Rozdział 14
Swąd dymiących ścian i blaski czerwonych błyskawic blasterowych były dominującym zjawiskiem w korytarzu łączącym komory oczyszczalni ścieków Pałacu Imperialnego z szybem wind prowadzących na wyższe poziomy. Pekhratukh, dwóch innych Noghri i Herthan Melan’lya, by przedrzeć się do środka dawnej siedziby Imperatora, wykorzystali ten sam sposób, w jaki Calrissian, Skywalker i Rendar dostali się na teren Zamku księcia Xizora przeszło dwadzieścia dwa lata temu; przedarli się przez kanały.
Problem polegał na tym, że Pałac Imperialny miał osobną linię ścieków, najeżoną systemami obronnymi, a ponadto znacznie lepsze czujniki ruchu i podczerwieni, niż to, czym dysponował falleeński książę w okresie dominacji Imperium. Melan’lya wykorzystał swoje możliwości, aby odkryć wejście do tych osobnych kanałów, ale nie był wszechmogący; czujniki cały czas robiły swoje. W rezultacie, obecność infiltratorów od razu została zauważona, nawet mimo zagłuszaczy, w jakie wyposażony był Pekhratukh i jego ludzie. W tym momencie oddziały strażników pilnujących tego sektora budynku ostrzeliwali pozycje, w których zabarykadowali się Noghri i Bothanin. Na szczęście dla nich w korytarzu było zbyt ciemno, by Republikanie mogli ocenić ich liczbę i siłę ognia. Gdyby wiedzieli, że jest ich zaledwie czterech, na pewno nie mieliby oporów przed przypuszczeniem frontalnego ataku. A tak, zamachowcy mieli jeszcze jakieś szanse.
Ale każda, nawet najmniejsza okazja, jest wystarczająca dla Death Commando Prime.
Pekhratukh wystrzelił kilka kolejnych serii ze swojego karabinu BlasTech E-11, jednocześnie dając ręką znaki swoim komandosom, żeby zrobili to, w czym są najlepsi. Jeden z Noghrich wrzucił więc do korytarza dwa dymiące granaty, które po chwili wypełniły cały korytarz, gęstym, ciemnym gazem. W odpowiedzi na to ostrzał strażników jeszcze się zwiększył.
- No i co żeś narobił?!- warknął Melan’lya, chowając się za załomem korytarza. Ostrzał był tak intensywny, że Pekhratukh nie chciał nawet ryzykować wychylenia się ze strzelbą.- Teraz w ogóle im nic nie zrobisz! Za grosz przewidywalności…
- Zamknij się.- syknął Noghri, cały czas czekając nieruchomo.
Po chwili rozległo się kilka uderzeń i jęknięć, a strzały z przeciwnego końca korytarza umilkły. Dopiero wtedy Herthan zorientował się, że dwaj pozostali Noghri gdzieś zniknęli. Wyjrzał więc nieśmiało za róg i spostrzegł, że siedmiu strażników leży martwych na ziemi, a ósmy jest właśnie rozbierany przez jednego z komandosów. Drugi natomiast grzebał w komunikatorze, zabranym od któregoś trupa, usiłując wyjąć nadajnik lokalizacyjny. Kiedy mu się to udało, zameldował:
- Wodzu, mamy nasłuch.
Pekhratukh kiwnął głową, wskazując pozostałym szyb wentylacyjny w suficie.
- Na pewno jest połączony z szybami turbowind.- oznajmił.- Tędy pójdziemy.
Melan’lya wciąż jednak patrzył na to, co w kilka sekund zrobili Noghri z żołnierzami Republiki. Musieli pod osłoną dymu podczołgać się do ich pozycji i zaatakować z zaskoczenia. Ale nie, to niemożliwe, myślał Bothanin, z pewnością dostaliby rykoszetem albo coś… wtedy jednak zobaczył metalowe czekany, przymocowane do nadgarstków i kostek kombinezonów komandosów. I zrozumiał.
Noghri wspięli się po suficie.
A teraz chcieli jeszcze się wspinać szybem turbowindy. Kiedy Herthan sobie to uświadomił, otrząsnął się, jak z amoku. Pekhratukh akurat odstawiał kratę od kanału wentylacyjnego.
- O nie.- zaprotestował.- Co to, to nie! Jeśli myślicie, że będę się wspinał po ścianach niczym jakiś śmierdzący granitowy ślimak, to…
- Nie myślimy tak.- warknął Pekhtarukh, wchodząc do kanału, a jeden z Noghrich rzucił Melan’lyi ubranie, które ściągnął ze strażnika.- Masz się wtopić w tłum, to idź się do cholery wtapiać! A nam zostaw naszą robotę!- to mówiąc, zniknął w czeluści otworu wentylacyjnego, a jego śladem podążyli dwaj pozostali komandosi. Melan’lya zaklął cicho, na czym świat stoi, po czym pobiegł w stronę szybów z zamiarem przebrania się w którymś z niewielkich schowków na przyrządy i preparaty porządkowe. Miał nadzieję, że nie zastanie żadnego sprzątacza, ale nawet jeśli, to i tak niewiele zmieni. Życie służby nikogo nie obchodziło.
Kiedy Noghri wczołgali się kanałem na poziomą półkę, Pekhratukh zatrzymał się i podał idącemu na końcu detonator termiczny.
- Musimy zatrzeć ślady.- rzucił ostro.
- Mało to subtelne.- skomentował jego podwładny.- Poza tym, co z Melan’lyą?
- Da sobie radę.- zakpił przywódca Death Commando Prime.- Jest bardzo elastyczny.
- Rozkaz, wodzu!- wychrypiał komandos, po czym odbezpieczył detonator, nastawił i zrzucił w dół.
- Mam strażników na nasłuchu.- zameldował drugi Noghri.- Fortyfikują się przy wyjściu z turbowind.
- Więc pospieszmy się.- syknął Pekhratukh.- To tylko kwestia czasu, zanim zorientują się, że żyjemy. Wiesz, gdzie jest Głównodowodzący?
- Bel Iblis jest na trzysta pięćdziesiątym szóstym piętrze, w wydziale sprawiedliwości.- rzekł Noghri. Komandosi, lądując na Coruscant, nie wiedzieli, kto konkretnie będzie ich celem, ale po przeprowadzonym kilka godzin wcześniej nasłuchu na policyjnych częstotliwościach Imperial City dowiedzieli się, że Głównodowodzący Siłami Zbrojnymi Nowej Republiki spotkał się w sztabie z dwoma Wędrownymi Protektorami, po czym razem z nimi udał się do Pałacu Imperialnego w celu wyjaśnienia pewnej sprawy. Ponieważ był to doskonały zbieg okoliczności, ponieważ ich szpieg, jeśli miał się na coś przydać, musiał być zainstalowany możliwie najbliżej rządu, Pekhratukh podjął decyzję o ataku.
A teraz, kiedy wiedział, gdzie dokładnie przebywa Bel Iblis, mógł skupić się na zainicjowaniu precyzyjniejszego uderzenia.
Może ich misja nie była jednak taka beznadziejna.
- Jest jednak pewien problem.- rzucił Noghri z republikańskim komunikatorem, a ton jego ochrypłego głosu sprawił, że Pekhratukh przestał mieć złudzenia.- Na terenie Pałacu są Jedi.
Luke Skywalker, jego żona oraz zeltroniańska Jedi, Wieiah, zbiegli awaryjnymi schodami kilka pięter poniżej departamentu sprawiedliwości. Stwierdzili, że będzie równie szybko, jak windami, a te powinny być oddane w całości do dyspozycji siłom ochrony. Jedi mieli wspomóc strażników, a nie przeszkadzać im w pracy.
Z tego też powodu Mara jeszcze na górze załatwiła od jednego z nich częstotliwość komlinku, żeby móc utrzymywać kontakt z centralą i przy okazji koordynować swoje zamiary z ruchami republikańskich żołnierzy.
Zbiegli jeszcze trzy piętra niżej i zza winkla wpadli na patrol podążający w stronę biur administracji Nowej Republiki. W całym korytarzu wyły syreny alarmowe, a gryzipiórki najrozmaitszych ras udawały się w biegiem w stronę wyjść ewakuacyjnych. Na widok rycerzy Jedi dowódca patrolu zatrzymał się i zasalutował.
- Mistrzu Skywalkerze.- rzucił służbowym tonem.- Centrala powiadomiła nas o pańskiej obecności. Mamy wam w miarę możliwości pomóc.
- Spocznij…- powiedział Luke, szukając klapy ze stopniem oficera.-…kapralu. Byłbym wdzięczny za raport z dotychczasowych działań.
- Nasi ludzie zarejestrowali wybuch w dolnych częściach Pałacu.- odparł kapral, ruszając w swoją stronę. Luke i reszta Jedi podążyli za nim.- Niegroźny dla konstrukcji budynku, ale wymiótł wszystko z korytarza. Ufortyfikowaliśmy szyby wind w tamtym skrzydle i teraz wypuszczamy patrole w poszukiwaniu śladów przeciwnika. Jednocześnie ufortyfikowano wszystkie dawne tajne przejścia i strategiczne punkty dolnych pięter Pałacu Imperialnego. Kilka oddziałów, w tym mój, ma odciąć segment usługowy od administracyjnego.
Luke spojrzał na Marę i Wieiah, szukając w ich oczach tego samego, co sam czuł. Pałac Imperialny funkcjonował na zasadzie kilku niezależnych poziomów, a każdy mógł działać niezależnie od pozostałych i w razie potrzeby można było je od siebie odciąć. Skoro jednak strażnicy mieli ewakuować ten sektor i jeszcze w dodatku ufortyfikować się w nim, nie mieli właściwie pojęcia, gdzie są zamachowcy. Aury Mary i Wieiah powiedziały mu, że zauważyły to samo.
- Jakieś dane na temat liczebności przeciwnika?- spytała Jade Skywalker.- Może macie jakieś przypuszczenia, gdzie mogą być?
- Nic nie wiemy na ten temat.- oświadczył żołnierz z lekkim smutkiem.- Jak dotąd rozbili jeden patrol na dolnych poziomach, tylko jeden nasz człowiek wyszedł żywy, ale jest ciężko ranny. Już go odwieziono do skrzydła medycznego.
- Trudno.- rzekł Skywalker, kiedy akurat doszli do kolejnej klatki schodowej.- Tu się rozdzielimy. Wykonujcie dalej swoje zadania, a jak będziemy czegoś potrzebowali, damy znać przez komunikator.
- Tak jest, sir.- zasalutował kapral i razem z pozostałymi strażnikami pobiegli w stronę biur. Tymczasem Mara spojrzała na Wieiah.
- Popraw mnie, jeśli się mylę, ale o ile dobrze pamiętam,- rzekła do Zeltronianki.- Brakiss mówił, że Executor’s Lair nie miało wielu infiltratorów i szpiegów.
- Bo nie miało.- zgodziła się Wieiah.- Z tego, co wiem, dysponowało tylko Jixem i oddziałami Noghri, z których część zginęła na Yavinie jakiś czas temu, kiedy wraz z generałem Solo przybyliśmy do Akademii.
- Podobno jakiś tydzień później ktoś porwał jeden z frachtowców, który przybył z zaopatrzeniem.- mruknęła Mara.- Możliwe, że ci Noghri przeżyli w dżungli dłużej, niż nam się wszystkim wydaje.
- Jesteś pewna, że to agenci Executor’s Lair?- spytał Luke, zbiegając po schodach.
- A któżby inny?- odparła chłodno Mara.- Są nieźle wyposażeni, bo czujniki ruchu i kamery nie zarejestrowały ich liczby. Są też szybcy i przebiegli, bo od dobrych kilkudziesięciu minut nikt ich nie zauważył.
- Jixton nie żyje.- podjął Luke.- W takim razie to mogą być tylko Noghri.
- A skoro nikt ich jak dotąd nie widział…- zaczęła Wieiah, kiedy nagle ją olśniło, a jej aura rozjarzyła się blaskiem zrozumienia. Spojrzała na małżeństwo Skywalkerów i w jednej chwili oni też zrozumieli.
- Centrala,- rzucił Mara przez komlink.- muszę mieć mapę sieci wentylacyjnej Pałacu Imperialnego. Natychmiast. I nie zawracajcie sobie głowy przeszukiwaniem dolnych sektorów. Wroga już dawno tam nie ma.
-… mapę sieci wentylacyjnej…- usłyszał jeden z Noghrich przez komunikator. Głos był co prawda zniekształcony przez eter, ale Noghri wiedzieli, że to musiał być któryś z Jedi, najprawdopodobniej Mara Jade Skywalker.
- No i szlag wszystko trafił!- syknął Pekhratukh, wspinając się po ścianie kolejnego szybu turbowindy. Komandosi musieli uważać na co jakiś czas przejeżdżające kabiny, nawet mimo tego, że Republikanie maksymalnie ograniczyli ruch wind w całym Pałacu. Jeśli jednak już jakaś jechała, Noghri po prostu przechodzili do sąsiedniego szybu, albo chowali się między oddzielającymi je dźwigarami. Na ile Pekhratukh się orientował, byli już w okolicach poziomu łączącego sektor usługowy z administracyjnym.
Mówiono jednak, że jeśli wszystko posuwa się zgodnie z planem, to zmierza ku katastrofie. No i teraz ich plan właśnie trafił szlag.
Pekhratukh gestem jednej ręki (na drugiej wisiał) nakazał swoim podopiecznym wczołgać się w najbliższy kanał wentylacyjny. Pałac Imperialny dysponował systemami dezynfekcji wentylatorów, które były skuteczne również przeciwko niechcianym gościom. Należało więc jak najszybciej wyjść na korytarz, co z kolei wiązało się z ryzykiem natrafienia na strażników lub Jedi. Pekhratukh po raz któryś tego dnia zaklął cicho, acz siarczyście.
No cóż, mieli przynajmniej nasłuch, więc mogli w ograniczonym stopniu śledzić ruchy patroli Republikan. Niemniej jednak wyjście było bardzo ryzykowne.
W towarzystwie tak ponurych myśli Pekhratukh i Noghri przeczołgali się przez dwadzieścia metrów szybu wentylacyjnego, klucząc trochę, po czym, upewniwszy się, że nikogo nie ma w korytarzu, do którego prowadziła najbliższa kratka wywietrznika, spuścili ją na lince, po czym sami zsunęli się bezgłośnie na podłogę. Stali teraz w korytarzu tranzytowym między szybami wind z dolnego sektora, a zabezpieczeniami poziomu administracyjnego. Na szczęście dla nich był pusty, jednak Pekhratukh nie miał złudzeń. Jedyna droga, która prowadziła wyżej, z pewnością była solidnie ufortyfikowana. Czekała ich więc ciężka przeprawa.
- Wodzu, dwadzieścia metrów przed nami, za dwoma zakrętami strażnicy ustawili barykadę.- zameldował szeptem komandos z komunikatorem, kiedy cała trójka ruszyła w odpowiednim kierunku.- Zgodnie z raportami, siedzi tam około dwudziestu żołnierzy z komandor Mirith Sinn na czele.
- Pomiot Sithów!- syknął przywódca Death Commando Prime.- Jakie licho przywiało tu dupę Kanosa!?
- Frontalny atak zakończy się masakrą.- szepnął drugi Noghri, wbrew swoim słowom sprawdzając jednak stan ogniwa zasilającego w karabinie BlasTech E-11.- A z tyłu mamy całe plutony strażników z dolnych poziomów.
- Wiem!- warknął Pekhratukh, szukając w korytarzu jakiejś wskazówki, czegoś, co mogłoby im pomóc, czegokolwiek…
Nagle za jednym z filarów korytarza dostrzegł niewielki magazyn z częściami zamiennymi do droidów naprawczych i czyszczących, a także niewielkich i w praktyce nie zawsze przydatnych „Myszy” MSE-6. I wtedy Pekhratukh wpadł na pewien pomysł…
Mirith Sinn przebywała w Pałacu Imperialnym od momentu, w którym doniosła admirałowi Bel Iblisowi o zamiarach Kanosa wobec pasa między Środkowymi a Zewnętrznymi Odległymi Rubieżami. Głównodowodzący obiecał jej, że stanie ona wraz z admirałem Pellaeonem do walki o tamte terytoria, jednak jeszcze nie zgromadzono odpowiednio dużej floty, by wspomóc wojska Imperium na tych terenach. Tak więc Mirith została w Pałacu Imperialnym, czekając, aż Bel Iblis będzie jej potrzebował. Kiedy jednak usłyszała wycie syren alarmowych, wybiegła ze swojego pokoju w sektorze mieszkalnym i, mając dość czekania, ruszyła tam, gdzie mogła się na coś przydać.
Tak więc teraz stała za prowizoryczną, ferrobetonową zaporą, postawioną wzdłuż szerokiego na trzy metry korytarza. Stała i wpatrywała się w odległy skręt korytarza, a także w kratki wentylacyjne, wmontowane w sufit co kilkanaście metrów. Część z nich została zalepiona i zaminowana, jednak nie wszystkie. Dlatego żołnierze, którzy stali przed i za barykadą, musieli mieć się na baczności. Mirith, żeby mieć korytarz w lepszym polu ostrzału, stanęła obok, zamontowanego tuż za ferrobetonowym murem, stanowiskiem karabinu samopowtarzalnego E-Web.
Stała i czekała.
Nagle zza rogu wyjechało kilka, piszczących z przerażeniem, droidów typu MSE-6. Mirith spojrzała na nie, bez zrozumienia. Przed czym mogły uciekać? Przecież nikt nigdy nie zwracał na nie uwagi, a i one były zwykle bardziej ciekawskie, niż strachliwe. Odruchowo sięgnęła do kabury z bronią. Kiedy jednak „myszy” przejechały kilka kolejnych metrów, Sinn zauważyła, że ich grzbiety są ciemniejsze i jakby bardziej wypukłe. Zupełnie, jakby…
- Kryć się!- wrzasnął jeden ze stojących z przodu strażników, młody Sullustianin, jednocześnie oddając kilka strzałów w stronę niewielkich droidów. Większość żołnierzy schowała się za ferrobetonową osłonę, część jednak kontynuowała ostrzał. Kilka droidów przejechało im między nogami i zatrzymało się na barykadzie, wciąż jednak panicznie kręciły one kółkami, zupełnie, jakby nie potrafiły nic innego.
Jednak te, które zostały trafione, wyły przeraźliwie, zjeżdżając na boki, przewracając się i uderzając w ściany. Po chwili każde z nich wybuchało, wyrzucając z siebie wir niszczycielskiej, błękitnej energii, która przepłynęła przez cały korytarz.
- Tu posterunek czterdzieści sześć!- krzyczała Sinn do komunikatora.- Zostaliśmy zaatakowani…- przerwała jednak, widząc, że jej komunikator jest bezużyteczny.- Ładunki jonowe.- syknęła.- Niech to szlag… odwrót!- zawołała głośniej.- Do najbliższego posterunku…
Wtedy jednak z tych „myszy”, które nie zostały zniszczone, zaczął wydobywać się purpurowy, gęsty gaz, szybko rozprzestrzeniający się po całym korytarzu. Cyklon alfa, pomyślała z przerażeniem Mirith, uciekając, co sił w nogach. Część jej żołnierzy ruszyła jej śladem, jednak większość nie zdążyła i, krztusząc się śmiercionośnym dla większości ras gazem, padała na podłogę bez życia. Mirith zaczęła żałować, że zalepili kratki wentylacyjne; gaz szybciej by wywietrzał. A tak…
Kiedy już dobiegła do miejsca, w którym, jak sądziła, gaz jej nie dosięgnie, pozwoliła sobie spojrzeć za siebie. To, co zobaczyła, zdumiało ją jednak i przeraziło. W obłoku dymu majaczyły trzy niskie i krępe sylwetki, które chwilę pomachały rękami, po czym z ich strony rozległy się strzały. Dwóch jej strażników oberwało w głowy i padło na ziemię, natomiast pozostali trzej odpowiedzieli ogniem. Wyraźnie jednak spudłowali, gdyż ze strony dymu nie rozległy się żadne jęki, a cała trójka zniknęła, jakby nigdy jej tam nie było. Mirith wyciągnęła swój blaster i, mierząc w stronę korytarza, przyglądała się kurczowo kłębiącemu się gazowi. Przeciwnicy musieli mieć maski tlenowe, skoro mogli bez przeszkód przechodzić przez cyklon alfa. Komandor Sinn tak uporczywie wpatrywała się w przestrzeń dzielącą żołnierzy od gazu, że zaczęły ją boleć oczy. Nie mieli osłony, opancerzenia, ani pojęcia, gdzie może się czaić przeciwnik. Chyba najwyższa pora, aby się wycofać.
Ledwo jednak otworzyła usta, żeby oznajmić swój zamiar żołnierzom, po ziemi potoczyły się dwa podłużne granaty CryoBan, wypuszczając zamrażające chemikalia. Dwóch jej ludzi nie zdążyło nawet zareagować, kiedy ich skóra i kości skurczyły się z przeraźliwego zimna, a krew w żyłach zamarzła, zatrzymując wszelkie funkcje życiowe. Trzeci, ostatni strażnik, pobiegł razem z nią schować się za winklem, ale nagle z dymu wyskoczyło trzech Noghrich, dwóch z nich stanęło z karabinami, ostrzeliwując korytarz, natomiast trzeci, zapewne przywódca, puścił się dalej w przód. Któryś ze strzałów komandosów Death Commando Prime dosięgnął republikańskiego żołnierza, zanim zdążył się schować, Mirith zaś ukryła się za rogiem i oddała w stronę przeciwników kilka zabezpieczających strzałów. Nie usłyszała jednak, żeby w cokolwiek trafiła. Posiedziała więc przez chwilę, nadal nasłuchując, a potem odważyła się spojrzeć w odnogę korytarza, w której przed chwilą byli Noghri.
Gaz się rozrzedził, ale przeciwników nigdzie nie było ani śladu.
Mirith czuła jednak, że nie jest tu bezpieczna. Musiała dotrzeć do kolejnej barykady przy szybach wind na górę, gdzie były automatyczne działka i kilka innych zabezpieczeń, mogących ochronić ją przed napastnikami. Poza tym, jeśli nie dobiegnie do nich z ostrzeżeniem, stojący tam patrol może nie dowiedzieć isę nawet, że coś mu zagraża.
Odwróciła się z zamiarem ruszenia w dalszą drogę, ale tuż przed swoim nosem dostrzegła wiszącego u sufitu, odzianego w czarny kombinezon, komandosa rasy Noghri, którego twarz uśmiechała się paskudnie zaledwie kilka centymetrów od niej. Mirith przez ułamek sekundy patrzyła, jak naelektryzowana, w ostre, jak igły, zęby, po czym poczuła twarde, bolesne ukłucie w pierś. Opuściła wzrok i zorientowała się, że Noghri wbił jej wibronóż w klatkę piersiową. Aż po samą rękojeść.
Pomyślała, że jej się nie udało, że zawiodła Nową Republikę, ale była to jej ostatnia myśl.
Mara wyczuła, że kilka pięter niżej miała miejsce masakra. Po kilku minutach następna. I następna. Najwyraźniej przeciwnicy zdecydowali się na frontalny atak, wiedząc, że nie mają już szans się przekraść. Ale skąd mogliby wiedzieć?
- Muszą mieć nas na nasłuchu!- zauważyła Wieiah.- Żeby ich pochwycić, niezbędna jest cisza w eterze!
- Niekoniecznie.- powiedział Luke, wsłuchując się w drżenie Mocy. Gdzieś tam, u dołu, rozprzestrzeniała się fala strachu i przemocy, a także można było wyczuć pulsujące serca, pełne nienawiści. Nie było to zbyt intensywne, ale też Skywalker nie posługiwał się Mocą od wczoraj i potrafił bez trudu namierzyć mroczne aury przemierzające obecnie któryś z korytarzy kilka pięter niżej.
Nagle czarne serca, które Luke wyczuwał poprzez Moc, wywindowały się co najmniej kilka pięter wyżej. W danej chwili byli chyba z sześć poziomów nad Jedi. Nie wróżyło to najlepiej.
- Są ponad nami.- stwierdziła Mara, również śledząc aury zamachowców.- To Noghri.
- A więc jednak.- mruknęła Wieiah.- Co może być ich celem?
- Jest tylko jeden sposób, aby się przekonać.- rzucił Luke, po czym puścił się pędem w górę po schodach, przeskakując nieraz po pięć czy sześć stopni. Mara i Wieiah spojrzały na siebie i natychmiast ruszyły jego śladem.
Pekhratukh stwierdził z irytacją, że na pokonywaniu kolejnych barykad schodzi im zbyt wiele czasu. Na każdej kolejnej strażników było coraz więcej, co jeszcze przedłużało i tak przeciągające się walki. I pomyśleć, że gdyby nie nasłuch, jaki prowadzili, mogliby wciąż kluczyć labiryntem korytarzy dolnych poziomów Pałacu Imperialnego, co rusz wpadając na kolejne patrole Republikan. Ba, nie wiedzieliby nawet, jak się poruszają; a tak mieli wgląd w ich plany i mogli iść po najmniejszej linii oporu. Chociaż nawet teraz opór ten był zaskakująco silny, w dodatku wzmocniony przez umieszczone pod sufitem działka, pułapki repulsorowe i inne przyrządy, mające utrudnić niepowołanym osobom przejście przez pozornie łagodne i przyjazne korytarze.
Noghri, oddając kolejny strzał, znowu pomyślał, że Darth Vader wysłał ich na pewną śmierć.
Dość tego, skarcił siebie w duchu, trzeba się skoncentrować na zadaniu, jakkolwiek samobójcze by ono nie było. Problem polegał na tym, że skończyły im się już granaty, w wyrzutni rakiet został już tylko jeden pocisk, a gaz w pojemnikach karabinów blasterowych powoli się wyczerpywał. Trzeba było to kończyć.
Chwycił schowaną w plecaku wyrzutnię rakiet i wyjrzał za róg, gdzie znajdowała się barykada. Od razu posypały się strzały, zarówno z automatycznych działek, jak i luf blasterów, dzierżonych przez strażników. Pekhratukh schował się więc ponownie, w pamięci mierząc czas, jaki dzielił jego wychylenie się od pierwszego strzału. Za mało, pomyślał ze złością, o kilka setnych sekund za mało.
- Może sufitem?- podsunął jeden z jego Noghrich, co jakiś czas wystawiając lufę swojego karabinu i strzelając.- Już kilka razy się udało…
- Nie.- syknął Pekhratukh. To, co zaproponował jego podwładny, nie miało teraz większego sensu. Przeciwnicy mogli bez trudu ostrzelać sufit i wszystko, co się na nim znajdowało.
Chyba, żeby ich ubiec…
Pekhratukh ustawił parametry ostatniej rakiety na maksymalną moc, po czym odchylił się jak najdalej mógł bez ryzyka postrzału, wysunął wyrzutnię i odpalił ją. Rakieta przeleciała cztery metry i trafiła w kąt między ścianą i sufitem, wyrywając dziurę. Huk i pył, jaki towarzyszył temu wszystkiemu, wystarczył, aby odwrócić uwagę przeciwników na tych kilka setnych sekundy, które były mu potrzebne. Dając kilka błyskawicznych znaków dłonią, Noghri złapali wszystko, co mieli pod ręką, i rzucili się w korytarz, ostrzeliwując go.
Kilku strażników padło. Automatyczne działka nie dały się jednak zwieść i prawie natychmiast plunęły ogniem. Pekhratukh spodziewał się tego. Jeszcze w locie machnął swoimi nadgarstkami, odczepiając od nich tytanowe czekany, a następnie ze śmiercionośną precyzją rzucając nimi w stronę mechanicznych laserów. Rezultat był do przewidzenia; strażnicy, zaskoczeni dwoma wybuchami tuż nad ich głowami, nieświadomie wystawiali się na jeszcze większy ostrzał.
Jednemu z Noghrich wyczerpał się zapas amunicji w magazynku, rzucił więc karabinem w ostatniego z żołnierzy. Tamten zdołał się uchylić, jednak nie zauważył blasterowej błyskawicy pędzącej ze strony innego Noghri, która to błyskawica wypaliła mu w głowie dymiącą dziurę. W każdym razie przejście było czyste.
- Zabierzcie im broń.- syknął Pekhratukh.- Albo najlepiej i broń, i amunicję. Będzie nam potrzebna!
Noghri natychmiast wykonali polecenie, po czym, razem ze swoim przywódcą, puścili się w szaleńczy bieg naprzód. Tym razem nie mieli już tyle broni, co wcześniej, poza tym dopadało ich zmęczenie, więc zgodzili się niemo na próbę cichego przemknięcia przed kolejnymi posterunkami. Na czymkolwiek miałaby ona polegać. Wiedzieli, że cel jest blisko; zaledwie piętro wyżej. Nie mogli ryzykować przedłużania się akcji.
Nagle jednak zza rogu wpadli na trójkę uzbrojonych w miecze świetlne Jedi. Pekhratukh wysyczał najgorsze noghryjskie przekleństwo, jakie znał, i otworzył ogień. Jedi jednak bez trudu odbili wszystkie strzały. Widząc to, Noghri błyskawicznie dobyli z plecaków jedynej broni, jakiej mogli teraz zaufać: pałek Stokhli. Pekhratukh żałował, że nie ma przy sobie rozrywacza, ale musiał zadowolić się tym, co ze sobą wziął. Kiwną szybko palcami i jego ludzie chwycili się ścian, wspinając się i oddając strzały.
Jedi nie próżnowali. Ten, którego Pekhratukh rozpoznał jako Luke’a Skywalkera, z nadnaturalną szybkością skoczył do przodu, unikając strzału kleistej mazi. Pozostałe dwie kobiety Jedi nie radziły sobie wcale gorzej. Pekhratukh, który jako jedyny stał na podłodze i posyłał w przeciwników kolejne strumienie kleistej sieci. Kątem oka zauważył, że leci na niego sam Skywalker, podczas gdy jedna z jego towarzyszek, ruda kobieta o stanowczej twarzy (zapewne Mara Jade Skywalker), wbiegła po ścianie, po czym ścięła broń Noghriego po lewej, natomiast Zeltronianka już uderzała na tego z prawej. Skywalker bezbłędnie wymijał strumienie sieci, podchodząc coraz bliżej. Noghri, który przed sekundą został pozbawiony pałki Stokhli, rzucił się z pazurami do szyi Mary Jade; Pekhratukh wiedział, czym to się dla niego skończy. Wiedział, że chwile drugiego komandosa także są policzone. Widział zbliżającego się Skywalkera. W tej krytycznej chwili podjął ostateczną decyzję.
Rzucił się do przodu, wykonując salto w powietrzu, odbił się od podłogi za pomocą rąk i wylądował tuż nad Skywalkerem, uczepiony do sufitu magnetycznymi pazurami, jakie miał zamontowane na stopach. Mistrz Jedi machnął mieczem w geście samoobrony, nawet osmalił ramię Noghriego i lekko naciął mięsień, ale Pekhratukh nie miał czasu na ból. Błyskawicznie odbił się od sufitu, zwolnił zaczepy i poszybował w korytarz, po czym przekoziołkował i puścił się w długą, jednocześnie strzelając za siebie na oślep z pałki Stokhli. Wiedział, że jego ludzie już nie żyją. Wiedział, że ich zawiódł. Mógł teraz zrobić tylko jedno.
Wykonać zadanie.
Mara wbiła miecz aż po rękojeść w brzuch napastnika, zanim jeszcze zdołał dosięgnąć jej gardła, po czym miękko wylądowała na ziemi. Luke przekoziołkował, chcąc ruszyć za uciekającym przeciwnikiem, ale musiał się zaraz uchylić przed pojedynczym rykoszetem z pałki Stokhli. Wieiah natomiast uniknęła kolejnego strumienia lepkiej mazi i zrobiła salto, przecinając ostatniego napastnika. Kiedy wylądowała i spojrzała na małżeństwo Skywalkerów, nie musiała ich nawet pytać, co robić.
Wszyscy troje, jak na komendę, rzucili się w pogoń.
Musieli jednak przyznać, że Noghri był szybki, a te strzały, które posyłał na oślep za sobą – nadzwyczaj celne. Musiał mieć doskonale rozwinięty instynkt samozachowawczy. Luke wiedział, że jest to ten sam Noghri, o którego ojcu mówiły imperialne archiwa; osławiony przywódca Death Commando Prime, wymieniany parokrotnie przez Brakissa.
To był Pekhratukh.
A skoro to był on, to zapewne miał zgładzić albo Brakissa, albo Bel Iblisa. W każdym razie, gdyby nie chodziło o kogoś ważnego, wysłano by zapewne mniej istotnych zamachowców.
A teraz Jedi wiedzieli, że nie uda im się go dogonić, zanim dobiegnie do sali przesłuchań Senackiej Komisji Śledczej. Musieli jednak go ścigać; od tego mogło zależeć życie wielu ludzi.
Pekhratukh z rozpędu rzucił się na jednego ze strażników przy drzwiach do sali przesłuchań, zanim ten zdążył w ogóle zareagować. Drugi zdołał odwrócić się w stronę napastnika, ale ułamek sekundy później jeden z noghryjskich noży rozorał mu gardło. Zanim jeszcze padł na ziemię, Pekhratukh przyłożył automatyczny łamacz szyfrów do zamka, by po chwili wpaść przez otwarte drzwi do pomieszczenia za nimi.
W środku siedziało kilku polityków i senatorów, których Noghri rozpoznał tylko po szatach, dookoła trybunału stało kilku strażników, a obok ławy śledczych stał admirał Bel Iblis.
Jego cel.
Nic więcej nie obchodziło Pekhratukha. Miał zabić Głównodowodzącego Siłami Zbrojnymi Nowej Republiki i zrobi to. Vader wysłał go na samobójczą misję. Trudno. Ale zadaniem Pekhratukha było jej wykonanie, choćby za najwyższą cenę.
Tego wymagał honor.
Honor Noghri.
W jego rękach błyskawicznie błysnęło kilka noży, które Pekhratukh rzucił prawie na oślep w polityków i strażników. Zauważył, że ci ostatni dobyli już broń i szykowali się do strzału, więc wykonał kilka skoków, po czym rzucił jeszcze dwa noże w kierunku najbliżej stojących żołnierzy. W następnej sekundzie spostrzegł, że Bel Iblis także sięga do kabury, zakończył więc swój śmiercionośny taniec i wylądował na podłodze, tylko po to, aby momentalnie odbić się i rzucić na admirała z błyskiem wibronoży w rękach.
Coś go jednak zatrzymało w powietrzu i nie pozwoliło dosięgnąć gardła Cerellianina. Dopiero wtedy odwrócił głowę i spostrzegł, że na ławie oskarżonych zasiada nie kto inny, jak zdrajca Brakiss! Pekhratukh syknął wściekle, usiłując rzucić jednym z ostrzy w stronę byłego Ciemnego Jedi, ale ten najwyraźniej przytrzymał go Mocą na tyle dokładnie, że nie mógł wykonać nawet ruchu. Nie pozostało mu nic innego, jak tylko wściekłe wycie. Nie był w stanie popełnić nawet rytualnego samobójstwa.
Brakiss z kolei wiedział, że jeśli chociaż na chwilę zwolni uścisk Mocy, Pekhratukh gotów jest dokonać strasznych rzeczy. Z tych kilkunastu noży, jakie wypuścił z rąk podczas pierwszych ośmiu sekund swojego ataku, ponad dwanaście dosięgło celów, a siedem okazało się śmiertelnych. Jeden dla siedzącego obok Difa Scaura polityka, członka Senackiej Komisji Śledczej, pozostałe sześć dla strażników. Sam Scaur został poważnie raniony w ramię i obecnie trzymał się za nie, dysząc z wściekłości i strachu. Brakiss był pewien, że nigdy wcześniej nie widział on Noghri w akcji.
Poczuł zbliżające się aury Luke’a, Mary oraz Wieiah, i pozwolił sobie na westchnienie ulgi. Z góry zaś zbiegała Jaden Korr i Werac Dominess. Musieli medytować albo robić coś równie absorbującego, skoro zareagowali na alarm dopiero teraz. Z kolei Dif Scaur odzyskał głos na tyle, żeby warknąć w pełnej bólu furii:
- Zamknąć go! Zamknąć go i zastrzelić! To niebezpieczne indywiduum powinno być odizolowane, a najlepiej zgładzone dla dobra galaktyki! To…
Brakiss dokładnie przyjrzał się Pekhratukhowi. Niezmiennie trzymany w pozycji poziomej, niczym zatrzymany w połowie ruchu, łypał i warczał dookoła z wściekłości, gniewu, oraz… żalu? Brakissa to zaintrygowało; znał Pekhratukha od niecałych dwóch lat, ale nigdy nie widział w nim takiego wulkanu emocji, takiej dzikiej furii. Teraz jego aura aż kipiała od bezradnego gniewu. To akurat rozumiał. Pekhratukh był po prostu wściekły, że nie udało mu się wykonać zadania, wściekły na siebie, na Brakissa, na Bel Iblisa, na Skywalkera… to wszystko było w jego sytuacji względnie normalne. Ale żal? Brakiss wysondował dokładniej uczucia lidera Death Commando Prime i ze zdziwieniem odkrył, że żywi on teraz ukrytą urazę do… Lorda Vadera.
I wtedy wszystko stało się dla Brakissa jasne.
Pekhratukh był Noghri, przewodził swojemu zespołowi. Ten zespół ufał mu i polegał na nim. Widział w nim wodza, oddałby za niego życie. Brakiss doskonale o tym wiedział; wystarczająco długo z nimi obcował, żeby znać posłuszeństwo, jakie wykazują Noghri względem swego przywódcy. Ten zaś zobowiązany jest dbać o swoją grupę i robić to, co dla niej najlepsze.
Pekhratukh bez wątpienia dał o swoje stado. Jednak jego wódz najwyraźniej nie dbał o niego. I to stąd ta uraza do Lorda Vadera.
Być może Noghri powinien wypowiedzieć posłuszeństwo swojemu panu?
Brakiss wyczuł, że zwątpienie w nieomylność wodza zdaje się u Pekhratukha rosnąć, urastając do rozmiarów równych nienawiści Noghriego do Jedi, Nowej Republiki, a w szczególności jego, Brakissa. Być może należało dać temu zwątpieniu szansę… i jednocześnie je wykorzystać.
Brakiss zorientował się, że Dif Scaur ciągle wrzeszczy na Pekhratukha. Bel Iblis sprawdzał puls jednego z leżących obok niego żołnierzy, a przez komlink wzywał kogoś ze skrzydła szpitalnego. Luke i reszta Jedi byli już o krok od sali, a tych kilku strażników, którzy wyszli z ataku lidera Death Commando Prime bez szwanku, właśnie ostrożnie do niego podchodzili, mierząc dokładnie z blasterów. Dif Scaur zaś ciągle krzyczał:
- Zamknąć go! Zabrać! Skazać na stryczek! Zapłaci mi za to! I żebym go już więcej nie widział!- zwrócił się do Bel Iblisa.- Panie admirale! Tego osobnika trzeba rozstrzelać i to natychmiast!
- Nie.- sprzeciwił się Brakiss, a wszyscy zebrani spojrzeli na niego zaskoczeni. Nawet w oczach Pekhratukha poza gniewem, nienawiścią i żalem pojawiła się iskierka zainteresowania.- On zna drogę do Centrali Executor’s Lair.- oświadczył były Ciemny Jedi, patrząc na Bel Iblisa.- Bez niego nikt z nas się tam nie dostanie i nawet Moc wiele tu nie pomoże.
Powinniśmy wziąć go ze sobą.
- Czy instynkty aby cię nie zawodzą?- spytał Llegh, kiedy obaj z Cyrylem wbiegali po schodach kilka pięter ponad departamentem sprawiedliwości.- Z tego, co słyszę, najwięcej dzieje się na dole!
- Czy naprawdę wierzysz, że ktoś taki siedziałby w centrum wydarzeń?- skontrował twi’lekański Wędrowny Protektor.
- Racja.- mruknął Glottalphib, odbezpieczając swój przerywacz fuzyjny.- To gdzie teraz jest?
- Wydaje mi się, że…tam.- rzekł Cyryl, wskazując na drzwi prowadzące do skrzydła szpitalnego. Krestchmar przełożył przerywacz w lewą łapę, a w drugą złapał detonator termiczny, Cyryl natomiast chwycił oba blastery BlasTech DH-23 i ostrożnie wszedł w korytarz centrum medycznego. Szli powoli w stronę oddziału operacyjnego, ignorując dziwnie przypatrujących im się lekarzy i pielęgniarzy, którzy chodzili korytarzem, jak gdyby nigdy nic. Cyryl napiął mięśnie, czując, że jego cel znajduje się za pobliskimi drzwiami, stanęli więc z Lleghem po obu stronach i, trzymając broń w pogotowiu, spojrzeli na siebie. Krestchmar niemo policzył do trzech po czym za pomocą silnego uderzenia w panel przy grodziach otworzył je i wparował do środka.
Ich oczom ukazał się strażnik w zakrwawionym mundurze, na którym już zaczęły się pojawiać skrzepy. Widocznie został postrzelony w pierwszych fazach ataku i właśnie dochodził do siebie w skrzydle szpitalnym. Na widok Llegha zerwał się jednak tak gwałtownie, jakby nigdy nie był ranny.
A może nie tyle na widok Llegha, co Cyryla.
- Ty!- syknął ów strażnik.- Czułem, że gdzieś tu jesteś… nie przepuściłbyś okazji!
- Chyba udało mi się namierzyć szpiega.- rzucił Cyryl, mierząc w strażnika z blasterów.- Widzę, że udało ci się wyprowadzić wszystkich w pole.
- Bo jestem w tym najlepszy.- warknął pozornie ranny żołnierz.- Lepszy nawet, niż ty!
- Nie sądzę.- mruknął z przekonaniem Cyryl, strzelając do człowieka w mundurze republikańskiego strażnika. Ten jednak uchylił się i rzucił w stronę Wędrownego Protektora, momentalnie… zmieniając wygląd? Llegh, który jak dotąd nie zdołał się połapać w sensie ich wypowiedzi, patrzył zdumiony, jak blasterowe błyskawice przenikają przez mięśnie strażnika, nie czyniąc mu większej szkody. Kiedy wylądował on na ziemi, Krestchmar spostrzegł, że jego twarz jest całkiem inna, a w miejscu, gdzie trafiły go strzały Cyryla, to jest na udzie i bicepsie, widniały szpary, jakby ciało wroga rozstąpiło się, by przepuścić blasterową błyskawicę…
Glottalphib był tak zaskoczony, że nie zdążył unieść swojego przerywacza fuzyjnego, żeby strzelić. Oto miał przed sobą doskonale wyszkolonego Shi’ido, prawdopodobnie starszego i potężniejszego od Cyryla. Z drugiej strony, Cyryl też młodzikiem nie był. A w tym momencie odrzucił blastery i rzucił się na przeciwnika, rozumiejąc, że bronią konwencjonalną niewiele mu zrobi.
W ciągu następnych sekund obaj Shi’ido zmieniali swoje oblicza, dostrajając się niejako do walki z przedstawicielem swojego gatunku. Nie byli przygotowani przez naturę do takiej sytuacji; należeli do raczej pokojowej rasy, a ewolucja najwyraźniej nie przewidziała, że dwa wyjątki od tej reguły mogą stanąć kiedyś przeciwko sobie. Tak więc teraz zdawali się dobierać odpowiednią postać, którą mogliby walczyć. Patrząc na wrogiego obcego, Lelgh przez sekundę widział u niego twarz… Herthana Melan’lyi!
I już wiedział, kto był osławionym szpiegiem Vadera. Wszystko stało się jasne.
Tymczasem Cyryl i Herthan rzucili się na siebie, zaplątując swoje ręce dookoła kończyn przeciwnika, wypuszczając kolejne wypustki ze swojego ciała, które miały uderzyć w tors czy inną część przeciwnika, jednak każda z takich macek była natychmiast wchłaniana przez oponenta. Llegh chciał przez chwilę odstrzelić Shi’ido udającego Melan’lyę, ale obaj przeciwnicy zaplątali już się w sobie tak bardzo, że nie było możliwości ich rozróżnienia. A wszystko przy akompaniamencie stęknięć i szurnięć, oraz strzyków przemieszczanych kości czy rozciągnięć mięśni. Krestchmar musiał z przerażeniem przyznać, że obie istoty z Lao Monu panują niemal nad każdym ścięgnem swojego ciała i przez to są ekstremalnie niebezpieczni, zarówno dla otoczenia, jak i dla siebie nawzajem. Ich plątanina ciał zmieniła się już w jednolitą papkę, na której podarte ubrania były tylko śmiesznym, groteskowym urozmaiceniem. Cały wydzielany przez nich zapach zniknął, zupełnie, jakby przeciwnicy przestali się koncentrować na wydzielaniu potu. Llegh nie miał bladego pojęcia, co z tym dalej zrobić.
- Llegh!- rozległo się wołanie z miejsca, gdzie jeszcze przed paroma minutami znajdowała się pacha Cyryla.- Mogę mu nie dać rady! Musisz nas zabić! Obu!
- Nie!- sprzeciwił się Glottalphib, krążąc dookoła masy ciał Shi’ido.- Musi być inny sposób, nie możesz zginąć!
- Nic tu nie pomożesz!- warknął Cyryl z przejęciem, jakie zupełnie do niego nie pasowało.- Czy myślisz, że jak zginę, to ty dasz mu radę!? Musisz zabić nas obu! To jedyna szansa!- Llegh spojrzał na papkę, potem na spoczywający u jego pasa detonator termiczny.- Szybciej!- ponaglał Cyryl, czując jego wahanie.- Ja go przytrzymam!
- Naprawdę chcesz się poświęcić?- upewnił się Llegh.
- A mam inne wyjście!?- rzucił Cyryl.- Na Moc, zróbże coś wreszcie! Bo jak…- urwał, bo jakaś macka, pewnie należąca do Herthana, zapchała miejsce, przez które mówił. Llegh natomiast patrzył jeszcze chwilę na bezkształtną, walczącą w sobie masę, nie wierząc ani przez chwilę w to, co się tu działo. W najstraszniejszych snach nie przypuszczał nawet, że będzie musiał zabić przyjaciela. Nie miał pojęcia, jak do tego doszło. Nie, myślał gorączkowo, to był jakiś absurd, jakiś koszmar! Nikt nie powinien nigdy stawać przed tak absurdalnymi decyzjami.
Może i nie powinien, ale czuł, że nie ma innego wyjścia.
To była wojna, a na wojnie nie ma łatwych decyzji.
Drżącą ręką Llehg wyważył detonator termiczny w dłoni. I pomyśleć, że teraz zostanie sam. Że jego ostatni przyjaciel zginie, i to z jego ręki. Przez chwilę miał nieodpartą chęć schowania ładunku i ucieczki; prostej ucieczki od odpowiedzialności. Został jednak. Był Wędrownym Protektorem.
Poprzez łzawiące lekko oczy dostrzegł szparę między ciałami obu Shi’ido, zbyt wąską, żeby wepchnąć tam detonator termiczny, jednak przy elastyczności ciał obu oponentów nie wątpił, że ładunek się zmieści. Ustawił więc zapalnik na dziesięć sekund od puszczenia przycisku detonatora i, drżącą łapą, wepchnął go w odpowiednie miejsce.
- Żegnaj, przyjacielu.- rzucił Glottalphib przez łzy w stronę tej części papki, która, jak sądził, jeszcze dwie minuty wcześniej była Cyrylem. Następnie wyszarpnął rękę z masy Shi’ido, a szpara zalała się, jakby z ulgą i wdzięcznością, a Lleghowi wydawało się, że słyszał pożegnalne, pełne ciepła, westchnienie.
A może mu się tylko zdawało?
Nie miał jednak czasu, żeby się nad tym zastanawiać. Wypadł z pomieszczenia i uderzeniem w panel zamknął drzwi, po czym ukrył się za jakimś przyrządem, i dopiero wtedy pozwolił sobie na pełen smutku jęk, jakim przedstawiciele jego rasy oddawali cześć poległym. Po chwili jęk przerodził się w syk, a syk przeszedł w wyplucie przez otwory nosowe szerokiego i jasnego strumienia ognia, które Glottalphib skierował w górę.
Wn sposób na Glottalu obiecywano zemstę zamordowanym towarzyszom.
W międzyczasie ściany zatrzęsły się od stłumionego wybuchu w jednym z pomieszczeń.
I nastała grobowa cisza.
Swąd dymiących ścian i blaski czerwonych błyskawic blasterowych były dominującym zjawiskiem w korytarzu łączącym komory oczyszczalni ścieków Pałacu Imperialnego z szybem wind prowadzących na wyższe poziomy. Pekhratukh, dwóch innych Noghri i Herthan Melan’lya, by przedrzeć się do środka dawnej siedziby Imperatora, wykorzystali ten sam sposób, w jaki Calrissian, Skywalker i Rendar dostali się na teren Zamku księcia Xizora przeszło dwadzieścia dwa lata temu; przedarli się przez kanały.
Problem polegał na tym, że Pałac Imperialny miał osobną linię ścieków, najeżoną systemami obronnymi, a ponadto znacznie lepsze czujniki ruchu i podczerwieni, niż to, czym dysponował falleeński książę w okresie dominacji Imperium. Melan’lya wykorzystał swoje możliwości, aby odkryć wejście do tych osobnych kanałów, ale nie był wszechmogący; czujniki cały czas robiły swoje. W rezultacie, obecność infiltratorów od razu została zauważona, nawet mimo zagłuszaczy, w jakie wyposażony był Pekhratukh i jego ludzie. W tym momencie oddziały strażników pilnujących tego sektora budynku ostrzeliwali pozycje, w których zabarykadowali się Noghri i Bothanin. Na szczęście dla nich w korytarzu było zbyt ciemno, by Republikanie mogli ocenić ich liczbę i siłę ognia. Gdyby wiedzieli, że jest ich zaledwie czterech, na pewno nie mieliby oporów przed przypuszczeniem frontalnego ataku. A tak, zamachowcy mieli jeszcze jakieś szanse.
Ale każda, nawet najmniejsza okazja, jest wystarczająca dla Death Commando Prime.
Pekhratukh wystrzelił kilka kolejnych serii ze swojego karabinu BlasTech E-11, jednocześnie dając ręką znaki swoim komandosom, żeby zrobili to, w czym są najlepsi. Jeden z Noghrich wrzucił więc do korytarza dwa dymiące granaty, które po chwili wypełniły cały korytarz, gęstym, ciemnym gazem. W odpowiedzi na to ostrzał strażników jeszcze się zwiększył.
- No i co żeś narobił?!- warknął Melan’lya, chowając się za załomem korytarza. Ostrzał był tak intensywny, że Pekhratukh nie chciał nawet ryzykować wychylenia się ze strzelbą.- Teraz w ogóle im nic nie zrobisz! Za grosz przewidywalności…
- Zamknij się.- syknął Noghri, cały czas czekając nieruchomo.
Po chwili rozległo się kilka uderzeń i jęknięć, a strzały z przeciwnego końca korytarza umilkły. Dopiero wtedy Herthan zorientował się, że dwaj pozostali Noghri gdzieś zniknęli. Wyjrzał więc nieśmiało za róg i spostrzegł, że siedmiu strażników leży martwych na ziemi, a ósmy jest właśnie rozbierany przez jednego z komandosów. Drugi natomiast grzebał w komunikatorze, zabranym od któregoś trupa, usiłując wyjąć nadajnik lokalizacyjny. Kiedy mu się to udało, zameldował:
- Wodzu, mamy nasłuch.
Pekhratukh kiwnął głową, wskazując pozostałym szyb wentylacyjny w suficie.
- Na pewno jest połączony z szybami turbowind.- oznajmił.- Tędy pójdziemy.
Melan’lya wciąż jednak patrzył na to, co w kilka sekund zrobili Noghri z żołnierzami Republiki. Musieli pod osłoną dymu podczołgać się do ich pozycji i zaatakować z zaskoczenia. Ale nie, to niemożliwe, myślał Bothanin, z pewnością dostaliby rykoszetem albo coś… wtedy jednak zobaczył metalowe czekany, przymocowane do nadgarstków i kostek kombinezonów komandosów. I zrozumiał.
Noghri wspięli się po suficie.
A teraz chcieli jeszcze się wspinać szybem turbowindy. Kiedy Herthan sobie to uświadomił, otrząsnął się, jak z amoku. Pekhratukh akurat odstawiał kratę od kanału wentylacyjnego.
- O nie.- zaprotestował.- Co to, to nie! Jeśli myślicie, że będę się wspinał po ścianach niczym jakiś śmierdzący granitowy ślimak, to…
- Nie myślimy tak.- warknął Pekhtarukh, wchodząc do kanału, a jeden z Noghrich rzucił Melan’lyi ubranie, które ściągnął ze strażnika.- Masz się wtopić w tłum, to idź się do cholery wtapiać! A nam zostaw naszą robotę!- to mówiąc, zniknął w czeluści otworu wentylacyjnego, a jego śladem podążyli dwaj pozostali komandosi. Melan’lya zaklął cicho, na czym świat stoi, po czym pobiegł w stronę szybów z zamiarem przebrania się w którymś z niewielkich schowków na przyrządy i preparaty porządkowe. Miał nadzieję, że nie zastanie żadnego sprzątacza, ale nawet jeśli, to i tak niewiele zmieni. Życie służby nikogo nie obchodziło.
Kiedy Noghri wczołgali się kanałem na poziomą półkę, Pekhratukh zatrzymał się i podał idącemu na końcu detonator termiczny.
- Musimy zatrzeć ślady.- rzucił ostro.
- Mało to subtelne.- skomentował jego podwładny.- Poza tym, co z Melan’lyą?
- Da sobie radę.- zakpił przywódca Death Commando Prime.- Jest bardzo elastyczny.
- Rozkaz, wodzu!- wychrypiał komandos, po czym odbezpieczył detonator, nastawił i zrzucił w dół.
- Mam strażników na nasłuchu.- zameldował drugi Noghri.- Fortyfikują się przy wyjściu z turbowind.
- Więc pospieszmy się.- syknął Pekhratukh.- To tylko kwestia czasu, zanim zorientują się, że żyjemy. Wiesz, gdzie jest Głównodowodzący?
- Bel Iblis jest na trzysta pięćdziesiątym szóstym piętrze, w wydziale sprawiedliwości.- rzekł Noghri. Komandosi, lądując na Coruscant, nie wiedzieli, kto konkretnie będzie ich celem, ale po przeprowadzonym kilka godzin wcześniej nasłuchu na policyjnych częstotliwościach Imperial City dowiedzieli się, że Głównodowodzący Siłami Zbrojnymi Nowej Republiki spotkał się w sztabie z dwoma Wędrownymi Protektorami, po czym razem z nimi udał się do Pałacu Imperialnego w celu wyjaśnienia pewnej sprawy. Ponieważ był to doskonały zbieg okoliczności, ponieważ ich szpieg, jeśli miał się na coś przydać, musiał być zainstalowany możliwie najbliżej rządu, Pekhratukh podjął decyzję o ataku.
A teraz, kiedy wiedział, gdzie dokładnie przebywa Bel Iblis, mógł skupić się na zainicjowaniu precyzyjniejszego uderzenia.
Może ich misja nie była jednak taka beznadziejna.
- Jest jednak pewien problem.- rzucił Noghri z republikańskim komunikatorem, a ton jego ochrypłego głosu sprawił, że Pekhratukh przestał mieć złudzenia.- Na terenie Pałacu są Jedi.
Luke Skywalker, jego żona oraz zeltroniańska Jedi, Wieiah, zbiegli awaryjnymi schodami kilka pięter poniżej departamentu sprawiedliwości. Stwierdzili, że będzie równie szybko, jak windami, a te powinny być oddane w całości do dyspozycji siłom ochrony. Jedi mieli wspomóc strażników, a nie przeszkadzać im w pracy.
Z tego też powodu Mara jeszcze na górze załatwiła od jednego z nich częstotliwość komlinku, żeby móc utrzymywać kontakt z centralą i przy okazji koordynować swoje zamiary z ruchami republikańskich żołnierzy.
Zbiegli jeszcze trzy piętra niżej i zza winkla wpadli na patrol podążający w stronę biur administracji Nowej Republiki. W całym korytarzu wyły syreny alarmowe, a gryzipiórki najrozmaitszych ras udawały się w biegiem w stronę wyjść ewakuacyjnych. Na widok rycerzy Jedi dowódca patrolu zatrzymał się i zasalutował.
- Mistrzu Skywalkerze.- rzucił służbowym tonem.- Centrala powiadomiła nas o pańskiej obecności. Mamy wam w miarę możliwości pomóc.
- Spocznij…- powiedział Luke, szukając klapy ze stopniem oficera.-…kapralu. Byłbym wdzięczny za raport z dotychczasowych działań.
- Nasi ludzie zarejestrowali wybuch w dolnych częściach Pałacu.- odparł kapral, ruszając w swoją stronę. Luke i reszta Jedi podążyli za nim.- Niegroźny dla konstrukcji budynku, ale wymiótł wszystko z korytarza. Ufortyfikowaliśmy szyby wind w tamtym skrzydle i teraz wypuszczamy patrole w poszukiwaniu śladów przeciwnika. Jednocześnie ufortyfikowano wszystkie dawne tajne przejścia i strategiczne punkty dolnych pięter Pałacu Imperialnego. Kilka oddziałów, w tym mój, ma odciąć segment usługowy od administracyjnego.
Luke spojrzał na Marę i Wieiah, szukając w ich oczach tego samego, co sam czuł. Pałac Imperialny funkcjonował na zasadzie kilku niezależnych poziomów, a każdy mógł działać niezależnie od pozostałych i w razie potrzeby można było je od siebie odciąć. Skoro jednak strażnicy mieli ewakuować ten sektor i jeszcze w dodatku ufortyfikować się w nim, nie mieli właściwie pojęcia, gdzie są zamachowcy. Aury Mary i Wieiah powiedziały mu, że zauważyły to samo.
- Jakieś dane na temat liczebności przeciwnika?- spytała Jade Skywalker.- Może macie jakieś przypuszczenia, gdzie mogą być?
- Nic nie wiemy na ten temat.- oświadczył żołnierz z lekkim smutkiem.- Jak dotąd rozbili jeden patrol na dolnych poziomach, tylko jeden nasz człowiek wyszedł żywy, ale jest ciężko ranny. Już go odwieziono do skrzydła medycznego.
- Trudno.- rzekł Skywalker, kiedy akurat doszli do kolejnej klatki schodowej.- Tu się rozdzielimy. Wykonujcie dalej swoje zadania, a jak będziemy czegoś potrzebowali, damy znać przez komunikator.
- Tak jest, sir.- zasalutował kapral i razem z pozostałymi strażnikami pobiegli w stronę biur. Tymczasem Mara spojrzała na Wieiah.
- Popraw mnie, jeśli się mylę, ale o ile dobrze pamiętam,- rzekła do Zeltronianki.- Brakiss mówił, że Executor’s Lair nie miało wielu infiltratorów i szpiegów.
- Bo nie miało.- zgodziła się Wieiah.- Z tego, co wiem, dysponowało tylko Jixem i oddziałami Noghri, z których część zginęła na Yavinie jakiś czas temu, kiedy wraz z generałem Solo przybyliśmy do Akademii.
- Podobno jakiś tydzień później ktoś porwał jeden z frachtowców, który przybył z zaopatrzeniem.- mruknęła Mara.- Możliwe, że ci Noghri przeżyli w dżungli dłużej, niż nam się wszystkim wydaje.
- Jesteś pewna, że to agenci Executor’s Lair?- spytał Luke, zbiegając po schodach.
- A któżby inny?- odparła chłodno Mara.- Są nieźle wyposażeni, bo czujniki ruchu i kamery nie zarejestrowały ich liczby. Są też szybcy i przebiegli, bo od dobrych kilkudziesięciu minut nikt ich nie zauważył.
- Jixton nie żyje.- podjął Luke.- W takim razie to mogą być tylko Noghri.
- A skoro nikt ich jak dotąd nie widział…- zaczęła Wieiah, kiedy nagle ją olśniło, a jej aura rozjarzyła się blaskiem zrozumienia. Spojrzała na małżeństwo Skywalkerów i w jednej chwili oni też zrozumieli.
- Centrala,- rzucił Mara przez komlink.- muszę mieć mapę sieci wentylacyjnej Pałacu Imperialnego. Natychmiast. I nie zawracajcie sobie głowy przeszukiwaniem dolnych sektorów. Wroga już dawno tam nie ma.
-… mapę sieci wentylacyjnej…- usłyszał jeden z Noghrich przez komunikator. Głos był co prawda zniekształcony przez eter, ale Noghri wiedzieli, że to musiał być któryś z Jedi, najprawdopodobniej Mara Jade Skywalker.
- No i szlag wszystko trafił!- syknął Pekhratukh, wspinając się po ścianie kolejnego szybu turbowindy. Komandosi musieli uważać na co jakiś czas przejeżdżające kabiny, nawet mimo tego, że Republikanie maksymalnie ograniczyli ruch wind w całym Pałacu. Jeśli jednak już jakaś jechała, Noghri po prostu przechodzili do sąsiedniego szybu, albo chowali się między oddzielającymi je dźwigarami. Na ile Pekhratukh się orientował, byli już w okolicach poziomu łączącego sektor usługowy z administracyjnym.
Mówiono jednak, że jeśli wszystko posuwa się zgodnie z planem, to zmierza ku katastrofie. No i teraz ich plan właśnie trafił szlag.
Pekhratukh gestem jednej ręki (na drugiej wisiał) nakazał swoim podopiecznym wczołgać się w najbliższy kanał wentylacyjny. Pałac Imperialny dysponował systemami dezynfekcji wentylatorów, które były skuteczne również przeciwko niechcianym gościom. Należało więc jak najszybciej wyjść na korytarz, co z kolei wiązało się z ryzykiem natrafienia na strażników lub Jedi. Pekhratukh po raz któryś tego dnia zaklął cicho, acz siarczyście.
No cóż, mieli przynajmniej nasłuch, więc mogli w ograniczonym stopniu śledzić ruchy patroli Republikan. Niemniej jednak wyjście było bardzo ryzykowne.
W towarzystwie tak ponurych myśli Pekhratukh i Noghri przeczołgali się przez dwadzieścia metrów szybu wentylacyjnego, klucząc trochę, po czym, upewniwszy się, że nikogo nie ma w korytarzu, do którego prowadziła najbliższa kratka wywietrznika, spuścili ją na lince, po czym sami zsunęli się bezgłośnie na podłogę. Stali teraz w korytarzu tranzytowym między szybami wind z dolnego sektora, a zabezpieczeniami poziomu administracyjnego. Na szczęście dla nich był pusty, jednak Pekhratukh nie miał złudzeń. Jedyna droga, która prowadziła wyżej, z pewnością była solidnie ufortyfikowana. Czekała ich więc ciężka przeprawa.
- Wodzu, dwadzieścia metrów przed nami, za dwoma zakrętami strażnicy ustawili barykadę.- zameldował szeptem komandos z komunikatorem, kiedy cała trójka ruszyła w odpowiednim kierunku.- Zgodnie z raportami, siedzi tam około dwudziestu żołnierzy z komandor Mirith Sinn na czele.
- Pomiot Sithów!- syknął przywódca Death Commando Prime.- Jakie licho przywiało tu dupę Kanosa!?
- Frontalny atak zakończy się masakrą.- szepnął drugi Noghri, wbrew swoim słowom sprawdzając jednak stan ogniwa zasilającego w karabinie BlasTech E-11.- A z tyłu mamy całe plutony strażników z dolnych poziomów.
- Wiem!- warknął Pekhratukh, szukając w korytarzu jakiejś wskazówki, czegoś, co mogłoby im pomóc, czegokolwiek…
Nagle za jednym z filarów korytarza dostrzegł niewielki magazyn z częściami zamiennymi do droidów naprawczych i czyszczących, a także niewielkich i w praktyce nie zawsze przydatnych „Myszy” MSE-6. I wtedy Pekhratukh wpadł na pewien pomysł…
Mirith Sinn przebywała w Pałacu Imperialnym od momentu, w którym doniosła admirałowi Bel Iblisowi o zamiarach Kanosa wobec pasa między Środkowymi a Zewnętrznymi Odległymi Rubieżami. Głównodowodzący obiecał jej, że stanie ona wraz z admirałem Pellaeonem do walki o tamte terytoria, jednak jeszcze nie zgromadzono odpowiednio dużej floty, by wspomóc wojska Imperium na tych terenach. Tak więc Mirith została w Pałacu Imperialnym, czekając, aż Bel Iblis będzie jej potrzebował. Kiedy jednak usłyszała wycie syren alarmowych, wybiegła ze swojego pokoju w sektorze mieszkalnym i, mając dość czekania, ruszyła tam, gdzie mogła się na coś przydać.
Tak więc teraz stała za prowizoryczną, ferrobetonową zaporą, postawioną wzdłuż szerokiego na trzy metry korytarza. Stała i wpatrywała się w odległy skręt korytarza, a także w kratki wentylacyjne, wmontowane w sufit co kilkanaście metrów. Część z nich została zalepiona i zaminowana, jednak nie wszystkie. Dlatego żołnierze, którzy stali przed i za barykadą, musieli mieć się na baczności. Mirith, żeby mieć korytarz w lepszym polu ostrzału, stanęła obok, zamontowanego tuż za ferrobetonowym murem, stanowiskiem karabinu samopowtarzalnego E-Web.
Stała i czekała.
Nagle zza rogu wyjechało kilka, piszczących z przerażeniem, droidów typu MSE-6. Mirith spojrzała na nie, bez zrozumienia. Przed czym mogły uciekać? Przecież nikt nigdy nie zwracał na nie uwagi, a i one były zwykle bardziej ciekawskie, niż strachliwe. Odruchowo sięgnęła do kabury z bronią. Kiedy jednak „myszy” przejechały kilka kolejnych metrów, Sinn zauważyła, że ich grzbiety są ciemniejsze i jakby bardziej wypukłe. Zupełnie, jakby…
- Kryć się!- wrzasnął jeden ze stojących z przodu strażników, młody Sullustianin, jednocześnie oddając kilka strzałów w stronę niewielkich droidów. Większość żołnierzy schowała się za ferrobetonową osłonę, część jednak kontynuowała ostrzał. Kilka droidów przejechało im między nogami i zatrzymało się na barykadzie, wciąż jednak panicznie kręciły one kółkami, zupełnie, jakby nie potrafiły nic innego.
Jednak te, które zostały trafione, wyły przeraźliwie, zjeżdżając na boki, przewracając się i uderzając w ściany. Po chwili każde z nich wybuchało, wyrzucając z siebie wir niszczycielskiej, błękitnej energii, która przepłynęła przez cały korytarz.
- Tu posterunek czterdzieści sześć!- krzyczała Sinn do komunikatora.- Zostaliśmy zaatakowani…- przerwała jednak, widząc, że jej komunikator jest bezużyteczny.- Ładunki jonowe.- syknęła.- Niech to szlag… odwrót!- zawołała głośniej.- Do najbliższego posterunku…
Wtedy jednak z tych „myszy”, które nie zostały zniszczone, zaczął wydobywać się purpurowy, gęsty gaz, szybko rozprzestrzeniający się po całym korytarzu. Cyklon alfa, pomyślała z przerażeniem Mirith, uciekając, co sił w nogach. Część jej żołnierzy ruszyła jej śladem, jednak większość nie zdążyła i, krztusząc się śmiercionośnym dla większości ras gazem, padała na podłogę bez życia. Mirith zaczęła żałować, że zalepili kratki wentylacyjne; gaz szybciej by wywietrzał. A tak…
Kiedy już dobiegła do miejsca, w którym, jak sądziła, gaz jej nie dosięgnie, pozwoliła sobie spojrzeć za siebie. To, co zobaczyła, zdumiało ją jednak i przeraziło. W obłoku dymu majaczyły trzy niskie i krępe sylwetki, które chwilę pomachały rękami, po czym z ich strony rozległy się strzały. Dwóch jej strażników oberwało w głowy i padło na ziemię, natomiast pozostali trzej odpowiedzieli ogniem. Wyraźnie jednak spudłowali, gdyż ze strony dymu nie rozległy się żadne jęki, a cała trójka zniknęła, jakby nigdy jej tam nie było. Mirith wyciągnęła swój blaster i, mierząc w stronę korytarza, przyglądała się kurczowo kłębiącemu się gazowi. Przeciwnicy musieli mieć maski tlenowe, skoro mogli bez przeszkód przechodzić przez cyklon alfa. Komandor Sinn tak uporczywie wpatrywała się w przestrzeń dzielącą żołnierzy od gazu, że zaczęły ją boleć oczy. Nie mieli osłony, opancerzenia, ani pojęcia, gdzie może się czaić przeciwnik. Chyba najwyższa pora, aby się wycofać.
Ledwo jednak otworzyła usta, żeby oznajmić swój zamiar żołnierzom, po ziemi potoczyły się dwa podłużne granaty CryoBan, wypuszczając zamrażające chemikalia. Dwóch jej ludzi nie zdążyło nawet zareagować, kiedy ich skóra i kości skurczyły się z przeraźliwego zimna, a krew w żyłach zamarzła, zatrzymując wszelkie funkcje życiowe. Trzeci, ostatni strażnik, pobiegł razem z nią schować się za winklem, ale nagle z dymu wyskoczyło trzech Noghrich, dwóch z nich stanęło z karabinami, ostrzeliwując korytarz, natomiast trzeci, zapewne przywódca, puścił się dalej w przód. Któryś ze strzałów komandosów Death Commando Prime dosięgnął republikańskiego żołnierza, zanim zdążył się schować, Mirith zaś ukryła się za rogiem i oddała w stronę przeciwników kilka zabezpieczających strzałów. Nie usłyszała jednak, żeby w cokolwiek trafiła. Posiedziała więc przez chwilę, nadal nasłuchując, a potem odważyła się spojrzeć w odnogę korytarza, w której przed chwilą byli Noghri.
Gaz się rozrzedził, ale przeciwników nigdzie nie było ani śladu.
Mirith czuła jednak, że nie jest tu bezpieczna. Musiała dotrzeć do kolejnej barykady przy szybach wind na górę, gdzie były automatyczne działka i kilka innych zabezpieczeń, mogących ochronić ją przed napastnikami. Poza tym, jeśli nie dobiegnie do nich z ostrzeżeniem, stojący tam patrol może nie dowiedzieć isę nawet, że coś mu zagraża.
Odwróciła się z zamiarem ruszenia w dalszą drogę, ale tuż przed swoim nosem dostrzegła wiszącego u sufitu, odzianego w czarny kombinezon, komandosa rasy Noghri, którego twarz uśmiechała się paskudnie zaledwie kilka centymetrów od niej. Mirith przez ułamek sekundy patrzyła, jak naelektryzowana, w ostre, jak igły, zęby, po czym poczuła twarde, bolesne ukłucie w pierś. Opuściła wzrok i zorientowała się, że Noghri wbił jej wibronóż w klatkę piersiową. Aż po samą rękojeść.
Pomyślała, że jej się nie udało, że zawiodła Nową Republikę, ale była to jej ostatnia myśl.
Mara wyczuła, że kilka pięter niżej miała miejsce masakra. Po kilku minutach następna. I następna. Najwyraźniej przeciwnicy zdecydowali się na frontalny atak, wiedząc, że nie mają już szans się przekraść. Ale skąd mogliby wiedzieć?
- Muszą mieć nas na nasłuchu!- zauważyła Wieiah.- Żeby ich pochwycić, niezbędna jest cisza w eterze!
- Niekoniecznie.- powiedział Luke, wsłuchując się w drżenie Mocy. Gdzieś tam, u dołu, rozprzestrzeniała się fala strachu i przemocy, a także można było wyczuć pulsujące serca, pełne nienawiści. Nie było to zbyt intensywne, ale też Skywalker nie posługiwał się Mocą od wczoraj i potrafił bez trudu namierzyć mroczne aury przemierzające obecnie któryś z korytarzy kilka pięter niżej.
Nagle czarne serca, które Luke wyczuwał poprzez Moc, wywindowały się co najmniej kilka pięter wyżej. W danej chwili byli chyba z sześć poziomów nad Jedi. Nie wróżyło to najlepiej.
- Są ponad nami.- stwierdziła Mara, również śledząc aury zamachowców.- To Noghri.
- A więc jednak.- mruknęła Wieiah.- Co może być ich celem?
- Jest tylko jeden sposób, aby się przekonać.- rzucił Luke, po czym puścił się pędem w górę po schodach, przeskakując nieraz po pięć czy sześć stopni. Mara i Wieiah spojrzały na siebie i natychmiast ruszyły jego śladem.
Pekhratukh stwierdził z irytacją, że na pokonywaniu kolejnych barykad schodzi im zbyt wiele czasu. Na każdej kolejnej strażników było coraz więcej, co jeszcze przedłużało i tak przeciągające się walki. I pomyśleć, że gdyby nie nasłuch, jaki prowadzili, mogliby wciąż kluczyć labiryntem korytarzy dolnych poziomów Pałacu Imperialnego, co rusz wpadając na kolejne patrole Republikan. Ba, nie wiedzieliby nawet, jak się poruszają; a tak mieli wgląd w ich plany i mogli iść po najmniejszej linii oporu. Chociaż nawet teraz opór ten był zaskakująco silny, w dodatku wzmocniony przez umieszczone pod sufitem działka, pułapki repulsorowe i inne przyrządy, mające utrudnić niepowołanym osobom przejście przez pozornie łagodne i przyjazne korytarze.
Noghri, oddając kolejny strzał, znowu pomyślał, że Darth Vader wysłał ich na pewną śmierć.
Dość tego, skarcił siebie w duchu, trzeba się skoncentrować na zadaniu, jakkolwiek samobójcze by ono nie było. Problem polegał na tym, że skończyły im się już granaty, w wyrzutni rakiet został już tylko jeden pocisk, a gaz w pojemnikach karabinów blasterowych powoli się wyczerpywał. Trzeba było to kończyć.
Chwycił schowaną w plecaku wyrzutnię rakiet i wyjrzał za róg, gdzie znajdowała się barykada. Od razu posypały się strzały, zarówno z automatycznych działek, jak i luf blasterów, dzierżonych przez strażników. Pekhratukh schował się więc ponownie, w pamięci mierząc czas, jaki dzielił jego wychylenie się od pierwszego strzału. Za mało, pomyślał ze złością, o kilka setnych sekund za mało.
- Może sufitem?- podsunął jeden z jego Noghrich, co jakiś czas wystawiając lufę swojego karabinu i strzelając.- Już kilka razy się udało…
- Nie.- syknął Pekhratukh. To, co zaproponował jego podwładny, nie miało teraz większego sensu. Przeciwnicy mogli bez trudu ostrzelać sufit i wszystko, co się na nim znajdowało.
Chyba, żeby ich ubiec…
Pekhratukh ustawił parametry ostatniej rakiety na maksymalną moc, po czym odchylił się jak najdalej mógł bez ryzyka postrzału, wysunął wyrzutnię i odpalił ją. Rakieta przeleciała cztery metry i trafiła w kąt między ścianą i sufitem, wyrywając dziurę. Huk i pył, jaki towarzyszył temu wszystkiemu, wystarczył, aby odwrócić uwagę przeciwników na tych kilka setnych sekundy, które były mu potrzebne. Dając kilka błyskawicznych znaków dłonią, Noghri złapali wszystko, co mieli pod ręką, i rzucili się w korytarz, ostrzeliwując go.
Kilku strażników padło. Automatyczne działka nie dały się jednak zwieść i prawie natychmiast plunęły ogniem. Pekhratukh spodziewał się tego. Jeszcze w locie machnął swoimi nadgarstkami, odczepiając od nich tytanowe czekany, a następnie ze śmiercionośną precyzją rzucając nimi w stronę mechanicznych laserów. Rezultat był do przewidzenia; strażnicy, zaskoczeni dwoma wybuchami tuż nad ich głowami, nieświadomie wystawiali się na jeszcze większy ostrzał.
Jednemu z Noghrich wyczerpał się zapas amunicji w magazynku, rzucił więc karabinem w ostatniego z żołnierzy. Tamten zdołał się uchylić, jednak nie zauważył blasterowej błyskawicy pędzącej ze strony innego Noghri, która to błyskawica wypaliła mu w głowie dymiącą dziurę. W każdym razie przejście było czyste.
- Zabierzcie im broń.- syknął Pekhratukh.- Albo najlepiej i broń, i amunicję. Będzie nam potrzebna!
Noghri natychmiast wykonali polecenie, po czym, razem ze swoim przywódcą, puścili się w szaleńczy bieg naprzód. Tym razem nie mieli już tyle broni, co wcześniej, poza tym dopadało ich zmęczenie, więc zgodzili się niemo na próbę cichego przemknięcia przed kolejnymi posterunkami. Na czymkolwiek miałaby ona polegać. Wiedzieli, że cel jest blisko; zaledwie piętro wyżej. Nie mogli ryzykować przedłużania się akcji.
Nagle jednak zza rogu wpadli na trójkę uzbrojonych w miecze świetlne Jedi. Pekhratukh wysyczał najgorsze noghryjskie przekleństwo, jakie znał, i otworzył ogień. Jedi jednak bez trudu odbili wszystkie strzały. Widząc to, Noghri błyskawicznie dobyli z plecaków jedynej broni, jakiej mogli teraz zaufać: pałek Stokhli. Pekhratukh żałował, że nie ma przy sobie rozrywacza, ale musiał zadowolić się tym, co ze sobą wziął. Kiwną szybko palcami i jego ludzie chwycili się ścian, wspinając się i oddając strzały.
Jedi nie próżnowali. Ten, którego Pekhratukh rozpoznał jako Luke’a Skywalkera, z nadnaturalną szybkością skoczył do przodu, unikając strzału kleistej mazi. Pozostałe dwie kobiety Jedi nie radziły sobie wcale gorzej. Pekhratukh, który jako jedyny stał na podłodze i posyłał w przeciwników kolejne strumienie kleistej sieci. Kątem oka zauważył, że leci na niego sam Skywalker, podczas gdy jedna z jego towarzyszek, ruda kobieta o stanowczej twarzy (zapewne Mara Jade Skywalker), wbiegła po ścianie, po czym ścięła broń Noghriego po lewej, natomiast Zeltronianka już uderzała na tego z prawej. Skywalker bezbłędnie wymijał strumienie sieci, podchodząc coraz bliżej. Noghri, który przed sekundą został pozbawiony pałki Stokhli, rzucił się z pazurami do szyi Mary Jade; Pekhratukh wiedział, czym to się dla niego skończy. Wiedział, że chwile drugiego komandosa także są policzone. Widział zbliżającego się Skywalkera. W tej krytycznej chwili podjął ostateczną decyzję.
Rzucił się do przodu, wykonując salto w powietrzu, odbił się od podłogi za pomocą rąk i wylądował tuż nad Skywalkerem, uczepiony do sufitu magnetycznymi pazurami, jakie miał zamontowane na stopach. Mistrz Jedi machnął mieczem w geście samoobrony, nawet osmalił ramię Noghriego i lekko naciął mięsień, ale Pekhratukh nie miał czasu na ból. Błyskawicznie odbił się od sufitu, zwolnił zaczepy i poszybował w korytarz, po czym przekoziołkował i puścił się w długą, jednocześnie strzelając za siebie na oślep z pałki Stokhli. Wiedział, że jego ludzie już nie żyją. Wiedział, że ich zawiódł. Mógł teraz zrobić tylko jedno.
Wykonać zadanie.
Mara wbiła miecz aż po rękojeść w brzuch napastnika, zanim jeszcze zdołał dosięgnąć jej gardła, po czym miękko wylądowała na ziemi. Luke przekoziołkował, chcąc ruszyć za uciekającym przeciwnikiem, ale musiał się zaraz uchylić przed pojedynczym rykoszetem z pałki Stokhli. Wieiah natomiast uniknęła kolejnego strumienia lepkiej mazi i zrobiła salto, przecinając ostatniego napastnika. Kiedy wylądowała i spojrzała na małżeństwo Skywalkerów, nie musiała ich nawet pytać, co robić.
Wszyscy troje, jak na komendę, rzucili się w pogoń.
Musieli jednak przyznać, że Noghri był szybki, a te strzały, które posyłał na oślep za sobą – nadzwyczaj celne. Musiał mieć doskonale rozwinięty instynkt samozachowawczy. Luke wiedział, że jest to ten sam Noghri, o którego ojcu mówiły imperialne archiwa; osławiony przywódca Death Commando Prime, wymieniany parokrotnie przez Brakissa.
To był Pekhratukh.
A skoro to był on, to zapewne miał zgładzić albo Brakissa, albo Bel Iblisa. W każdym razie, gdyby nie chodziło o kogoś ważnego, wysłano by zapewne mniej istotnych zamachowców.
A teraz Jedi wiedzieli, że nie uda im się go dogonić, zanim dobiegnie do sali przesłuchań Senackiej Komisji Śledczej. Musieli jednak go ścigać; od tego mogło zależeć życie wielu ludzi.
Pekhratukh z rozpędu rzucił się na jednego ze strażników przy drzwiach do sali przesłuchań, zanim ten zdążył w ogóle zareagować. Drugi zdołał odwrócić się w stronę napastnika, ale ułamek sekundy później jeden z noghryjskich noży rozorał mu gardło. Zanim jeszcze padł na ziemię, Pekhratukh przyłożył automatyczny łamacz szyfrów do zamka, by po chwili wpaść przez otwarte drzwi do pomieszczenia za nimi.
W środku siedziało kilku polityków i senatorów, których Noghri rozpoznał tylko po szatach, dookoła trybunału stało kilku strażników, a obok ławy śledczych stał admirał Bel Iblis.
Jego cel.
Nic więcej nie obchodziło Pekhratukha. Miał zabić Głównodowodzącego Siłami Zbrojnymi Nowej Republiki i zrobi to. Vader wysłał go na samobójczą misję. Trudno. Ale zadaniem Pekhratukha było jej wykonanie, choćby za najwyższą cenę.
Tego wymagał honor.
Honor Noghri.
W jego rękach błyskawicznie błysnęło kilka noży, które Pekhratukh rzucił prawie na oślep w polityków i strażników. Zauważył, że ci ostatni dobyli już broń i szykowali się do strzału, więc wykonał kilka skoków, po czym rzucił jeszcze dwa noże w kierunku najbliżej stojących żołnierzy. W następnej sekundzie spostrzegł, że Bel Iblis także sięga do kabury, zakończył więc swój śmiercionośny taniec i wylądował na podłodze, tylko po to, aby momentalnie odbić się i rzucić na admirała z błyskiem wibronoży w rękach.
Coś go jednak zatrzymało w powietrzu i nie pozwoliło dosięgnąć gardła Cerellianina. Dopiero wtedy odwrócił głowę i spostrzegł, że na ławie oskarżonych zasiada nie kto inny, jak zdrajca Brakiss! Pekhratukh syknął wściekle, usiłując rzucić jednym z ostrzy w stronę byłego Ciemnego Jedi, ale ten najwyraźniej przytrzymał go Mocą na tyle dokładnie, że nie mógł wykonać nawet ruchu. Nie pozostało mu nic innego, jak tylko wściekłe wycie. Nie był w stanie popełnić nawet rytualnego samobójstwa.
Brakiss z kolei wiedział, że jeśli chociaż na chwilę zwolni uścisk Mocy, Pekhratukh gotów jest dokonać strasznych rzeczy. Z tych kilkunastu noży, jakie wypuścił z rąk podczas pierwszych ośmiu sekund swojego ataku, ponad dwanaście dosięgło celów, a siedem okazało się śmiertelnych. Jeden dla siedzącego obok Difa Scaura polityka, członka Senackiej Komisji Śledczej, pozostałe sześć dla strażników. Sam Scaur został poważnie raniony w ramię i obecnie trzymał się za nie, dysząc z wściekłości i strachu. Brakiss był pewien, że nigdy wcześniej nie widział on Noghri w akcji.
Poczuł zbliżające się aury Luke’a, Mary oraz Wieiah, i pozwolił sobie na westchnienie ulgi. Z góry zaś zbiegała Jaden Korr i Werac Dominess. Musieli medytować albo robić coś równie absorbującego, skoro zareagowali na alarm dopiero teraz. Z kolei Dif Scaur odzyskał głos na tyle, żeby warknąć w pełnej bólu furii:
- Zamknąć go! Zamknąć go i zastrzelić! To niebezpieczne indywiduum powinno być odizolowane, a najlepiej zgładzone dla dobra galaktyki! To…
Brakiss dokładnie przyjrzał się Pekhratukhowi. Niezmiennie trzymany w pozycji poziomej, niczym zatrzymany w połowie ruchu, łypał i warczał dookoła z wściekłości, gniewu, oraz… żalu? Brakissa to zaintrygowało; znał Pekhratukha od niecałych dwóch lat, ale nigdy nie widział w nim takiego wulkanu emocji, takiej dzikiej furii. Teraz jego aura aż kipiała od bezradnego gniewu. To akurat rozumiał. Pekhratukh był po prostu wściekły, że nie udało mu się wykonać zadania, wściekły na siebie, na Brakissa, na Bel Iblisa, na Skywalkera… to wszystko było w jego sytuacji względnie normalne. Ale żal? Brakiss wysondował dokładniej uczucia lidera Death Commando Prime i ze zdziwieniem odkrył, że żywi on teraz ukrytą urazę do… Lorda Vadera.
I wtedy wszystko stało się dla Brakissa jasne.
Pekhratukh był Noghri, przewodził swojemu zespołowi. Ten zespół ufał mu i polegał na nim. Widział w nim wodza, oddałby za niego życie. Brakiss doskonale o tym wiedział; wystarczająco długo z nimi obcował, żeby znać posłuszeństwo, jakie wykazują Noghri względem swego przywódcy. Ten zaś zobowiązany jest dbać o swoją grupę i robić to, co dla niej najlepsze.
Pekhratukh bez wątpienia dał o swoje stado. Jednak jego wódz najwyraźniej nie dbał o niego. I to stąd ta uraza do Lorda Vadera.
Być może Noghri powinien wypowiedzieć posłuszeństwo swojemu panu?
Brakiss wyczuł, że zwątpienie w nieomylność wodza zdaje się u Pekhratukha rosnąć, urastając do rozmiarów równych nienawiści Noghriego do Jedi, Nowej Republiki, a w szczególności jego, Brakissa. Być może należało dać temu zwątpieniu szansę… i jednocześnie je wykorzystać.
Brakiss zorientował się, że Dif Scaur ciągle wrzeszczy na Pekhratukha. Bel Iblis sprawdzał puls jednego z leżących obok niego żołnierzy, a przez komlink wzywał kogoś ze skrzydła szpitalnego. Luke i reszta Jedi byli już o krok od sali, a tych kilku strażników, którzy wyszli z ataku lidera Death Commando Prime bez szwanku, właśnie ostrożnie do niego podchodzili, mierząc dokładnie z blasterów. Dif Scaur zaś ciągle krzyczał:
- Zamknąć go! Zabrać! Skazać na stryczek! Zapłaci mi za to! I żebym go już więcej nie widział!- zwrócił się do Bel Iblisa.- Panie admirale! Tego osobnika trzeba rozstrzelać i to natychmiast!
- Nie.- sprzeciwił się Brakiss, a wszyscy zebrani spojrzeli na niego zaskoczeni. Nawet w oczach Pekhratukha poza gniewem, nienawiścią i żalem pojawiła się iskierka zainteresowania.- On zna drogę do Centrali Executor’s Lair.- oświadczył były Ciemny Jedi, patrząc na Bel Iblisa.- Bez niego nikt z nas się tam nie dostanie i nawet Moc wiele tu nie pomoże.
Powinniśmy wziąć go ze sobą.
- Czy instynkty aby cię nie zawodzą?- spytał Llegh, kiedy obaj z Cyrylem wbiegali po schodach kilka pięter ponad departamentem sprawiedliwości.- Z tego, co słyszę, najwięcej dzieje się na dole!
- Czy naprawdę wierzysz, że ktoś taki siedziałby w centrum wydarzeń?- skontrował twi’lekański Wędrowny Protektor.
- Racja.- mruknął Glottalphib, odbezpieczając swój przerywacz fuzyjny.- To gdzie teraz jest?
- Wydaje mi się, że…tam.- rzekł Cyryl, wskazując na drzwi prowadzące do skrzydła szpitalnego. Krestchmar przełożył przerywacz w lewą łapę, a w drugą złapał detonator termiczny, Cyryl natomiast chwycił oba blastery BlasTech DH-23 i ostrożnie wszedł w korytarz centrum medycznego. Szli powoli w stronę oddziału operacyjnego, ignorując dziwnie przypatrujących im się lekarzy i pielęgniarzy, którzy chodzili korytarzem, jak gdyby nigdy nic. Cyryl napiął mięśnie, czując, że jego cel znajduje się za pobliskimi drzwiami, stanęli więc z Lleghem po obu stronach i, trzymając broń w pogotowiu, spojrzeli na siebie. Krestchmar niemo policzył do trzech po czym za pomocą silnego uderzenia w panel przy grodziach otworzył je i wparował do środka.
Ich oczom ukazał się strażnik w zakrwawionym mundurze, na którym już zaczęły się pojawiać skrzepy. Widocznie został postrzelony w pierwszych fazach ataku i właśnie dochodził do siebie w skrzydle szpitalnym. Na widok Llegha zerwał się jednak tak gwałtownie, jakby nigdy nie był ranny.
A może nie tyle na widok Llegha, co Cyryla.
- Ty!- syknął ów strażnik.- Czułem, że gdzieś tu jesteś… nie przepuściłbyś okazji!
- Chyba udało mi się namierzyć szpiega.- rzucił Cyryl, mierząc w strażnika z blasterów.- Widzę, że udało ci się wyprowadzić wszystkich w pole.
- Bo jestem w tym najlepszy.- warknął pozornie ranny żołnierz.- Lepszy nawet, niż ty!
- Nie sądzę.- mruknął z przekonaniem Cyryl, strzelając do człowieka w mundurze republikańskiego strażnika. Ten jednak uchylił się i rzucił w stronę Wędrownego Protektora, momentalnie… zmieniając wygląd? Llegh, który jak dotąd nie zdołał się połapać w sensie ich wypowiedzi, patrzył zdumiony, jak blasterowe błyskawice przenikają przez mięśnie strażnika, nie czyniąc mu większej szkody. Kiedy wylądował on na ziemi, Krestchmar spostrzegł, że jego twarz jest całkiem inna, a w miejscu, gdzie trafiły go strzały Cyryla, to jest na udzie i bicepsie, widniały szpary, jakby ciało wroga rozstąpiło się, by przepuścić blasterową błyskawicę…
Glottalphib był tak zaskoczony, że nie zdążył unieść swojego przerywacza fuzyjnego, żeby strzelić. Oto miał przed sobą doskonale wyszkolonego Shi’ido, prawdopodobnie starszego i potężniejszego od Cyryla. Z drugiej strony, Cyryl też młodzikiem nie był. A w tym momencie odrzucił blastery i rzucił się na przeciwnika, rozumiejąc, że bronią konwencjonalną niewiele mu zrobi.
W ciągu następnych sekund obaj Shi’ido zmieniali swoje oblicza, dostrajając się niejako do walki z przedstawicielem swojego gatunku. Nie byli przygotowani przez naturę do takiej sytuacji; należeli do raczej pokojowej rasy, a ewolucja najwyraźniej nie przewidziała, że dwa wyjątki od tej reguły mogą stanąć kiedyś przeciwko sobie. Tak więc teraz zdawali się dobierać odpowiednią postać, którą mogliby walczyć. Patrząc na wrogiego obcego, Lelgh przez sekundę widział u niego twarz… Herthana Melan’lyi!
I już wiedział, kto był osławionym szpiegiem Vadera. Wszystko stało się jasne.
Tymczasem Cyryl i Herthan rzucili się na siebie, zaplątując swoje ręce dookoła kończyn przeciwnika, wypuszczając kolejne wypustki ze swojego ciała, które miały uderzyć w tors czy inną część przeciwnika, jednak każda z takich macek była natychmiast wchłaniana przez oponenta. Llegh chciał przez chwilę odstrzelić Shi’ido udającego Melan’lyę, ale obaj przeciwnicy zaplątali już się w sobie tak bardzo, że nie było możliwości ich rozróżnienia. A wszystko przy akompaniamencie stęknięć i szurnięć, oraz strzyków przemieszczanych kości czy rozciągnięć mięśni. Krestchmar musiał z przerażeniem przyznać, że obie istoty z Lao Monu panują niemal nad każdym ścięgnem swojego ciała i przez to są ekstremalnie niebezpieczni, zarówno dla otoczenia, jak i dla siebie nawzajem. Ich plątanina ciał zmieniła się już w jednolitą papkę, na której podarte ubrania były tylko śmiesznym, groteskowym urozmaiceniem. Cały wydzielany przez nich zapach zniknął, zupełnie, jakby przeciwnicy przestali się koncentrować na wydzielaniu potu. Llegh nie miał bladego pojęcia, co z tym dalej zrobić.
- Llegh!- rozległo się wołanie z miejsca, gdzie jeszcze przed paroma minutami znajdowała się pacha Cyryla.- Mogę mu nie dać rady! Musisz nas zabić! Obu!
- Nie!- sprzeciwił się Glottalphib, krążąc dookoła masy ciał Shi’ido.- Musi być inny sposób, nie możesz zginąć!
- Nic tu nie pomożesz!- warknął Cyryl z przejęciem, jakie zupełnie do niego nie pasowało.- Czy myślisz, że jak zginę, to ty dasz mu radę!? Musisz zabić nas obu! To jedyna szansa!- Llegh spojrzał na papkę, potem na spoczywający u jego pasa detonator termiczny.- Szybciej!- ponaglał Cyryl, czując jego wahanie.- Ja go przytrzymam!
- Naprawdę chcesz się poświęcić?- upewnił się Llegh.
- A mam inne wyjście!?- rzucił Cyryl.- Na Moc, zróbże coś wreszcie! Bo jak…- urwał, bo jakaś macka, pewnie należąca do Herthana, zapchała miejsce, przez które mówił. Llegh natomiast patrzył jeszcze chwilę na bezkształtną, walczącą w sobie masę, nie wierząc ani przez chwilę w to, co się tu działo. W najstraszniejszych snach nie przypuszczał nawet, że będzie musiał zabić przyjaciela. Nie miał pojęcia, jak do tego doszło. Nie, myślał gorączkowo, to był jakiś absurd, jakiś koszmar! Nikt nie powinien nigdy stawać przed tak absurdalnymi decyzjami.
Może i nie powinien, ale czuł, że nie ma innego wyjścia.
To była wojna, a na wojnie nie ma łatwych decyzji.
Drżącą ręką Llehg wyważył detonator termiczny w dłoni. I pomyśleć, że teraz zostanie sam. Że jego ostatni przyjaciel zginie, i to z jego ręki. Przez chwilę miał nieodpartą chęć schowania ładunku i ucieczki; prostej ucieczki od odpowiedzialności. Został jednak. Był Wędrownym Protektorem.
Poprzez łzawiące lekko oczy dostrzegł szparę między ciałami obu Shi’ido, zbyt wąską, żeby wepchnąć tam detonator termiczny, jednak przy elastyczności ciał obu oponentów nie wątpił, że ładunek się zmieści. Ustawił więc zapalnik na dziesięć sekund od puszczenia przycisku detonatora i, drżącą łapą, wepchnął go w odpowiednie miejsce.
- Żegnaj, przyjacielu.- rzucił Glottalphib przez łzy w stronę tej części papki, która, jak sądził, jeszcze dwie minuty wcześniej była Cyrylem. Następnie wyszarpnął rękę z masy Shi’ido, a szpara zalała się, jakby z ulgą i wdzięcznością, a Lleghowi wydawało się, że słyszał pożegnalne, pełne ciepła, westchnienie.
A może mu się tylko zdawało?
Nie miał jednak czasu, żeby się nad tym zastanawiać. Wypadł z pomieszczenia i uderzeniem w panel zamknął drzwi, po czym ukrył się za jakimś przyrządem, i dopiero wtedy pozwolił sobie na pełen smutku jęk, jakim przedstawiciele jego rasy oddawali cześć poległym. Po chwili jęk przerodził się w syk, a syk przeszedł w wyplucie przez otwory nosowe szerokiego i jasnego strumienia ognia, które Glottalphib skierował w górę.
Wn sposób na Glottalu obiecywano zemstę zamordowanym towarzyszom.
W międzyczasie ściany zatrzęsły się od stłumionego wybuchu w jednym z pomieszczeń.
I nastała grobowa cisza.
OCENY UŻYTKOWNIKÓW:
Aby wystawić ocenę musisz się zalogować Wszystkie oceny Średnia: 9,57 Liczba: 23 |
|
ekhm2009-06-27 23:00:03
10/10
Bardzo mnie zaskoczyła prawdziwa tożsamość "Vadera".
Luke S2009-04-18 12:12:07
Można to kupić:D?
Rusis2006-09-14 14:57:35
Jak już wielokrotnie wspominałem Miśku, jako fanfic nie mogę postawić mneij niż 10/10 :)
Mam pewne zastzreżenia (no jasne.. ja zawsze musze się do czegoś pzryczepic :P ) ale o tym na żywo porozmawiamy :]
W każdym arzie gratuluję ukończenia trylogii, ukończenia w taki sposób, że kilka elementów wciągnęło mnie znacznie bardziej niż w innych częściach :)
jedi_marhefka2006-04-17 23:49:28
już ci to kiedyś napisałam: Misiek jesteś wielki!!! Oświecasz drogę początkującym fanom SW do jakich należę. No dobra może nie oświecasz. ale i tak twoje opowiadania są świetne. a cała "siedziba egzekutora" w szczególności. Dziękuję :o))))
Nadiru Radena2005-09-03 19:33:06
Ja tam wolę trzymać się chronologii... a jeżeli już miałbym pisać o tzw. "wielkich rzeczach", to tylko w czasach Starej Republiki.
Misiek2005-07-26 13:54:57
Co od dalszych części trylogii... chwilowo bym zastrzegł sobie prawo do pisania dalszego ciągu (jakkolwiek w chwili obecnej pisać go nie zamierzam, to nie wykluczam, że może kiedyś...)
Natomiast zachęcam wszystkich do pisania własnych wersji wydarzeń z 25 roku po Bitwie o Yavin. Ani "Siedziba Egzekutora", ani NEJ, nie są absolutnie jedyną opcją :-)
tja2005-07-16 20:14:22
super opowiadanie zajebiste
a może by tak zrobić fan film
chce zabytać autora czy mógłbym napisać 2 trylogi Exekutora czekam nie cierpliwie na odpowiedż
p.s Jak sie robi ojkładkę do książki
ocena 10
Alex Verse Naberrie2005-07-04 20:11:24
dłuuuuuugie i raczej wszystko dokładne wytłumaczone
Otas2005-06-27 14:32:57
Ooo... tak mało ludzi przeczytało tą ksiazke??? ... czy też tak jak ja musieliście troche ochłonąć?? :D
Piewszą rzeczą jaka mi przyszła na myśl po skończeniu ŚT było "Cholera... za wiele gorszych ksiażek musiałem zapłacić"!!! i nadal tak uważam. Książka jest naprawdę świetna... tym razem Misiek nauczony na błędach 2 poprzednich części nie zasypał czytelnika tysiącami szczegółów i informacji.... świetnie poprowadził fabułę, oraniczając ją tylko do kilku wątków lecz za to bardzo dobrze rozpisanych. Muszę przyznać żę historia "śniadolicego bohatera" bardzo mnie wciągła i praktycznie dopiero pod koniec książki domyśliłem się kto to jest :))
książke oceniam na 9,5/10 (na wszelki wypadek aby Misiek nie spoczął na laurach)... a że dziś mam dzień na zawyzaanie to daje 10/10
W sumie mam tylko jedno zastrzeżenie.... do korektorów!!! .. jeśli nawet ja znalazłem masę błędów i literówek, a czasem nawet braki całych wyrazów.. to naprawdę korekta źle sie spisała!!
Mistrz Fett2005-05-01 18:08:39
Jak dla mnie można opisać tą książkę krótko: DZIEŁO :)