Rozdział 33
Luke i Mara stali przy robiącej wrażenie, białej, marmurowej balustradzie, unoszącej się ponad jednym z wodospadów otaczających Theed. Aleja cmentarna dla zasłużonych, którą wieńczyła owa konstrukcja, będąca częścią zaprojektowanego z przepychem, ale funkcjonalnego tarasu, odsłaniała w tym miejscu otwartą przestrzeń, odsłaniającą zapierające dech w piersiach widoki na jeziora, lasy, łąki i pola. Sama aleja zaś umieszczona była w sztucznym wąwozie, w którym ustawiono posągi znamienitych przedstawicieli ludu Naboo, często wraz z płytami nagrobkowymi. Taras, będący jej zakończeniem, rozwidlał się w dwie odnogi, w większości zasadzone na dość grząskim, ale stabilnym gruncie. Zwieńczenie to, przyjmujące kształt litery T, w każdym z ramion miało mieścić w założeniach mogiłę dwójki najważniejszych i najbardziej zasłużonych istot, które wsławiły się nie tylko wśród swoich ziomków, ale i w całej galaktyce. Ponad pół wieku temu przyjęto, że jedną z nich zajmie przedstawiciel ludzi, drugą zaś istota pochodząca z drugiej rasy zamieszkującej Naboo, Gungan.
Tak też się stało. Już przed wybuchem Wojen Klonów zdecydowano, że miejsce to będzie zarezerwowane dla ówczesnego Wielkiego Kanclerza Republiki, Palpatine’a. Jednak przyszły Imperator ani myślał kończyć swojego życia. Klonując swoje ciało zdołał na jakiś czas oszukać śmierć. Zresztą ponad dwadzieścia lat bestialskich rządów sprawiło, iż zrezygnowano przyznania mu tego przywileju, a pomnik, który zaczęto tam wykuwać, krótko po Bitwie o Endor został zwalony i usunięty, pozostawiając to miejsce wolnym. Mara i Luke, przygotowując się do nieuniknionego starcia z Vaderem, koncentrowali się mimochodem na drugim pomniku, który przedstawiał wysokiego, dostojnego Gunganina.
- „Generał, poseł i wielki działacz na rzecz pokoju.”- przeczytała Jade Skywalker, patrząc na tabliczkę umieszczoną na cokole statuy. Dookoła niej zasadzony był niewielki, okrągły ogródek, w którym rosły jakieś kwiaty bliżej Marze nieznane. Zwyczajem ludzi z Naboo, jak większości cywilizowanych mieszkańców galaktyki, było palenie zwłok, jednak, aby zadośćuczynić tradycji Gungan, tego osobnika pochowano bez kremacji.- „Honorowy i odważny. Niech spoczywa w pokoju, do którego doprowadził.”- dokończyła żona Luke’a.
- Jak się nazywał?- spytał Skywalker, starając się cały czas wyczuć Vadera; nadchodził, to było pewne, konfrontacja stała się nieunikniona. Luke czuł jednak, że nie może być do niej lepiej przygotowany. Pozwolił więc sobie na zainteresowanie się tą postacią. Zawsze to była kolejna cegiełka do pełniejszego zrozumienia historii Naboo.
- Nie napisali we wspólnym.- odparła Mara.- Mogę się mylić, ale o ile znam miejscowy alfabet, to chyba Jar Jar Binks.
- A, czytałem o nim w materiałach od króla Zapalo.- przypomniał sobie Luke.- Podczas Bitwy o Naboo doprowadził do współpracy ludzi i Gungan przeciwko Federacji Handlowej, oraz był jednym z generałów, którzy w tym czasie dowodzili. Potem wybrano go jako reprezentanta Gungan w delegacji miejscowego senatora, i tę funkcję piastował aż do Wojen Klonów. Potem wrócił na rodzinną planetę, gdzie zdążył już okryć się sławą. Podobno zginął tak, jak przystało na znamienitą postać i męża stanu.- rzekł.- Krótko po Bitwie o Endor, kiedy z Naboo wycofał się imperialny garnizon, podczas spontanicznej manifestacji radości wdrapał się na wieżę pałacu królewskiego, by zawiesić czerwoną flagę, symbol monarchii. Wtedy poślizgnął się i spadł, ale zdążył przed upadkiem wykrzyczeć jeszcze: „Jesteśmy wolni!” czy coś w tym rodzaju. Zaraz po manifestacji odbył się więc jego pogrzeb.
- Interesująca istota.- mruknęła Mara.- Ciekawe, czemu z tak liberalnym nastawieniem nie przyłączył się do Rebelii.
- Nie wiem.- Skywalker wzruszył ramionami.- Może...- zaczął, ale przerwał, bo wyczuł przez Moc, iż mroczna aura Lorda Vadera nieubłaganie podąża ku nim.- On tu idzie.- rzucił, napinając mięśnie.- Jest blisko.
Ręka Mary instynktownie powędrowała do rękojeści miecza świetlnego, Luke natomiast się wyprostował i spowolnił oddech, koncentrując się na Mocy.
Tylko ona mogła pomóc mu w tym, co go czekało.
Po kilku minutach zza zakrętu wyszedł, dysząc ciężko i dudniąc stalowymi buciorami, dwumetrowy, zakuty w czarny pancerz, potężny Mroczny Lord Sith. Szedł spokojnie, tak, jak spokojny był oddech Luke’a, nie spuszczał jednak wzroku z dwójki Jedi, którzy na niego czekali.
Aż w końcu stanął, dysząc ciężko, i patrząc z góry na Marę i, przede wszystkim, na Luke’a. Właściwie to jeśli chodzi o Jade Skywalker, to Vader ją jako niefortunny dodatek do jej męża; była potężna bez wątpienia, i nie należało jej lekceważyć, jednak prawdziwym zagrożeniem był mistrz Jedi z Tatooine. Mara stanowiła zaledwie uzupełnienie jego umiejętności, jednak gdyby miała walczyć z Czarnym Lordem w pojedynkę, nie miałby on najmniejszych problemów. Teraz też nie okazywał nią większego zainteresowania.
Nie był jednak głupi. Wiedział doskonale, że nawet, gdyby była słabsza Mocą i mniej doświadczona, zawsze oznaczała kolejne ostrze, które trzeba było parować i o którym wypadałoby pamiętać. Ale wiedział też, jak sobie z tym poradzić.
Luke tylko częściowo koncentrował się na Vaderze, obserwując także z niepokojem swoją żonę. Dzięki wyjątkowej więzi, jaką dzielili, wiedział, że jest zdeterminowana i gotowa do stawienia czoła potężnemu przeciwnikowi. Czuł jednak, podobnie, jak ona, ze w bezpośredniej bliskości Czarny Lord wydawał się jeszcze potężniejszy, jeszcze bardziej emanujący mroczną siłą, która cechowała jemu podobnych: Imperatora, Tera, Sedrissa, Exara Kuna... ta potęga sprawiała, że Skywalker instynktownie przygotowywał każdą swoją komórkę do nieuchronnego starcia. Wiedział, że jego żona też.
Ale jednocześnie bał się o nią.
I to była słabość, którą Mroczny Lord Sith postanowił wykorzystać.
Mara i Luke rozpoczęli powolne, czujne okrążanie Vadera, trzymając ręce w pobliżu rękojeści swoich mieczy, jednak nie sięgając po nie. Czarny Lord także stał w gotowości, sondując ich Mocą i nie wykonując żadnych gwałtownych ruchów. Rozpoczęła się walka na nerwy; cała trójka koncentrowała się na drugiej stronie, wyczuwając buzującą energię Mocy w aurach pozostałych i nie pozwalając sobie na okazanie słabości. Vader naciskał przez Moc bardzo silnie, dominował, przerażał, niemal miażdżył mentalnie; jednak umysły Jedi były zbyt harde i przynajmniej częściowo niewrażliwe na takie zabiegi. Nie spodziewał się zresztą niczego innego. Wiedział poza tym, że oboje Skywalkerów przy okazji nurtuje jego prawdziwa tożsamość; szczególnie Luke był zdeterminowany, by poznać tę tajemnicę. Vader koncentrował się więc także na tym, by jego aura buzowała tak mocno, jak to tylko możliwe, utrudniając odczytanie jej sygnatury. Powietrze wokół zaczęło falować.
Ale Darth Vader poświęcił trochę swojej uwagi jeszcze na inny manewr, niebędący bezpośrednim zagrożeniem dla Jedi, toteż nie zwrócili oni na niego uwagi. Z ogródka dookoła statuy Gunganina zaczęła się wygrzebywać, niezauważona przez nikogo, znajdująca się w stanie rozkładu istota, której martwe oczy nie wyrażały żadnych uczuć. Był to pochowany tutaj Jar Jar Binks, którego Vader przy użyciu Mocy animował do życia, zyskując wątpliwego, ale być może skutecznego przeciwnika. Sterując ruchami martwej istoty, Czarny Lord ustawił ją, po czym rzucił w stronę skoncentrowanej na nim Mary Jade Skywalker.
Jedi w ostatniej chwili wyczuli niebezpieczeństwo i ich następne działania były dziełem ułamków sekund. Jar Jar rzucił się na Marę. Ona włączyła swój miecz, tnąc na odlew w jego kierunku. Vader zaatakował Skywalkera, który wykonał w mgnieniu oka idealny blok Teras-Kasi. Miecz Jade Skywalker przeleciał milimetry nad zwłokami Binksa, który potknął się o poplątane łodygi kwiatków na swojej mogile i cudem uniknął odcięcia głowy, rzucając się jednocześnie na rudowłosą kobietę. Vader i Luke cięli w siebie zapalczywie swoimi ostrzami, jednak za każdym razem napotykali blok albo unik. Mara, zaskoczona lecącym na nią trupem, zrobiła szybki odskok, jednak Jar Jar zahaczył ją jedną ręką i pchnął w stronę balustrady. Jade Skywalker wydała pełen irytacji syk, tnąc martwego wroga, ale Gunganin napierał z niewidzialną, nienaturalną siłą... rzucając się w otchłań wodospadu.
I ciągnąc Marę ze sobą.
W jednej sekundzie całą uwagę Luke’a zaprzątnęła jedna myśl: „Ona nie umie lewitować!”
Vader ciął wściekle na odlew prosto w pierś Skywalkera, ale jego już w tamtym miejscu nie było; bez namysłu bowiem, niemal instynktownie skoczył w przepaść za swoją żoną.
Kiedy leciał tak twarzą w dół, przypinając sobie nieświadomie miecz do pasa. Teraz interesowała go tylko Mara; widział ją, spadającą godnie prosto w otchłań wodospadu pod nimi. Gungańska kukła Vadera opadała nieopodal, bezwładnie; Czarny Lord zerwał z nią połączenie, wyrzucając, jak starą, niepotrzebną zabawkę. Dla Luke’a jego żona nie była jednak ani stara, ani niepotrzebna. Chciał ją ocalić. Musiał to zrobić.
Rozluźnił mięśnie i pozwolił grawitacji swobodnie ciągnąć go w dół. Nie spadał już zresztą w odległą otchłań; jego ciało, jego aura, zanurzało się w Mocy, płynęło przez nią i było przez nią obmywane. Luke spotęgował więc swój kontakt z Mocą na tyle, na ile mógł, i przy jej użyciu oderwał kawałek marmurowej balustrady, ciągnąc ją za sobą. Kamienny fragment spadał siłą grawitacji, jednocześnie będąc ciągniętym przez Skywlakera; nic więc dziwnego, że po kilku sekundach znalazł się tuż przy mistrzu Jedi. Luke nie tracił czasu; od Mary dzieliło go kilkadziesiąt metrów, a oboje wciąż spadali. Używając swoich umiejętności, Skywalker podleciał do kamienia, utrzymując go w ruchu jednostajnie przyspieszonym, po czym przesunął się pod marmurowy klocek i oparł o niego stopami, wciąż spadając. Teraz użył wszystkich swoich mięśni i całej siły Mocy, jaką mógł włożyć w ścięgna nóg, naciskając jednocześnie na kamień z drugiej strony, by ustabilizować go i uniknąć wzajemnego odepchnięcia. Zmarszczył brwi z wysiłku, a na jego czoło wstąpiły krople potu, ale nie przejmował się tym. Nie tracąc czasu odbił się od marmurowego fragmentu balustrady, po czym z szybkością wiatru poszybował w stronę Mary, koncentrując się też na tym, by przy użyciu Mocy spowolnić jej opadanie. Jade Skywalker błyskawicznie pojęła jego zamysł; sama zaczęła ściągać go do siebie najszybciej, jak umiała. Pędzili już bardzo szybko, a do powierzchni było coraz bliżej...
Luke, napędzany siłą Mocy, dopadł w końcu swoją żonę, obejmując ją w pasie. Ustawił się z nią tak, by móc spojrzeć jej w oczy, te ogromne, zielone, głębokie oczy... i przekazać jej swoje intencje szybciej, niż byłby w stanie je wypowiedzieć. Mara doskonale je odczytała i ochoczo przystąpiła do realizacji planu swojego męża; skupiła się i zaczęła jednoczyć swoją aurę z aurą Luke’a, pozwalając mu korzystać z jej własnych pokładów energii. Zrobił z nich najlepszy w tej sytuacji użytek; od razu zaczął wykorzystywać wszelkie znane sobie techniki lewitacyjne, by spowolnić spadek i zmienić ich trajektorię lotu. Wszystko działo się w ciągu kilku sekund, ale powierzchnia doliny zbliżała się nieubłaganie, zwiastując rychły koniec...
A jednak nie taki rychły. Wszystko dookoła zaczęło nagle zwalniać, a Luke, wielkim wysiłkiem, zdołał spowolnić ich lot i uzyskać nad nim kontrolę. W pewnym momencie, niecałe trzydzieści metrów od dna, był już w stanie przenieść ich bezpiecznie na brzeg rozciągającego się poniżej płaskowyżu, imponująco czystego jeziora, do którego spływały wodospady, otaczające górną część miasta.
Tak też zrobili. Dyszący i spoceni, ale bezpieczni, Jedi postawili stopy na zielonym, porośniętym trawą gruncie. Mara chciała powiedzieć coś ironicznego, co zbagatelizowałoby całą sytuację, ale dostrzegła niewielki cień na niebie i zbliżającą się mroczną aurę. Najwyraźniej Darth Vader, nie chcąc pozwolić im uciec, postanowił ruszyć w pogoń. Właśnie lewitował w ich kierunku, a jego peleryna powiewała na kształt czarnych, złowrogich skrzydeł mrocznego, drapieżnego ptaka. Opadał powoli, z godnością, świadom swojej potęgi i celu, do którego chce ją wykorzystać. Było oczywiste, że nie podda się bez walki.
- Jest zbyt potężny.- rzekła Mara.- Nie dam mu rady.
- To prawda.- odparł Luke.- Nawet Witiyn Ter nie miał tak mrocznej aury. Kimkolwiek jest, posiada ogromną wrażliwość na Moc i wiedzę, jak jej używać.- spojrzał czule na swoją żonę.- Nie mogę cię narażać, Mara. Wiem, że chcesz walczyć, ale posłuchaj głosu rozsądku. Proszę. Jeśli będziesz w pobliżu, nawzajem się zdekoncentrujemy, lękając o nasze zdrowie...
- Nic nie mów.- syknęła niespokojnie Jade Skywalker, spoglądając na zbliżającą się, czarną plamę.- Jest mroczny, jest zły i jest wściekły. Jest w nim coś znajomego, ale też coś obcego... nie wiem, kto to, ale nie pozwolę ci walczyć z nim samemu. Zostaję.
- Nie.- odparł łagodnie Luke.- Czuję, że ten pojedynek to sprawa między nami dwoma. Nie mogę dopuścić, by coś ci się stało.
- Nawet jeśli mi się stanie, to pomogę ci...
- Nie.- przerwał jej Skywalker.- Proszę cię, ten jeden raz. Zostaw go mnie. Znajdź Corrana, Kyle’a, Wieiah i padawanów; gdzieś tutaj są. Zbierz ich i ściągnij tutaj, tylko w większej grupie będziemy mogli mieć pewność, że nikt nie zginie.
- Ale...
- On nie jest moim ojcem, Anakinem Skywalkerem. Ale to wciąż Darth Vader. A grzechy ojca przechodzą na syna. Jestem odpowiedzialny za wszystkie jego ofiary. I tylko ja mogę położyć kres tym zbrodniom.
Mara otworzyła usta, jakby chciała coś powiedzieć, a w oczach jej zatańczył gniewny ognik. Jednak wycofała się z tego. Zrozumiała, że jej mąż, odkąd rozpoczął szkolenie Jedi, swój mrok utożsamiał z postacią Dartha Vadera. I teraz musiał stawić czoła personifikacji swoich lęków, jeśli wciąż miał zachować swoją osobowość, wiarę w to, kim jest i jaką ma wartość.
Kiwnęła lekko głową i pocałowała go w policzek, po czym rzuciła się pędem w las, mimo wszystko chcąc odnaleźć Corrana i resztę. Luke mógł chcieć stoczyć tę walkę w pojedynkę, jednak każdy czasem potrzebuje pomocy przyjaciół i ludzi, których kocha. I Mara Jade Skywalker chciała mu taką pomoc zapewnić.
Ledwie zniknęła z pola widzenia, na brzeg opadł łagodnie Czarny Lord, odwracając się w stronę oczekującego Skywalkera. Ich spojrzenia spotkały się, a mięśnie napięły. Vader ani drgnął, a Luke’owi nie opadła nawet powieka. Miecze same wskoczyły im do rąk, ale nie włączali ich. Stali tak naprzeciwko siebie, przygotowując się mentalnie; wiedzieli, że oto nadszedł moment największych zmagań, jakich kiedykolwiek doświadczyli.
Stali więc długo, w niemal zupełnej ciszy, przerywanej tylko ciężkim oddechem Dartha Vadera. Burzowe chmury z zachodu nadciągnęły nad Theed, zasłaniając słońce, jednak poza kilkoma odległymi grzmotami nic się nie zmieniło. Nawet wiatr przestał wiać; zupełnie, jakby cała przyroda wstrzymała oddech czekając na wynik tego pojedynku.
Vader, myślał Luke, wpatrując się w potężnego, hebanowego olbrzyma. Postrach galaktyki tak w czasach Imperium, jak i teraz. Bezduszny, czarny potwór, który bez mała dwadzieścia dwa lata temu okazał się być jego ojcem.
A który teraz kontynuował jego mroczne dzieło, siejąc po galaktyce strach i terror. A także plamiąc dobre imię Anakina Skywalkera, o które Luke tak długo i tak wytrwale walczył. Zawsze dążył do tego, by przynajmniej w jego najbliższym otoczeniu oddzielano uczynki jego ojca od łotrostw Vadera. A ten pozorant swoim pojawieniem się przekreślił na dobre wszelkie te wysiłki, wystawiając jednocześnie Luke’a na ciężką próbę.
Było jednak w tym Vaderze coś jeszcze. Na Exaphi Luke zapoznał się z jego aurą i stwierdził jednoznacznie, że nie ma ona nic wspólnego z dawnym Darthem Vaderem, a już na pewno z Anakinem Skywalkerem. Kyle Katarn miał jednak inne spostrzeżenia i chociaż spotkał się on kiedyś z Vaderem zaledwie raz, i to na chwilę, zasiał poważne wątpliwości nie tylko w sercach innych Jedi, ale także samego Luke’a. Teraz, kiedy Skywalker miał aż nadto czasu na zbadanie aury Mrocznego Lorda Sith, musiał stwierdzić, że Katarn miał rację.
A raczej częściowo rację. Sygnatura Vadera była bowiem bardzo odmienna od tej, którą miał Czarny Lord ze wspomnień Luke’a, jednak kilka tonów było podobnych. Łudząco podobnych. Mistrz Jedi nie był do końca pewien, jak to rozumieć, ani jak połączyć z faktem, że duch jego ojca ukazywał mu się już kilkakrotnie, co w dość jasny sposób wykluczało możliwość, jakoby nowy Darth Vader był Anakinem Skywalkerem. Tym bardziej nie mógł być klonem. Było zbyt wiele różnic, zbyt wiele odmienności, aby tak mogło się stać. Z drugiej strony nie mógł to być żaden pozorant ani jakiś zaginiony Ciemny Jedi, bo aura mroku i strachu była charakterystyczna dla Vadera; tego jej aspektu nikt nie był w stanie imitować. Więc kim on jest?
To nieistotne, skarcił się w duchu Luke, ważne, że jest, i zagraża galaktyce.
Czarny Lord z drugiej strony patrzył na Skywalkera, górując nad nim wzrostem, spojrzeniem i posturą. Oraz, o czym był święcie przekonany, potęgą. Jedynie ten osobnik stał na drodze do ostatecznej dominacji ciemnej strony, jego jasna aura była tak wyraźna i tak ostentacyjnie natarczywa, iż Mroczny Lord Sith po prostu nie mógł przejść nad nią do porządku dziennego. Jedynym liczącym się dla Vadera celem było osiągnięcie dominacji nad galaktyką; wiedział, że dysponuje wystarczająco silną Mocą, by to zrobić. Jedyną przeszkodą byli Jedi, ale nawet oni bez swojego mistrza nie stanowili aż takiego zagrożenia. Wojska Nowej Republiki z pewnością dostały w kość nad Corellią, więc wszystko osadzało się na Luke’u Skywalkerze.
To on był główną i w zasadzie jedyną przeszkodą.
I trzeba go było zabić. Za wszelką cenę.
Czerwone, świecące ostrze powoli wynurzyło się z rękojeści jego miecza. Niemal równocześnie zielona klinga Luke’a zajarzyła się w jego dłoni. Powiał lekki wiatr, muskając włosy Skywalkera i pelerynę Vadera. Stali wciąż, obserwując dokładnie swoje ruchy. Każdy czekał na fałszywy ruch albo jakąś zmianę emocji drugiego. Stali długo, wytrwale, nie poruszając ani jednym ścięgnem, w idealnie wyważonej pozycji neutralnej. Nawet oddech Czarnego Lorda jakby ucichł. Stali nadal, sondując nawzajem swoje aury i szukając słabych punktów, które nie istniały.
Nagle w jeziorze plusnęła ryba, wywołując zmarszczki na idealnie gładkiej tafli wody, a ten pozornie cichy odgłos odbił się głośnym echem dookoła. Pozostawił również ślad w Mocy. Koncentracja obu przeciwników pozostała jednak niezmącona.
Mimo to Vader, licząc na to, że Luke może na ćwierć ułamka sekundy odpłynął myślami, zaatakował. Luke jednak zachowywał idealne skupienie i w tej samej chwili sam wyskoczył do ataku.
Obaj Władcy Mocy ruszyli do walki.
Każdy, kto mógł oglądać tę walkę z boku, odniósłby nieodparte wrażenie, że ma do czynienia nie z krwawym pojedynkiem na śmierć i życie, ale z idealnie zsynchronizowanym baletem. Smugi zielonego i czerwonego ostrza przecinały powietrze w tak idealnym układzie, że tworzyły wokół walczących iskrzące się, buczące kokony. Umysły i instynkty Skywalkera i Vadera pracowały na najwyższych obrotach, przewidując uderzenia przeciwnika na trzy ruchy do przodu, i jedynie zaciekłość pojedynku oraz ograniczone możliwości ich mięśni nie pozwalały im zareagować odpowiednio szybko. Siła uderzeń i ich szybkość były wręcz porażające: cięcie, blok, finta, pchnięcie, uskok, znów cięcie, za nim kolejne, blok, kolejne... a wszystko niemal jednocześnie. Ręce i nogi obu przeciwników zamazywały się w niesamowicie płynnym, a jednocześnie zabójczo szybkim, pojedynku. Podczas, gdy jednolity szczęk i buczenie ich oręża zdawało się sugerować, że trwają oni cały czas w jednym, potężnym zakleszczeniu, oni wykonywali osiem do dziesięciu niezwykle silnych, potężnych uderzeń. Na sekundę.
Luke uderzał bez pardonu, chcąc jak najszybciej powalić przeciwnika. Zaczął od Formy Siódmej, od techniki Teras-Kasi, jednak jego przeciwnik nie pozostawał mu dłużny. Znał on tę technikę równie dobrze, co Skywalker, i równie dobrze, jak stary Vader... Luke przeszedł więc błyskawicznie na technikę, której uczył się najdłużej i w której osiągnął prawdziwe mistrzostwo – Formę Piątą. Szybkie, mocne ataki, nie pozostawiające miejsca na lekką kontrę, śmigały w każdą stronę, blokowane jednak przez równie śmiałe finty Vadera. Czarny Lord przeszedł płynnie do Formy Trzeciej, mającej niewątpliwe zalety defensywne, przeplatając ją wymierzonymi, plastycznymi cięciami z palety Formy Drugiej. Luke w odpowiedzi blokował je niektórymi z zagrań defensywnych tejże Formy, aż w końcu obaj przeciwnicy przerzucili się na najszlachetniejszą technikę szermierczą z użyciem miecza świetlnego. Cięli i parowali, blokowali i unikali, wykonywali pchnięcia i ciosy... a to wszystko w kakofonii buczenia broni i przy jaskrawych, wręcz oślepiających barierach, jakie stawiały świetliste klingi. Skywalker i Vader wręcz tańczyli w morzu czerwono-zielonego ognia, stroboskopowej kuli, jak się wokół nich wytworzyła. Walczyli tak bez wytchnienia, ale żaden nie osiągał wyraźnej przewagi. Szala zwycięstwa cały czas utrzymywała się w miejscu, drgając jedynie nieznacznie; umiejętności obu oponentów były zbyt wyrównane. Pot wstępował im na czoła, a w żyłach gotowała się krew... ale walczyli nadal. Wydawało się im, że zmagają się całe wieki. Że robią to od zawsze.
W końcu Luke zdecydował się sięgnąć po niepewne, ale nowatorskie środki. Usztywnił swoje mięśnie i rozpoczął serię szybkich, lekkich ciosów skacząc dookoła i nie koncentrując się w ogóle na obronie, ale czyniąc szybkie akrobacje i niemożliwe do przechwycenia uniki. Vader znów nie pozostał z tyłu; jego ataki były coraz wścieklejsze, a ruchy szybsze... ich ostrza latały wokół, śmigając bez wytchnienia. Wreszcie walka zaczęła się przenosić bliżej drzew, które Skywalker i Vader jednocześnie postanowili wykorzystać do odbijania się, skakania i atakowania się nawzajem z powietrza. Przed upływem trzech sekund walka stała się szaleńczą gonitwą po konarach drzew, gałęziach i pniach, gonitwą, w której obaj przeciwnicy śmigali szybciej, niż zdołałoby ich uchwycić oko potencjalnego obserwatora. Ostrza i ich właściciele śmigali poprzez las, tnąc konary i uderzając w siebie nawzajem, uskakując i drapiąc się gałęziami, parując i biegając na wzmocnionych Mocą nogach. Wyglądali trochę jak ćmy, chaotycznie latające wokół zapalonej lampy, jednak ich ruchy zdradzały płynność i pierwotny zamysł; doskonale wiedzieli, gdzie znajdzie się przeciwnik, i to wystarczająco wcześnie, żeby zareagować. Znakomicie wyczuwali też swoje wzajemne reakcje, by uniknąć bądź sparować atak oponenta. Przy tym cały czas poruszali się zdumiewająco szybko, biegnąc prosto przez knieję. Oddalali się tym samym coraz bardziej od miasta, niknąc w gęstym lesie.
I coraz bardziej pogrążając się w pojedynku.
Trzech Gungan przechadzało się akurat po lesie, polując na dzikie Shaaki. Często zapuszczali się w te rejony, a to z powodu bezpośredniej bliskości ludzkich pól uprawnych i pastwisk. Czasem zdarza się, że jakiś zabłąkany Shaak ucieknie nieostrożnemu pasterzowi, by zdziczeć bądź rozmnożyć się z innym Shaakiem, już zdziczałym... w każdym razie takie nieoswojone zwierzęta czasem wypadały poza las, niszcząc uprawy miejscowych rolników. Nietrudno zgadnąć, że nie byli z tego powodu szczególnie zadowoleni; dlatego też zawarli porozumienie z Gunganami, że ci będą mogli polować na każde zwierzę, jakie przekroczy barierę lasu, bez żadnych konsekwencji. Straty ponosili wprawdzie pasterze, którym Shaaki zdołały uciec, ale to już ich problem, że nie potrafili upilnować tych zwierząt, które zresztą większej uwagi nie potrzebują.
Tak więc gungańscy myśliwi zaczaili się, chcąc rzucić ogłuszającą kulą w pasącego się nieopodal, dzikiego Shaaka. Już mieli go dopaść, kiedy poderwał on nagle głowę i zabeczał niespokojnie, rozglądając się wokół i nasłuchując. Jego zachowanie na pewno nie było spowodowane obecnością Gungan; nic takiego nie zrobili. Musiał więc wyczuwać jakieś inne niebezpieczeństwo. Cały las nagle ucichł, i nawet gungańscy myśliwi nadstawili swoich wielkich uszu.
Nagle dwie, niewyraźne sylwetki przeleciały między nimi, ciągnąc za sobą czerwoną lub zieloną poświatę. Te poświaty zderzyły się ze sobą nagle, płosząc Shaaka, aby potem wlecieć wraz z ich nosicielami w niebo i zetrzeć się jeszcze kilka razy w koronach drzew. W pewnym momencie obaj zaczęli ścinać rosnące nieopodal, niewielkie drzewa, by miotać nimi przy użyciu Mocy w przeciwnika. Przeciwnicy wpadali na te same pomysły niemal równocześnie, i obaj niemal równocześnie unikali skutków coraz bardziej nowatorskich ataków oponenta. Przez chwilę stali, miotając w siebie odciętymi konarami, jednak po sekundzie musieli znów ruszyć, by uniknąć naturalnych pocisków wroga. Ich determinacja i skupienie pozwalało wychodzić cało z każdego ataku, i posuwać się naprzód w gorączkowej gonitwie. Zaraz też pognali dalej, w stronę pól uprawnych.
Shaak pobiegł gdzieś w knieję, ale Gungan już to nie obchodziło. Stali bowiem, sparaliżowani strachem, ale i zafascynowani niesamowitym widowiskiem, które trwało zaledwie parę minut, ale pozostawiło w nich niezatarte wrażenie.
Luke i Vader wypadli tymczasem na pole, porośnięte równo dojrzewającym, złocistym kłosem jakiegoś miejscowego zboża. Atakując się nawzajem zaciekle i wymachując mieczami ciosali coraz większe wyrwy w otaczającym ich powietrzu, które świszczało, stawiając opór ich szybkim jak błyskawica ruchom. Efektem ubocznym tej jakże widowiskowej walki był jednak fakt, iż od mieczy świetlnych zajęły się kłosy, zapalając za sobą kolejne kłosy, a po nich kolejne... po paru chwilach całe pole stanęło w ogniu, zmuszając obu przeciwników do ucieczki.
Nie zamierzali jednak umykać daleko; idealnie zsynchronizowanym ruchem obaj wyskoczyli z płonących upraw, by po sekundzie zawisnąć w powietrzu dzięki technikom lewitacji bojowej i ruszyć na siebie ze zdwojoną siłą. Biegając po niewidocznej kładce nad palącymi się kłosami, obaj cięli się nawzajem najbardziej celnymi ciosami Formy Piątej, jednocześnie parując ataki oponenta na kilka chwil przed ich zadaniem. W czarnym dymie i z płonącym podłożem ich wirujące, buczące miecze wyglądały jak świetliste peleryny, jaskrawe kokony niespokojnych dusz, walczących ze sobą przez długi czas, zmagając się w niepojętym żarze morza ognia, jednak niepotrafiących uzyskać przewagi.
W pewnym momencie zasiewy wypaliły się już na tyle, że obaj przeciwnicy mogli stąpać po gruncie, toteż natychmiast zeszli na dół i odpadli od siebie, przygotowując się do kolejnego uderzenia. Gdzieniegdzie jeszcze płonęły zboża, i obaj postanowili to wykorzystać. Przywołali Moc, by ciskać płonącymi żarem zasiewami jeden w drugiego. Następne kilka minut walki było chaotycznym i błyskawicznym przemieszczaniem się po dogorywającym polu, i ciskanie w siebie iskrzącymi się kawałkami kłosów i ziaren. Całość wyglądała jak pojedynek dwóch bogów, zmuszających ogień do rozbijania się o siebie, tworzących pełen czerwonych, migotających iskier, przerażający wir, w którym wkrótce mieli zatonąć. Tak to wyglądało, aż wszystko wokół nie dogasło.
Wtedy odskoczyli od siebie, stając w pozycjach bojowych; Luke przyjął Formę Piątą, Vader Siódmą.
Chwilę na siebie patrzyli, oddychając ciężko. Czarny Lord był pod pancerzem wręcz niemiłosiernie spocony, jego peleryna była postrzępiona i w połowie spalona, a zbroja porysowana i osmalona kilkoma zbyt bliskimi cięciami Skywalkera. Luke natomiast miał poszarpaną tunikę, gdzieniegdzie nawet rozciętą wraz ze skórą, ale jego uzdrawiające techniki Jedi poradziły już sobie z tymi zadrapaniami. Gdyby rany były poważniejsze, o miałby problemy, ale nie zamierzał do tego dopuścić.
Po chwili oddechu znów się na siebie rzucili, przemieszczając walkę w inne miejsce, na pole pełne Shaaków. Biedne zwierzęta uciekały, spłoszone, kiedy wirujące, czerwone i zielone huragany wtargnęły na ich teren zderzając się ze sobą raz po raz, by przemknąć dalej w pełnym determinacji, szalonym i absorbującym, ale też w pełni intuicyjnym i na swój sposób pięknym pojedynku.
Ich szaleńczy bieg skierował obydwu walczących nad kolejne jezioro, nieco mniejsze od tego, do którego niemal wpadli nieopodal Theed, ale ciągnące się na otwartej przestrzeni. Tafla cichej, niezmąconej wody w niczym im jednak nie przeszkodziła; siłą rozpędu przebiegli po niej, wciąż puszczając w swoją stronę pełne brutalnej finezji ataki, pchnięcia i uderzenia, wykonując zaskakujące akrobacje nad swoimi głowami, niesamowite piruety i uniki, trzaskając wokół siebie ciągle zakleszczającymi się ostrzami. Obaj mieli nadzieję, że jeśli odpowiednio skutecznie spowolnią przeciwnika, to emiter ostrza w jego mieczu zamoknie i zgaśnie. I Luke, i Vader zamierzali wykorzystać swoją przewagę, jaką był wodoodporny miecz.
Ale na nic im się to zdało, gdyż oba ostrza po zanurzeniu pod wodę zachowywały swoją sprawność.
Każdy z nich co rusz odbijał się od tafli jeziora, w ciągłej, przerywanej jedynie bezlitosnym buczeniem kling i oddechem Vadera ciszy, harmonijnie odbijając jeden drugiego w dalsze kąty zbiornika wodnego. Ich panowanie nad Mocą było jednak zbyt doskonałe; nie dali się jeden drugiemu wrzucić w toń ani chociaż mocniej zamoczyć.
W pewnej chwili Vader, mając dość tego wszystkiego, wyciągnął rękę i w mgnieniu oka wypuścił z niej ogromną, długą i mocną błyskawicę Mocy. Piorun poleciał w stronę Luke’a, ale ten wyciągnął rękę i zaabsorbował jego energię, by odbić z powrotem do Mrocznego Lorda Sith. Ten jednak nie pozostawał dłużny. Obaj zacisnęli z wysiłku zęby, a zdezorientowana błyskawica latała między ich dłońmi, nie mogąc uderzyć w żadnego z potężnych Władców Mocy. Wreszcie obaj niemal jednocześnie doszli do wniosku, że ten sposób pojedynkowania się jest bardzo wyczerpujący i nie daje większych efektów, a w dodatku muszą jeszcze poświęcać część energii na lewitację nad taflą jeziora. Obaj więc równocześnie wpuścili błyskawicę do wody i puścili się w pogoń za sobą nawzajem, oddalając się od zbiornika. Poskakali trochę po nadbrzeżnych skałach, ścierając się średnio raz na sekundę, w pełnym buczenia i trzasku zderzeniu dwóch energetycznych kling. Poruszali się jednakowo szybko, jednakowo dostojnie, jednakowo zabójczo... nie byli jednak w stanie wypracować przewagi.
Wtedy z nieba zleciało coś, co mogło przechylić szale zwycięstwa.
Prom klasy Lambda z Anakinem Solo na pokładzie.
Młody Jedi bez problemu, korzystając z łączności z Mocą, śledził pojedynek Skywalkera i Vadera, ale dopiero teraz do nich dotarł, by móc wesprzeć swojego wujka.
Albo Dartha Vadera, podpowiedziało mu coś od środka.
Zastanowił się chwilę, wyskakując z promu; rzeczywiście, aury mistrza Jedi i Mrocznego Lorda Sith były nad wyraz podobne pod względem poziomu Mocy, jakim dysponowali. W rezultacie tylko od niego zależało, który z nich ma wygrać. Gdzieś, z głębi jego jaźni wydobył się głos, który mówił, że jeśli wspomoże Vadera, pozbędzie się najpotężniejszego Jedi w galaktyce i sam przejmie ten tytuł. Wiedział jednak, i to doskonale, że zwycięstwo Czarnego Lorda będzie oznaczać dominację chaosu, gniewu i strachu...
Będzie oznaczać rządy terroru.
W praktyce nie musiał więc dokonywać żadnego wyboru; wystarczyło tylko, że zaufał Mocy.
Skupił się więc i począł czerpać siły z otaczającej go energii; tak, jak Jedi to robią, nieinwazyjnie, spokojnie, z szacunkiem i pogodą ducha, ale jednocześnie przekazując je tej części własnego ja, która kierowała się pasją i pociągającą ideą przywracania równowagi. W międzyczasie uświadomił sobie, że nie musi nic robić; to Moc kierowała jego ruchami, a on jej na to pozwalał, godził się z radością na jej przewodnictwo, ufał bez jakichkolwiek zastrzeżeń w jej wyroki.
Po czym wyciągnął dłonie i stworzył największy piorun kulisty, jaki kiedykolwiek widział.
- Widzisz, mamo?- szepnął, a w jego oku zatańczyła łza.- Ja tworzę wszystko nowe.
Luke i Vader zbliżali się do niego, siekając po swoich sylwetkach i klingach własnymi ostrzami, budując świetliste zapory i wykonując nienaturalnie precyzyjne uniki. Nie przerwali walki ani na chwilę, nawet wtedy, kiedy prom Anakina wylądował. Także wtedy, kiedy najmłodszy syn Hana i Leii zaczął tworzyć manifestację swojej Mocy, ich miecze uderzały raz po raz o siebie, bucząc głośno. Obaj jednak przez Moc wyczuwali intencje młodego Solo; szczególnie Vader. I nie mógł on pozwolić na ich realizację.
W pewnym momencie odskoczył więc od Luke’a i wyciągnął rękę w stronę Anakina. Chwila skupienia i chłopak, skoncentrowany na piorunie kulistym, poczuł nagle przez Moc poważne zagrożenie z jego strony. Błyskawicznie puścił energetyczny pocisk w stronę Czarnego Loda, ale ten też użył swojej sztuczki; wyćwiczonej i opanowanej do perfekcji techniki Koca Ciemnej Strony, która już raz ocaliła go przed Anakinem. Tym razem jednak była udoskonalona; nie pozostawiała widocznej manifestacji i nie potrzebowała uwagi Vadera, by funkcjonować. Poza tym jednak doskonale spełniała swoje zadanie. I zanim piorun doleciał do Mrocznego Lorda Sith, młodego Solo spowiły mroczne, zimne macki, odcinając na jakiś czas jego kontakt z Mocą. Zapamiętał tylko, by dopilnować, aby energia pioruna wróciła do źródła, by równowaga była zachowana... a potem przewrócił się, bo bez połączenia z Mocą czuł się mały i słaby, nic nieznaczący. Ona była dla niego wszystkim.
Darth Vader natomiast miał inne zmartwienia. Luke Skywalker, korzystając z jego dekoncentracji, zaatakował, tnąc od góry z prawej strony, ale zaraz potem markując pchnięcie z lewej i blok prosty. Zdecydował, że nie ma sensu przeciągać dłużej tej walki, zwłaszcza, iż Czarny Lord mógł zagrozić Anakinowi. Sięgnął więc po najgroźniejszą broń, jaką posiadał, a której obawiał się wcześniej użyć.
Zaatakował, używając mrocznej techniki, znanej jako Vapaad.
Wściekłe, potężne kombinacje cięć Luke’a uderzyły w Vadera niemal z każdej strony, kąsając niemiłosiernie. A raczej usiłując kąsać, gdyż Czarny Lord odpowiedział błyskawiczną osłoną z repertuaru techniki szybkiej, lekkiej walki mieczem, znanej jako Farus-Gama. Klasyczne manewry osłaniające był w praktyce jedyną skuteczną zasłoną przeciwko Vapaadowi, ale musiały być przeprowadzone bezbłędnie. Tak też wykonał je Mroczny Lord Sith.
Walka toczyła się dalej, w pełnym zacięciu, a Anakin nie mógł nic zrobić, tylko się jej przyglądać. Wiedział, że jak tak dalej pójdzie, walka długo nie będzie rozstrzygnięta. Spojrzał na bicz świetlny, przypięty do pasa; bez Mocy nie był w stanie się nim prawidłowo posługiwać. Co więcej, miał nieodparte irytujące wrażenie, że nie może zrobić absolutnie nic, a także przemożną chęć doprowadzenia do końca tego wspaniałego, ale śmiertelnego pojedynku. Mógł teraz patrzeć jak urzeczony na zamazane sylwetki walczących w świetlistym morzu czerwonych i zielonych fal, ale nie sprawiało to, że czuł się chociaż trochę lepiej. Musiał coś zrobić.
Jeszcze raz spojrzał na bicz Jacena i nagle go olśniło.
On mógł nie robić nic. Wystarczyło, że pozwoli działać swojemu wujkowi.
I Mocy.
Szybkim ruchem odpiął swój oręż od pasa i, krzycząc głośno, rzucił w stronę Luke’a Skywalkera. Ten kątem oka spojrzał na lecącą w jego stronę broń.
I nagle czas stanął w miejscu.
Luke zobaczył bicz świetlny Jacena Solo, w perspektywie kryształu, widział go poprzez sieć zależności i możliwości, które go tutaj przyciągnęły i które mógł wykorzystać. Wszystko nagle stało się jasne: Shira Brie przekazująca Kamowi Solusarowi tajemnicę budowy biczy świetnych, którą on następnie ujawnił Jacenowi. Zbudowany przez jego padawana bicz z całą pewnością świadczył o doskonałym zespoleniu z Mocą, wytrwałości i udanym szkoleniu. Anakin zabrał swoje rodzeństwo z Dromund Kaas, a Jacen wziął ze sobą swój bicz. Potem przekazał go młodszemu bratu, aby ten teraz udostępnił go jemu, Luke’owi. Cała ta droga stała się nagle przejrzysta i oczywista, jakby wyreżyserowana przez Moc.
Ale bicz świetlny wcale nie był ostatecznym celem, do którego to wszystko dążyło.
Był nim wmontowany weń kryształ Kaiburr.
Luke pamiętał, jak wywiózł ten kryształ ze świątyni Pomojemy na Mimban, by potem zrobić z niego ćwiczeniowe ostrze, które następnie podarował Leii. Pamiętał też, że trzymając go doznał na Mimban wrażenia, że nawiedza go duch Obi-Wana Kenobiego. Wiedział skądinąd, że w podobny sposób w ciało Shiry Brie wstąpił duch Darth Rain, tworząc Lumiyę. A zatem to ten kryształ był w danej chwili najważniejszym elementem, pozwalającym rozwiązać ten konflikt.
To Kaiburr był punktem przełomu.
Luke sparował dwa kolejne, wściekłe uderzenia Lorda Vadera, po czym odskoczył i chwycił bicz. Od razu poczuł znajome mrowienie; zupełnie, jakby znał tę broń od dawna i umiał się nią posługiwać, jak żadną inną. Poczuł też znajomą obecność, przybycie kogoś, kto mógł mu pomóc w zmaganiu z Mrocznym Lordem Sith.
Wstąpił w niego duch Anakina Skywalkera.
I w tym momencie Luke zrozumiał wszystko. Zrozumiał, dlaczego jego ojcu potrzebne było zaufanie, dlaczego tak ochoczo pojawiał się ostatnio w jego snach, oraz co Vader ma z nim wspólnego. Poczuł, że duch Anakina jest jakby niepełny, podczas pokuty rozpraszająca się Moc nie wróciła do wszechświata, jej cząstka została tu zatrzymana. Siłą.
Przez obecnego Lorda Vadera.
Cała ta walka rozgrywała się więc o duszę Anakina Skywalkera. O jej spoczynek.
Luke poczuł smutek swojego ojca, i zdał sobie sprawę, jak potężnym cierpieniem jest on obarczony, ile musiał znosić przez ostatnie dwadzieścia jeden lat. Czuł, że jego pokuta trwała bardzo długo, a gdy miała się wreszcie skończyć, została siłą wstrzymana przez tę istotę. Duch Anakina nie mógł o tym powiedzieć Luke’owi z powodu jakichś transcendentalnych przyczyn było mu to zabronione; do wszystkiego jego syn musiał dojść sam.
I doszedł.
- Jam jest Anakin Skywalker.- szepnął odmienionym głosem, spoglądając na Dartha Vadera.- A ty masz coś, co należy do mnie.
Vader i młody Anakin Solo spojrzeli na Skywalkera z zaskoczeniem. W jego aurze coś się zmieniło, stała się jaśniejsza, potężniejsza... i znacznie bardziej zdeterminowana. Luke włączył bicz świetlny, trzymając go w prawej ręce; miecz przełożył sobie do lewej. Był gotów do walki, i to bardziej, niż kiedykolwiek wcześniej.
Natomiast Darth Vader po raz pierwszy od bardzo dawna zawahał się.
Jednak po chwili ruszył do ataku.
Anakin Skywalker tylko na to czekał. Kierując ruchami Luke’a miotał biczem i ciął mieczem, w nieludzki sposób przewidując każdy, nawet najdrobniejszy ruch przeciwnika. Przez kilka minut tańczyli wokół siebie, usiłując złapać rytm walki; Vader jednak szybko przekonał się, że ręce jego przeciwnika pracują szybciej i uderzają celniej, natomiast ona sam pełen jest jakiegoś nienaturalnego wigoru. Spojrzał mu w oczy i dostrzegł, iż są one pełne ponurej determinacji, jaką wielokrotnie odczuwał, a której echo odbijało się w jego własnej aurze. Już wiedział, co to znaczy i z kim tak naprawdę ma do czynienia. Nie miał pojęcia, jak to możliwe, ale był pewien, że stoi przed nim poprzedni Darth Vader.
Ogarnęło go nagłe przerażenie, ale zaraz po nim przyszła wściekłość i furia. Ruszył, atakując najpotężniejszym ciosem z repertuaru techniki Teras-Kasi, jaki znał, tnąc w gniewie powietrze dookoła tak szybko i mocno, że aż skwierczało pod ostrzem jego miecza.
Anakin Skywalker był jednak ponad to. Wykonał serię gwałtownych uników, po czym, niemal równocześnie, jednym przyciskiem usztywnił bicz i, markując nim uderzenie, wyprowadził silną i celną ripostę zieloną klingą Luke’a.
Prosto w serce Czarnego Lorda.
Nie miał nawet szans się obronić. Anakin szarpnął mieczem do siebie, rozcinając mu połowę klatki piersiowej wraz z pancerzem. Darth Vader zadyszał oschle, jeszcze ciężej, niż zwykle, i nagle ogarnął go paniczny strach; strach przed śmiercią. Nie był już dostojny i władczy, wręcz przeciwnie: teraz jego aura słabła, przypominając raczej migotanie gasnącego życia schorowanego hipochondryka, który nie zaznał w życiu wielu przyjemności. Mroczny Lord Sith, a raczej istota, która jeszcze przed chwilą nią była, wypuściła gasnący miecz i padła bez czucia na kolana, wpatrując się tępo zza czarnej, nieprzejednanej maski na swojego pogromcę.
- Lordzie Vader...- powiedział Anakin.- Polegnij.
I, jakby na rozkaz, Czarny Lord, Darth Vader, padł na wznak, wydając ostatnie tchnienie. Jego duch zaczął się powoli ulatniać.
Luke usłyszał natomiast pełne wdzięczności westchnienie i otrząsnął się, jakby przebudzony ze snu. Więc to tak, pomyślał, patrząc na leżące przed nim ciało, zakute w hebanową zbroję. Poczuł, że duch jego ojca odszedł; przez chwilę miał wrażenie, że jest samotny, ale zaraz się go pozbył. Anakin Skywalker zasłużył na odpoczynek. Cierpiał stanowczo za długo.
A ostatnio głównie przez tę istotę. Przez Vadera.
Zabawne, pomyślał Luke, jeszcze wczoraj oddałbym bardzo wiele, żeby dowiedzieć się, kim on był. A teraz, kiedy mogę jednym ruchem ręki zdjąć jego hełm i maskę, wcale tego nie pragnę. Rzeczywiście, wszelka ciekawość w duszy Luke’a dawno już zgasła. Tożsamość tego osobnika nie miała teraz znaczenia; być może nawet był manifestacją ciemnej strony, odzianą w mroczną zbroję Czarnego Lorda. Może nawet to był Darth Vader; już go to nie obchodziło. Liczył się tylko duch Anakina Skywalkera.
I fakt, że odzyskał wolność.
To jest najważniejsze, pomyślał Skywalker, czując wdzięczność ojca. Muszę pozwolić mu odejść. Niech spoczywa w pokoju.
Luke odwrócił się powoli, rozluźniając napięte przez cały ten czas mięśnie. Nagle poczuł uderzającą falę zmęczenia, która potrząsnęła nim i porwała w otchłań nieświadomości. Zdał sobie sprawę, że chociaż walczył jak w amoku i nie czuł bólu, krwawił z około tuzina mniejszych ran, gdzieniegdzie został przypieczony i miał lekko osmalone włosy, a tunika była tak porwana, pocięta lub zwęglona, że nadawała się tylko do wyrzucenia. I wyrzucę ją, pomyślał Luke, marząc teraz tylko o błogim wypoczynku. Ta walka wykończyła go bardziej, niż cokolwiek w jego dorosłym życiu. Padł na kolana.
I już zamierzał położyć się twarzą do ziemi i zapaść w błogi sen, kiedy ktoś go chwycił i podtrzymał. Ten ktoś, a raczej dwa „ktosie”, coś do niego mówili, ale nie był w stanie ich zrozumieć. Zmusił się ostatkiem sił do rozwarcia powiek i zobaczył podtrzymujących go młodego Anakina i Marę, która mówiła coś z troską i nie pozwalała mu upaść. Nawet nie zauważył, kiedy Mara przyleciała; gdzieś w oddali zamajaczyły trzy cienie; to pewnie Wieiah, Corran i Kyle, pomyślał Luke. Ciekawe, kiedy przybyli...
A właściwie to nic mnie to nie obchodzi, zreflektował się, potrzebuję snu.
Mara znów coś do niego powiedziała, a on znów tego nie zrozumiał.
- Chyba się starzeję...- wybełkotał, usiłując się uśmiechnąć.- Muszę odpocząć...
I to mówiąc zapadł w głęboki, niemal błogi sen.
Mara i Anakin zanieśli Luke’a na pokład spoczywającego nieopodal „Sokoła”, gdzie położyli go na pryczy obok rannych Jacena i Jainy. Wieiah, Kyle i Corran zostali natomiast na zewnątrz, zastanawiając się, co zrobić ze zwłokami Dartha Vadera. Chociaż mistrz Skywalker najwyraźniej stwierdził, że tożsamość tego człowieka nie ma znaczenia, to im wcale nie była ona obojętna. Wręcz przeciwnie, od dawna zastanawiali się, kto był tak naprawdę odpowiedzialny za wszystkie katastrofy i śmierć, za cały terror, jaki opanował galaktykę na ładnych kilka miesięcy. Wieiah, markotna i meancholijna po śmierci Brakissa, ale w pewnie sposób pogodzona z losem, nie naciskała na to specjalnie; czuła, że skoro mistrza Luke’a to nie interesowało, to i jej teoretycznie nie powinno. Kyle jednak miał inne zdanie. Czuł, że musi – po prostu musi – sprawdzić, czy miał rację, czy też nie. Wiedział bowiem, że nie będzie mógł spojrzeć sobie potem w twarz, jeśli nie dowie się, kim naprawdę był człowiek w zbroi Dartha Vadera. Podobne odczucia miał zresztą Corran, więc Wieiah stwierdziła, że w tym wypadku chyba nie zaszkodzi, jeśli też pofolguje swojej ciekawości.
- Jeszcze ciepły.- mruknął Horn, ściągając mu maskę. Ich oczom ukazała się blada twarz, która nie widziała słońca najprawdopodobniej od bardzo wielu lat, poorana bliznami i smutna twarz człowieka, który przegrał swoje życie. Bujne, niestrzyżone, siwiejące włosy i takaż broda zdradzały fakt, że ów Darth Vader nieczęsto zdejmował swój hełm.
Tym niemniej żadnemu z trójki Jedi nie przychodziło do głowy, kim on tak naprawdę jest.
- No tak, to wszystko jasne...- rzuciła Wieiah ironicznie.- Nie trzeba było ściągać tego hełmu. Teraz wiemy jeszcze mniej, niż minutę temu.
- Tak, ale to można zmienić.- rzekł Corran, przykładając trupowi rękę do czoła.- Jeśli coś w jego głowie zostało, jakieś wspomnienia czy informacje, może uda mi się je dla nas odczytać. Sprzęgnijcie ze mną swoje aury.
Jedi spojrzeli na siebie ze zrozumieniem i natychmiast wykonali jego polecenie. Rzeczywiście, to mogło być wyjście; sposób na rozwikłanie całej zagadki. Więcej, to był jedyny sposób.
Horn, zamykając oczy, wstąpił w meandry umysłu Dartha Vadera. Podświadomie czuł, że opuszczający je duch daje mu na to pozwolenie; właściwie nie miał powodu, by mu tego zabronić. Zresztą i tak nie mógłby nic zrobić.
Tak więc Wieiah i Kyle, prowadzeni przez Corrana, wstąpili do umysłu Czarnego Lorda, mając nadzieję na odnalezienie odpowiedzi na nurtujące ich wszystkich pytania.
Luke i Mara stali przy robiącej wrażenie, białej, marmurowej balustradzie, unoszącej się ponad jednym z wodospadów otaczających Theed. Aleja cmentarna dla zasłużonych, którą wieńczyła owa konstrukcja, będąca częścią zaprojektowanego z przepychem, ale funkcjonalnego tarasu, odsłaniała w tym miejscu otwartą przestrzeń, odsłaniającą zapierające dech w piersiach widoki na jeziora, lasy, łąki i pola. Sama aleja zaś umieszczona była w sztucznym wąwozie, w którym ustawiono posągi znamienitych przedstawicieli ludu Naboo, często wraz z płytami nagrobkowymi. Taras, będący jej zakończeniem, rozwidlał się w dwie odnogi, w większości zasadzone na dość grząskim, ale stabilnym gruncie. Zwieńczenie to, przyjmujące kształt litery T, w każdym z ramion miało mieścić w założeniach mogiłę dwójki najważniejszych i najbardziej zasłużonych istot, które wsławiły się nie tylko wśród swoich ziomków, ale i w całej galaktyce. Ponad pół wieku temu przyjęto, że jedną z nich zajmie przedstawiciel ludzi, drugą zaś istota pochodząca z drugiej rasy zamieszkującej Naboo, Gungan.
Tak też się stało. Już przed wybuchem Wojen Klonów zdecydowano, że miejsce to będzie zarezerwowane dla ówczesnego Wielkiego Kanclerza Republiki, Palpatine’a. Jednak przyszły Imperator ani myślał kończyć swojego życia. Klonując swoje ciało zdołał na jakiś czas oszukać śmierć. Zresztą ponad dwadzieścia lat bestialskich rządów sprawiło, iż zrezygnowano przyznania mu tego przywileju, a pomnik, który zaczęto tam wykuwać, krótko po Bitwie o Endor został zwalony i usunięty, pozostawiając to miejsce wolnym. Mara i Luke, przygotowując się do nieuniknionego starcia z Vaderem, koncentrowali się mimochodem na drugim pomniku, który przedstawiał wysokiego, dostojnego Gunganina.
- „Generał, poseł i wielki działacz na rzecz pokoju.”- przeczytała Jade Skywalker, patrząc na tabliczkę umieszczoną na cokole statuy. Dookoła niej zasadzony był niewielki, okrągły ogródek, w którym rosły jakieś kwiaty bliżej Marze nieznane. Zwyczajem ludzi z Naboo, jak większości cywilizowanych mieszkańców galaktyki, było palenie zwłok, jednak, aby zadośćuczynić tradycji Gungan, tego osobnika pochowano bez kremacji.- „Honorowy i odważny. Niech spoczywa w pokoju, do którego doprowadził.”- dokończyła żona Luke’a.
- Jak się nazywał?- spytał Skywalker, starając się cały czas wyczuć Vadera; nadchodził, to było pewne, konfrontacja stała się nieunikniona. Luke czuł jednak, że nie może być do niej lepiej przygotowany. Pozwolił więc sobie na zainteresowanie się tą postacią. Zawsze to była kolejna cegiełka do pełniejszego zrozumienia historii Naboo.
- Nie napisali we wspólnym.- odparła Mara.- Mogę się mylić, ale o ile znam miejscowy alfabet, to chyba Jar Jar Binks.
- A, czytałem o nim w materiałach od króla Zapalo.- przypomniał sobie Luke.- Podczas Bitwy o Naboo doprowadził do współpracy ludzi i Gungan przeciwko Federacji Handlowej, oraz był jednym z generałów, którzy w tym czasie dowodzili. Potem wybrano go jako reprezentanta Gungan w delegacji miejscowego senatora, i tę funkcję piastował aż do Wojen Klonów. Potem wrócił na rodzinną planetę, gdzie zdążył już okryć się sławą. Podobno zginął tak, jak przystało na znamienitą postać i męża stanu.- rzekł.- Krótko po Bitwie o Endor, kiedy z Naboo wycofał się imperialny garnizon, podczas spontanicznej manifestacji radości wdrapał się na wieżę pałacu królewskiego, by zawiesić czerwoną flagę, symbol monarchii. Wtedy poślizgnął się i spadł, ale zdążył przed upadkiem wykrzyczeć jeszcze: „Jesteśmy wolni!” czy coś w tym rodzaju. Zaraz po manifestacji odbył się więc jego pogrzeb.
- Interesująca istota.- mruknęła Mara.- Ciekawe, czemu z tak liberalnym nastawieniem nie przyłączył się do Rebelii.
- Nie wiem.- Skywalker wzruszył ramionami.- Może...- zaczął, ale przerwał, bo wyczuł przez Moc, iż mroczna aura Lorda Vadera nieubłaganie podąża ku nim.- On tu idzie.- rzucił, napinając mięśnie.- Jest blisko.
Ręka Mary instynktownie powędrowała do rękojeści miecza świetlnego, Luke natomiast się wyprostował i spowolnił oddech, koncentrując się na Mocy.
Tylko ona mogła pomóc mu w tym, co go czekało.
Po kilku minutach zza zakrętu wyszedł, dysząc ciężko i dudniąc stalowymi buciorami, dwumetrowy, zakuty w czarny pancerz, potężny Mroczny Lord Sith. Szedł spokojnie, tak, jak spokojny był oddech Luke’a, nie spuszczał jednak wzroku z dwójki Jedi, którzy na niego czekali.
Aż w końcu stanął, dysząc ciężko, i patrząc z góry na Marę i, przede wszystkim, na Luke’a. Właściwie to jeśli chodzi o Jade Skywalker, to Vader ją jako niefortunny dodatek do jej męża; była potężna bez wątpienia, i nie należało jej lekceważyć, jednak prawdziwym zagrożeniem był mistrz Jedi z Tatooine. Mara stanowiła zaledwie uzupełnienie jego umiejętności, jednak gdyby miała walczyć z Czarnym Lordem w pojedynkę, nie miałby on najmniejszych problemów. Teraz też nie okazywał nią większego zainteresowania.
Nie był jednak głupi. Wiedział doskonale, że nawet, gdyby była słabsza Mocą i mniej doświadczona, zawsze oznaczała kolejne ostrze, które trzeba było parować i o którym wypadałoby pamiętać. Ale wiedział też, jak sobie z tym poradzić.
Luke tylko częściowo koncentrował się na Vaderze, obserwując także z niepokojem swoją żonę. Dzięki wyjątkowej więzi, jaką dzielili, wiedział, że jest zdeterminowana i gotowa do stawienia czoła potężnemu przeciwnikowi. Czuł jednak, podobnie, jak ona, ze w bezpośredniej bliskości Czarny Lord wydawał się jeszcze potężniejszy, jeszcze bardziej emanujący mroczną siłą, która cechowała jemu podobnych: Imperatora, Tera, Sedrissa, Exara Kuna... ta potęga sprawiała, że Skywalker instynktownie przygotowywał każdą swoją komórkę do nieuchronnego starcia. Wiedział, że jego żona też.
Ale jednocześnie bał się o nią.
I to była słabość, którą Mroczny Lord Sith postanowił wykorzystać.
Mara i Luke rozpoczęli powolne, czujne okrążanie Vadera, trzymając ręce w pobliżu rękojeści swoich mieczy, jednak nie sięgając po nie. Czarny Lord także stał w gotowości, sondując ich Mocą i nie wykonując żadnych gwałtownych ruchów. Rozpoczęła się walka na nerwy; cała trójka koncentrowała się na drugiej stronie, wyczuwając buzującą energię Mocy w aurach pozostałych i nie pozwalając sobie na okazanie słabości. Vader naciskał przez Moc bardzo silnie, dominował, przerażał, niemal miażdżył mentalnie; jednak umysły Jedi były zbyt harde i przynajmniej częściowo niewrażliwe na takie zabiegi. Nie spodziewał się zresztą niczego innego. Wiedział poza tym, że oboje Skywalkerów przy okazji nurtuje jego prawdziwa tożsamość; szczególnie Luke był zdeterminowany, by poznać tę tajemnicę. Vader koncentrował się więc także na tym, by jego aura buzowała tak mocno, jak to tylko możliwe, utrudniając odczytanie jej sygnatury. Powietrze wokół zaczęło falować.
Ale Darth Vader poświęcił trochę swojej uwagi jeszcze na inny manewr, niebędący bezpośrednim zagrożeniem dla Jedi, toteż nie zwrócili oni na niego uwagi. Z ogródka dookoła statuy Gunganina zaczęła się wygrzebywać, niezauważona przez nikogo, znajdująca się w stanie rozkładu istota, której martwe oczy nie wyrażały żadnych uczuć. Był to pochowany tutaj Jar Jar Binks, którego Vader przy użyciu Mocy animował do życia, zyskując wątpliwego, ale być może skutecznego przeciwnika. Sterując ruchami martwej istoty, Czarny Lord ustawił ją, po czym rzucił w stronę skoncentrowanej na nim Mary Jade Skywalker.
Jedi w ostatniej chwili wyczuli niebezpieczeństwo i ich następne działania były dziełem ułamków sekund. Jar Jar rzucił się na Marę. Ona włączyła swój miecz, tnąc na odlew w jego kierunku. Vader zaatakował Skywalkera, który wykonał w mgnieniu oka idealny blok Teras-Kasi. Miecz Jade Skywalker przeleciał milimetry nad zwłokami Binksa, który potknął się o poplątane łodygi kwiatków na swojej mogile i cudem uniknął odcięcia głowy, rzucając się jednocześnie na rudowłosą kobietę. Vader i Luke cięli w siebie zapalczywie swoimi ostrzami, jednak za każdym razem napotykali blok albo unik. Mara, zaskoczona lecącym na nią trupem, zrobiła szybki odskok, jednak Jar Jar zahaczył ją jedną ręką i pchnął w stronę balustrady. Jade Skywalker wydała pełen irytacji syk, tnąc martwego wroga, ale Gunganin napierał z niewidzialną, nienaturalną siłą... rzucając się w otchłań wodospadu.
I ciągnąc Marę ze sobą.
W jednej sekundzie całą uwagę Luke’a zaprzątnęła jedna myśl: „Ona nie umie lewitować!”
Vader ciął wściekle na odlew prosto w pierś Skywalkera, ale jego już w tamtym miejscu nie było; bez namysłu bowiem, niemal instynktownie skoczył w przepaść za swoją żoną.
Kiedy leciał tak twarzą w dół, przypinając sobie nieświadomie miecz do pasa. Teraz interesowała go tylko Mara; widział ją, spadającą godnie prosto w otchłań wodospadu pod nimi. Gungańska kukła Vadera opadała nieopodal, bezwładnie; Czarny Lord zerwał z nią połączenie, wyrzucając, jak starą, niepotrzebną zabawkę. Dla Luke’a jego żona nie była jednak ani stara, ani niepotrzebna. Chciał ją ocalić. Musiał to zrobić.
Rozluźnił mięśnie i pozwolił grawitacji swobodnie ciągnąć go w dół. Nie spadał już zresztą w odległą otchłań; jego ciało, jego aura, zanurzało się w Mocy, płynęło przez nią i było przez nią obmywane. Luke spotęgował więc swój kontakt z Mocą na tyle, na ile mógł, i przy jej użyciu oderwał kawałek marmurowej balustrady, ciągnąc ją za sobą. Kamienny fragment spadał siłą grawitacji, jednocześnie będąc ciągniętym przez Skywlakera; nic więc dziwnego, że po kilku sekundach znalazł się tuż przy mistrzu Jedi. Luke nie tracił czasu; od Mary dzieliło go kilkadziesiąt metrów, a oboje wciąż spadali. Używając swoich umiejętności, Skywalker podleciał do kamienia, utrzymując go w ruchu jednostajnie przyspieszonym, po czym przesunął się pod marmurowy klocek i oparł o niego stopami, wciąż spadając. Teraz użył wszystkich swoich mięśni i całej siły Mocy, jaką mógł włożyć w ścięgna nóg, naciskając jednocześnie na kamień z drugiej strony, by ustabilizować go i uniknąć wzajemnego odepchnięcia. Zmarszczył brwi z wysiłku, a na jego czoło wstąpiły krople potu, ale nie przejmował się tym. Nie tracąc czasu odbił się od marmurowego fragmentu balustrady, po czym z szybkością wiatru poszybował w stronę Mary, koncentrując się też na tym, by przy użyciu Mocy spowolnić jej opadanie. Jade Skywalker błyskawicznie pojęła jego zamysł; sama zaczęła ściągać go do siebie najszybciej, jak umiała. Pędzili już bardzo szybko, a do powierzchni było coraz bliżej...
Luke, napędzany siłą Mocy, dopadł w końcu swoją żonę, obejmując ją w pasie. Ustawił się z nią tak, by móc spojrzeć jej w oczy, te ogromne, zielone, głębokie oczy... i przekazać jej swoje intencje szybciej, niż byłby w stanie je wypowiedzieć. Mara doskonale je odczytała i ochoczo przystąpiła do realizacji planu swojego męża; skupiła się i zaczęła jednoczyć swoją aurę z aurą Luke’a, pozwalając mu korzystać z jej własnych pokładów energii. Zrobił z nich najlepszy w tej sytuacji użytek; od razu zaczął wykorzystywać wszelkie znane sobie techniki lewitacyjne, by spowolnić spadek i zmienić ich trajektorię lotu. Wszystko działo się w ciągu kilku sekund, ale powierzchnia doliny zbliżała się nieubłaganie, zwiastując rychły koniec...
A jednak nie taki rychły. Wszystko dookoła zaczęło nagle zwalniać, a Luke, wielkim wysiłkiem, zdołał spowolnić ich lot i uzyskać nad nim kontrolę. W pewnym momencie, niecałe trzydzieści metrów od dna, był już w stanie przenieść ich bezpiecznie na brzeg rozciągającego się poniżej płaskowyżu, imponująco czystego jeziora, do którego spływały wodospady, otaczające górną część miasta.
Tak też zrobili. Dyszący i spoceni, ale bezpieczni, Jedi postawili stopy na zielonym, porośniętym trawą gruncie. Mara chciała powiedzieć coś ironicznego, co zbagatelizowałoby całą sytuację, ale dostrzegła niewielki cień na niebie i zbliżającą się mroczną aurę. Najwyraźniej Darth Vader, nie chcąc pozwolić im uciec, postanowił ruszyć w pogoń. Właśnie lewitował w ich kierunku, a jego peleryna powiewała na kształt czarnych, złowrogich skrzydeł mrocznego, drapieżnego ptaka. Opadał powoli, z godnością, świadom swojej potęgi i celu, do którego chce ją wykorzystać. Było oczywiste, że nie podda się bez walki.
- Jest zbyt potężny.- rzekła Mara.- Nie dam mu rady.
- To prawda.- odparł Luke.- Nawet Witiyn Ter nie miał tak mrocznej aury. Kimkolwiek jest, posiada ogromną wrażliwość na Moc i wiedzę, jak jej używać.- spojrzał czule na swoją żonę.- Nie mogę cię narażać, Mara. Wiem, że chcesz walczyć, ale posłuchaj głosu rozsądku. Proszę. Jeśli będziesz w pobliżu, nawzajem się zdekoncentrujemy, lękając o nasze zdrowie...
- Nic nie mów.- syknęła niespokojnie Jade Skywalker, spoglądając na zbliżającą się, czarną plamę.- Jest mroczny, jest zły i jest wściekły. Jest w nim coś znajomego, ale też coś obcego... nie wiem, kto to, ale nie pozwolę ci walczyć z nim samemu. Zostaję.
- Nie.- odparł łagodnie Luke.- Czuję, że ten pojedynek to sprawa między nami dwoma. Nie mogę dopuścić, by coś ci się stało.
- Nawet jeśli mi się stanie, to pomogę ci...
- Nie.- przerwał jej Skywalker.- Proszę cię, ten jeden raz. Zostaw go mnie. Znajdź Corrana, Kyle’a, Wieiah i padawanów; gdzieś tutaj są. Zbierz ich i ściągnij tutaj, tylko w większej grupie będziemy mogli mieć pewność, że nikt nie zginie.
- Ale...
- On nie jest moim ojcem, Anakinem Skywalkerem. Ale to wciąż Darth Vader. A grzechy ojca przechodzą na syna. Jestem odpowiedzialny za wszystkie jego ofiary. I tylko ja mogę położyć kres tym zbrodniom.
Mara otworzyła usta, jakby chciała coś powiedzieć, a w oczach jej zatańczył gniewny ognik. Jednak wycofała się z tego. Zrozumiała, że jej mąż, odkąd rozpoczął szkolenie Jedi, swój mrok utożsamiał z postacią Dartha Vadera. I teraz musiał stawić czoła personifikacji swoich lęków, jeśli wciąż miał zachować swoją osobowość, wiarę w to, kim jest i jaką ma wartość.
Kiwnęła lekko głową i pocałowała go w policzek, po czym rzuciła się pędem w las, mimo wszystko chcąc odnaleźć Corrana i resztę. Luke mógł chcieć stoczyć tę walkę w pojedynkę, jednak każdy czasem potrzebuje pomocy przyjaciół i ludzi, których kocha. I Mara Jade Skywalker chciała mu taką pomoc zapewnić.
Ledwie zniknęła z pola widzenia, na brzeg opadł łagodnie Czarny Lord, odwracając się w stronę oczekującego Skywalkera. Ich spojrzenia spotkały się, a mięśnie napięły. Vader ani drgnął, a Luke’owi nie opadła nawet powieka. Miecze same wskoczyły im do rąk, ale nie włączali ich. Stali tak naprzeciwko siebie, przygotowując się mentalnie; wiedzieli, że oto nadszedł moment największych zmagań, jakich kiedykolwiek doświadczyli.
Stali więc długo, w niemal zupełnej ciszy, przerywanej tylko ciężkim oddechem Dartha Vadera. Burzowe chmury z zachodu nadciągnęły nad Theed, zasłaniając słońce, jednak poza kilkoma odległymi grzmotami nic się nie zmieniło. Nawet wiatr przestał wiać; zupełnie, jakby cała przyroda wstrzymała oddech czekając na wynik tego pojedynku.
Vader, myślał Luke, wpatrując się w potężnego, hebanowego olbrzyma. Postrach galaktyki tak w czasach Imperium, jak i teraz. Bezduszny, czarny potwór, który bez mała dwadzieścia dwa lata temu okazał się być jego ojcem.
A który teraz kontynuował jego mroczne dzieło, siejąc po galaktyce strach i terror. A także plamiąc dobre imię Anakina Skywalkera, o które Luke tak długo i tak wytrwale walczył. Zawsze dążył do tego, by przynajmniej w jego najbliższym otoczeniu oddzielano uczynki jego ojca od łotrostw Vadera. A ten pozorant swoim pojawieniem się przekreślił na dobre wszelkie te wysiłki, wystawiając jednocześnie Luke’a na ciężką próbę.
Było jednak w tym Vaderze coś jeszcze. Na Exaphi Luke zapoznał się z jego aurą i stwierdził jednoznacznie, że nie ma ona nic wspólnego z dawnym Darthem Vaderem, a już na pewno z Anakinem Skywalkerem. Kyle Katarn miał jednak inne spostrzeżenia i chociaż spotkał się on kiedyś z Vaderem zaledwie raz, i to na chwilę, zasiał poważne wątpliwości nie tylko w sercach innych Jedi, ale także samego Luke’a. Teraz, kiedy Skywalker miał aż nadto czasu na zbadanie aury Mrocznego Lorda Sith, musiał stwierdzić, że Katarn miał rację.
A raczej częściowo rację. Sygnatura Vadera była bowiem bardzo odmienna od tej, którą miał Czarny Lord ze wspomnień Luke’a, jednak kilka tonów było podobnych. Łudząco podobnych. Mistrz Jedi nie był do końca pewien, jak to rozumieć, ani jak połączyć z faktem, że duch jego ojca ukazywał mu się już kilkakrotnie, co w dość jasny sposób wykluczało możliwość, jakoby nowy Darth Vader był Anakinem Skywalkerem. Tym bardziej nie mógł być klonem. Było zbyt wiele różnic, zbyt wiele odmienności, aby tak mogło się stać. Z drugiej strony nie mógł to być żaden pozorant ani jakiś zaginiony Ciemny Jedi, bo aura mroku i strachu była charakterystyczna dla Vadera; tego jej aspektu nikt nie był w stanie imitować. Więc kim on jest?
To nieistotne, skarcił się w duchu Luke, ważne, że jest, i zagraża galaktyce.
Czarny Lord z drugiej strony patrzył na Skywalkera, górując nad nim wzrostem, spojrzeniem i posturą. Oraz, o czym był święcie przekonany, potęgą. Jedynie ten osobnik stał na drodze do ostatecznej dominacji ciemnej strony, jego jasna aura była tak wyraźna i tak ostentacyjnie natarczywa, iż Mroczny Lord Sith po prostu nie mógł przejść nad nią do porządku dziennego. Jedynym liczącym się dla Vadera celem było osiągnięcie dominacji nad galaktyką; wiedział, że dysponuje wystarczająco silną Mocą, by to zrobić. Jedyną przeszkodą byli Jedi, ale nawet oni bez swojego mistrza nie stanowili aż takiego zagrożenia. Wojska Nowej Republiki z pewnością dostały w kość nad Corellią, więc wszystko osadzało się na Luke’u Skywalkerze.
To on był główną i w zasadzie jedyną przeszkodą.
I trzeba go było zabić. Za wszelką cenę.
Czerwone, świecące ostrze powoli wynurzyło się z rękojeści jego miecza. Niemal równocześnie zielona klinga Luke’a zajarzyła się w jego dłoni. Powiał lekki wiatr, muskając włosy Skywalkera i pelerynę Vadera. Stali wciąż, obserwując dokładnie swoje ruchy. Każdy czekał na fałszywy ruch albo jakąś zmianę emocji drugiego. Stali długo, wytrwale, nie poruszając ani jednym ścięgnem, w idealnie wyważonej pozycji neutralnej. Nawet oddech Czarnego Lorda jakby ucichł. Stali nadal, sondując nawzajem swoje aury i szukając słabych punktów, które nie istniały.
Nagle w jeziorze plusnęła ryba, wywołując zmarszczki na idealnie gładkiej tafli wody, a ten pozornie cichy odgłos odbił się głośnym echem dookoła. Pozostawił również ślad w Mocy. Koncentracja obu przeciwników pozostała jednak niezmącona.
Mimo to Vader, licząc na to, że Luke może na ćwierć ułamka sekundy odpłynął myślami, zaatakował. Luke jednak zachowywał idealne skupienie i w tej samej chwili sam wyskoczył do ataku.
Obaj Władcy Mocy ruszyli do walki.
Każdy, kto mógł oglądać tę walkę z boku, odniósłby nieodparte wrażenie, że ma do czynienia nie z krwawym pojedynkiem na śmierć i życie, ale z idealnie zsynchronizowanym baletem. Smugi zielonego i czerwonego ostrza przecinały powietrze w tak idealnym układzie, że tworzyły wokół walczących iskrzące się, buczące kokony. Umysły i instynkty Skywalkera i Vadera pracowały na najwyższych obrotach, przewidując uderzenia przeciwnika na trzy ruchy do przodu, i jedynie zaciekłość pojedynku oraz ograniczone możliwości ich mięśni nie pozwalały im zareagować odpowiednio szybko. Siła uderzeń i ich szybkość były wręcz porażające: cięcie, blok, finta, pchnięcie, uskok, znów cięcie, za nim kolejne, blok, kolejne... a wszystko niemal jednocześnie. Ręce i nogi obu przeciwników zamazywały się w niesamowicie płynnym, a jednocześnie zabójczo szybkim, pojedynku. Podczas, gdy jednolity szczęk i buczenie ich oręża zdawało się sugerować, że trwają oni cały czas w jednym, potężnym zakleszczeniu, oni wykonywali osiem do dziesięciu niezwykle silnych, potężnych uderzeń. Na sekundę.
Luke uderzał bez pardonu, chcąc jak najszybciej powalić przeciwnika. Zaczął od Formy Siódmej, od techniki Teras-Kasi, jednak jego przeciwnik nie pozostawał mu dłużny. Znał on tę technikę równie dobrze, co Skywalker, i równie dobrze, jak stary Vader... Luke przeszedł więc błyskawicznie na technikę, której uczył się najdłużej i w której osiągnął prawdziwe mistrzostwo – Formę Piątą. Szybkie, mocne ataki, nie pozostawiające miejsca na lekką kontrę, śmigały w każdą stronę, blokowane jednak przez równie śmiałe finty Vadera. Czarny Lord przeszedł płynnie do Formy Trzeciej, mającej niewątpliwe zalety defensywne, przeplatając ją wymierzonymi, plastycznymi cięciami z palety Formy Drugiej. Luke w odpowiedzi blokował je niektórymi z zagrań defensywnych tejże Formy, aż w końcu obaj przeciwnicy przerzucili się na najszlachetniejszą technikę szermierczą z użyciem miecza świetlnego. Cięli i parowali, blokowali i unikali, wykonywali pchnięcia i ciosy... a to wszystko w kakofonii buczenia broni i przy jaskrawych, wręcz oślepiających barierach, jakie stawiały świetliste klingi. Skywalker i Vader wręcz tańczyli w morzu czerwono-zielonego ognia, stroboskopowej kuli, jak się wokół nich wytworzyła. Walczyli tak bez wytchnienia, ale żaden nie osiągał wyraźnej przewagi. Szala zwycięstwa cały czas utrzymywała się w miejscu, drgając jedynie nieznacznie; umiejętności obu oponentów były zbyt wyrównane. Pot wstępował im na czoła, a w żyłach gotowała się krew... ale walczyli nadal. Wydawało się im, że zmagają się całe wieki. Że robią to od zawsze.
W końcu Luke zdecydował się sięgnąć po niepewne, ale nowatorskie środki. Usztywnił swoje mięśnie i rozpoczął serię szybkich, lekkich ciosów skacząc dookoła i nie koncentrując się w ogóle na obronie, ale czyniąc szybkie akrobacje i niemożliwe do przechwycenia uniki. Vader znów nie pozostał z tyłu; jego ataki były coraz wścieklejsze, a ruchy szybsze... ich ostrza latały wokół, śmigając bez wytchnienia. Wreszcie walka zaczęła się przenosić bliżej drzew, które Skywalker i Vader jednocześnie postanowili wykorzystać do odbijania się, skakania i atakowania się nawzajem z powietrza. Przed upływem trzech sekund walka stała się szaleńczą gonitwą po konarach drzew, gałęziach i pniach, gonitwą, w której obaj przeciwnicy śmigali szybciej, niż zdołałoby ich uchwycić oko potencjalnego obserwatora. Ostrza i ich właściciele śmigali poprzez las, tnąc konary i uderzając w siebie nawzajem, uskakując i drapiąc się gałęziami, parując i biegając na wzmocnionych Mocą nogach. Wyglądali trochę jak ćmy, chaotycznie latające wokół zapalonej lampy, jednak ich ruchy zdradzały płynność i pierwotny zamysł; doskonale wiedzieli, gdzie znajdzie się przeciwnik, i to wystarczająco wcześnie, żeby zareagować. Znakomicie wyczuwali też swoje wzajemne reakcje, by uniknąć bądź sparować atak oponenta. Przy tym cały czas poruszali się zdumiewająco szybko, biegnąc prosto przez knieję. Oddalali się tym samym coraz bardziej od miasta, niknąc w gęstym lesie.
I coraz bardziej pogrążając się w pojedynku.
Trzech Gungan przechadzało się akurat po lesie, polując na dzikie Shaaki. Często zapuszczali się w te rejony, a to z powodu bezpośredniej bliskości ludzkich pól uprawnych i pastwisk. Czasem zdarza się, że jakiś zabłąkany Shaak ucieknie nieostrożnemu pasterzowi, by zdziczeć bądź rozmnożyć się z innym Shaakiem, już zdziczałym... w każdym razie takie nieoswojone zwierzęta czasem wypadały poza las, niszcząc uprawy miejscowych rolników. Nietrudno zgadnąć, że nie byli z tego powodu szczególnie zadowoleni; dlatego też zawarli porozumienie z Gunganami, że ci będą mogli polować na każde zwierzę, jakie przekroczy barierę lasu, bez żadnych konsekwencji. Straty ponosili wprawdzie pasterze, którym Shaaki zdołały uciec, ale to już ich problem, że nie potrafili upilnować tych zwierząt, które zresztą większej uwagi nie potrzebują.
Tak więc gungańscy myśliwi zaczaili się, chcąc rzucić ogłuszającą kulą w pasącego się nieopodal, dzikiego Shaaka. Już mieli go dopaść, kiedy poderwał on nagle głowę i zabeczał niespokojnie, rozglądając się wokół i nasłuchując. Jego zachowanie na pewno nie było spowodowane obecnością Gungan; nic takiego nie zrobili. Musiał więc wyczuwać jakieś inne niebezpieczeństwo. Cały las nagle ucichł, i nawet gungańscy myśliwi nadstawili swoich wielkich uszu.
Nagle dwie, niewyraźne sylwetki przeleciały między nimi, ciągnąc za sobą czerwoną lub zieloną poświatę. Te poświaty zderzyły się ze sobą nagle, płosząc Shaaka, aby potem wlecieć wraz z ich nosicielami w niebo i zetrzeć się jeszcze kilka razy w koronach drzew. W pewnym momencie obaj zaczęli ścinać rosnące nieopodal, niewielkie drzewa, by miotać nimi przy użyciu Mocy w przeciwnika. Przeciwnicy wpadali na te same pomysły niemal równocześnie, i obaj niemal równocześnie unikali skutków coraz bardziej nowatorskich ataków oponenta. Przez chwilę stali, miotając w siebie odciętymi konarami, jednak po sekundzie musieli znów ruszyć, by uniknąć naturalnych pocisków wroga. Ich determinacja i skupienie pozwalało wychodzić cało z każdego ataku, i posuwać się naprzód w gorączkowej gonitwie. Zaraz też pognali dalej, w stronę pól uprawnych.
Shaak pobiegł gdzieś w knieję, ale Gungan już to nie obchodziło. Stali bowiem, sparaliżowani strachem, ale i zafascynowani niesamowitym widowiskiem, które trwało zaledwie parę minut, ale pozostawiło w nich niezatarte wrażenie.
Luke i Vader wypadli tymczasem na pole, porośnięte równo dojrzewającym, złocistym kłosem jakiegoś miejscowego zboża. Atakując się nawzajem zaciekle i wymachując mieczami ciosali coraz większe wyrwy w otaczającym ich powietrzu, które świszczało, stawiając opór ich szybkim jak błyskawica ruchom. Efektem ubocznym tej jakże widowiskowej walki był jednak fakt, iż od mieczy świetlnych zajęły się kłosy, zapalając za sobą kolejne kłosy, a po nich kolejne... po paru chwilach całe pole stanęło w ogniu, zmuszając obu przeciwników do ucieczki.
Nie zamierzali jednak umykać daleko; idealnie zsynchronizowanym ruchem obaj wyskoczyli z płonących upraw, by po sekundzie zawisnąć w powietrzu dzięki technikom lewitacji bojowej i ruszyć na siebie ze zdwojoną siłą. Biegając po niewidocznej kładce nad palącymi się kłosami, obaj cięli się nawzajem najbardziej celnymi ciosami Formy Piątej, jednocześnie parując ataki oponenta na kilka chwil przed ich zadaniem. W czarnym dymie i z płonącym podłożem ich wirujące, buczące miecze wyglądały jak świetliste peleryny, jaskrawe kokony niespokojnych dusz, walczących ze sobą przez długi czas, zmagając się w niepojętym żarze morza ognia, jednak niepotrafiących uzyskać przewagi.
W pewnym momencie zasiewy wypaliły się już na tyle, że obaj przeciwnicy mogli stąpać po gruncie, toteż natychmiast zeszli na dół i odpadli od siebie, przygotowując się do kolejnego uderzenia. Gdzieniegdzie jeszcze płonęły zboża, i obaj postanowili to wykorzystać. Przywołali Moc, by ciskać płonącymi żarem zasiewami jeden w drugiego. Następne kilka minut walki było chaotycznym i błyskawicznym przemieszczaniem się po dogorywającym polu, i ciskanie w siebie iskrzącymi się kawałkami kłosów i ziaren. Całość wyglądała jak pojedynek dwóch bogów, zmuszających ogień do rozbijania się o siebie, tworzących pełen czerwonych, migotających iskier, przerażający wir, w którym wkrótce mieli zatonąć. Tak to wyglądało, aż wszystko wokół nie dogasło.
Wtedy odskoczyli od siebie, stając w pozycjach bojowych; Luke przyjął Formę Piątą, Vader Siódmą.
Chwilę na siebie patrzyli, oddychając ciężko. Czarny Lord był pod pancerzem wręcz niemiłosiernie spocony, jego peleryna była postrzępiona i w połowie spalona, a zbroja porysowana i osmalona kilkoma zbyt bliskimi cięciami Skywalkera. Luke natomiast miał poszarpaną tunikę, gdzieniegdzie nawet rozciętą wraz ze skórą, ale jego uzdrawiające techniki Jedi poradziły już sobie z tymi zadrapaniami. Gdyby rany były poważniejsze, o miałby problemy, ale nie zamierzał do tego dopuścić.
Po chwili oddechu znów się na siebie rzucili, przemieszczając walkę w inne miejsce, na pole pełne Shaaków. Biedne zwierzęta uciekały, spłoszone, kiedy wirujące, czerwone i zielone huragany wtargnęły na ich teren zderzając się ze sobą raz po raz, by przemknąć dalej w pełnym determinacji, szalonym i absorbującym, ale też w pełni intuicyjnym i na swój sposób pięknym pojedynku.
Ich szaleńczy bieg skierował obydwu walczących nad kolejne jezioro, nieco mniejsze od tego, do którego niemal wpadli nieopodal Theed, ale ciągnące się na otwartej przestrzeni. Tafla cichej, niezmąconej wody w niczym im jednak nie przeszkodziła; siłą rozpędu przebiegli po niej, wciąż puszczając w swoją stronę pełne brutalnej finezji ataki, pchnięcia i uderzenia, wykonując zaskakujące akrobacje nad swoimi głowami, niesamowite piruety i uniki, trzaskając wokół siebie ciągle zakleszczającymi się ostrzami. Obaj mieli nadzieję, że jeśli odpowiednio skutecznie spowolnią przeciwnika, to emiter ostrza w jego mieczu zamoknie i zgaśnie. I Luke, i Vader zamierzali wykorzystać swoją przewagę, jaką był wodoodporny miecz.
Ale na nic im się to zdało, gdyż oba ostrza po zanurzeniu pod wodę zachowywały swoją sprawność.
Każdy z nich co rusz odbijał się od tafli jeziora, w ciągłej, przerywanej jedynie bezlitosnym buczeniem kling i oddechem Vadera ciszy, harmonijnie odbijając jeden drugiego w dalsze kąty zbiornika wodnego. Ich panowanie nad Mocą było jednak zbyt doskonałe; nie dali się jeden drugiemu wrzucić w toń ani chociaż mocniej zamoczyć.
W pewnej chwili Vader, mając dość tego wszystkiego, wyciągnął rękę i w mgnieniu oka wypuścił z niej ogromną, długą i mocną błyskawicę Mocy. Piorun poleciał w stronę Luke’a, ale ten wyciągnął rękę i zaabsorbował jego energię, by odbić z powrotem do Mrocznego Lorda Sith. Ten jednak nie pozostawał dłużny. Obaj zacisnęli z wysiłku zęby, a zdezorientowana błyskawica latała między ich dłońmi, nie mogąc uderzyć w żadnego z potężnych Władców Mocy. Wreszcie obaj niemal jednocześnie doszli do wniosku, że ten sposób pojedynkowania się jest bardzo wyczerpujący i nie daje większych efektów, a w dodatku muszą jeszcze poświęcać część energii na lewitację nad taflą jeziora. Obaj więc równocześnie wpuścili błyskawicę do wody i puścili się w pogoń za sobą nawzajem, oddalając się od zbiornika. Poskakali trochę po nadbrzeżnych skałach, ścierając się średnio raz na sekundę, w pełnym buczenia i trzasku zderzeniu dwóch energetycznych kling. Poruszali się jednakowo szybko, jednakowo dostojnie, jednakowo zabójczo... nie byli jednak w stanie wypracować przewagi.
Wtedy z nieba zleciało coś, co mogło przechylić szale zwycięstwa.
Prom klasy Lambda z Anakinem Solo na pokładzie.
Młody Jedi bez problemu, korzystając z łączności z Mocą, śledził pojedynek Skywalkera i Vadera, ale dopiero teraz do nich dotarł, by móc wesprzeć swojego wujka.
Albo Dartha Vadera, podpowiedziało mu coś od środka.
Zastanowił się chwilę, wyskakując z promu; rzeczywiście, aury mistrza Jedi i Mrocznego Lorda Sith były nad wyraz podobne pod względem poziomu Mocy, jakim dysponowali. W rezultacie tylko od niego zależało, który z nich ma wygrać. Gdzieś, z głębi jego jaźni wydobył się głos, który mówił, że jeśli wspomoże Vadera, pozbędzie się najpotężniejszego Jedi w galaktyce i sam przejmie ten tytuł. Wiedział jednak, i to doskonale, że zwycięstwo Czarnego Lorda będzie oznaczać dominację chaosu, gniewu i strachu...
Będzie oznaczać rządy terroru.
W praktyce nie musiał więc dokonywać żadnego wyboru; wystarczyło tylko, że zaufał Mocy.
Skupił się więc i począł czerpać siły z otaczającej go energii; tak, jak Jedi to robią, nieinwazyjnie, spokojnie, z szacunkiem i pogodą ducha, ale jednocześnie przekazując je tej części własnego ja, która kierowała się pasją i pociągającą ideą przywracania równowagi. W międzyczasie uświadomił sobie, że nie musi nic robić; to Moc kierowała jego ruchami, a on jej na to pozwalał, godził się z radością na jej przewodnictwo, ufał bez jakichkolwiek zastrzeżeń w jej wyroki.
Po czym wyciągnął dłonie i stworzył największy piorun kulisty, jaki kiedykolwiek widział.
- Widzisz, mamo?- szepnął, a w jego oku zatańczyła łza.- Ja tworzę wszystko nowe.
Luke i Vader zbliżali się do niego, siekając po swoich sylwetkach i klingach własnymi ostrzami, budując świetliste zapory i wykonując nienaturalnie precyzyjne uniki. Nie przerwali walki ani na chwilę, nawet wtedy, kiedy prom Anakina wylądował. Także wtedy, kiedy najmłodszy syn Hana i Leii zaczął tworzyć manifestację swojej Mocy, ich miecze uderzały raz po raz o siebie, bucząc głośno. Obaj jednak przez Moc wyczuwali intencje młodego Solo; szczególnie Vader. I nie mógł on pozwolić na ich realizację.
W pewnym momencie odskoczył więc od Luke’a i wyciągnął rękę w stronę Anakina. Chwila skupienia i chłopak, skoncentrowany na piorunie kulistym, poczuł nagle przez Moc poważne zagrożenie z jego strony. Błyskawicznie puścił energetyczny pocisk w stronę Czarnego Loda, ale ten też użył swojej sztuczki; wyćwiczonej i opanowanej do perfekcji techniki Koca Ciemnej Strony, która już raz ocaliła go przed Anakinem. Tym razem jednak była udoskonalona; nie pozostawiała widocznej manifestacji i nie potrzebowała uwagi Vadera, by funkcjonować. Poza tym jednak doskonale spełniała swoje zadanie. I zanim piorun doleciał do Mrocznego Lorda Sith, młodego Solo spowiły mroczne, zimne macki, odcinając na jakiś czas jego kontakt z Mocą. Zapamiętał tylko, by dopilnować, aby energia pioruna wróciła do źródła, by równowaga była zachowana... a potem przewrócił się, bo bez połączenia z Mocą czuł się mały i słaby, nic nieznaczący. Ona była dla niego wszystkim.
Darth Vader natomiast miał inne zmartwienia. Luke Skywalker, korzystając z jego dekoncentracji, zaatakował, tnąc od góry z prawej strony, ale zaraz potem markując pchnięcie z lewej i blok prosty. Zdecydował, że nie ma sensu przeciągać dłużej tej walki, zwłaszcza, iż Czarny Lord mógł zagrozić Anakinowi. Sięgnął więc po najgroźniejszą broń, jaką posiadał, a której obawiał się wcześniej użyć.
Zaatakował, używając mrocznej techniki, znanej jako Vapaad.
Wściekłe, potężne kombinacje cięć Luke’a uderzyły w Vadera niemal z każdej strony, kąsając niemiłosiernie. A raczej usiłując kąsać, gdyż Czarny Lord odpowiedział błyskawiczną osłoną z repertuaru techniki szybkiej, lekkiej walki mieczem, znanej jako Farus-Gama. Klasyczne manewry osłaniające był w praktyce jedyną skuteczną zasłoną przeciwko Vapaadowi, ale musiały być przeprowadzone bezbłędnie. Tak też wykonał je Mroczny Lord Sith.
Walka toczyła się dalej, w pełnym zacięciu, a Anakin nie mógł nic zrobić, tylko się jej przyglądać. Wiedział, że jak tak dalej pójdzie, walka długo nie będzie rozstrzygnięta. Spojrzał na bicz świetlny, przypięty do pasa; bez Mocy nie był w stanie się nim prawidłowo posługiwać. Co więcej, miał nieodparte irytujące wrażenie, że nie może zrobić absolutnie nic, a także przemożną chęć doprowadzenia do końca tego wspaniałego, ale śmiertelnego pojedynku. Mógł teraz patrzeć jak urzeczony na zamazane sylwetki walczących w świetlistym morzu czerwonych i zielonych fal, ale nie sprawiało to, że czuł się chociaż trochę lepiej. Musiał coś zrobić.
Jeszcze raz spojrzał na bicz Jacena i nagle go olśniło.
On mógł nie robić nic. Wystarczyło, że pozwoli działać swojemu wujkowi.
I Mocy.
Szybkim ruchem odpiął swój oręż od pasa i, krzycząc głośno, rzucił w stronę Luke’a Skywalkera. Ten kątem oka spojrzał na lecącą w jego stronę broń.
I nagle czas stanął w miejscu.
Luke zobaczył bicz świetlny Jacena Solo, w perspektywie kryształu, widział go poprzez sieć zależności i możliwości, które go tutaj przyciągnęły i które mógł wykorzystać. Wszystko nagle stało się jasne: Shira Brie przekazująca Kamowi Solusarowi tajemnicę budowy biczy świetnych, którą on następnie ujawnił Jacenowi. Zbudowany przez jego padawana bicz z całą pewnością świadczył o doskonałym zespoleniu z Mocą, wytrwałości i udanym szkoleniu. Anakin zabrał swoje rodzeństwo z Dromund Kaas, a Jacen wziął ze sobą swój bicz. Potem przekazał go młodszemu bratu, aby ten teraz udostępnił go jemu, Luke’owi. Cała ta droga stała się nagle przejrzysta i oczywista, jakby wyreżyserowana przez Moc.
Ale bicz świetlny wcale nie był ostatecznym celem, do którego to wszystko dążyło.
Był nim wmontowany weń kryształ Kaiburr.
Luke pamiętał, jak wywiózł ten kryształ ze świątyni Pomojemy na Mimban, by potem zrobić z niego ćwiczeniowe ostrze, które następnie podarował Leii. Pamiętał też, że trzymając go doznał na Mimban wrażenia, że nawiedza go duch Obi-Wana Kenobiego. Wiedział skądinąd, że w podobny sposób w ciało Shiry Brie wstąpił duch Darth Rain, tworząc Lumiyę. A zatem to ten kryształ był w danej chwili najważniejszym elementem, pozwalającym rozwiązać ten konflikt.
To Kaiburr był punktem przełomu.
Luke sparował dwa kolejne, wściekłe uderzenia Lorda Vadera, po czym odskoczył i chwycił bicz. Od razu poczuł znajome mrowienie; zupełnie, jakby znał tę broń od dawna i umiał się nią posługiwać, jak żadną inną. Poczuł też znajomą obecność, przybycie kogoś, kto mógł mu pomóc w zmaganiu z Mrocznym Lordem Sith.
Wstąpił w niego duch Anakina Skywalkera.
I w tym momencie Luke zrozumiał wszystko. Zrozumiał, dlaczego jego ojcu potrzebne było zaufanie, dlaczego tak ochoczo pojawiał się ostatnio w jego snach, oraz co Vader ma z nim wspólnego. Poczuł, że duch Anakina jest jakby niepełny, podczas pokuty rozpraszająca się Moc nie wróciła do wszechświata, jej cząstka została tu zatrzymana. Siłą.
Przez obecnego Lorda Vadera.
Cała ta walka rozgrywała się więc o duszę Anakina Skywalkera. O jej spoczynek.
Luke poczuł smutek swojego ojca, i zdał sobie sprawę, jak potężnym cierpieniem jest on obarczony, ile musiał znosić przez ostatnie dwadzieścia jeden lat. Czuł, że jego pokuta trwała bardzo długo, a gdy miała się wreszcie skończyć, została siłą wstrzymana przez tę istotę. Duch Anakina nie mógł o tym powiedzieć Luke’owi z powodu jakichś transcendentalnych przyczyn było mu to zabronione; do wszystkiego jego syn musiał dojść sam.
I doszedł.
- Jam jest Anakin Skywalker.- szepnął odmienionym głosem, spoglądając na Dartha Vadera.- A ty masz coś, co należy do mnie.
Vader i młody Anakin Solo spojrzeli na Skywalkera z zaskoczeniem. W jego aurze coś się zmieniło, stała się jaśniejsza, potężniejsza... i znacznie bardziej zdeterminowana. Luke włączył bicz świetlny, trzymając go w prawej ręce; miecz przełożył sobie do lewej. Był gotów do walki, i to bardziej, niż kiedykolwiek wcześniej.
Natomiast Darth Vader po raz pierwszy od bardzo dawna zawahał się.
Jednak po chwili ruszył do ataku.
Anakin Skywalker tylko na to czekał. Kierując ruchami Luke’a miotał biczem i ciął mieczem, w nieludzki sposób przewidując każdy, nawet najdrobniejszy ruch przeciwnika. Przez kilka minut tańczyli wokół siebie, usiłując złapać rytm walki; Vader jednak szybko przekonał się, że ręce jego przeciwnika pracują szybciej i uderzają celniej, natomiast ona sam pełen jest jakiegoś nienaturalnego wigoru. Spojrzał mu w oczy i dostrzegł, iż są one pełne ponurej determinacji, jaką wielokrotnie odczuwał, a której echo odbijało się w jego własnej aurze. Już wiedział, co to znaczy i z kim tak naprawdę ma do czynienia. Nie miał pojęcia, jak to możliwe, ale był pewien, że stoi przed nim poprzedni Darth Vader.
Ogarnęło go nagłe przerażenie, ale zaraz po nim przyszła wściekłość i furia. Ruszył, atakując najpotężniejszym ciosem z repertuaru techniki Teras-Kasi, jaki znał, tnąc w gniewie powietrze dookoła tak szybko i mocno, że aż skwierczało pod ostrzem jego miecza.
Anakin Skywalker był jednak ponad to. Wykonał serię gwałtownych uników, po czym, niemal równocześnie, jednym przyciskiem usztywnił bicz i, markując nim uderzenie, wyprowadził silną i celną ripostę zieloną klingą Luke’a.
Prosto w serce Czarnego Lorda.
Nie miał nawet szans się obronić. Anakin szarpnął mieczem do siebie, rozcinając mu połowę klatki piersiowej wraz z pancerzem. Darth Vader zadyszał oschle, jeszcze ciężej, niż zwykle, i nagle ogarnął go paniczny strach; strach przed śmiercią. Nie był już dostojny i władczy, wręcz przeciwnie: teraz jego aura słabła, przypominając raczej migotanie gasnącego życia schorowanego hipochondryka, który nie zaznał w życiu wielu przyjemności. Mroczny Lord Sith, a raczej istota, która jeszcze przed chwilą nią była, wypuściła gasnący miecz i padła bez czucia na kolana, wpatrując się tępo zza czarnej, nieprzejednanej maski na swojego pogromcę.
- Lordzie Vader...- powiedział Anakin.- Polegnij.
I, jakby na rozkaz, Czarny Lord, Darth Vader, padł na wznak, wydając ostatnie tchnienie. Jego duch zaczął się powoli ulatniać.
Luke usłyszał natomiast pełne wdzięczności westchnienie i otrząsnął się, jakby przebudzony ze snu. Więc to tak, pomyślał, patrząc na leżące przed nim ciało, zakute w hebanową zbroję. Poczuł, że duch jego ojca odszedł; przez chwilę miał wrażenie, że jest samotny, ale zaraz się go pozbył. Anakin Skywalker zasłużył na odpoczynek. Cierpiał stanowczo za długo.
A ostatnio głównie przez tę istotę. Przez Vadera.
Zabawne, pomyślał Luke, jeszcze wczoraj oddałbym bardzo wiele, żeby dowiedzieć się, kim on był. A teraz, kiedy mogę jednym ruchem ręki zdjąć jego hełm i maskę, wcale tego nie pragnę. Rzeczywiście, wszelka ciekawość w duszy Luke’a dawno już zgasła. Tożsamość tego osobnika nie miała teraz znaczenia; być może nawet był manifestacją ciemnej strony, odzianą w mroczną zbroję Czarnego Lorda. Może nawet to był Darth Vader; już go to nie obchodziło. Liczył się tylko duch Anakina Skywalkera.
I fakt, że odzyskał wolność.
To jest najważniejsze, pomyślał Skywalker, czując wdzięczność ojca. Muszę pozwolić mu odejść. Niech spoczywa w pokoju.
Luke odwrócił się powoli, rozluźniając napięte przez cały ten czas mięśnie. Nagle poczuł uderzającą falę zmęczenia, która potrząsnęła nim i porwała w otchłań nieświadomości. Zdał sobie sprawę, że chociaż walczył jak w amoku i nie czuł bólu, krwawił z około tuzina mniejszych ran, gdzieniegdzie został przypieczony i miał lekko osmalone włosy, a tunika była tak porwana, pocięta lub zwęglona, że nadawała się tylko do wyrzucenia. I wyrzucę ją, pomyślał Luke, marząc teraz tylko o błogim wypoczynku. Ta walka wykończyła go bardziej, niż cokolwiek w jego dorosłym życiu. Padł na kolana.
I już zamierzał położyć się twarzą do ziemi i zapaść w błogi sen, kiedy ktoś go chwycił i podtrzymał. Ten ktoś, a raczej dwa „ktosie”, coś do niego mówili, ale nie był w stanie ich zrozumieć. Zmusił się ostatkiem sił do rozwarcia powiek i zobaczył podtrzymujących go młodego Anakina i Marę, która mówiła coś z troską i nie pozwalała mu upaść. Nawet nie zauważył, kiedy Mara przyleciała; gdzieś w oddali zamajaczyły trzy cienie; to pewnie Wieiah, Corran i Kyle, pomyślał Luke. Ciekawe, kiedy przybyli...
A właściwie to nic mnie to nie obchodzi, zreflektował się, potrzebuję snu.
Mara znów coś do niego powiedziała, a on znów tego nie zrozumiał.
- Chyba się starzeję...- wybełkotał, usiłując się uśmiechnąć.- Muszę odpocząć...
I to mówiąc zapadł w głęboki, niemal błogi sen.
Mara i Anakin zanieśli Luke’a na pokład spoczywającego nieopodal „Sokoła”, gdzie położyli go na pryczy obok rannych Jacena i Jainy. Wieiah, Kyle i Corran zostali natomiast na zewnątrz, zastanawiając się, co zrobić ze zwłokami Dartha Vadera. Chociaż mistrz Skywalker najwyraźniej stwierdził, że tożsamość tego człowieka nie ma znaczenia, to im wcale nie była ona obojętna. Wręcz przeciwnie, od dawna zastanawiali się, kto był tak naprawdę odpowiedzialny za wszystkie katastrofy i śmierć, za cały terror, jaki opanował galaktykę na ładnych kilka miesięcy. Wieiah, markotna i meancholijna po śmierci Brakissa, ale w pewnie sposób pogodzona z losem, nie naciskała na to specjalnie; czuła, że skoro mistrza Luke’a to nie interesowało, to i jej teoretycznie nie powinno. Kyle jednak miał inne zdanie. Czuł, że musi – po prostu musi – sprawdzić, czy miał rację, czy też nie. Wiedział bowiem, że nie będzie mógł spojrzeć sobie potem w twarz, jeśli nie dowie się, kim naprawdę był człowiek w zbroi Dartha Vadera. Podobne odczucia miał zresztą Corran, więc Wieiah stwierdziła, że w tym wypadku chyba nie zaszkodzi, jeśli też pofolguje swojej ciekawości.
- Jeszcze ciepły.- mruknął Horn, ściągając mu maskę. Ich oczom ukazała się blada twarz, która nie widziała słońca najprawdopodobniej od bardzo wielu lat, poorana bliznami i smutna twarz człowieka, który przegrał swoje życie. Bujne, niestrzyżone, siwiejące włosy i takaż broda zdradzały fakt, że ów Darth Vader nieczęsto zdejmował swój hełm.
Tym niemniej żadnemu z trójki Jedi nie przychodziło do głowy, kim on tak naprawdę jest.
- No tak, to wszystko jasne...- rzuciła Wieiah ironicznie.- Nie trzeba było ściągać tego hełmu. Teraz wiemy jeszcze mniej, niż minutę temu.
- Tak, ale to można zmienić.- rzekł Corran, przykładając trupowi rękę do czoła.- Jeśli coś w jego głowie zostało, jakieś wspomnienia czy informacje, może uda mi się je dla nas odczytać. Sprzęgnijcie ze mną swoje aury.
Jedi spojrzeli na siebie ze zrozumieniem i natychmiast wykonali jego polecenie. Rzeczywiście, to mogło być wyjście; sposób na rozwikłanie całej zagadki. Więcej, to był jedyny sposób.
Horn, zamykając oczy, wstąpił w meandry umysłu Dartha Vadera. Podświadomie czuł, że opuszczający je duch daje mu na to pozwolenie; właściwie nie miał powodu, by mu tego zabronić. Zresztą i tak nie mógłby nic zrobić.
Tak więc Wieiah i Kyle, prowadzeni przez Corrana, wstąpili do umysłu Czarnego Lorda, mając nadzieję na odnalezienie odpowiedzi na nurtujące ich wszystkich pytania.
OCENY UŻYTKOWNIKÓW:
Aby wystawić ocenę musisz się zalogować Wszystkie oceny Średnia: 9,57 Liczba: 23 |
|
ekhm2009-06-27 23:00:03
10/10
Bardzo mnie zaskoczyła prawdziwa tożsamość "Vadera".
Luke S2009-04-18 12:12:07
Można to kupić:D?
Rusis2006-09-14 14:57:35
Jak już wielokrotnie wspominałem Miśku, jako fanfic nie mogę postawić mneij niż 10/10 :)
Mam pewne zastzreżenia (no jasne.. ja zawsze musze się do czegoś pzryczepic :P ) ale o tym na żywo porozmawiamy :]
W każdym arzie gratuluję ukończenia trylogii, ukończenia w taki sposób, że kilka elementów wciągnęło mnie znacznie bardziej niż w innych częściach :)
jedi_marhefka2006-04-17 23:49:28
już ci to kiedyś napisałam: Misiek jesteś wielki!!! Oświecasz drogę początkującym fanom SW do jakich należę. No dobra może nie oświecasz. ale i tak twoje opowiadania są świetne. a cała "siedziba egzekutora" w szczególności. Dziękuję :o))))
Nadiru Radena2005-09-03 19:33:06
Ja tam wolę trzymać się chronologii... a jeżeli już miałbym pisać o tzw. "wielkich rzeczach", to tylko w czasach Starej Republiki.
Misiek2005-07-26 13:54:57
Co od dalszych części trylogii... chwilowo bym zastrzegł sobie prawo do pisania dalszego ciągu (jakkolwiek w chwili obecnej pisać go nie zamierzam, to nie wykluczam, że może kiedyś...)
Natomiast zachęcam wszystkich do pisania własnych wersji wydarzeń z 25 roku po Bitwie o Yavin. Ani "Siedziba Egzekutora", ani NEJ, nie są absolutnie jedyną opcją :-)
tja2005-07-16 20:14:22
super opowiadanie zajebiste
a może by tak zrobić fan film
chce zabytać autora czy mógłbym napisać 2 trylogi Exekutora czekam nie cierpliwie na odpowiedż
p.s Jak sie robi ojkładkę do książki
ocena 10
Alex Verse Naberrie2005-07-04 20:11:24
dłuuuuuugie i raczej wszystko dokładne wytłumaczone
Otas2005-06-27 14:32:57
Ooo... tak mało ludzi przeczytało tą ksiazke??? ... czy też tak jak ja musieliście troche ochłonąć?? :D
Piewszą rzeczą jaka mi przyszła na myśl po skończeniu ŚT było "Cholera... za wiele gorszych ksiażek musiałem zapłacić"!!! i nadal tak uważam. Książka jest naprawdę świetna... tym razem Misiek nauczony na błędach 2 poprzednich części nie zasypał czytelnika tysiącami szczegółów i informacji.... świetnie poprowadził fabułę, oraniczając ją tylko do kilku wątków lecz za to bardzo dobrze rozpisanych. Muszę przyznać żę historia "śniadolicego bohatera" bardzo mnie wciągła i praktycznie dopiero pod koniec książki domyśliłem się kto to jest :))
książke oceniam na 9,5/10 (na wszelki wypadek aby Misiek nie spoczął na laurach)... a że dziś mam dzień na zawyzaanie to daje 10/10
W sumie mam tylko jedno zastrzeżenie.... do korektorów!!! .. jeśli nawet ja znalazłem masę błędów i literówek, a czasem nawet braki całych wyrazów.. to naprawdę korekta źle sie spisała!!
Mistrz Fett2005-05-01 18:08:39
Jak dla mnie można opisać tą książkę krótko: DZIEŁO :)