam się nauczyć walczyć taką bronią?- spytał Werac, oglądając ją z każdej strony.- Jest zupełnie inna, niż zwykły miecz świetlny.
- Owszem.- zgodził się Brakiss, uśmiechając się lekko.- Dlatego dołożyliśmy starań, aby ściągnąć kogoś, kto udzieli ci kilku wskazówek.- podniósł głos.- Możesz wejść!
Drzwi do sali treningowej rozsunęły się i weszła przez nie młoda, szczupła kobieta rasy Zabrak, z charakterystycznym, krótkim warkoczem, zaplątanym z tyłu głowy, oraz kilkoma wymyślnymi, purpurowymi tatuażami. Ubrana była w elegancką, aczkolwiek skromną szatę, umiejętnie eksponującą jej wdzięki, oraz czarne, obcisłe spodnie. Z jej aury emanował spokój i pewność siebie, a także ciekawość. Widząc Dominessa, uśmiechnęła się lekko.
- Weracu,- rzekła Wieiah.- Przedstawiam ci Jaden Korr.
Luke Skywalker stał w Wielkiej Sali Akademii Jedi i patrzył na znikającego w oddali „Sokoła Millennium”, a wraz z nim jego siostrę oraz jej rodzinę i przyjaciół. Jakaś część jego osobowości chciała lecieć z nimi, pomóc im wyrwać młodego Anakina Solo ze szponów ciemnej strony, nawrócić na ścieżkę dobra i poprowadzić ku światłu. Wiedział jednak, że jego obecność niewiele by mogła pomóc w tej sprawie; Anakin był głuchy na jego argumenty już na Roon, a od tego czasu z pewnością zabrnął w mrok już bardzo głęboko. Luke był pewien, że na Exaphi nie pokazał jeszcze wszystkiego.
A prawie udało mu się pokonać Dartha Vadera.
Vader…
Luke właściwie sam nie wiedział, co o nim myśleć. Z jednej strony był pewien, że nie ma on nic wspólnego z Anakinem Skywalkerem, jego ojcem, z drugiej wszystko jak dotąd wskazywało na to, że galaktyka znów ma do czynienia z cudownie zmartwychwstałym Mrocznym Lordem Sith. Ale jak? Przecież nawet Moc nie dawała nikomu możliwości powstania z grobu, zresztą Luke sam podkładał ogień pod stos pogrzebowy. Co więcej, był pewien, że jego ojciec był obecnie na najlepszej drodze ku zjednoczeniu z Mocą, czego dowodem były chociażby te wszystkie sny i wizje z Anakinem Skywalkerem w roli głównej. Co więcej, ostatnio ojciec Luke’a wspominał coś o ciężkiej próbie, jaką będzie musiała przejść jego wiara. Czy mógł on mieć na myśli tę chwilę, która właśnie nadeszła i ten test, jaki miał właśnie przejść? A jeśli tak, i jeśli rzeczywiście Anakin Skywalker nie miał nic wspólnego z Darthem Vaderem, to kim był obecny Czarny Lord?
Czyżby klon? Nie, zreflektował się Luke, to niemożliwe. Nie dość, że nie było w Mocy żadnych śladów wskazujących na to, że to istota sklonowana, to jeszcze jej sygnatura jest niemal zupełnie obca. Pod paroma względami analogiczna do aury Vadera (Luke przypisywał to podobnemu korzystaniu z Mocy), ale jednak obca. Miała w sobie może coś sztucznego, syntetycznego, ale w dziewięćdziesięciu procentach różniła się od tego, czym emanował dawny Vader. Żaden pozorant też nie wchodził w rachubę, bo Skywalker najzwyczajniej w świecie nie wierzył, że możliwe jest osiągnięcie takiego poziomu panowania nad Mocą w… no właśnie. Luke nawet nie wiedział, jak długo Vader szkolił się, by tak dobrze zrozumieć Moc i zabójczo umiejętnie się nią posługiwać. Ponadto Moc zdawała się przez dłuższy czas nie wiedzieć o jego istnieniu, co oznaczało, że albo go wtedy nie było, albo się maskował. W obu przypadkach musiał jednak władać ogromnym potencjałem.
Może był w Dolinie Jedi? To by miało sens, chociaż rodziło kolejne pytania. Skąd wiedział o Ruusan? Jak i kiedy się tam dostał? Czy w takim razie jego zmodyfikowany superniszczyciel, który brał udział w Bitwie o Exaphi, to „Vengeance”, zaginiony okręt Jereca? I skąd się w ogóle wziął? Czy był jednym z Rebornów Desanna albo Kultystów Ragnosa? Jeśli tak, to czemu nie było ich więcej? I skąd u niego taka potęga, w dodatku tylko w niewielkim stopniu mająca charakter syntetyczny? Zbyt to zagmatwane, żeby móc jednoznacznie stwierdzić, czy taka jest prawda. A w dodatku, nawet jej potwierdzenie niewiele dawało.
Luke po prostu nie wiedział.
- Słucham was.- rzekł, nie odwracając się nawet od okna, i otrząsając jednocześnie z tych wszystkich ponurych przemyśleń.
- Mówiłam, że nas wyczuje.- rzekła Mara tonem osoby dalece ufającej własnej intuicji.- Wybacz, że przeszkadzamy,- zwróciła się do Luke’a.- ale musimy o czymś porozmawiać.
Skywalker uśmiechnął się łagodnie i zwrócił się do nowo przybyłych, chociaż doskonale wiedział, kto przyszedł, a także domyślał się, w jakim celu. Oto stała przed nim jego żona, Mara Jade Skywalker, a także legendarny Kyle Katarn, pochodzący z Etti IV Ewon Five-For-Two, nawrócony niedawno Brakiss oraz Wieiah, młoda Jedi z Zeltrosa. Piątka rycerzy, która jak dotąd, miała niebagatelne znaczenie dla przebiegu całej wojny z Executor’s Lair.
- Gdzie wasz uczeń, Wieiah?- spytał Luke, ignorując pytanie Mary. Wiedziała bowiem doskonale, że w kwestii inicjowania jakichkolwiek narad czy zebrań nie musi pytać męża o zdanie.
- Póki co ćwiczy z automatami treningowymi.- rzekła Zeltronianka.- Dawał sobie doskonale radę, walcząc z cieniem i ze zdalniakami, więc uruchomiliśmy dla niego dwa roboty treningowe firmy Trang.
- Aż dwa?- Skywalker zmarszczył czoło.- Czy to nie jest zbyt niebezpieczne?
- Daje sobie radę.- zapewnił go Brakiss.- Jest chyba naturalnie predysponowany do fechtunku. Mam wrażenie, że to charakterystyczna cecha wszystkich Zabraków.
- Z tym, że w sumie przekazujemy mu stosunkowo niewiele na temat natury Mocy.- dodała Wieiah.- Znacznie lepiej idzie mu nauka walki, niż telekineza czy perswazja.
- Nauczy się.- stwierdził Luke.- Prędzej czy później rozwinie się na tyle, że nie będzie mu to sprawiać kłopotów. Corran też na początku nie był w stanie poruszać przedmiotów.
- Taa…- mruknął Kyle, po czym dodał głośniej.- Luke, musimy porozmawiać. Poważnie. Chodzi o…
- Dartha Vadera.- dokończył Skywalker, a po jego twarzy przemknął jakiś cień. Było jasne, że trudno mu zdobyć się na obiektywizm w tej kwestii. Pamiętaj o jednym, zmobilizował siebie w duchu, cokolwiek by się nie działo, ten Mroczny Lord Sith nie jest tym, za kogo się podaje.
- Jeśli nie chcesz o tym mówić, mistrzu…- zaczęła Wieiah miękko, ale Skywalker przerwał jej kiwnięciem głowy.
- Kiedyś i tak trzeba będzie poruszyć tę kwestię.- rzekł ze spokojem, aczkolwiek można było wyczuć w jego aurze ponury nastrój, który nie umknął uwadze jego żony.
- Słusznie.- rzuciła.- Dlatego im szybciej dojdziemy do jakichś sensownych wniosków, tym prędzej będziemy mogli coś z tym zrobić. Nie ukrywam, że i mnie ta sprawa mocno intryguje.
- Zgoda.- rzekł Kyle.- Pierwsze pytanie: w jaki sposób Vader mógł powrócić?
- Nie mógł.- zaoponował Luke.- To nie jest prawdziwy Vader.
- To nie może być nikt inny.- odbił piłeczkę Kyle.- Wiem, że ty powinieneś wiedzieć lepiej, ale wszystko przemawia za tym, że Darth Vader powstał z martwych.
- Sam go grzebałem.- rzucił Skywalker.- Poza tym jego Moc ma niewiele wspólnego z Mocą prawdziwego Vadera.
- Ludzie się zmieniają, Luke.- przypomniał Katarn.- Może przez te dwadzieścia lat wszystko, czym był Vader, uległo przemianie?
- Aż tak drastycznej?- zdziwiła się Mara.
- Nigdy nie wiadomo.- powiedział Kyle.- Może po swoim nawróceniu Anakin Skywalker oddzielił się w jakiś sposób od Vadera…
- To niemożliwe.- przerwał mu Luke.- Historia nie znała dotąd podobnych przypadków…
- Ale sam mówiłeś, że potęga Mocy jest nieograniczona!- wpadł mu w słowo Kyle.- Skoro Marka Ragnos mógł wstać z martwych, skoro nawet Imperator to zrobił, to niby czemu Vader nie miałby dać rady?
Mara, Brakiss, Ewon i Wieiah instynktownie odsunęli się z linii oczu między Kyle’m a Lukiem. Wydawało im się, że coś między tymi dwoma się ochłodziło, konflikt wisiał w powietrzu.
- Bo Anakin Skywalker nie żyje, Kyle.- powiedział mistrz Jedi. Jego głos był spokojny jak zawsze, ale w oczach pojawił się dziwny chłód. Mara zdała sobie sprawę, że Katarn uderzył w czuły punkt jej męża.
- Może Anakin umarł.- rzucił Kyle z naciskiem.- Ale Vader żyje. I znów zagraża Nowej Republice. Cokolwiek powiesz, Luke, nie możesz zanegować faktów!- i szybkim krokiem wypadł z Wielkiej Sali.
Luke westchnął, patrząc na pozostałych. Spokój, pomyślał, muszę znaleźć spokój. Po chwili chłód z jego oczu zniknął, przywracając im dawny, łagodny wyraz.
- Chyba wyszła na jaw pewna różnica poglądów.- rzekł.- Mam nadzieję, że nie wpłynie ujemnie na morale Zakonu.
- Luke, rozmawiałam z Troo Ghrą przez HoloNet.- rzekła Mara, czując, że powinna zmienić temat.- Rada Jedi prosi cię o możliwie najszybsze przybycie; chcą ustalić dalszą strategię, jaką ma przyjąć Zakon w walce z Executor’s Lair.
- Rozumiem.- odparł Luke. W jego aurze nie było już ani śladu po niedawnym uniesieniu.- Podejmowali jakieś decyzje podczas mojej nieobecności?
- Nic wiążącego.- powiedziała Jade Skywalker.- Większość rycerzy Jedi, badających sprawy klonów, utknęła w martwym punkcie i Rada poleciła im szukać innych tropów, albo też dała im wolną rękę, pozwalając na włączenie się w szeregi oficerów Floty.
- Jeszcze na prośbę admirała Bel Iblisa oddelegowano na Coruscant grupę Jedi.- dodał Ewon.
- Czyżby Głównodowodzący miał jakiś plan?- spytał Luke.
- Nie wiem. Był bardzo tajemniczy.- rzekła Mara, wzruszając ramionami.- Podobno Senat nałożył na niego jakieś restrykcje i teraz zapewne robi wszystko, żeby nie odbiło się to na naszej kampanii.
- No cóż…- westchnął Luke.- Chyba nie pozostaje nam nic innego, jak tylko wyruszyć na Noquivzor.
- Właśnie o to chodzi, mistrzu.- rzekła Wieiah, która jak dotąd skutecznie milczała.- My z Weracem chcielibyśmy zostać tutaj. Mamy tu najlepsze warunki do doskonalenia jego umiejętności, a im szybciej go wyszkolimy, tym lepiej.
- Dobrze.- powiedział Luke.- Rozumiem, Ewonie, że lecisz z nami.
- Jak najbardziej.- zgodził się Ettin skwapliwie.- Od Bitwy o Exaphi siedzę bezczynnie i, prawdę powiedziawszy, mało mi się to podoba.
- Tylko nie trać panowania nad emocjami.- ostrzegł Skywalker.- Pamiętasz, co ci mówiłem na Noquivzorze.
- Pamiętam.- rzekł Ewon.- Nie bój się mistrzu, nie stracę.
- Weźmiemy „Peacemakera”.- dodała Mara.- Ale na Noquivzorze wrócimy na „Miecz Jade”. Lepiej się prowadzi.
-Zgoda.- rzekł Skywalker, a widząc, że jego przyjaciele nie mają już nic do dodania, odwrócił się do okna i na powrót pogrążył się w zadumie.
Dla Borska Fey’lyi ostatnie kilka dni było istnym koszmarem. Przesłuchania, tortury, potem znów przesłuchania, i znów tortury… niewielkie racje żywnościowe, zaledwie kilka godzin na sen… prezydent Nowej Republiki zmizerniał, jego futro było teraz tłuste i zaczęło powoli wypadać, jego oczy były podkrążone, a usta suche. Kosztowna, dyplomatyczna szata, jaką miał na sobie podczas wyjścia z nadprzestrzeni w systemie Corelli, była teraz zapocona i porozdzierana, a także poprzekłuwana w wielu miejscach igłami droida przesłuchującego IT-O. W praktyce nie różniła się teraz od zwykłej szmaty.
Najdziwniejsze było to, że ci ludzie zdawali się torturować go bez wyraźnego celu, ot tak, dla zabawy.
Swoistym szczęściem w nieszczęściu był fakt, iż Borsk i jego adiutant, Herthan Melan’lya, mieli wspólną celę, jeśli tym słowem można określić niewielką klitkę o powierzchni dwóch metrów kwadratowych, znajdującą się na poziomie więziennym superniszczyciela klasy Sovereign, „Arki”. Co więcej, dzielili się tym miejscem z panią gubernator sektora, Marchą. Drallska arystokratka zdawała się mieć najwięcej hartu ducha z nich wszystkich, chociaż to po nią najczęściej przychodzili szturmowcy. Właściwie nie wyglądała wiele lepiej, niż Borsk, ale z całą pewnością miała więcej samozaparcia i wiary we własne siły. Fey’lya wiedział, że minie bardzo wiele czasu, zanim Executor’s Lair złamie ją głodem i torturami.
Zdecydowanie najmniejszym wycieńczeniem cechował się Herthan. Młody Bothanin był co prawda brudny, zmęczony i głodny, ale wyglądał znacznie lepiej, niż prezydent. Zdawał się jednak być znacznie bardziej wstrząśnięty tym wszystkim, co działo się dookoła, niż pozostali mieszkańcy jego celi. Borsk wiedział, że Melan’lya zaledwie parę lat temu po raz pierwszy opuścił Bothawui i od tej pory nie zwiedził zbyt wielu planet. Najlepiej zaś czuł się na Coruscant, w sieci politycznych intryg i manipulacji, które były domeną niemal każdego Bothanina. Przywykł do kuluarowych rozmów, spotkań na salonach, mrowisk politycznych koterii, wśród których lawirował ze zręcznością wytrawnego gracza. W końcu jego umiejętności i intrygi doprowadziły go do najwyższego stanowiska, o jakim mógł myśleć w tym wieku; został adiutantem samego prezydenta.
Teraz zaś był w zimnej i brudnej celi na pokładzie wrogiego okrętu, mokry i zmęczony, z widmem utraty zdrowia i życia, wiszącym tuż nad głową.
- Czemu nas nie zabiją?- jęczał Melan’lya.- Jaki jest sens naszej męki?
- Nie trać nadziei, głupcze.- skarciła go Marcha.- Póki żyjemy, jest szansa, że ujdziemy z tego cało. Póki chociaż jedno z nas oddycha, jest komu stawiać opór. Jest komu walczyć.
- Ale po co?- wychrypiał Herthan, wyraźnie złamany.- Czy jest sens cierpieć?
- W tej chwili nie ma innej drogi, którą moglibyśmy podążać, alby przeciwstawić się wrogom.- rzekła Marcha, masując rany po bolesnych ukłuciach.- Tylko tak, całym sercem walcząc o kolejny dzień, możemy przyczynić się do ich upadku. Dzień, w którym się poddamy, będzie dniem tryumfu Lorda Vadera.
Na dźwięk imienia Czarnego Lorda Herthan zadrżał, a i Borsk się wzdrygnął. Domyślał się, czemu Darth Vader jeszcze go nie zabił. Trzymając go żywego na swoim okręcie nie tylko paraliżował struktury Nowej Republiki brakiem jej przewodniczącego, ale też zyskiwał gwarancję, że w razie bitwy wspomniany okręt nie stanie się celem ataku. Był pewien, że Executor’s Lair dopilnuje, aby Coruscant wiedziało, że on, Fey’lya, jeszcze żyje. Miał tylko nadzieję, że rycerze Jedi albo agenci Wywiadu szybko przybędą z odsieczą.
A jeśli nie? Co, jeśli Coruscant nie ma najmniejszego pojęcia, że on żyje? Jeśli Senat przyjął, że Executor’s Lair go zestrzeliło albo uśmierciło w inny sposób, to w tej chwili admirał Perm, albo ktokolwiek, kogo nowy prezydent wybrał na Głównodowodzącego, przygotowuje zapewne kompleksowy atak na flotę Vadera z zamiarem jej całkowitej anihilacji. Co ich wtedy będzie obchodził los więźniów, którzy mogą przebywać na pokładzie jednego z okrętów? Czy nie czeka go niechybna śmierć? Darth Vader (Borsk Fey’lya czuł ciarki na plecach na samą myśl o zakutym w czarną stal olbrzymie) mógł przecież nie rozgłaszać, że pochwycił prezydenta. W tej sytuacji, pomyślał z przerażeniem, i tak czeka go śmierć. W jednej chwili odpłynęły od niego wszystkie siły witalne, a świat przestał się liczyć. Jakaś część jego świadomości mówiła mu, że to niemożliwe, ale z drugiej strony wiedział, że nieuchronne. Ta myśl sprawiła, że poczuł się jak kamień, który właśnie wrzucono w nurt rzeki. Jeszcze trochę popłynie, ale w końcu zatonie.
A skoro tak, pomyślał z determinacją, to muszę zrobić wszystko, aby popłynąć jak najdalej. I tak nie mam nic do stracenia.
Nagle drzwi od ich celi się rozsunęły i weszło czterech szturmowców w celu zabrania gubernator Marchy na kolejne przesłuchanie. Albo kolejne tortury.
W innej części galaktyki, w systemie Jugotha, inny więzień wracał właśnie do swojej celi. Śniadolicy mężczyzna o wielu dotkliwych, chociaż już zabliźnionych ranach, został przez czwórkę szturmowców wepchnięty do swojej celi na pokładzie stacjonującego w tym systemie krążownika klasy Carrack. Żołnierze Executor’s Lair rutynowym i jakby monotonnym ruchem wrzucili go do niewielkiego pomieszczenia, zamknęli drzwi i zabezpieczyli zamek specjalnym szyfrem. To znudzenie i machinalność wynikało z faktu, że tę samą czynność wczoraj. I przedwczoraj. I dwa dni temu. Robili to codziennie o tej samej porze, przynajmniej odkąd mężczyzna w celi był ich więźniem.
To była już trzecia cela, w której siedział. Nadzorca tej karnej kolonii górniczej miał zwyczaj co jakiś czas przenosić więźniów z klitki do klitki, żeby zminimalizować ryzyko dotarcia do instalacji zasilającej kamery albo czegoś podobnego. W każdym pomieszczeniu okablowanie biegło trochę inaczej. Poza tym gładkie, durastalowe ściany uniemożliwiały dostęp do nich bez laserowego skalpela albo spawarki górniczej, ale nadzorca wolał dmuchać na zimne.
Cela była niewielka i kiepsko zaopatrzona, gdyż poza jakąś prowizoryczną, drewnianą szafką, pryczą i czymś na kształt sedesu, nie było w niej absolutnie nic. Oczywiście, jeśli nie liczyć urządzeń strażniczych, takich, jak kamera w rogu naprzeciw pryczy czy też czujniki w ścianach, mające wykryć ewentualną, choć mało prawdopodobną, próbę dotarcia do instalacji elektrycznej. Ponadto miały one jeszcze jedno zastosowanie: w przypadku, kiedy więzień zachowywał się nagannie albo w inny sposób budził podejrzenia, ściany, sufit i podłoga generowały silne wyładowania elektryczne, mogące go doprowadzić do nieprzytomności. Pod prąd była również podpięta szafka i prycza. Ogólnie rzecz biorąc był to skuteczny środek represyjny. Drzwi z kolei były ciężkie i grube, wystarczająco, aby utrzymać Wookiego, chociaż ślady pazurów w konkretnej celi świadczyły, że już jakiś próbował się z niej wydostać.
Śniadolicy mężczyzna usiadł w swoim zwyczaju na pryczy i począł rzeźbić coś w kawałku drewna, który odrąbał od szafki. Podczas, gdy inni więźniowie poświęcali ten czas na sen, on niestrudzenie wycinał z drzewa kolejne kształty. Jego hobby było specyficzne; rzeźbił on figury geometryczne, romby, ośmiokąty, trójkąty, a także niewielkie, smukłe stożki. Nadzorca pozwalał mu je przenosić z celi do celi, wiedząc, że jest on wzorowym górnikiem i można mu pozwolić na pewne przywileje. Jednym z nich były zwiększone racje żywnościowe, ale ciemnoskóry górnik z nich nie korzystał, niejako automatycznie pretendując do ulg innego rodzaju. Pozwolono mu zatem zachować kozik i swoją dziwną kolekcje drewnianych figurek, wychodząc z założenia, że nie powinien wyrządzić zbyt wielu szkód tymi przedmiotami.
Śniadolicy więzień siedział więc i rzeźbił, odliczając dni do kolejnej zmiany celi i kolejnej przeprowadzki.
Cięcie, obrót, blok, riposta, blok, pchnięcie, odskok. I jeszcze raz. I jeszcze raz. Werac Dominess, młody Zabrak o łysej, rogatej czaszce i łagodnym spojrzeniu, w tej chwili miał wyraz twarzy oznaczający najwyższe skupienie. Dość gładko poradził sobie z automatami treningowymi, jakie zostawili mu Wieiah i Brakiss, więc począł znów ćwiczyć władanie ostrzem, chcąc maksymalnie dobrze nad nim zapanować. Wciąż odnosił wrażenie, że jego ciosy nie są wystarczająco zabójcze, a jego ruchy nie dość płynne. Pragnął więc zniwelować wszelkie niedociągnięcia.
Robił to dla Wieiah i Brakissa, ale także dla siebie. Czuł, że jego obecność tutaj nie jest przypadkowa, że jest częścią jakiegoś większego planu. Po raz pierwszy w życiu miał niekłamane przeświadczenie, że jego życie naprawdę ma sens. Do tej pory uważał, że jest nikim. A przynajmniej nikim szczególnym. Wieiah i Brakiss zmienili to. Teraz czuł, że może się naprawdę do czegoś przydać. I to uczucie sprawiało, że był szczęśliwy.
- Bardzo dobrze.- pochwalił go Brakiss.- Na przyszłość unoś łokcie odrobinę wyżej, to twoje ciosy nabiorą większego zamachu.
- Ale też stracą na prędkości, mistrzu Brakiss.- zauważył Werac.
- Owszem, ale jeśli będziesz na razie ćwiczył siłę, a nie szybkość, to rezultaty będą widoczne wcześniej.- odparł były Ciemny Jedi.
- Brakiss ma rację.- rzekła Wieiah, przytulając się do niego.- Póki co rozwijaj skuteczność i celność ciosów. Nad płynnością popracujemy wkrótce.
- Dobrze.- powiedział Dominess i ponownie zaczął machać mieczem świetlnym Zeltronianki, tym razem wolniej i dokładniej, a jednocześnie mocniej i celniej. Z każdą kolejną wyprowadzaną serią ciosów jego ruchy stawały się coraz bardziej sprawne, a panowanie nad klingą wzrastało. Starając się pamiętać, że ostrze miecza nic nie waży, Werac zdecydował się zaryzykować wyprowadzenie kolejnej serii ciosów, tym razem bardziej intuicyjnej, niż wyuczonej. Wieiah wyczuła jego zamiar i już chciała zaoponować, ale ruchy Zabraka były szybsze. Miecz świetlny tańczył w jego rękach, kręcąc młynki, zataczając koła, wyprowadzając pchnięcia i bloki w spontanicznym i zabójczym tańcu.
Brakiss z nieskrywanym zadowoleniem zauważył coś jeszcze. Otóż im bardziej Werac się starał, tym bardziej jaśniała jego aura, a Moc zdawała się wyraźniej przez niego przepływać. Był bez wątpienia urodzonym szermierzem. Były Ciemny Jedi miał niemal całkowitą pewność, że to charakterystyczna cecha dla niemal całej rasy Zabraków, chociaż niewątpliwie w tym przypadku znaczącą rolę odgrywał także talent do spożytkowania wrażliwości na Moc.
Nagle odezwał się komlink u jego pasa. Mężczyzna odpiął go i przyłożył do ust, rozmawiając z kimś przez chwilę. Kiedy skończył, Wieiah spojrzała na niego z zaciekawieniem w oczach, co on natychmiast wyczuł i rzekł z uśmiechem:
- Już tu jest.
- To dobrze.- ucieszyła się Wieiah, uśmiechając się.- Weracu,- zawołała.- już wystarczy. Osiągasz panowanie nad mieczem prędzej, niż ktokolwiek inny.
Dominess posłusznie przestał machać swoją bronią, wyłączył ją i bez słowa podał Zeltroniance. Z jego twardej, dotychczas niewzruszonej twarzy zniknęło skupienie, a jego miejsce zastąpiły oznaki zmęczenia. Brakiss zauważył, że Zabrak niejako stymuluje swoje reakcje i odruchy, kiedy są mu potrzebne. Innymi słowy, potrafi wykrzesać z siebie w danej chwili więcej, niż ktokolwiek inny. Bardzo przydatna umiejętność, musiał przyznać były Ciemny Jedi.
Werac oddał miecz i, sądząc, że chyba powinien się udać na spoczynek, ruszył w kierunku drzwi. Brakiss i Wieiah spojrzeli po sobie, zastanawiając się, czy to odpowiedni moment. Każde z nich wyrażało niemą wątpliwość. Aby na pewno to najlepsza pora? A jeśli jeszcze za mało umie?
To, co widzieli przed chwilą, upewniło ich jednak, że młody Zabrak jest niezwykle utalentowany i że wszystkie ważniejsze zasady już poznał i nie ma sensu dłużej go ograniczać. Żadne zwątpienie nie mogło przyćmić faktów.
- Weracu, poczekaj chwilę.- zawołała Wieiah. Dominess zatrzymał się więc i spojrzał na nią wyczekująco. Zeltronianka zaś podeszła do niego i spojrzała mu prosto w oczy.- Musimy porozmawiać.
- Chętnie.- rzekł Zabrak- O co chodzi?
- Weracu,- zaczęła poważnie Wieiah.- Wiesz, jak do ciebie trafiliśmy?
I młoda, ciemnowłosa Jedi opowiedziała Dominessowi o szóstce przybyszów z przyszłości, o walecznym Ciemnym Jedi, wzorującym się na legendarnym Maulu, a także o śmierci, jaką poniósł on na Roon. Część informacji pochodziła z opowiadań Brakissa o okresie, kiedy służył on jeszcze Executor’s Lair, część natomiast Wieiah przekazywała niejako z autopsji. Były Ciemny Jedi natomiast zniknął na chwilę i wrócił z podróżną torbą, w której trzymał swoje rzeczy podczas podróżowania na pokładzie „Another Hope”.
-…także chociaż klinga Ewona dotknęła brzucha Dominessa, jesteśmy niemal pewni, że zniknął on dlatego, iż Pentalus Creak wykonał zadanie, które powierzono mu w przyszłości.- dokończyła Wieiah.- Kontinuum czasowe zostało zakłócone, wskutek czego rzeczywistość, z której wysłano ich w przeszłość, przestała istnieć.
Werac aż usiadł.
- A więc to tak do mnie trafiliście.- szepnął.- Teraz to ma sens… chociaż trudno w to uwierzyć.
- Zgoda.- wtrącił się Brakiss.- Przez ostatnie tygodnie obserwowaliśmy cię i stwierdziliśmy, że już dawno minąłeś punkt, w którym mógłbyś stać się tym Dominessem, jakiego wysłano z przyszłości.
- Rozumiem.- rzekł Zabrak.
- A ja myślę, że nie, ale to nieistotne.- odparł Brakiss.- Czy teraz, kiedy wiesz, jak mogła wyglądać twoja przyszłość, nadal chcesz odbyć szkolenie Jedi?
Werac zastanowił się chwilę. To wszystko wydawało się takie dziwne, takie zagmatwane… takie niewiarygodne. On z przyszłości! Niesłychane! To zupełnie tak, jakby poznał swoje przeznaczenie… no właśnie. Przeznaczenie. Czy to możliwe, że jego przeznaczeniem było stać się nowym Darthem Maulem, jak Dominess z przyszłości? Czyżby Moc już zdeterminowała jego losy, nie dając mu żadnej innej szansy? Czy jego historia już została napisana? Czy dane mu jest przejść na ciemną stronę… a potem zginąć, cofając się w czasie? Dużo niepewności, dużo zaskoczenia, dużo zmiennych. Młody Zabrak po prostu wiedział, że jest zbyt ograniczony, żeby to wszystko zrozumieć.
I zbyt ograniczony, żeby podjąć jakąś decyzję.
- Nie wiem.- przyznał w końcu.- Myślę, że czas pokaże.
Wieiah i Brakiss spojrzeli po sobie z zaniepokojeniem. Jedno wiedziało, o czym myśli drugie. Zaryzykować wykształcenie kolejnego Ciemnego Jedi, aby zwiększyć szansę zwycięstwa w Wojnie Władców Mocy? Czy może oddalić Dominessa, nie ryzykując, ale też tracąc potencjalnego sprzymierzeńca? Poza tym, co zrobi Werac, jeśli przestaniemy go szkolić? Odleci do swojego dawnego życia, w którym nic nie znaczył, czy raczej zacznie ćwiczyć na własną rękę, stając się łakomym kąskiem dla ciemnej strony?
Młodzi Jedi chyba nie mieli innego wyboru.
- Czas pokaże.- powtórzyła Wieiah.- Z całą pewnością.
- Na razie jednak bądźmy dobrej myśli.- powiedział Brakiss.- Weracu, twoje umiejętności są zdecydowanie nieprzeciętne, a im więcej będziesz ćwiczył, tym szybciej dojdziesz do doskonałości. Chcielibyśmy, żebyś regularnie praktykował różne kombinacje i układy ciosów dla pojedynczego miecza świetlnego, ale…- wyjął z przyniesionej przez siebie torby długi, cylindryczny przedmiot.-…nauczył się też walczyć podwójnym.
- Podwójnym?- zdziwił się Dominess, oglądając podany mu przez byłego Ciemnego Jedi długi, srebrny miecz świetlny z szeregiem przycisków i dwoma emiterami po przeciwległych stronach cylindra.- Czy to jest miecz, jakim walczyłem w przyszłości?
- Tak.- rzekła Wieiah.- Ten sam. Znaleźliśmy go w gruzach twierdzy Witiyna Tera na Roon.
- Jak mam się nauczyć walczyć taką bronią?- spytał Werac, oglądając ją z każdej strony.- Jest zupełnie inna, niż zwykły miecz świetlny.
- Owszem.- zgodził się Brakiss, uśmiechając się lekko.- Dlatego dołożyliśmy starań, aby ściągnąć kogoś, kto udzieli ci kilku wskazówek.- podniósł głos.- Możesz wejść!
Drzwi do sali treningowej rozsunęły się i weszła przez nie młoda, szczupła kobieta rasy Zabrak, z charakterystycznym, krótkim warkoczem, zaplątanym z tyłu głowy, oraz kilkoma wymyślnymi, purpurowymi tatuażami. Ubrana była w elegancką, aczkolwiek skromną szatę, umiejętnie eksponującą jej wdzięki, oraz czarne, obcisłe spodnie. Z jej aury emanował spokój i pewność siebie, a także ciekawość. Widząc Dominessa, uśmiechnęła się lekko.
- Weracu,- rzekła Wieiah.- Przedstawiam ci Jaden Korr.
OCENY UŻYTKOWNIKÓW:
Aby wystawić ocenę musisz się zalogować Wszystkie oceny Średnia: 9,57 Liczba: 23 |
|
ekhm2009-06-27 23:00:03
10/10
Bardzo mnie zaskoczyła prawdziwa tożsamość "Vadera".
Luke S2009-04-18 12:12:07
Można to kupić:D?
Rusis2006-09-14 14:57:35
Jak już wielokrotnie wspominałem Miśku, jako fanfic nie mogę postawić mneij niż 10/10 :)
Mam pewne zastzreżenia (no jasne.. ja zawsze musze się do czegoś pzryczepic :P ) ale o tym na żywo porozmawiamy :]
W każdym arzie gratuluję ukończenia trylogii, ukończenia w taki sposób, że kilka elementów wciągnęło mnie znacznie bardziej niż w innych częściach :)
jedi_marhefka2006-04-17 23:49:28
już ci to kiedyś napisałam: Misiek jesteś wielki!!! Oświecasz drogę początkującym fanom SW do jakich należę. No dobra może nie oświecasz. ale i tak twoje opowiadania są świetne. a cała "siedziba egzekutora" w szczególności. Dziękuję :o))))
Nadiru Radena2005-09-03 19:33:06
Ja tam wolę trzymać się chronologii... a jeżeli już miałbym pisać o tzw. "wielkich rzeczach", to tylko w czasach Starej Republiki.
Misiek2005-07-26 13:54:57
Co od dalszych części trylogii... chwilowo bym zastrzegł sobie prawo do pisania dalszego ciągu (jakkolwiek w chwili obecnej pisać go nie zamierzam, to nie wykluczam, że może kiedyś...)
Natomiast zachęcam wszystkich do pisania własnych wersji wydarzeń z 25 roku po Bitwie o Yavin. Ani "Siedziba Egzekutora", ani NEJ, nie są absolutnie jedyną opcją :-)
tja2005-07-16 20:14:22
super opowiadanie zajebiste
a może by tak zrobić fan film
chce zabytać autora czy mógłbym napisać 2 trylogi Exekutora czekam nie cierpliwie na odpowiedż
p.s Jak sie robi ojkładkę do książki
ocena 10
Alex Verse Naberrie2005-07-04 20:11:24
dłuuuuuugie i raczej wszystko dokładne wytłumaczone
Otas2005-06-27 14:32:57
Ooo... tak mało ludzi przeczytało tą ksiazke??? ... czy też tak jak ja musieliście troche ochłonąć?? :D
Piewszą rzeczą jaka mi przyszła na myśl po skończeniu ŚT było "Cholera... za wiele gorszych ksiażek musiałem zapłacić"!!! i nadal tak uważam. Książka jest naprawdę świetna... tym razem Misiek nauczony na błędach 2 poprzednich części nie zasypał czytelnika tysiącami szczegółów i informacji.... świetnie poprowadził fabułę, oraniczając ją tylko do kilku wątków lecz za to bardzo dobrze rozpisanych. Muszę przyznać żę historia "śniadolicego bohatera" bardzo mnie wciągła i praktycznie dopiero pod koniec książki domyśliłem się kto to jest :))
książke oceniam na 9,5/10 (na wszelki wypadek aby Misiek nie spoczął na laurach)... a że dziś mam dzień na zawyzaanie to daje 10/10
W sumie mam tylko jedno zastrzeżenie.... do korektorów!!! .. jeśli nawet ja znalazłem masę błędów i literówek, a czasem nawet braki całych wyrazów.. to naprawdę korekta źle sie spisała!!
Mistrz Fett2005-05-01 18:08:39
Jak dla mnie można opisać tą książkę krótko: DZIEŁO :)