Rozdział 34
Wcześniej...
- On jest Jedi. Pokonaj go w walce.
To ostatnie słowa, jakie pamiętam z dawnego życia. To, i szarą, ciemniejącą mgłę przed oczyma, mieszającą się z zapachem krwi. Nie mam pojęcia, kto powiedział to zdanie: czy ja, czy ktoś do mnie, czy ktoś inny do kogoś innego... wszystko stawało się coraz bardziej odległe, mroczne, spowolnione i rozmazane. Nie widziałem już prawie nic, a moje kończyny odmawiały posłuszeństwa. Płuca przestały reagować na powietrze. Nie mogłem zaczerpnąć tchu. Umierałem.
Ale nie chciałem tego. Nigdy w życiu bym nie pomyślał, że skończę w tak żałosny sposób. Powinienem czuć dumę, jakieś bliżej nieokreślone uczucie spełnienia, z powodu tego, co zrobiłem... i czułem, gdzieś w sercu, że postąpiłem słusznie. Jednak co mi z tego było, skoro umierałem? Skoro zaraz miałem przestać oddychać? Nie chciałem tego. Bałem się drugiej strony. Bałem się śmierci.
Poza strachem czułem jeszcze wściekłość. Ja, który raz w życiu postanowiłem postąpić honorowo, miałem za to zapłacić najwyższą cenę. Czy było warto? Gdzieś w sercu czułem, że tak, ale większość mojej duszy chciała pozostać tutaj. Do cholery, byłem za młody, żeby umierać! Chwytałem się wszystkiego, co mogło mnie utrzymać przy życiu... leczniczego transu Jedi czy nawet techniki Morichro, ale nie były one w stanie mnie ocalić. Skazywałem siebie tylko na coraz bardziej bolesną agonię.
Wtedy przyszedł on.
Stanął przede mną w półprzezroczystej, błękitnej poświacie. Miałem już przedśmiertne wizje, ale on był prawdziwy. Przybył do mnie, czując mój ból, ale jednocześnie uczucie spełnienia obowiązku, które kołatało mi się na dnie duszy. Powiedział, żebym się nie obawiał, że droga, na jaką się zdecydowałem na kilka chwil przed śmiercią, była chwalebna i słuszna. No i co z tego, pomyślałem. Umierałem, a tego nie było mi w stanie nic wynagrodzić.
Ale dojrzałem moją szansę. Jeden, nikły promyk nadziei, że może ocaleję. Zawsze bowiem byłem uzdolniony w kierunku technik spirytualistycznych i rozmawiania z duchami. Rzadki to dar wśród użytkowników Mocy. Z tego, co słyszałem, tylko stary Jedi Empatoyayos Brand miał kiedyś podobne uzdolnienia. Tylko, że mnie nikt nie był w stanie nauczyć, jak rozwijać swoje predyspozycje; jego – wręcz przeciwnie. To pewnie dlatego chodził słuchy, że przeżył spotkanie z Darthem Vaderem.
Vader...
A jego duch we własnej osobie nakłaniał mnie, bym przyjął śmierć z godnością. Ale ja nie chciałem ginąć. Wiedziałem, że nie żył już jakiś czas i że jeśli jego duch wciąż egzystuje, to znaczy, że odbywa pokutę. A skoro tak, to jego energia i potencjał był w fazie jednoczenia się z polem Mocy.
Postanowiłem więc co nieco sobie uszczknąć.
By przeżyć.
Duch przejrzał moje zamiary i zniknął, ale trochę Mocy mu podebrałem, wykorzystując wszystkie swoje umiejętności w tej dziedzinie. Nie było tego wiele – zaledwie niewielka cząstka jego rozpadającej się aury – ale i tak uderzył we mnie wulkan energii, jakim niegdyś był ów Mroczny Lord Sith. Przez chwilę jeszcze czułem jego obecność, jakby ostrzegał, że to, co zrobiłem, zapamięta na długo, a jeszcze jakiś czas będzie egzystował na doczesnym padole. Nie miało mi to ujść płazem.
Teraz wiem, że miał rację.
Ale to było coś niesamowitego! Obrazy, emocje, uczucia... wszystko to odbiło się szerokim echem w mojej własnej duszy, pojąc ją niemal nieskończonym zdrojem Mocy. Może mi się zdawało, ale poczułem, że staję się silniejszy, potężniejszy, a przejście na drugą stronę powoli zaczyna się zamykać. To było coś niezwykłego! Żyłem!
Byłem jednak mocno ranny, a moje płuca znajdowały się w stanie rozkładu. Mimo leczących transów Jedi moje obrażenia były wciąż rozległe, a stan krytyczny. Zdawałem sobie sprawę, że leżę bezwładnie, wegetując, i czekam na śmierć z niedoboru tlenu lub śmierć głodową. Z przerażeniem zdałem sobie sprawę, iż czeka mnie agonia dłuższa i bardziej bolesna niż to, co do tej pory przeżywałem. Miałem teraz tylko nadzieję na cud.
I cud nadszedł.
Niejasno i niepewnie poczułem, że jestem przez kogoś niesiony. Nie miałem pojęcia gdzie ani dokąd, ale faktem było, że ten ktoś podłączył mnie do czegoś, co pozwalało łatwiej złapać oddech. I, co ważniejsze, mówić.
Odważyłem się otworzyć oko. Zmierzchało już, co mnie zresztą specjalnie nie zdziwiło. Wydawało mi się, że leżę tutaj niezmiennie całe tygodnie lub miesiące, zmiana pory dnia była wobec tego zabawnie krótkim epizodem. Na nocnym niebie jaśniała jednak ciepła, czerwona łuna; zmusiłem się, by nieco podnieść głowę i dostrzec jej źródło. Był to tytaniczny wysiłek, ale opłacalny. Nieopodal dostrzegłem płonące ognisko i jakiegoś mężczyznę, który grzał tam coś w wojskowym garnku. Stał odwrócony tyłem, więc nie widziałem jego twarzy, ale zauważyłem, że miał pewny siebie, wręcz arogancki sposób poruszania się. Aura zaś zdradzała opanowanie i wiarę we własne, niebagatelne umiejętności. Nagle poruszył się gwałtownie i zastygł, jakby coś wyczuł i usłyszał, ale nie odwrócił się, dalej mieszając coś w swoim garnku. Po chwili odezwał się łagodnym, ale silnym głosem:
- Długo wytrzymałeś bez jedzenia. To jakaś wasza sztuczka Jedi?
- Kim... jesteś?- wychrypiałem, po czym wpadłem w przerażenie na dźwięk własnego głosu. Każde słowo bolało jak cięcie zardzewiałym wibroostrzem, i brzmiało równie paskudnie.
- O to samo mógłbym zapytać ciebie, ale to teraz nieistotne. Mam tutaj ściśle określone zadanie i zamierzam je wypełnić, z twoją pomocą, lub bez niej. Fakt faktem najrozsądniej zrobisz, jeśli pójdziesz na współpracę. Wszak tylko dzięki mnie jeszcze żyjesz.
Zastanawiasz się pewnie, jak tutaj trafiłem? Cóż, ta planeta może i jest ściśle tajna, ale na szczęście cała ta armia, jaka się tutaj znalazła, nie była jednorodna. Jeden z oficerów za pewną opłatą zgodził się umieścić nadajnik na tym statku.- powiedział, wskazując ręką wrak w dolinie nieopodal.- Swoją drogą całkiem niezły bajzel tu zostawiliście. Ciekawe, kto za to odpowiada, chociaż mnie to nie obchodzi. Interesuję się przede wszystkim okrętem, który tutaj to wszystko dostarczył. Podejrzewam, że wiesz, gdzie on jest.
- Wiem...- wyplułem razem z krwią. Czułem, że chociaż trochę mi lepiej, to i tak nie jestem zdolny do niczego. Tylko w jeden sposób można było przywrócić mnie do względnie dobrej kondycji.- Tam...- mruknąłem, z trudem wskazując świątynię na horyzoncie.- Zabierz mnie... tam...
- A co to pomoże?- zdziwił się mój rozmówca.- Przecież tam go nie ukryto. Znalazłbym go. To nie igła!
- Tam...- rzuciłem, czując nagły impuls gniewu. Przywołałem Moc i chwyciłem tego mężczyznę za gardło i uniosłem do góry. Z cichą satysfakcją obserwowałem jego przerażenie i jakby cień zrozumienia, kiedy miażdżyłem mu powoli tchawicę.
- Dobrze...- wykrztusił, więc zmusiłem się, by go puścić. Nawet nie wiedział, jak mnie to osłabiło. Nie musiał jednak tego wiedzieć; ważne, że się mnie bał.- Dobrze... skoro nalegasz...
Zaprowadził mnie tam, gdzie chciałem. Wewnątrz, w ogromnej komorze medytacyjnej, niezmiennie widać było wiszący w kamiennym bąblu, gigantycznych rozmiarów kryształ. Wciąż pulsował niemal niewyczerpaną Mocą, choć jakby bardziej bezpłciowo; było jasne, że to nie ta sama energia. Wciąż jednak tam była. I wołała. Otoczyłem się nią, gotów przyjąć wszystko, co zaoferuje. Nie pozwalała jednak na odbudowanie mojego ciała, a może sam na to nie pozwoliłem... w każdym razie ogromny potencjał Mocy przepływał przeze mnie, multiplikując moje własne umiejętności. Poczułem, jak midichloriany w moich żyłach mnożą się, reagując na taki przypływ potęgi. Nie, nie byłem już słaby.
Wiedziałem jednak, że ta energia, ta Moc, bez ujarzmienia będzie niczym. Trzeba było ją ukuć, wyszkolić się, a do tego potrzebny był czas. Na szczęście miałem go już w nadmiarze.
Kiedy opuściłem świątynię (podobno siedziałem w niej kilka dni), było dla mnie jasne, że jej zdrój nie jest nieskończony. Mogłem siedzieć dłużej, jednak bałem się, że taka ilość Mocy pożre mnie od środka. Dlatego odszedłem, pamiętając, że energia tego miejsca jest już właściwie wyczerpana; przynajmniej z mojego punktu widzenia. A lepiej, jeśli nikt inny się o niej nie dowie; nie było sensu podstawiać potencjalnym przeciwnikom pod sam nos takiej okazji.
Trzeba było jednak wciąż odlecieć z tej planety. Powiedziałem więc mojemu towarzyszowi, że okręt, po który przybył, ukryto w sąsiednim systemie, i już na jego pokładzie polecieliśmy w miejsce, które on w rozmowach nazywał Centralą.
Była to stacja Executor’s Lair.
A on nazywał się Wrenga Jixton.
Po drodze opowiedział mi, chociaż niechętnie, o miejscu, do którego się udawaliśmy. Stacja została założona po zniszczeniu krążownika „Arc Hammer”, którego dokonał Kyle Katarn, przedostając się na jego pokład dzięki „Executorowi”. Fakt, że zdołał on się dostać na okręt Vadera przez obwody paliwowe podczas tankowania uświadomił jego właścicielowi, że musi mieć nowe leże dla swej najpotężniejszej maszyny. Tak powstała Executor’s Lair, która przy okazji stała się kompleksem szkoleniowym i stoczniowym dla Eskadry Śmierci Vadera. Miały tam powstawać kolejne okręty, które zamierzano wcielać w jej skład, a stacjonowała tam spora część Pięćset Pierwszego Legionu Szturmowców „Pięść Vadera”, oraz specjalnie wyselekcjonowany, najlepszy oddział Noghri. Na wszelki wypadek Czarny Lord zostawił tu też swego ucznia, Rova Fireheada, szkolonego w naukach Sithów. Aby całość wyglądała na miniaturowy system słoneczny, inny uczeń Vadera, Hethrir, udostępnił mu projekt sztucznego słońca ze swojej planetoidy. Wyborem obsługi stoczni i kontyngentu floty zajął się admirał Thrawn, natomiast Imperator miał nie wiedzieć o istnieniu tak potężnej bazy, w dodatku mogącej przemieszczać się z miejsca na miejsce.
Gdy tam przybyliśmy, wszystkie stocznie zajęte były budową superniszczyciela. Dowodzący stacją admirał Morck miał zamiar po jego ukończeniu przyłączyć się do Kręgu Władzy na Coruscant.
- Morck niesłusznie został admirałem.- mówił Jix.- To pacyfista i teoretyk, niecierpiący dźwięku ognia z turbolaserów i skrzeku myśliwców TIE. Był bezwzględnie lojalny Vaderowi, dlatego został przywódcą kompleksu, nieprzedstawiającego poniekąd żadnej wartości bojowej. Zrobi najlepiej, jak przyłączy się do Pestage’a.
Spotkanie z admirałem Morckiem było jednym z najtrudniejszych, jakie pamiętam. Ciągle nie odzyskałem pełni możliwości fizycznych, byłem jednak silny Mocą. On zaś przy całej swojej wiedzy czuł, że nie może mnie ignorować. Wraz z Jixem stanąłem pod drzwiami do Sali Spotkań, ubrany w czarną tunikę i aparat oddechowy, zawieszony na piersi. Gdy wchodziliśmy, ważyłem swoje informacje i emocje; taki potencjał, dotąd nieodkryty, od zniszczenia „Arc Hammera” ściśle tajny, miał teraz wpaść w ręce Pestage’a!? Nie pamiętałem czemu, ale nie darzyłem go nawet szczątkową sympatią; zwłaszcza, że to, co się kryło w Executor’s Lair, mogło się idealnie przysłużyć powstającemu w moim umyśle planowi zemsty.
Zemsty na Jedi za to, jak mnie zostawili.
Drzwi rozsunęły się i wszedłem do środka. Morck siedział u szczytu stołu, a po jego bokach można było dostrzec wysokiego, wściekłego Ho’Dina i niskiego, krępego Noghriego. Cała trójka patrzyła na mnie chłodno i z lekką pogardą, chociaż Ho’Din zmrużył oczy, jakby wyczuwał we mnie coś znajomego... zaskakująco lekkie naciśnięcie ich umysłów podpowiedziało mi, kim oni wszyscy są i czego chcą. W całej trójce odbijała się lojalność wobec swego pana. To był ich słaby punkt, który zamierzałem wykorzystać.
Spojrzałem na swój aparat oddechowy, a w głowie dziwnym echem odbiła mi się wizja ducha, który przyszedł do mnie, gdy konałem.
I już wiedziałem, co miałem zrobić.
- Jam jest Darth Vader.- rzekłem.
Reakcje był rozmaite. Morck zmrużył sceptycznie oczy, Noghri zaś wytrzeszczył je ze zdumieniem. Ho’Din natomiast, mimo początkowego zdziwienia, skoczył ku mnie, wyciągając miecz świetlny.
- Kłamca!- warknął wściekle.- Oszust i kłamca!
- Stój.- szepnąłem, wyciągając instynktownie rękę i skupiając Moc. Ku mojemu zdumieniu, ów podający się za Lorda Sith Ho’Din zawisł w powietrzu. Mnie też zdumiała lekkość, z jaką to zrobiłem, ale nie dałem tego po sobie poznać.- Jam jest Darth Vader.- powtórzyłem.- A to jest mój dom.
Morck splótł palce, a jego oczy przybrały zamglony wyraz. Najprawdopodobniej rozważał wszelkie implikacje mojego pojawienia się i mogące z tego wyniknąć korzyści. Jego aura przez moment była kakofonią czystych emocji. Bo że należy mnie traktować poważnie, nie miał wątpliwości.
- Nie pachniesz, jak nasz pan.- rzucił Noghri.- Jest w tobie jednak coś znajomego. Niepokojąco znajomego...- nie skończył, bo puściłem wściekłego Ho’Dina, podnosząc jednocześnie niskiego obcego i dusząc go w ramach kary za bezczelność. W końcu jednak przestałem, gdyż Noghri wydawał mi się istotny. Przynajmniej na razie.
- Nie znacie wszystkich możliwości Mocy.- rzekłem cicho, kombinując, jak się tylko dało.- Powróciłem, chociaż nie w tym ciele i nie z tą pamięcią. Ale to wciąż ja! A wy chcieliście mnie zdradzić i przyłączyć się do Kręgu Władzy!
- Jakkolwiek zastanawialiśmy się nad tym, to teraz nieaktualne.- odparł powoli Morck.- Władzę na Coruscant przejęła Ysanna Isard, a jej nie powierzyłbym nawet opieki nad psem!
- Jakoś nie wierzę, że możesz być Vaderem.- syknął Ho’Din, który jednak nabrał do mnie pewnego szacunku.- Nic mi nie wiadomo o...
- Lepiej uwierz, Firehead!- warknąłem, posyłając go Mocą na ścianę.- Albo będę musiał poszukać sobie innego ucznia!
Mój mały wybieg podziałał. Chociaż zgromadzeni cały czas pałali sceptycyzmem, to jednak byli już skłonni mnie zaakceptować. Morck nawet wstał ze swego krzesła i przesiadł się obok.
- To twoje miejsce, Lordzie Vader. Witaj w domu.
- Zachowaj je na razie.- odparłem.- Do odwołania. Ja, jak widzicie, muszę się doprowadzić do porządku.
Potrzebuję swojego pancerza.
I tak mijały dni, potem tygodnie, wreszcie miesiące. Morck, Firehead i Pekhratukh (bo tak nazywał się Noghri) wreszcie zaakceptowali moją obecność, a od czasu do czasu nawet zwierzchność. Komandosi Pekhratukha od pierwszej chwili, gdy mnie ujrzeli w zbroi, zapałali do mnie bezwzględną lojalnością, i to tylko z powodu pancerza, który był dla nich niemal świętością i przedmiotem kultu. W końcu nawet ich lider uznał we mnie swojego pana. Podobnie było z Fireheadem. Dla niego wodzem był ten, kto górował nad nim potęgą, a ja jednoznacznie mu udowodniłem, że jestem silniejszy. Jedynym sceptykiem był Morck, ale dopóki pozwalałem mu dowodzić, nic nie mówił. Podejrzewałem, że kiedy przyjdzie czas zemsty, łatwo tej władzy nie odda, ale też jakikolwiek jego opór był bez znaczenia. Ja byłem Vaderem, ja byłem przywódcą, tylko ja się liczyłem. Załoga kompleksu przyjęła ten fakt bez zastrzeżeń, więc i Morck musiał. Najwyraźniej wszyscy byli tak wychowani, że sam widok zbroi Czarnego Lorda dławił w nich chęć oporu.
U Morcka silniejszy od wierności Vaderowi był tylko pacyfizm, ale i to miało się stać problemem dopiero wiele lat później. Jego idea zakładała, że należy bezustannie rozwijać potęgę, jaką się dysponuje, i czekać na właściwy moment, który miał nigdy nie nastąpić. Przynajmniej nie za życia admirała.
Ja zaś czekałem, bo potrzebowałem zaplecza. By się zemścić.
Mijały tygodnie, które zamieniały się w miesiące, aż w końcu w lata. Przez ten czas stan flotylli Executor’s Lair powiększył się o kilka mniej znaczących jednostek, ale, co najważniejsze, ukończono budowę superniszczyciela. Ochrzczono go mianem „Gargoyle”. Początkowe plany obalenia Isard nie powiodły się, gdyż uprzedziła nas Nowa Republika. Ja natomiast większość czasu spędzałem na pokładzie okrętu, który sprowadziliśmy tu wraz z Jixem. Było to idealne miejsce, by w spokoju poznawać swój nowy potencjał i rozwijać go; zginął na nim bowiem niegdyś mistrz Jedi, i jego energia znakomicie maskowała mroczną aurę, którą odznaczały się nasze treningi. Mówię: „nasze”, gdyż wielokrotnie towarzyszył mi w nich Rov Firehead, chociaż było jasne, że góruję nad nim pod każdym względem. Nadal byłem jednak w swoim mniemaniu zbyt słaby i niedoświadczony, by móc otwarcie stawić czoła zewnętrznemu światu. Agonia i druga szansa, którą otrzymałem, szansa zemsty, nauczyły mnie, że prawdziwa potęga wiąże się z wytrwałością i cierpliwością w jej zdobywaniu.
Kiedy po pewnym czasie przybył do nas wysłannik wielkiego admirała Thrawna, byłem akurat poza Centralą. Gdy wróciłem, admirał Morck poinformował mnie o wszystkim, co tutaj uzgodnili. Znał Thrawna od wielu lat; właściwie od czasów, kiedy on i Vader wyselekcjonowali załogę kompleksu. Wielki admirał miał pewien plan, i poprosił Morcka o pomoc w jego realizacji. Chodziło o sklonowanie materiału genetycznego pewnego szturmowca i wszczepienie mu imprintu umysłu innego, którego tożsamości jednak nie poznaliśmy. Wysłannik Thrawna przywiózł także cylindry Spaarti i ysalamiry, dzięki którym można było dokonać całej operacji. Pierwszego klona, prototyp, wysłaliśmy Thrawnowi na „Chimerę”, pozostałe egzemplarze zaś, wraz z imprintem, miały pójść później innym transportem. Jak na ironię, Nowa Republika, zapewne nieświadoma wartości drugiego konwoju, napadła nań i doszczętnie go zniszczyła. Najdziwniejsze jest to, iż dokonała tego wkrótce po tym, jak wielki admirał Thrawn poinformował Morcka, że eksperyment się nie udał. Podejrzewam zresztą, że sam pozwolił Rebeliantom na ten ruch. To by było do niego podobne.
Dziwiło mnie wtedy, że Thrawn nie postanowił wykorzystać potencjału kompleksu. Sądzę, iż zadziałał tutaj pacyfizm Morcka, który mógł przekonać wielkiego admirała, jakoby Executor’s Lair nie posiadało już absolutnie żadnej wartości produkcyjnej. A tym bardziej nie gości teraz Dartha Vadera.
Jednak to, co mogło przekonać wielkiego admirała Thrawna, nie działało w żaden sposób na odrodzonego Imperatora.
Dla Morcka niespodziewanym szokiem był fakt, iż Palpatine od początku wiedział o kompleksie i jego lokalizacji. Najwyraźniej nie ufał Vaderowi tak, jak można się było tego spodziewać po ich wzajemnych relacjach. I chociaż Imperator zmusił Morcka, by ten udostępnił mu stocznie i całą stację jako bazę wypadową podczas operacji „Ręka Cienia”, admirał zdołał jakoś ukryć swój największy atut.
Mnie.
Dzięki specyficznej aurze na pokładzie mojego okrętu Palpatine mnie nie wyczuł.
Jix także nie próżnował. Od wielu lat latał po galaktyce, poszukując skarbców Morcka i sumiennie je oczyszczając. Nie były to ogromne kompleksy w rodzaju Góry Tantiss, ale wystarczył, by zapewnić Centrali spory kapitał. Natomiast krótko przed kontrofensywą Imperatora, w tych ciężkich i mrocznych czasach, udało mu się dostać na Kuat, by wywieźć stamtąd plany myśliwców A-9 Vigiliance i, co najważniejsze, superniszczyciela klasy Sovereign. Pamiętam wyraz twarzy Morcka, gdy je zobaczył; oczy mu zabłysły, a usta wykrzywiły się w mieszaninie zaskoczenia i radości. Chciał mieć ten okręt. I to jak najszybciej.
Oryginalne plany Sovereignów zostały natomiast zniszczone podczas rewolty na Kuat, a ich prototypy rozebrane.
Za zniszczenia planety Byss niewielu udało się ujść z życiem. Jednym z nich był jednak genialny naukowiec i konstruktor, Umak Leth. Po śmierci Imperatora Firehead, na mój rozkaz, miał pozbierać wszystko, co ocalało z tej katastrofy, a mogło wzmocnić siłę Executor’s Lair. Nie było tego wiele, zwłaszcza, jeśli myślało się w kategoriach zbilansowania strat, jakie Centrala poniosła podczas operacji „Ręka Cienia”. Leth, chociaż zdradzał oznaki schizofrenii, był jednak cennym nabytkiem. Jako laureat stypendium Magrody’ego górował on intelektem nad Givinem, który pełnił w kompleksie funkcję szefa stoczni, natomiast pomysły i projekty, jakie rodziły się w jego głowie, były iście diaboliczne.
To on widząc, że służy teraz Mrocznemu Lordowi Sith, zaproponował stworzenie droidów bojowych SD-11, a także rekonstrukcję planów Droidów Cienia i Galaktycznego Działa.
Ja natomiast wykorzystywałem sławę mojego mrocznego pancerza, z którym nigdy się już nie rozstawałem. Czarny Lord nie miał najmniejszych problemów z przekonaniem szefów kilku grup pirackich, w tym Pilzbucka, Greevana i Barrona, o konieczności wsparcia naszej sprawy. Hebanowa zbroja może zdziałać cuda w kwestii zastraszania i perswazji; stałą się moją drugą skórą, czerpałem z niej siłę. Wkrótce sam zacząłem o sobie myśleć per Darth Vader.
Kiedy Luke Skywalker ogłosił w galaktyce, że jest synem Dartha Vadera, i że Mroczny Lord Sith był wcześniej rycerzem Jedi, Anakinem Skywalkerem, część załogi kompleksu zaczęła patrzeć na mnie krzywym okiem. Po kilku śmielszych spojrzeniach musieli jednak przestać; wszyscy, z Morckiem włącznie, musieli przyjąć do wiadomości, że chociaż nie jestem Anakinem Skywalkerem, to jednak dzięki Mocy znajduje się we mnie Darth Vader. Powiedziałem im, że ciemna strona jest jakby osobną duszą, która uleciała ze Skywalkera przed śmiercią i przybrała moją formę.
I znów uwielbienie dla Vadera wzięło górę. Wszyscy mi uwierzyli.
Znowu minął czas. Czas pełen treningów i przygotowań, kiedy wszystkie maszyny stoczniowe pracowały albo nad superniszczycielem klasy Sovereign, albo nad Galaktycznym Działem. Wtedy też, korzystając z pozostawionych przez Thrawna cylindrów Spaarti, zaczęliśmy na masową skalę klonować żołnierzy, by uzupełnić nimi konstruowane okręty. Doszło w tym czasie też do kilku potyczek z imperialnymi lordami, z których największa rozegrała się między naszymi siłami a grupą okrętów Teradoca. Wtedy też wpadłem na ślad byłego Gwardzisty Imperium, Kira Kanosa.
Spotkanie z Kanosem było niewątpliwie wyzwaniem. Gwardzista odniósł się do mnie bardzo chłodno, o mało mnie nie atakując. Jego bezczelność była w pewnym momencie tak drażniąca, że miałem wręcz ochotę go zabić. Powstrzymywał mnie jednak szacunek dla jego wiedzy i umiejętności. Kanos szukał miejsca, w którym czułby się spełniony i mógłby odpocząć od ciągłej tułaczki. Miałem mu to zaoferować; moje obietnice przywrócenia Nowego Ładu padły u niego na podatny grunt. Bardzo chciał mi uwierzyć, postanowił poddać mnie jednak jeszcze jednej próbie. Bez słowa wskazał bliznę, która szpeciła jego twarz.
- To ja ci to zrobiłem, Kanos.- odparłem, wyczytując tę odpowiedź z jego umysłu, jakby był otwartą książką.- I nie wystawiaj na próbę mojej cierpliwości!
- Proszę o wybaczenie, Lordzie Vader.- Kanos uklęknął, spuszczając głowę.- Pokaż mi drogę do Nowego Ładu, a wejdę dla ciebie w ogień.
I w ten sposób idee Nowego Ładu Imperatora zaczęły wpływać na koncepcję mojej zemsty.
Kir Kanos, już jako generał w Executor’s Lair, postawił sobie wyraźnie za cel rekonstrukcję Czerwonej Gwardii. Było to o tyle proste, że materiał genetyczny, pozostawiony przez Thrawna, okazał się być wzorcem DNA jednego z Gwardzistów, Grodina Tierce’a. Żeby jednak zachować różnorodność łańcuchów genetycznych, Kanos co rusz udawał się w jakąś podróż, często wraz z Jixem, by sprawdzić plotki o ocalałych członkach Imperialnej Gwardii. Tak trafili na kilku żołnierzy, awansowanych przez Daalę do rangi Gwardzistów. Tak też znaleźli byłą Rękę Imperatora, pilota Sto Osiemdziesiątego Pierwszego Pułku oraz założyciela Eskadry Inferno, Maareka Stele’a.
Stele. Gdybym wtedy zdawał sobie sprawę, jakim dwulicowym draniem się okaże, wszystko wyglądałoby teraz inaczej. Gdybym zabił go wcześniej, może teraz jeszcze bym żył. Ta wredna gnida przez tyle lat budowała wokół siebie nimb zaufania, aby w krytycznym momencie zadać cios w plecy! Że też wcześniej tego nie przewidziałem!
Ale Stele został praktycznie przyjęty z otwartymi ramionami. Nie dość, że przywiózł ze sobą plany myśliwców typu TIE Defender, na których latał dawno temu, to jeszcze miał pełno innych, nieraz genialnych, a nieraz szalonych pomysłów, które zaraz chciał wcielać w życie. To on pomógł mi i Vaderowi w odnalezieniu holocronu Sith na Korriban. To on udał się na poszukiwanie jednego z ostatnich kamieni siły. To on zdradził nam, że istniało wiele „Oczu Palpatine’a”: jedno zniszczone nad Belsavis, dwa nad Artyr 5, jedno zaginęło w tajemniczych okolicznościach, zaś jedno znajduje się w stanie uśpienia i można je gdzieś odnaleźć. I to on je znalazł. Także jego zasługą jest stworzenie serum blokującego Moc i wiele podróży, z których zawsze przynosił egzotyczne przedmioty lub informacje, które mogły mu się kiedyś przydać. Też od niego dowiedziałem się o Pełnomocnikach Sprawiedliwości.
To dzięki jego sugestiom dotarłem do Lorda Hethrira, proponując mu współpracę. Nie zgodził się.
Niezrażeni spisaliśmy go na straty i, wraz z Fireheadem i Stelem, nie przerywając intensywnych treningów, wyruszyliśmy na poszukiwanie innego Pełnomocnika - Witiyna Tera.
W międzyczasie admirał Morck użył zdobytych przez Jixa funduszy, by ocalić od kompletnego bankructwa firmę Loronar, pogrążoną w kryzysie po incydencie z Posiewem Śmierci. Zamówienie, jakie złożył, było ogromne i tajne, uratowało firmę od zamknięcia i pozwoliło jej się dalej rozwijać, i to bez wiedzy czy ingerencji Nowej Republiki. A dla Morcka około setka krążowników typu Strike to było coś, czego nie mógł przepuścić między palcami. Postanowił nawet, że wstrzyma się z jakimikolwiek ewentualnymi działaniami zaczepnymi, agresywnymi czy ze wspomaganiem upadającego Imperium, aż owa flota nie zostanie ukończona.
No i rzecz jasna czekał na superniszczyciel klasy Sovereign.
W pewnym momencie musiał się jednak zmierzyć z brakiem surowców. Nie mógł poszukiwać ich bezkarnie na terytorium Nowej Republiki, a te kilka przedsiębiorstw, które pod przykrywką dostarczały mu rudy, zaspokajały jedynie część potrzeb. Morck rozesłał więc po galaktyce setki, jeśli nie tysiące, probotów w poszukiwaniu odpowiednich złóż. Celował głównie w Dziką Przestrzeń i Nieznane Terytoria, gdzie ryzyko wykrycia całego precedensu było relatywnie niewielkie.
Rezultaty tych odkryć przerosły jego najśmielsze oczekiwania.
Sondy docierały wszędzie, gdzie tylko mogły. Wiele zaginęło, inne zostały zniszczone przy zderzeniu z nieznanymi cieniami grawitacyjnymi, niektóre jednak odkryły zdumiewające miejsca. Odnaleziono izolowane od reszty galaktyki planety na niesamowitym szczeblu rozwoju, minerały dotąd nieekspolatowane, ukryte w pasach asteroid, gazowych gigantach i skalnych bryłach, zawieszonych w przestrzeni bez jakiejkolwiek atmosfery. Najważniejsze jednak były ukryte dotąd miejsca, będące ośrodkami obcych cywilizacji: Lhwekk, stolica Imperium Ssi-Ruuvi, Nirauan, planeta będąca zalążkiem Imperium Ręki, Twierdza w Przestworzach Chissów czy ośrodek zborny tajemniczej, droidopodobnej rasy olbrzymich maszyn.
Pamietam, jak Morck przyszedł do mnie pewnego dnia, a jego aura zdradzała śmiertelną powagę.
- Lordzie Vader.- powiedział.- Podjąłem decyzję. To, co znaleźliśmy na Nirauan, to niewątpliwie dzieło Thrawna. Chciałbym się do nich przyłączyć. Na pewno przyda im się nasz potencjał...
- Milcz!- warknąłem zirytowany. To, co proponował Morck, stało w jawnej sprzeczności z planem mojej zemsty. Imperium Ręki najprawdopodobniej nie przygotowywało wtedy napaści na znaną część galaktyki, być może nawet nie miało tego w planach. Nie mogłem się na to zgodzić.- Chociaż dowodzisz tą armią i tym kompleksem, to moja wola się teraz liczy!- rzuciłem.
- Tylko, że dzięki Ręce możemy stać się naprawdę potężni!- odparował Morck.- Mielibyśmy do dyspozycji całą infrastrukturę, jaka podlega twierdzy na Nirauan! Wszystko... ruszyłoby do przodu.
- Admirale, czemuż to tak nagle zaczęło ci się spieszyć?- zapytałem.- A co ze strategią cierpliwości? Czyżby pana poglądy był aż tak niestałe?
Morck westchnął.
- To nie o to chodzi.- powiedział.- Jeśli moje podejrzenia się potwierdzą i Imperium Ręki rzeczywiście dowodzi Voss Parck, mógłby on znacznie lepiej wykorzystać nasze istnienie. Był przecież uczniem samego Thrawna!
- Dosyć!- zagrzmiałem.- Tak bardzo chcesz jedności, Morck!? W porządku! Dam ci moją zgodę, jeśli ty pokierujesz atakiem na to miejsce!- włączyłem stojący obok ekran i wyświetliłem mapę galaktyki, wskazując zarazem punkt zgromadzenia droidopodobnej rasy.- Te mechaniczne istoty mogą w przyszłości być zagrożeniem dla naszych planów! Zniszcz je.
Morck przez kilka chwil ważył słowa, jakby zastanawiając się, co zrobić. Zdradzić swoje pacyfistyczne ideały czy zaprzepaścić szansę ocalenia ich u boku Parcka?
- Zgoda.- powiedział w końcu.- To ty jesteś naszym panem, Lordzie Vader.
Od tej pory wiedziałem już, że mam go w garści. Wiedziałem, że, prośbą lub groźbą, ale zawsze zmuszę go do wykonania mojej woli.
Nie zaatakowaliśmy jednak tej rasy. W każdym razie nie wtedy.
Znów minęły lata. Morck powoli przenosił cześć infrastruktury klonującej poza Executor’s Lair, korzystając z chwil, kiedy w Nowej Republice panował względny spokój. Przywódcy grup pirackich i nieliczni wysocy oficerowie przejmowali dowództwo nad tymi placówkami, dbając przy okazji o to, by ich prawdziwa działalność nie wyszła na jaw. W ten sposób Barron objął w posiadanie GSI, Pilzbuck i Greevan mniejsze kolonie górnicze, powstały też firmy, które można było wykorzystać jako przyczółki w przyszłości. Przykładem może być kurort „Edamenolc” na Spirze.
Galaktyczne Działo zostało w tym czasie ukończone i było gotowe do akcji.
Maarek Stele też nie próżnował. Po wielu mniej lub bardziej owocnych wyprawach przybył któregoś dnia z pewnym starszym mężczyzną, którego przedstawił jako technika Saccoriańskiej Triady. W galaktyce panował wtedy wielki niepokój; użycie przez terrorystów Stacji Centerpoint do niszczenia systemów gwiezdnych rozpętało burzę polityczną. Leia Organa Solo ustąpiła z funkcji prezydenta Nowej Republiki, Mon Mothma udała się na emeryturę na ojczystą Chandrillę, a senator Corelli Garm Bel Iblis wrócił do służby w armii i otrzymał garnizon w niespokojnym regionie Morishimu. Dodatkowo odbył się proces Saccoriańskiej Triady, a Wywiad Nowej Republiki tropił ostatnie komórki Ludzkiej Ligi. Cała ta mozaika sytuacyjna dawała Stele’owi znakomite warunki, by mógł pojmać osobę, o którą mu chodziło. Wydobył z niej i przekazał nam ostateczny kod sterowania Stacją Centerpoint, argumentując, że może on nam kiedyś zapewnić przewagę. Wkrótce jednak wyruszył w dalszą podróż. Morck ukrył ten kod; stwierdził, że w dniu, w którym Executor’s Lair się ujawni, przyda się bardziej.
Zastanowiło mnie wtedy, gdzie Stele tak często odlatywał. Co prawda zawsze cos ze sobą przywoził, a potem wyszło na jaw, że pracował równocześnie nad formułą serum blokującego Moc, ale mam pewność, że to nie wszystko. Ta żmija musiała się wtedy kontaktować ze swoimi mocodawcami, a jednocześnie konspirować się, usypiać naszą czujność. Zdobywać akceptację. Teraz widzę to jasno; Stele i jego zwierzchnicy, kimkolwiek są, mogą być groźniejsi, niż się komukolwiek wydaje.
Wreszcie ukończony został superniszczyciel klasy Sovereign, któremu Morck nadał nazwę: „Arka”. Dowodzenie nad nim objął admirał Terek Rogriss, syn legendarnego Terena Rogrissa, obecnie emerytowanego bohatera Floty Imperium. Morck sprowadził go przez Fireheada przed swoje oblicze, uważając, że talenty przywódcze są w tej rodzinie dziedziczne.
Sądzę jednak, że bardziej liczył na wprowadzenie do Centrali krzty zdrowego rozsądku, który – jak miał nadzieję – również jest w jakiś sposób dziedziczny. Tu się jednak pomylił; Terek Rogriss ujawnił szerokie ambicje wywołane chęcią dorównania legendarnemu ojcu. Na przystąpienie do Executor’s Lair zgodził się bez wahania. Zresztą, jak Barron, Greevan oraz Pilzbuck przed nim, oraz Grant po nim – nie miał innego wyjścia.
Od razu natomiast zebrał większość Floty Executor’s Lair i wyruszył „Arką” w dziewiczy rejs. Rejs, będący jednocześnie wyprawą wojenną. A ofiarami miały być droidopodobne istoty.
Superlaser na „Arce” sprawdził się doskonale. Droidy, zaskoczone i zdezorientowane, eksplodowały od jego uderzeń, wciągając siebie nawzajem w wir wybuchów i szczątków. Te, które podjęły walkę, odbijając promienie superlasera, miały ustąpić działom okrętowym Floty. Jeśli wziąć pod uwagę skalę sukcesu, straty w tej batalii okazały się nikłe, wręcz nieistotne. To było absolutne zwycięstwo.
Muszę przyznać, że sam byłem zaskoczony trafnością taktyki Morcka i skutecznością Rogrissa.
Jeszcze tego samego dnia admirał polecił przygotować wyprawę na Nirauan, do Vossa Parcka.
Było to wkrótce po tym, jak planetę, będącą ośrodkiem dowodzenia w Imperium Ręki, odwiedzili Luke Skywalker i Mara Jade. Całkiem spora flotylla naszych okrętów miała tam wziąć udział w manewrach, aby utwierdzić Parcka w przekonaniu, że jesteśmy poważnymi gośćmi. Negocjacjami zajął się sam Morck. Byłem gotów go powstrzymać – być może nawet zabić – gdyby poddał się Parckowi bezgranicznie, niwecząc w ten sposób plany, jakie snułem.
Na szczęście dla mnie, Parck nawet nie chciał rozmawiać o sojuszu. A raczej sprawiał wrażenie, że go to w ogóle nie interesuje. Morck rozzłościł się, co przychodziło mu zawsze z wielkim trudem, i zaczął rzucać nieostrożne zdania. Parck potraktował je jako groźby.
W mgnieniu oka do systemu Nirauan wskoczyła flota, w której skład wchodziło kilka niszczycieli i ogromny superpancernik, po czym rozpoczęła ona atak na okręty Executor’s Lair. Admirał Morck zrozumiał, że negocjacje zostały przerwane; rzucił się do ucieczki, by następnie wycofać swoją flotyllę. Jego koncepcja legła w gruzach. Było to dla niego szczególnie bolesne.
Na osłodę przybył jednak Stele i oświadczył, że „Oko Palpatine’a V”, bliźniaczy okręt do tego, który siał pogrom nad Nirauan, został przez niego odkryty i przygotowany do lotu. Po drobnych modyfikacjach może nawet stanowić trzon całej floty.
Wkrótce superpancernik, przemianowany na „Oko Vadera”, zawisło wśród statków Executor’s Lair.
Ja sam zaś trenowałem coraz rzadziej, poświęcając swój czas podróżom. Czułem bowiem, iż zbliża się chwila, w której zostaniemy odkryci. Trzeba więc było uderzyć prewencyjnie. Morck uparcie twierdził, że strategia oczekiwania jest najlepsza, ale istniały inne sposoby walki, mniej bezpośrednie.
W stoczniach powstała więc dokładna replika Centrali, a na pierwszy plan wysunęli się Gwardziści, trenowani przez Kanosa i Tierce’a. Kir Kanos kazał im założyć organizację paramilitarną o nazwie Drugie Imperium i uderzać w newralgiczne punkty na ciele Nowej Republiki. Pozyskali nawet pomoc tego zdrajcy, Brakissa, który zrobił z kopii stacji Akademię Ciemnej Strony i poniósł spektakularną klęskę w Czwartej Bitwie o Yavin. Ledwo uszedł z życiem.
Nie pozwolił jednak żyć Gwardzistom. Ostatniego z nich tropił zapamiętale, kiedy tylko wyszło na jaw, że był przez niego manipulowany i oszukiwany. Od umierąjacego w męczarniach mężczyzny wyciągnął jednak koordynaty Centrali. Jednocześnie zabijając go zniweczył plany Kanosa dotyczące utworzenia różnorodnej genetycznie Imperialnej Gwardii, ale nawet, jeśli ostatni Gwardzista miał z tego powodu jakiś żal, to nie dał tego po sobie poznać. Zaczął natomiast snuć plany stworzenia swojej formacji w oparciu o bardziej jednorodny materiał genetyczny. W tym czasie Brakiss przybył do nas.
I już został.
Do czasu.
Niecały rok później ten czas miał nastąpić. Kiedy Stele pracował nad tym swoim serum, Firehead zaczął – równolegle do Zakonu Jedi – poszukiwania Witiyna Tera, a ja wracałem z kolejnej podróży, przybyło do Centrali sześciu podróżników w czasie. Jak twierdzili – pochodzili z przyszłości. Nie wiem, czy ich słowa był prawdą, ale intencje mieli szczere, a obrazy w głowach sugestywne. Postanowiłem pomóc im w pozbyciu się zagrożenia ze strony Yuuzhan Vong, którzy mieli rzekomo zdewastować galaktykę.
I tak to się zaczęło.
Corran, Wieiah i Kyle spojrzeli po sobie, czując, że maja już teraz jasność co do powstania i rozwoju Executor’s Lair. Brakiss mówił prawdę, więcej, wszystko, czego nie wiedział, było teraz dopowiedziane. Wieiah spojrzała na korpus w czarnej zbroi, leżący u stóp Corrana. Był już martwy, uszło z niego życie, a polana dookoła zaczynała powoli cuchnąć negatywną energią, jakby otoczenie wchłaniało smak istoty, która zakończyła tu swój żywot.
Wieiah nurtowało jednak wciąż jedno pytanie: kim ten Vader naprawdę był?
Nagle spostrzegła zmianę w aurze Kyle’a i spojrzała na niego, zaniepokojona. Stał sztywno z dziwnym wyrazem twarzy, będącym mieszaniną przerażenia, olśnienia i poczucia winy. Trzymał w dłoni rękojeść swojego miecza, ważył ją i patrzył nań zupełnie, jakby ją oglądał pierwszy raz w życiu.
- Ja go znam.- rzekł załamującym się głosem.- Ten człowiek był kiedyś najmłodszym Ciemnym Jedi Imperatora.
Nazywał się Yun.
Wcześniej...
- On jest Jedi. Pokonaj go w walce.
To ostatnie słowa, jakie pamiętam z dawnego życia. To, i szarą, ciemniejącą mgłę przed oczyma, mieszającą się z zapachem krwi. Nie mam pojęcia, kto powiedział to zdanie: czy ja, czy ktoś do mnie, czy ktoś inny do kogoś innego... wszystko stawało się coraz bardziej odległe, mroczne, spowolnione i rozmazane. Nie widziałem już prawie nic, a moje kończyny odmawiały posłuszeństwa. Płuca przestały reagować na powietrze. Nie mogłem zaczerpnąć tchu. Umierałem.
Ale nie chciałem tego. Nigdy w życiu bym nie pomyślał, że skończę w tak żałosny sposób. Powinienem czuć dumę, jakieś bliżej nieokreślone uczucie spełnienia, z powodu tego, co zrobiłem... i czułem, gdzieś w sercu, że postąpiłem słusznie. Jednak co mi z tego było, skoro umierałem? Skoro zaraz miałem przestać oddychać? Nie chciałem tego. Bałem się drugiej strony. Bałem się śmierci.
Poza strachem czułem jeszcze wściekłość. Ja, który raz w życiu postanowiłem postąpić honorowo, miałem za to zapłacić najwyższą cenę. Czy było warto? Gdzieś w sercu czułem, że tak, ale większość mojej duszy chciała pozostać tutaj. Do cholery, byłem za młody, żeby umierać! Chwytałem się wszystkiego, co mogło mnie utrzymać przy życiu... leczniczego transu Jedi czy nawet techniki Morichro, ale nie były one w stanie mnie ocalić. Skazywałem siebie tylko na coraz bardziej bolesną agonię.
Wtedy przyszedł on.
Stanął przede mną w półprzezroczystej, błękitnej poświacie. Miałem już przedśmiertne wizje, ale on był prawdziwy. Przybył do mnie, czując mój ból, ale jednocześnie uczucie spełnienia obowiązku, które kołatało mi się na dnie duszy. Powiedział, żebym się nie obawiał, że droga, na jaką się zdecydowałem na kilka chwil przed śmiercią, była chwalebna i słuszna. No i co z tego, pomyślałem. Umierałem, a tego nie było mi w stanie nic wynagrodzić.
Ale dojrzałem moją szansę. Jeden, nikły promyk nadziei, że może ocaleję. Zawsze bowiem byłem uzdolniony w kierunku technik spirytualistycznych i rozmawiania z duchami. Rzadki to dar wśród użytkowników Mocy. Z tego, co słyszałem, tylko stary Jedi Empatoyayos Brand miał kiedyś podobne uzdolnienia. Tylko, że mnie nikt nie był w stanie nauczyć, jak rozwijać swoje predyspozycje; jego – wręcz przeciwnie. To pewnie dlatego chodził słuchy, że przeżył spotkanie z Darthem Vaderem.
Vader...
A jego duch we własnej osobie nakłaniał mnie, bym przyjął śmierć z godnością. Ale ja nie chciałem ginąć. Wiedziałem, że nie żył już jakiś czas i że jeśli jego duch wciąż egzystuje, to znaczy, że odbywa pokutę. A skoro tak, to jego energia i potencjał był w fazie jednoczenia się z polem Mocy.
Postanowiłem więc co nieco sobie uszczknąć.
By przeżyć.
Duch przejrzał moje zamiary i zniknął, ale trochę Mocy mu podebrałem, wykorzystując wszystkie swoje umiejętności w tej dziedzinie. Nie było tego wiele – zaledwie niewielka cząstka jego rozpadającej się aury – ale i tak uderzył we mnie wulkan energii, jakim niegdyś był ów Mroczny Lord Sith. Przez chwilę jeszcze czułem jego obecność, jakby ostrzegał, że to, co zrobiłem, zapamięta na długo, a jeszcze jakiś czas będzie egzystował na doczesnym padole. Nie miało mi to ujść płazem.
Teraz wiem, że miał rację.
Ale to było coś niesamowitego! Obrazy, emocje, uczucia... wszystko to odbiło się szerokim echem w mojej własnej duszy, pojąc ją niemal nieskończonym zdrojem Mocy. Może mi się zdawało, ale poczułem, że staję się silniejszy, potężniejszy, a przejście na drugą stronę powoli zaczyna się zamykać. To było coś niezwykłego! Żyłem!
Byłem jednak mocno ranny, a moje płuca znajdowały się w stanie rozkładu. Mimo leczących transów Jedi moje obrażenia były wciąż rozległe, a stan krytyczny. Zdawałem sobie sprawę, że leżę bezwładnie, wegetując, i czekam na śmierć z niedoboru tlenu lub śmierć głodową. Z przerażeniem zdałem sobie sprawę, iż czeka mnie agonia dłuższa i bardziej bolesna niż to, co do tej pory przeżywałem. Miałem teraz tylko nadzieję na cud.
I cud nadszedł.
Niejasno i niepewnie poczułem, że jestem przez kogoś niesiony. Nie miałem pojęcia gdzie ani dokąd, ale faktem było, że ten ktoś podłączył mnie do czegoś, co pozwalało łatwiej złapać oddech. I, co ważniejsze, mówić.
Odważyłem się otworzyć oko. Zmierzchało już, co mnie zresztą specjalnie nie zdziwiło. Wydawało mi się, że leżę tutaj niezmiennie całe tygodnie lub miesiące, zmiana pory dnia była wobec tego zabawnie krótkim epizodem. Na nocnym niebie jaśniała jednak ciepła, czerwona łuna; zmusiłem się, by nieco podnieść głowę i dostrzec jej źródło. Był to tytaniczny wysiłek, ale opłacalny. Nieopodal dostrzegłem płonące ognisko i jakiegoś mężczyznę, który grzał tam coś w wojskowym garnku. Stał odwrócony tyłem, więc nie widziałem jego twarzy, ale zauważyłem, że miał pewny siebie, wręcz arogancki sposób poruszania się. Aura zaś zdradzała opanowanie i wiarę we własne, niebagatelne umiejętności. Nagle poruszył się gwałtownie i zastygł, jakby coś wyczuł i usłyszał, ale nie odwrócił się, dalej mieszając coś w swoim garnku. Po chwili odezwał się łagodnym, ale silnym głosem:
- Długo wytrzymałeś bez jedzenia. To jakaś wasza sztuczka Jedi?
- Kim... jesteś?- wychrypiałem, po czym wpadłem w przerażenie na dźwięk własnego głosu. Każde słowo bolało jak cięcie zardzewiałym wibroostrzem, i brzmiało równie paskudnie.
- O to samo mógłbym zapytać ciebie, ale to teraz nieistotne. Mam tutaj ściśle określone zadanie i zamierzam je wypełnić, z twoją pomocą, lub bez niej. Fakt faktem najrozsądniej zrobisz, jeśli pójdziesz na współpracę. Wszak tylko dzięki mnie jeszcze żyjesz.
Zastanawiasz się pewnie, jak tutaj trafiłem? Cóż, ta planeta może i jest ściśle tajna, ale na szczęście cała ta armia, jaka się tutaj znalazła, nie była jednorodna. Jeden z oficerów za pewną opłatą zgodził się umieścić nadajnik na tym statku.- powiedział, wskazując ręką wrak w dolinie nieopodal.- Swoją drogą całkiem niezły bajzel tu zostawiliście. Ciekawe, kto za to odpowiada, chociaż mnie to nie obchodzi. Interesuję się przede wszystkim okrętem, który tutaj to wszystko dostarczył. Podejrzewam, że wiesz, gdzie on jest.
- Wiem...- wyplułem razem z krwią. Czułem, że chociaż trochę mi lepiej, to i tak nie jestem zdolny do niczego. Tylko w jeden sposób można było przywrócić mnie do względnie dobrej kondycji.- Tam...- mruknąłem, z trudem wskazując świątynię na horyzoncie.- Zabierz mnie... tam...
- A co to pomoże?- zdziwił się mój rozmówca.- Przecież tam go nie ukryto. Znalazłbym go. To nie igła!
- Tam...- rzuciłem, czując nagły impuls gniewu. Przywołałem Moc i chwyciłem tego mężczyznę za gardło i uniosłem do góry. Z cichą satysfakcją obserwowałem jego przerażenie i jakby cień zrozumienia, kiedy miażdżyłem mu powoli tchawicę.
- Dobrze...- wykrztusił, więc zmusiłem się, by go puścić. Nawet nie wiedział, jak mnie to osłabiło. Nie musiał jednak tego wiedzieć; ważne, że się mnie bał.- Dobrze... skoro nalegasz...
Zaprowadził mnie tam, gdzie chciałem. Wewnątrz, w ogromnej komorze medytacyjnej, niezmiennie widać było wiszący w kamiennym bąblu, gigantycznych rozmiarów kryształ. Wciąż pulsował niemal niewyczerpaną Mocą, choć jakby bardziej bezpłciowo; było jasne, że to nie ta sama energia. Wciąż jednak tam była. I wołała. Otoczyłem się nią, gotów przyjąć wszystko, co zaoferuje. Nie pozwalała jednak na odbudowanie mojego ciała, a może sam na to nie pozwoliłem... w każdym razie ogromny potencjał Mocy przepływał przeze mnie, multiplikując moje własne umiejętności. Poczułem, jak midichloriany w moich żyłach mnożą się, reagując na taki przypływ potęgi. Nie, nie byłem już słaby.
Wiedziałem jednak, że ta energia, ta Moc, bez ujarzmienia będzie niczym. Trzeba było ją ukuć, wyszkolić się, a do tego potrzebny był czas. Na szczęście miałem go już w nadmiarze.
Kiedy opuściłem świątynię (podobno siedziałem w niej kilka dni), było dla mnie jasne, że jej zdrój nie jest nieskończony. Mogłem siedzieć dłużej, jednak bałem się, że taka ilość Mocy pożre mnie od środka. Dlatego odszedłem, pamiętając, że energia tego miejsca jest już właściwie wyczerpana; przynajmniej z mojego punktu widzenia. A lepiej, jeśli nikt inny się o niej nie dowie; nie było sensu podstawiać potencjalnym przeciwnikom pod sam nos takiej okazji.
Trzeba było jednak wciąż odlecieć z tej planety. Powiedziałem więc mojemu towarzyszowi, że okręt, po który przybył, ukryto w sąsiednim systemie, i już na jego pokładzie polecieliśmy w miejsce, które on w rozmowach nazywał Centralą.
Była to stacja Executor’s Lair.
A on nazywał się Wrenga Jixton.
Po drodze opowiedział mi, chociaż niechętnie, o miejscu, do którego się udawaliśmy. Stacja została założona po zniszczeniu krążownika „Arc Hammer”, którego dokonał Kyle Katarn, przedostając się na jego pokład dzięki „Executorowi”. Fakt, że zdołał on się dostać na okręt Vadera przez obwody paliwowe podczas tankowania uświadomił jego właścicielowi, że musi mieć nowe leże dla swej najpotężniejszej maszyny. Tak powstała Executor’s Lair, która przy okazji stała się kompleksem szkoleniowym i stoczniowym dla Eskadry Śmierci Vadera. Miały tam powstawać kolejne okręty, które zamierzano wcielać w jej skład, a stacjonowała tam spora część Pięćset Pierwszego Legionu Szturmowców „Pięść Vadera”, oraz specjalnie wyselekcjonowany, najlepszy oddział Noghri. Na wszelki wypadek Czarny Lord zostawił tu też swego ucznia, Rova Fireheada, szkolonego w naukach Sithów. Aby całość wyglądała na miniaturowy system słoneczny, inny uczeń Vadera, Hethrir, udostępnił mu projekt sztucznego słońca ze swojej planetoidy. Wyborem obsługi stoczni i kontyngentu floty zajął się admirał Thrawn, natomiast Imperator miał nie wiedzieć o istnieniu tak potężnej bazy, w dodatku mogącej przemieszczać się z miejsca na miejsce.
Gdy tam przybyliśmy, wszystkie stocznie zajęte były budową superniszczyciela. Dowodzący stacją admirał Morck miał zamiar po jego ukończeniu przyłączyć się do Kręgu Władzy na Coruscant.
- Morck niesłusznie został admirałem.- mówił Jix.- To pacyfista i teoretyk, niecierpiący dźwięku ognia z turbolaserów i skrzeku myśliwców TIE. Był bezwzględnie lojalny Vaderowi, dlatego został przywódcą kompleksu, nieprzedstawiającego poniekąd żadnej wartości bojowej. Zrobi najlepiej, jak przyłączy się do Pestage’a.
Spotkanie z admirałem Morckiem było jednym z najtrudniejszych, jakie pamiętam. Ciągle nie odzyskałem pełni możliwości fizycznych, byłem jednak silny Mocą. On zaś przy całej swojej wiedzy czuł, że nie może mnie ignorować. Wraz z Jixem stanąłem pod drzwiami do Sali Spotkań, ubrany w czarną tunikę i aparat oddechowy, zawieszony na piersi. Gdy wchodziliśmy, ważyłem swoje informacje i emocje; taki potencjał, dotąd nieodkryty, od zniszczenia „Arc Hammera” ściśle tajny, miał teraz wpaść w ręce Pestage’a!? Nie pamiętałem czemu, ale nie darzyłem go nawet szczątkową sympatią; zwłaszcza, że to, co się kryło w Executor’s Lair, mogło się idealnie przysłużyć powstającemu w moim umyśle planowi zemsty.
Zemsty na Jedi za to, jak mnie zostawili.
Drzwi rozsunęły się i wszedłem do środka. Morck siedział u szczytu stołu, a po jego bokach można było dostrzec wysokiego, wściekłego Ho’Dina i niskiego, krępego Noghriego. Cała trójka patrzyła na mnie chłodno i z lekką pogardą, chociaż Ho’Din zmrużył oczy, jakby wyczuwał we mnie coś znajomego... zaskakująco lekkie naciśnięcie ich umysłów podpowiedziało mi, kim oni wszyscy są i czego chcą. W całej trójce odbijała się lojalność wobec swego pana. To był ich słaby punkt, który zamierzałem wykorzystać.
Spojrzałem na swój aparat oddechowy, a w głowie dziwnym echem odbiła mi się wizja ducha, który przyszedł do mnie, gdy konałem.
I już wiedziałem, co miałem zrobić.
- Jam jest Darth Vader.- rzekłem.
Reakcje był rozmaite. Morck zmrużył sceptycznie oczy, Noghri zaś wytrzeszczył je ze zdumieniem. Ho’Din natomiast, mimo początkowego zdziwienia, skoczył ku mnie, wyciągając miecz świetlny.
- Kłamca!- warknął wściekle.- Oszust i kłamca!
- Stój.- szepnąłem, wyciągając instynktownie rękę i skupiając Moc. Ku mojemu zdumieniu, ów podający się za Lorda Sith Ho’Din zawisł w powietrzu. Mnie też zdumiała lekkość, z jaką to zrobiłem, ale nie dałem tego po sobie poznać.- Jam jest Darth Vader.- powtórzyłem.- A to jest mój dom.
Morck splótł palce, a jego oczy przybrały zamglony wyraz. Najprawdopodobniej rozważał wszelkie implikacje mojego pojawienia się i mogące z tego wyniknąć korzyści. Jego aura przez moment była kakofonią czystych emocji. Bo że należy mnie traktować poważnie, nie miał wątpliwości.
- Nie pachniesz, jak nasz pan.- rzucił Noghri.- Jest w tobie jednak coś znajomego. Niepokojąco znajomego...- nie skończył, bo puściłem wściekłego Ho’Dina, podnosząc jednocześnie niskiego obcego i dusząc go w ramach kary za bezczelność. W końcu jednak przestałem, gdyż Noghri wydawał mi się istotny. Przynajmniej na razie.
- Nie znacie wszystkich możliwości Mocy.- rzekłem cicho, kombinując, jak się tylko dało.- Powróciłem, chociaż nie w tym ciele i nie z tą pamięcią. Ale to wciąż ja! A wy chcieliście mnie zdradzić i przyłączyć się do Kręgu Władzy!
- Jakkolwiek zastanawialiśmy się nad tym, to teraz nieaktualne.- odparł powoli Morck.- Władzę na Coruscant przejęła Ysanna Isard, a jej nie powierzyłbym nawet opieki nad psem!
- Jakoś nie wierzę, że możesz być Vaderem.- syknął Ho’Din, który jednak nabrał do mnie pewnego szacunku.- Nic mi nie wiadomo o...
- Lepiej uwierz, Firehead!- warknąłem, posyłając go Mocą na ścianę.- Albo będę musiał poszukać sobie innego ucznia!
Mój mały wybieg podziałał. Chociaż zgromadzeni cały czas pałali sceptycyzmem, to jednak byli już skłonni mnie zaakceptować. Morck nawet wstał ze swego krzesła i przesiadł się obok.
- To twoje miejsce, Lordzie Vader. Witaj w domu.
- Zachowaj je na razie.- odparłem.- Do odwołania. Ja, jak widzicie, muszę się doprowadzić do porządku.
Potrzebuję swojego pancerza.
I tak mijały dni, potem tygodnie, wreszcie miesiące. Morck, Firehead i Pekhratukh (bo tak nazywał się Noghri) wreszcie zaakceptowali moją obecność, a od czasu do czasu nawet zwierzchność. Komandosi Pekhratukha od pierwszej chwili, gdy mnie ujrzeli w zbroi, zapałali do mnie bezwzględną lojalnością, i to tylko z powodu pancerza, który był dla nich niemal świętością i przedmiotem kultu. W końcu nawet ich lider uznał we mnie swojego pana. Podobnie było z Fireheadem. Dla niego wodzem był ten, kto górował nad nim potęgą, a ja jednoznacznie mu udowodniłem, że jestem silniejszy. Jedynym sceptykiem był Morck, ale dopóki pozwalałem mu dowodzić, nic nie mówił. Podejrzewałem, że kiedy przyjdzie czas zemsty, łatwo tej władzy nie odda, ale też jakikolwiek jego opór był bez znaczenia. Ja byłem Vaderem, ja byłem przywódcą, tylko ja się liczyłem. Załoga kompleksu przyjęła ten fakt bez zastrzeżeń, więc i Morck musiał. Najwyraźniej wszyscy byli tak wychowani, że sam widok zbroi Czarnego Lorda dławił w nich chęć oporu.
U Morcka silniejszy od wierności Vaderowi był tylko pacyfizm, ale i to miało się stać problemem dopiero wiele lat później. Jego idea zakładała, że należy bezustannie rozwijać potęgę, jaką się dysponuje, i czekać na właściwy moment, który miał nigdy nie nastąpić. Przynajmniej nie za życia admirała.
Ja zaś czekałem, bo potrzebowałem zaplecza. By się zemścić.
Mijały tygodnie, które zamieniały się w miesiące, aż w końcu w lata. Przez ten czas stan flotylli Executor’s Lair powiększył się o kilka mniej znaczących jednostek, ale, co najważniejsze, ukończono budowę superniszczyciela. Ochrzczono go mianem „Gargoyle”. Początkowe plany obalenia Isard nie powiodły się, gdyż uprzedziła nas Nowa Republika. Ja natomiast większość czasu spędzałem na pokładzie okrętu, który sprowadziliśmy tu wraz z Jixem. Było to idealne miejsce, by w spokoju poznawać swój nowy potencjał i rozwijać go; zginął na nim bowiem niegdyś mistrz Jedi, i jego energia znakomicie maskowała mroczną aurę, którą odznaczały się nasze treningi. Mówię: „nasze”, gdyż wielokrotnie towarzyszył mi w nich Rov Firehead, chociaż było jasne, że góruję nad nim pod każdym względem. Nadal byłem jednak w swoim mniemaniu zbyt słaby i niedoświadczony, by móc otwarcie stawić czoła zewnętrznemu światu. Agonia i druga szansa, którą otrzymałem, szansa zemsty, nauczyły mnie, że prawdziwa potęga wiąże się z wytrwałością i cierpliwością w jej zdobywaniu.
Kiedy po pewnym czasie przybył do nas wysłannik wielkiego admirała Thrawna, byłem akurat poza Centralą. Gdy wróciłem, admirał Morck poinformował mnie o wszystkim, co tutaj uzgodnili. Znał Thrawna od wielu lat; właściwie od czasów, kiedy on i Vader wyselekcjonowali załogę kompleksu. Wielki admirał miał pewien plan, i poprosił Morcka o pomoc w jego realizacji. Chodziło o sklonowanie materiału genetycznego pewnego szturmowca i wszczepienie mu imprintu umysłu innego, którego tożsamości jednak nie poznaliśmy. Wysłannik Thrawna przywiózł także cylindry Spaarti i ysalamiry, dzięki którym można było dokonać całej operacji. Pierwszego klona, prototyp, wysłaliśmy Thrawnowi na „Chimerę”, pozostałe egzemplarze zaś, wraz z imprintem, miały pójść później innym transportem. Jak na ironię, Nowa Republika, zapewne nieświadoma wartości drugiego konwoju, napadła nań i doszczętnie go zniszczyła. Najdziwniejsze jest to, iż dokonała tego wkrótce po tym, jak wielki admirał Thrawn poinformował Morcka, że eksperyment się nie udał. Podejrzewam zresztą, że sam pozwolił Rebeliantom na ten ruch. To by było do niego podobne.
Dziwiło mnie wtedy, że Thrawn nie postanowił wykorzystać potencjału kompleksu. Sądzę, iż zadziałał tutaj pacyfizm Morcka, który mógł przekonać wielkiego admirała, jakoby Executor’s Lair nie posiadało już absolutnie żadnej wartości produkcyjnej. A tym bardziej nie gości teraz Dartha Vadera.
Jednak to, co mogło przekonać wielkiego admirała Thrawna, nie działało w żaden sposób na odrodzonego Imperatora.
Dla Morcka niespodziewanym szokiem był fakt, iż Palpatine od początku wiedział o kompleksie i jego lokalizacji. Najwyraźniej nie ufał Vaderowi tak, jak można się było tego spodziewać po ich wzajemnych relacjach. I chociaż Imperator zmusił Morcka, by ten udostępnił mu stocznie i całą stację jako bazę wypadową podczas operacji „Ręka Cienia”, admirał zdołał jakoś ukryć swój największy atut.
Mnie.
Dzięki specyficznej aurze na pokładzie mojego okrętu Palpatine mnie nie wyczuł.
Jix także nie próżnował. Od wielu lat latał po galaktyce, poszukując skarbców Morcka i sumiennie je oczyszczając. Nie były to ogromne kompleksy w rodzaju Góry Tantiss, ale wystarczył, by zapewnić Centrali spory kapitał. Natomiast krótko przed kontrofensywą Imperatora, w tych ciężkich i mrocznych czasach, udało mu się dostać na Kuat, by wywieźć stamtąd plany myśliwców A-9 Vigiliance i, co najważniejsze, superniszczyciela klasy Sovereign. Pamiętam wyraz twarzy Morcka, gdy je zobaczył; oczy mu zabłysły, a usta wykrzywiły się w mieszaninie zaskoczenia i radości. Chciał mieć ten okręt. I to jak najszybciej.
Oryginalne plany Sovereignów zostały natomiast zniszczone podczas rewolty na Kuat, a ich prototypy rozebrane.
Za zniszczenia planety Byss niewielu udało się ujść z życiem. Jednym z nich był jednak genialny naukowiec i konstruktor, Umak Leth. Po śmierci Imperatora Firehead, na mój rozkaz, miał pozbierać wszystko, co ocalało z tej katastrofy, a mogło wzmocnić siłę Executor’s Lair. Nie było tego wiele, zwłaszcza, jeśli myślało się w kategoriach zbilansowania strat, jakie Centrala poniosła podczas operacji „Ręka Cienia”. Leth, chociaż zdradzał oznaki schizofrenii, był jednak cennym nabytkiem. Jako laureat stypendium Magrody’ego górował on intelektem nad Givinem, który pełnił w kompleksie funkcję szefa stoczni, natomiast pomysły i projekty, jakie rodziły się w jego głowie, były iście diaboliczne.
To on widząc, że służy teraz Mrocznemu Lordowi Sith, zaproponował stworzenie droidów bojowych SD-11, a także rekonstrukcję planów Droidów Cienia i Galaktycznego Działa.
Ja natomiast wykorzystywałem sławę mojego mrocznego pancerza, z którym nigdy się już nie rozstawałem. Czarny Lord nie miał najmniejszych problemów z przekonaniem szefów kilku grup pirackich, w tym Pilzbucka, Greevana i Barrona, o konieczności wsparcia naszej sprawy. Hebanowa zbroja może zdziałać cuda w kwestii zastraszania i perswazji; stałą się moją drugą skórą, czerpałem z niej siłę. Wkrótce sam zacząłem o sobie myśleć per Darth Vader.
Kiedy Luke Skywalker ogłosił w galaktyce, że jest synem Dartha Vadera, i że Mroczny Lord Sith był wcześniej rycerzem Jedi, Anakinem Skywalkerem, część załogi kompleksu zaczęła patrzeć na mnie krzywym okiem. Po kilku śmielszych spojrzeniach musieli jednak przestać; wszyscy, z Morckiem włącznie, musieli przyjąć do wiadomości, że chociaż nie jestem Anakinem Skywalkerem, to jednak dzięki Mocy znajduje się we mnie Darth Vader. Powiedziałem im, że ciemna strona jest jakby osobną duszą, która uleciała ze Skywalkera przed śmiercią i przybrała moją formę.
I znów uwielbienie dla Vadera wzięło górę. Wszyscy mi uwierzyli.
Znowu minął czas. Czas pełen treningów i przygotowań, kiedy wszystkie maszyny stoczniowe pracowały albo nad superniszczycielem klasy Sovereign, albo nad Galaktycznym Działem. Wtedy też, korzystając z pozostawionych przez Thrawna cylindrów Spaarti, zaczęliśmy na masową skalę klonować żołnierzy, by uzupełnić nimi konstruowane okręty. Doszło w tym czasie też do kilku potyczek z imperialnymi lordami, z których największa rozegrała się między naszymi siłami a grupą okrętów Teradoca. Wtedy też wpadłem na ślad byłego Gwardzisty Imperium, Kira Kanosa.
Spotkanie z Kanosem było niewątpliwie wyzwaniem. Gwardzista odniósł się do mnie bardzo chłodno, o mało mnie nie atakując. Jego bezczelność była w pewnym momencie tak drażniąca, że miałem wręcz ochotę go zabić. Powstrzymywał mnie jednak szacunek dla jego wiedzy i umiejętności. Kanos szukał miejsca, w którym czułby się spełniony i mógłby odpocząć od ciągłej tułaczki. Miałem mu to zaoferować; moje obietnice przywrócenia Nowego Ładu padły u niego na podatny grunt. Bardzo chciał mi uwierzyć, postanowił poddać mnie jednak jeszcze jednej próbie. Bez słowa wskazał bliznę, która szpeciła jego twarz.
- To ja ci to zrobiłem, Kanos.- odparłem, wyczytując tę odpowiedź z jego umysłu, jakby był otwartą książką.- I nie wystawiaj na próbę mojej cierpliwości!
- Proszę o wybaczenie, Lordzie Vader.- Kanos uklęknął, spuszczając głowę.- Pokaż mi drogę do Nowego Ładu, a wejdę dla ciebie w ogień.
I w ten sposób idee Nowego Ładu Imperatora zaczęły wpływać na koncepcję mojej zemsty.
Kir Kanos, już jako generał w Executor’s Lair, postawił sobie wyraźnie za cel rekonstrukcję Czerwonej Gwardii. Było to o tyle proste, że materiał genetyczny, pozostawiony przez Thrawna, okazał się być wzorcem DNA jednego z Gwardzistów, Grodina Tierce’a. Żeby jednak zachować różnorodność łańcuchów genetycznych, Kanos co rusz udawał się w jakąś podróż, często wraz z Jixem, by sprawdzić plotki o ocalałych członkach Imperialnej Gwardii. Tak trafili na kilku żołnierzy, awansowanych przez Daalę do rangi Gwardzistów. Tak też znaleźli byłą Rękę Imperatora, pilota Sto Osiemdziesiątego Pierwszego Pułku oraz założyciela Eskadry Inferno, Maareka Stele’a.
Stele. Gdybym wtedy zdawał sobie sprawę, jakim dwulicowym draniem się okaże, wszystko wyglądałoby teraz inaczej. Gdybym zabił go wcześniej, może teraz jeszcze bym żył. Ta wredna gnida przez tyle lat budowała wokół siebie nimb zaufania, aby w krytycznym momencie zadać cios w plecy! Że też wcześniej tego nie przewidziałem!
Ale Stele został praktycznie przyjęty z otwartymi ramionami. Nie dość, że przywiózł ze sobą plany myśliwców typu TIE Defender, na których latał dawno temu, to jeszcze miał pełno innych, nieraz genialnych, a nieraz szalonych pomysłów, które zaraz chciał wcielać w życie. To on pomógł mi i Vaderowi w odnalezieniu holocronu Sith na Korriban. To on udał się na poszukiwanie jednego z ostatnich kamieni siły. To on zdradził nam, że istniało wiele „Oczu Palpatine’a”: jedno zniszczone nad Belsavis, dwa nad Artyr 5, jedno zaginęło w tajemniczych okolicznościach, zaś jedno znajduje się w stanie uśpienia i można je gdzieś odnaleźć. I to on je znalazł. Także jego zasługą jest stworzenie serum blokującego Moc i wiele podróży, z których zawsze przynosił egzotyczne przedmioty lub informacje, które mogły mu się kiedyś przydać. Też od niego dowiedziałem się o Pełnomocnikach Sprawiedliwości.
To dzięki jego sugestiom dotarłem do Lorda Hethrira, proponując mu współpracę. Nie zgodził się.
Niezrażeni spisaliśmy go na straty i, wraz z Fireheadem i Stelem, nie przerywając intensywnych treningów, wyruszyliśmy na poszukiwanie innego Pełnomocnika - Witiyna Tera.
W międzyczasie admirał Morck użył zdobytych przez Jixa funduszy, by ocalić od kompletnego bankructwa firmę Loronar, pogrążoną w kryzysie po incydencie z Posiewem Śmierci. Zamówienie, jakie złożył, było ogromne i tajne, uratowało firmę od zamknięcia i pozwoliło jej się dalej rozwijać, i to bez wiedzy czy ingerencji Nowej Republiki. A dla Morcka około setka krążowników typu Strike to było coś, czego nie mógł przepuścić między palcami. Postanowił nawet, że wstrzyma się z jakimikolwiek ewentualnymi działaniami zaczepnymi, agresywnymi czy ze wspomaganiem upadającego Imperium, aż owa flota nie zostanie ukończona.
No i rzecz jasna czekał na superniszczyciel klasy Sovereign.
W pewnym momencie musiał się jednak zmierzyć z brakiem surowców. Nie mógł poszukiwać ich bezkarnie na terytorium Nowej Republiki, a te kilka przedsiębiorstw, które pod przykrywką dostarczały mu rudy, zaspokajały jedynie część potrzeb. Morck rozesłał więc po galaktyce setki, jeśli nie tysiące, probotów w poszukiwaniu odpowiednich złóż. Celował głównie w Dziką Przestrzeń i Nieznane Terytoria, gdzie ryzyko wykrycia całego precedensu było relatywnie niewielkie.
Rezultaty tych odkryć przerosły jego najśmielsze oczekiwania.
Sondy docierały wszędzie, gdzie tylko mogły. Wiele zaginęło, inne zostały zniszczone przy zderzeniu z nieznanymi cieniami grawitacyjnymi, niektóre jednak odkryły zdumiewające miejsca. Odnaleziono izolowane od reszty galaktyki planety na niesamowitym szczeblu rozwoju, minerały dotąd nieekspolatowane, ukryte w pasach asteroid, gazowych gigantach i skalnych bryłach, zawieszonych w przestrzeni bez jakiejkolwiek atmosfery. Najważniejsze jednak były ukryte dotąd miejsca, będące ośrodkami obcych cywilizacji: Lhwekk, stolica Imperium Ssi-Ruuvi, Nirauan, planeta będąca zalążkiem Imperium Ręki, Twierdza w Przestworzach Chissów czy ośrodek zborny tajemniczej, droidopodobnej rasy olbrzymich maszyn.
Pamietam, jak Morck przyszedł do mnie pewnego dnia, a jego aura zdradzała śmiertelną powagę.
- Lordzie Vader.- powiedział.- Podjąłem decyzję. To, co znaleźliśmy na Nirauan, to niewątpliwie dzieło Thrawna. Chciałbym się do nich przyłączyć. Na pewno przyda im się nasz potencjał...
- Milcz!- warknąłem zirytowany. To, co proponował Morck, stało w jawnej sprzeczności z planem mojej zemsty. Imperium Ręki najprawdopodobniej nie przygotowywało wtedy napaści na znaną część galaktyki, być może nawet nie miało tego w planach. Nie mogłem się na to zgodzić.- Chociaż dowodzisz tą armią i tym kompleksem, to moja wola się teraz liczy!- rzuciłem.
- Tylko, że dzięki Ręce możemy stać się naprawdę potężni!- odparował Morck.- Mielibyśmy do dyspozycji całą infrastrukturę, jaka podlega twierdzy na Nirauan! Wszystko... ruszyłoby do przodu.
- Admirale, czemuż to tak nagle zaczęło ci się spieszyć?- zapytałem.- A co ze strategią cierpliwości? Czyżby pana poglądy był aż tak niestałe?
Morck westchnął.
- To nie o to chodzi.- powiedział.- Jeśli moje podejrzenia się potwierdzą i Imperium Ręki rzeczywiście dowodzi Voss Parck, mógłby on znacznie lepiej wykorzystać nasze istnienie. Był przecież uczniem samego Thrawna!
- Dosyć!- zagrzmiałem.- Tak bardzo chcesz jedności, Morck!? W porządku! Dam ci moją zgodę, jeśli ty pokierujesz atakiem na to miejsce!- włączyłem stojący obok ekran i wyświetliłem mapę galaktyki, wskazując zarazem punkt zgromadzenia droidopodobnej rasy.- Te mechaniczne istoty mogą w przyszłości być zagrożeniem dla naszych planów! Zniszcz je.
Morck przez kilka chwil ważył słowa, jakby zastanawiając się, co zrobić. Zdradzić swoje pacyfistyczne ideały czy zaprzepaścić szansę ocalenia ich u boku Parcka?
- Zgoda.- powiedział w końcu.- To ty jesteś naszym panem, Lordzie Vader.
Od tej pory wiedziałem już, że mam go w garści. Wiedziałem, że, prośbą lub groźbą, ale zawsze zmuszę go do wykonania mojej woli.
Nie zaatakowaliśmy jednak tej rasy. W każdym razie nie wtedy.
Znów minęły lata. Morck powoli przenosił cześć infrastruktury klonującej poza Executor’s Lair, korzystając z chwil, kiedy w Nowej Republice panował względny spokój. Przywódcy grup pirackich i nieliczni wysocy oficerowie przejmowali dowództwo nad tymi placówkami, dbając przy okazji o to, by ich prawdziwa działalność nie wyszła na jaw. W ten sposób Barron objął w posiadanie GSI, Pilzbuck i Greevan mniejsze kolonie górnicze, powstały też firmy, które można było wykorzystać jako przyczółki w przyszłości. Przykładem może być kurort „Edamenolc” na Spirze.
Galaktyczne Działo zostało w tym czasie ukończone i było gotowe do akcji.
Maarek Stele też nie próżnował. Po wielu mniej lub bardziej owocnych wyprawach przybył któregoś dnia z pewnym starszym mężczyzną, którego przedstawił jako technika Saccoriańskiej Triady. W galaktyce panował wtedy wielki niepokój; użycie przez terrorystów Stacji Centerpoint do niszczenia systemów gwiezdnych rozpętało burzę polityczną. Leia Organa Solo ustąpiła z funkcji prezydenta Nowej Republiki, Mon Mothma udała się na emeryturę na ojczystą Chandrillę, a senator Corelli Garm Bel Iblis wrócił do służby w armii i otrzymał garnizon w niespokojnym regionie Morishimu. Dodatkowo odbył się proces Saccoriańskiej Triady, a Wywiad Nowej Republiki tropił ostatnie komórki Ludzkiej Ligi. Cała ta mozaika sytuacyjna dawała Stele’owi znakomite warunki, by mógł pojmać osobę, o którą mu chodziło. Wydobył z niej i przekazał nam ostateczny kod sterowania Stacją Centerpoint, argumentując, że może on nam kiedyś zapewnić przewagę. Wkrótce jednak wyruszył w dalszą podróż. Morck ukrył ten kod; stwierdził, że w dniu, w którym Executor’s Lair się ujawni, przyda się bardziej.
Zastanowiło mnie wtedy, gdzie Stele tak często odlatywał. Co prawda zawsze cos ze sobą przywoził, a potem wyszło na jaw, że pracował równocześnie nad formułą serum blokującego Moc, ale mam pewność, że to nie wszystko. Ta żmija musiała się wtedy kontaktować ze swoimi mocodawcami, a jednocześnie konspirować się, usypiać naszą czujność. Zdobywać akceptację. Teraz widzę to jasno; Stele i jego zwierzchnicy, kimkolwiek są, mogą być groźniejsi, niż się komukolwiek wydaje.
Wreszcie ukończony został superniszczyciel klasy Sovereign, któremu Morck nadał nazwę: „Arka”. Dowodzenie nad nim objął admirał Terek Rogriss, syn legendarnego Terena Rogrissa, obecnie emerytowanego bohatera Floty Imperium. Morck sprowadził go przez Fireheada przed swoje oblicze, uważając, że talenty przywódcze są w tej rodzinie dziedziczne.
Sądzę jednak, że bardziej liczył na wprowadzenie do Centrali krzty zdrowego rozsądku, który – jak miał nadzieję – również jest w jakiś sposób dziedziczny. Tu się jednak pomylił; Terek Rogriss ujawnił szerokie ambicje wywołane chęcią dorównania legendarnemu ojcu. Na przystąpienie do Executor’s Lair zgodził się bez wahania. Zresztą, jak Barron, Greevan oraz Pilzbuck przed nim, oraz Grant po nim – nie miał innego wyjścia.
Od razu natomiast zebrał większość Floty Executor’s Lair i wyruszył „Arką” w dziewiczy rejs. Rejs, będący jednocześnie wyprawą wojenną. A ofiarami miały być droidopodobne istoty.
Superlaser na „Arce” sprawdził się doskonale. Droidy, zaskoczone i zdezorientowane, eksplodowały od jego uderzeń, wciągając siebie nawzajem w wir wybuchów i szczątków. Te, które podjęły walkę, odbijając promienie superlasera, miały ustąpić działom okrętowym Floty. Jeśli wziąć pod uwagę skalę sukcesu, straty w tej batalii okazały się nikłe, wręcz nieistotne. To było absolutne zwycięstwo.
Muszę przyznać, że sam byłem zaskoczony trafnością taktyki Morcka i skutecznością Rogrissa.
Jeszcze tego samego dnia admirał polecił przygotować wyprawę na Nirauan, do Vossa Parcka.
Było to wkrótce po tym, jak planetę, będącą ośrodkiem dowodzenia w Imperium Ręki, odwiedzili Luke Skywalker i Mara Jade. Całkiem spora flotylla naszych okrętów miała tam wziąć udział w manewrach, aby utwierdzić Parcka w przekonaniu, że jesteśmy poważnymi gośćmi. Negocjacjami zajął się sam Morck. Byłem gotów go powstrzymać – być może nawet zabić – gdyby poddał się Parckowi bezgranicznie, niwecząc w ten sposób plany, jakie snułem.
Na szczęście dla mnie, Parck nawet nie chciał rozmawiać o sojuszu. A raczej sprawiał wrażenie, że go to w ogóle nie interesuje. Morck rozzłościł się, co przychodziło mu zawsze z wielkim trudem, i zaczął rzucać nieostrożne zdania. Parck potraktował je jako groźby.
W mgnieniu oka do systemu Nirauan wskoczyła flota, w której skład wchodziło kilka niszczycieli i ogromny superpancernik, po czym rozpoczęła ona atak na okręty Executor’s Lair. Admirał Morck zrozumiał, że negocjacje zostały przerwane; rzucił się do ucieczki, by następnie wycofać swoją flotyllę. Jego koncepcja legła w gruzach. Było to dla niego szczególnie bolesne.
Na osłodę przybył jednak Stele i oświadczył, że „Oko Palpatine’a V”, bliźniaczy okręt do tego, który siał pogrom nad Nirauan, został przez niego odkryty i przygotowany do lotu. Po drobnych modyfikacjach może nawet stanowić trzon całej floty.
Wkrótce superpancernik, przemianowany na „Oko Vadera”, zawisło wśród statków Executor’s Lair.
Ja sam zaś trenowałem coraz rzadziej, poświęcając swój czas podróżom. Czułem bowiem, iż zbliża się chwila, w której zostaniemy odkryci. Trzeba więc było uderzyć prewencyjnie. Morck uparcie twierdził, że strategia oczekiwania jest najlepsza, ale istniały inne sposoby walki, mniej bezpośrednie.
W stoczniach powstała więc dokładna replika Centrali, a na pierwszy plan wysunęli się Gwardziści, trenowani przez Kanosa i Tierce’a. Kir Kanos kazał im założyć organizację paramilitarną o nazwie Drugie Imperium i uderzać w newralgiczne punkty na ciele Nowej Republiki. Pozyskali nawet pomoc tego zdrajcy, Brakissa, który zrobił z kopii stacji Akademię Ciemnej Strony i poniósł spektakularną klęskę w Czwartej Bitwie o Yavin. Ledwo uszedł z życiem.
Nie pozwolił jednak żyć Gwardzistom. Ostatniego z nich tropił zapamiętale, kiedy tylko wyszło na jaw, że był przez niego manipulowany i oszukiwany. Od umierąjacego w męczarniach mężczyzny wyciągnął jednak koordynaty Centrali. Jednocześnie zabijając go zniweczył plany Kanosa dotyczące utworzenia różnorodnej genetycznie Imperialnej Gwardii, ale nawet, jeśli ostatni Gwardzista miał z tego powodu jakiś żal, to nie dał tego po sobie poznać. Zaczął natomiast snuć plany stworzenia swojej formacji w oparciu o bardziej jednorodny materiał genetyczny. W tym czasie Brakiss przybył do nas.
I już został.
Do czasu.
Niecały rok później ten czas miał nastąpić. Kiedy Stele pracował nad tym swoim serum, Firehead zaczął – równolegle do Zakonu Jedi – poszukiwania Witiyna Tera, a ja wracałem z kolejnej podróży, przybyło do Centrali sześciu podróżników w czasie. Jak twierdzili – pochodzili z przyszłości. Nie wiem, czy ich słowa był prawdą, ale intencje mieli szczere, a obrazy w głowach sugestywne. Postanowiłem pomóc im w pozbyciu się zagrożenia ze strony Yuuzhan Vong, którzy mieli rzekomo zdewastować galaktykę.
I tak to się zaczęło.
Corran, Wieiah i Kyle spojrzeli po sobie, czując, że maja już teraz jasność co do powstania i rozwoju Executor’s Lair. Brakiss mówił prawdę, więcej, wszystko, czego nie wiedział, było teraz dopowiedziane. Wieiah spojrzała na korpus w czarnej zbroi, leżący u stóp Corrana. Był już martwy, uszło z niego życie, a polana dookoła zaczynała powoli cuchnąć negatywną energią, jakby otoczenie wchłaniało smak istoty, która zakończyła tu swój żywot.
Wieiah nurtowało jednak wciąż jedno pytanie: kim ten Vader naprawdę był?
Nagle spostrzegła zmianę w aurze Kyle’a i spojrzała na niego, zaniepokojona. Stał sztywno z dziwnym wyrazem twarzy, będącym mieszaniną przerażenia, olśnienia i poczucia winy. Trzymał w dłoni rękojeść swojego miecza, ważył ją i patrzył nań zupełnie, jakby ją oglądał pierwszy raz w życiu.
- Ja go znam.- rzekł załamującym się głosem.- Ten człowiek był kiedyś najmłodszym Ciemnym Jedi Imperatora.
Nazywał się Yun.
OCENY UŻYTKOWNIKÓW:
Aby wystawić ocenę musisz się zalogować Wszystkie oceny Średnia: 9,57 Liczba: 23 |
|
ekhm2009-06-27 23:00:03
10/10
Bardzo mnie zaskoczyła prawdziwa tożsamość "Vadera".
Luke S2009-04-18 12:12:07
Można to kupić:D?
Rusis2006-09-14 14:57:35
Jak już wielokrotnie wspominałem Miśku, jako fanfic nie mogę postawić mneij niż 10/10 :)
Mam pewne zastzreżenia (no jasne.. ja zawsze musze się do czegoś pzryczepic :P ) ale o tym na żywo porozmawiamy :]
W każdym arzie gratuluję ukończenia trylogii, ukończenia w taki sposób, że kilka elementów wciągnęło mnie znacznie bardziej niż w innych częściach :)
jedi_marhefka2006-04-17 23:49:28
już ci to kiedyś napisałam: Misiek jesteś wielki!!! Oświecasz drogę początkującym fanom SW do jakich należę. No dobra może nie oświecasz. ale i tak twoje opowiadania są świetne. a cała "siedziba egzekutora" w szczególności. Dziękuję :o))))
Nadiru Radena2005-09-03 19:33:06
Ja tam wolę trzymać się chronologii... a jeżeli już miałbym pisać o tzw. "wielkich rzeczach", to tylko w czasach Starej Republiki.
Misiek2005-07-26 13:54:57
Co od dalszych części trylogii... chwilowo bym zastrzegł sobie prawo do pisania dalszego ciągu (jakkolwiek w chwili obecnej pisać go nie zamierzam, to nie wykluczam, że może kiedyś...)
Natomiast zachęcam wszystkich do pisania własnych wersji wydarzeń z 25 roku po Bitwie o Yavin. Ani "Siedziba Egzekutora", ani NEJ, nie są absolutnie jedyną opcją :-)
tja2005-07-16 20:14:22
super opowiadanie zajebiste
a może by tak zrobić fan film
chce zabytać autora czy mógłbym napisać 2 trylogi Exekutora czekam nie cierpliwie na odpowiedż
p.s Jak sie robi ojkładkę do książki
ocena 10
Alex Verse Naberrie2005-07-04 20:11:24
dłuuuuuugie i raczej wszystko dokładne wytłumaczone
Otas2005-06-27 14:32:57
Ooo... tak mało ludzi przeczytało tą ksiazke??? ... czy też tak jak ja musieliście troche ochłonąć?? :D
Piewszą rzeczą jaka mi przyszła na myśl po skończeniu ŚT było "Cholera... za wiele gorszych ksiażek musiałem zapłacić"!!! i nadal tak uważam. Książka jest naprawdę świetna... tym razem Misiek nauczony na błędach 2 poprzednich części nie zasypał czytelnika tysiącami szczegółów i informacji.... świetnie poprowadził fabułę, oraniczając ją tylko do kilku wątków lecz za to bardzo dobrze rozpisanych. Muszę przyznać żę historia "śniadolicego bohatera" bardzo mnie wciągła i praktycznie dopiero pod koniec książki domyśliłem się kto to jest :))
książke oceniam na 9,5/10 (na wszelki wypadek aby Misiek nie spoczął na laurach)... a że dziś mam dzień na zawyzaanie to daje 10/10
W sumie mam tylko jedno zastrzeżenie.... do korektorów!!! .. jeśli nawet ja znalazłem masę błędów i literówek, a czasem nawet braki całych wyrazów.. to naprawdę korekta źle sie spisała!!
Mistrz Fett2005-05-01 18:08:39
Jak dla mnie można opisać tą książkę krótko: DZIEŁO :)