Rozdział 19
„Chimera”, niszczyciel klasy Imperial, wraz z obstawą trzynastu innych, podobnych jednostek, sunął bezgłośnie przez pustkę przestrzeni kosmicznej w okolicach układu słonecznego, w którym znajdowała się stolica całego sektora Nilgaard, nosząca dość ekstrawagancką i oryginalną nazwę: Świat Żniwiarza. Dlaczego i kto to wymyślił, albo jak doszło do wprowadzenia tego pojęcia do atlasów galaktycznych, nie wiadomo. Admirał Pellaeon, Głównodowodzący Siłami Zbrojnymi był natomiast pewien, że ta planeta jest kluczem do dominacji nad tym rejonem przestworzy.
A więc i miejscem, które należy najmocniej ufortyfikować, w przygotowaniu na agresję ze strony Kira Kanosa i podległych mu sił.
Pellaeon, stojąc przed iluminatorem swojej prywatnej kajuty audiencyjnej i wpatrując się w majaczącą daleko planetę, nie większą, niż wbita w czerń kosmosu białą szpilka, nie mógł się pozbyć złych przeczuć. Czternaście niszczycieli, wspomaganych przez dziesięć fregat klasy Lancer, trzy pancerniki Dreadnaught i dwa Carracki, nie było siłą, która miałaby powstrzymać zmasowany atak agresorów z Executor’s Lair, wspieranych przez prywatne floty lordów Senexa, Juvexa i D’Asty. Zwłaszcza, że według danych Imperialnego Wywiadu, potwierdzonych przez agentów Nowej Republiki i organizację Talona Karrde’a, Kir Kanos dysponował flotą, liczącą sobie ponad dwa razy więcej okrętów. I nawet dwa zespoły uderzeniowe oraz niewielki szwadron operacyjny, które przysłano mu na pomoc, mogły okazać się niewystarczające.
Było też jeszcze coś. Stolica sektora Nilgaard nosiła nazwę: Świat Żniwiarza. Ktokolwiek ją wymyślił, musiał mieć przewrotne poczucie humoru. Być może to przypadek, ale jedyny gwiezdny superniszczyciel, jakim dane było Pellaeonowi dowodzić, ochrzczono jako „Żniwiarza”.
A strata tego okrętu była jedną z jego najpoważniejszych klęsk.
Admirał westchnął, odwracając się powoli od iluminatora. Poza dwoma szturmowcami, pilnującymi drzwi do sali audiencyjnej, w której się znajdował, czekało jeszcze dwóch, siedzących przy stole oficerów sztabowych, przeglądających aktualnie jakieś raporty, i trzech dowódców liniowych Nowej Republiki, konsultujących coś pomiędzy sobą. Wszyscy zastanawiali się, jaką taktykę obrać, by w miarę skutecznie i efektywnie przeciwstawić się najazdowi. Było jasne, że sektor Nilgaard jest kluczowy w tym momencie dla obu frakcji, gdyż tworzy wraz z zajętymi już przez Executor’s Lair Meridianem i Antemeridianem swego rodzaju trójkąt, z którego można ekspansywnie rozszerzać dominację na pasie między Środkowymi a Zewnętrznymi Odległymi Rubieżami. A, co za tym idzie, skutecznie uniemożliwią wszelkie interwencje wojsk po obu stronach tego pasa, na terytoriach należących do Nowej Republiki.
Ale aby zapewnić sobie zaplecze dla takiej ekspansji, musieli zająć Nilgaard.
Jeden z oficerów Nowej Republiki, który przybył na czele flotylli z uprawnieniami jej dowódcy, nie brał jednak udziału w naradach swoich podwładnych. Istota ta, mężczyzna rasy Glottalphib w kombinezonie Wędrownego Protektora z pagonami komandora, przechadzała się po pomieszczeniu z dość nieciekawym wyrazem twarzy, niepewnie wpatrując się w ziemię. Pellaeon widział go jak dotąd tylko raz, na zebraniu po zwycięskiej Bitwie o Exaphi, i z tego, co ustalił, Glottalphib ten walczył u boku Mirith Sinn podczas obrony generatora pola. Wtedy jednak nie był on oficerem Nowej Republiki… a może admirał się mylił?
Mirith Sinn…
Obecność Glottalphiba zaskoczyła Pellaeona, i to, trzeba przyznać, negatywnie. Miał nadzieję, że ramię w ramię z Mirith Sinn będzie mu łatwiej zmierzyć się z Kirem Kanosem; wszak oboje nie mieli najmniejszej ochoty na konfrontację z nim. Uczucie, jakim komandor Sinn darzyła Gwardzistę, było rzeczą powszechnie wiadomą, a Pellaeon… cóż, Pellaeon nie chciał po raz kolejny stawać do walki z synem Imperium. Zwłaszcza, że był on wiernym i oddanym zwolennikiem Nowego Ładu. Co innego walka ze zdrajcą. Ale Kir Kanos…
A tutaj zamiast Mirith Sinn, która ponoć zginęła w zamachu na Bel Iblisa, przybył jakiś Glottalphib.
I najwyraźniej „Chimera” była ostatnim miejscem, w którym by chciał być.
Pellaeon nie znał się na fizjonomii Glottalphibów, ani nigdy nie miał okazji rozpracować mimiki żadnego z nich, ale to, co odczytywał z twarzy tego konkretnego osobnika, wskazywało, że albo jest zagubiony, albo zamyślony. Jeśli był zagubiony, to oznaczało, że jest po prostu nieodpowiednią osobą na nieodpowiednim miejscu, dlatego admirał wolał założyć, że raczej stara się w ciszy i skupieniu rozpracować Kanosa i wymyślić najskuteczniejszą taktykę przeciwko niemu. Niby dość karkołomne zadanie bez raportów Wywiadu czy danych Floty, ale z drugiej strony zdolni dowódcy z reguły stawiali przede wszystkim na swój intelekt i własny tok rozumowania.
Wypadałoby więc sprawdzić, do czego doprowadziły Glottalphiba jego przemyślenia.
- Wysnuł pan jakieś wnioski, komandorze Krestchmar?- spytał Pellaeon, podchodząc do Wędrownego Protektora.
- Eee… z czego?- zdziwił się Llegh po chwili, jakby wyrywając się z jakiegoś otępienia.
- Z ogólnej sytuacji, komandorze.- odparł Pellaeon, krzywiąc się w duchu; więc jednak Krestchmar był zagubiony w tym wszystkim. Kogo ta Nowa Republika mi przysłała?
- No cóż…- zaczął Llegh, szukając słów. Ciągle jeszcze nie mógł przyzwyczaić się do nowej sytuacji.- Otwarta konfrontacja z pewnością zakończyłaby się masakrą.
- To oczywiste.- mruknął Pellaeon z lekkim przekąsem.- Problem polega na tym, że nie mamy pojęcia ani gdzie jego siły uderzą, ani jak je rozproszyć.
- Myślę… myślę, że gdyby pan o tym nie wiedział, nie wydałby pan rozkazu ufortyfikowania Świata Żniwiarza.- powiedział powoli Llegh, podchodząc do iluminatora.- To w końcu stolica sektora i stanowi klucz do administracyjnego zarządzania pozostałymi planetami.
- Tak, ale nie jest to jedyna droga do zajęcia Nilgaard.- zauważył Pellaeon.- Kanos może pozajmować wszystkie pozostałe układy i tylko zablokować Świat Żniwiarza, żeby mieć kontrolę nad sektorem i działać dalej.
- Ale to potrwa.- odparł Llegh.- A Kanos chyba musi myśleć w kategoriach natychmiastowych zwycięstw.
- My też musimy.- odbił piłeczkę admirał.- A ja nie mam ochoty tracić ludzi i okrętów, by rozciągnąć osłonę na cały sektor i rozproszyć nadmiernie siłę ognia. Musimy odkryć klucz, którym posługuje się Kanos przy doborze celów ataków.
- Musi myśleć w kategoriach natychmiastowych zwycięstw.- powtórzył Krestchmar w zamyśleniu.- Świat Żniwiarza leży na przecięciu dwóch głównych szlaków nadprzestrzennych, ale nie są to jedyne szlaki.
- Nie wiem, czy korzystniej dla niego będzie zdobywać planety leżące wzdłuż szlaków, czy rozciągnąć siły na odleglejsze światy, ale za to posiadające słabsze fortyfikacje.- odparł oschle Pellaeon.- Na szlakach operują całkiem spore służby ochrony sektora.
- Ale nie są to siły, które dałyby radę jego flocie.- zaoponował Llegh.- Jeżeli Kanos zechce zastosować sprawdzoną metodę i skupić wszystkie siły na jednym szlaku…
- Wtedy popełni taktyczne samobójstwo.- przerwał mu admirał.- Nikt nie zajmuje szybko żadnego terytorium, jeśli nie rozciąga swoich sił! Najpierw uderza się w kluczowe, newralgiczne struktury na wrogim terytorium, żeby potem z nich przeprowadzić ofensywę na mniej znaczące rejony!
- Nie… to nie jest w stylu Executor’s Lair.- powiedział niepewnie Llegh.
- Przecież już mówiłem, że inne pomysły są absurdalne i nieskuteczne!- rzucił Pellaeon.
- Nie, nie o tym mówię.- rzekł zamyślony Krestchmar. Przygnębienie i poczucie zagubienia nie pozwalało mu na szybkie i klarowne myślenie, ale starał się jakoś to przezwyciężyć. Na początek usiłował sobie przypomnieć wszystkie spotkania z agentami Executor’s Lair. Exaphi, bezbronna, rolnicza planeta, zaatakowana przez flotą tak ogromną, że aż trudno to sobie wyobrazić… Drogdon Kitro, niczego niespodziewający się Wędrowny Protektor, zastrzelony przez diabolicznego Maareka Stele’a… Kir Kanos, uderzający bez litości w pozbawioną obrony lukę w fortyfikacjach generatora… Bron’til, nie uważany przez nikogo za zdolny do jakiejkolwiek obrony, został całkowicie spacyfikowany… - Nie, panie admirale.- mówił dalej Llegh.- Myślałem o czym innym. Może mi pan wierzyć albo nie, ale oni będą atakować słabych!
- Bardzo możliwe…- Pellaeon zdawał się jakby ochłonąć.- Tylko nie wiem, czy cokolwiek im z tego przyjdzie.
- Nawet jeśli nie, nie możemy przeoczyć takiej ewentualności.- powiedział Glottalphib.- A jeśli tak, naszym obowiązkiem jest bronić ludzi, którym Kanos mógłby zagrozić.
- To człowiek honoru.- zaoponował Pellaeon.- Nie sądzę, żeby odnajdywał jakiś cel w mordowaniu cywilów.
- Kanos może nie.- Llegh przypomniał sobie informację o Belkadanie.- Ale niech pan nie zapomina, że jest teraz częścią Executor’s Lair. Słyszał pan o Adumarze, prawda? Executor’s Lair nie oszczędza nikogo!
- Pełna gotowość! To nie są ćwiczenia! Nie mamy wiele czasu!- krzyczał Lando Calrissian przez komunikator, siedząc w fotelu admiralskim na pokładzie superniszczyciela „Lusankya”. Przed iluminatorem właśnie śmignęła eskadra A-Wingów, goniąc dwie formacje myśliwców typu E, a po bokach monstrualnego okrętu sunęły cztery pancerniki typu Dreadnaught, stanowiące jego osłonę. Gdzieś w oddali na pozycje do skoku ustawiała się jakaś kanonierka Skipray, wchodząca w skład osłony któregoś z mniejszych okrętów, a w tle majaczyło kilka krążowników MC-90 i jeden Majestic. Lando rzucił okiem na ekran taktyczny; dookoła „Lusankyi” zgromadziła się połowa republikańskich sił, jakie zgromadzono nad Commenorem. Pozostałe okręty zbierały się wokół „Guardiana”, drugiego superniszczyciela, który ostatnio przybył do punktu zbornego, i miał być dowodzony przez generała Wedge’a Antillesa. W jego towarzystwie dryfowały również dwa inne statki obcej konstrukcji, każdy miał ponad dziesięć kilometrów długości i potężne silniki, zarówno podświetlne, jak i nadświetlne. Trzecią grupą uderzeniową miały być sześćdziesiąt trzy Battle Dragony księcia Isoldera.
Wszystkie te okręty zajmowały właśnie pozycje po zewnętrznej stronie planety, skąd miały skoczyć przez nadprzestrzeń w kierunku układu Corelli. Mobilizacja była zakończona.
Jednak kiedy flota miała już wskakiwać w nadprzestrzeń, Lando otrzymał informację od admirała Bel Iblisa, według którego Commenor był następnym celem Pogromcy Słońc.
A bez względu na ryzyko flota Nowej Republiki nie mogła opuścić świata w potrzebie. Dlatego generał Calrissian wydał natychmiastowy rozkaz pełnej gotowości bojowej i przygotowania się na przybycie Pogromcy Słońc. Flota miała powstrzymać mały, choć śmiercionośny stateczek tak długo, jak tylko się da. I chociaż Lando nie miał bladego pojęcia, w jaki sposób mają tego dokonać, a Wedge, jak tylko przybył, powiedział wprost, że to czyste szaleństwo, było oczywiste, że musieli to zrobić. Po prostu musieli.
Poza tym admirał Bel Iblis zapewnił ich, że w walce z Pogromcą Słońc nie będą osamotnieni. Przyśle im coś, co będzie w stanie im pomóc.
Tylko, że ta tajemnicza broń jak dotąd jeszcze nie przybyła, a żołnierze denerwowali się coraz bardziej, i to mimo dwóch gigantycznych statków-robotów, z Vuffi Raa na czele, które ostatnio przybyły.
Pogromca Słońc był coraz bliżej.
A oni mogli tylko czekać.
- Mistrzu, ten cały pośpiech i mobilizacja… przypominają mi się dawne czasy.- zapiszczał ktoś za jego plecami. Lando odwrócił się i spojrzał łagodnie w czerwone oko małego Vuffi Raa. A raczej w dwoje czerwonych oczu, bo Vuffi Raa nie był sam; przybył wraz z robotem, który śmiało mógłby zostać uznany za jego brata bliźniaka. Właściwie byli tak identyczni, że gdyby nie fakt, iż drugi droid mało mówił i był bardziej zachowawczy, Lando nie wiedziałby, do kogo mówić.
Towarzysz Vuffi Raa przedstawił się jako Trzy Tysiące Czterysta Pięćdziesiąty Siódmy. Z tego, co Lando zdołał się dowiedzieć, droid, który stał przed nim, był jedynie wysłannikiem większego bytu, którym w praktyce miał być dziesięciokilometrowy okręt towarzyszący „Guardianowi”. A właściwie nie tyle wysłannikiem, co swego rodzaju manifestacją, zdalnie sterowaną przez swego stwórcę.
- A wiec Trzy Tysiące Czterysta Pięćdziesiąty Siódmy to tylko atrapa?- spytał się w pewnym momencie Calrissian.
- Nie do końca.- odparł piskliwie Vuffi Raa.- Ten droid nie ma nazwy, jest zdalnie sterowany, żeby ułatwić wam, ludziom, kontakt z naszą rasą. Trzy Tysiące Czterysta Pięćdziesiąty Siódmy…- robot wskazał jedną ze swoich macek na iluminator.-…to to, co widzisz w przestrzeni.
Lando przypomniał sobie, jakie wrażenie zrobił na nim dziesięciokilometrowy, mechaniczny stwór. Podobnie zresztą, jak wtedy, w Gwiazdogrocie ThonBoka, kiedy zobaczył kilka tysięcy takich cybernetycznych obcych. Myślał, że od tej pory widział już wystarczająco wiele, Gwiazdę Śmierci, Stację Centerpoint, „Oko Palpatine’a”… ale ogromne, podobne do okrętów, istoty ciągle robiły na nim wrażenie.
- Czyli ty też nie jesteś już droidem?- upewnił się Lando.
- Nie, mistrzu.- odparł Vuffi Raa.- Moje prawdziwe „ja” dryfuje w przestrzeni, obok mojego brata… nasi rodzice przebudowali mnie i powiększyli, bym był bardziej podobny do nich. Nawet to imię, którym się do mnie zwracasz, już nie jest aktualne.
- Czyli jak mam się do ciebie zwracać?
- Moje dawne imię znaczyło Tysiąc Sto Trzydziesty Ósmy, i przyjęło się w taki sposób nazywać dorosłych przedstawicieli mojej rasy.- rzekł robot z nutką dumy.- Ale jeśli ci wygodniej, możesz do mnie mówić po staremu, mistrzu.- zapiszczał.- Bardzo dobrze wspominam czasy, kiedy zwracano się do mnie: Vuffi Raa.
- No więc dobrze, Vuffi Raa.- westchnął Calrissian.- A co się stało z twoimi rodzicami, Pierwszym i Drugim? I co was do mnie sprowadza?
- Śmierć, mistrzu.- Lando odniósł nieodparte wrażenie, że robot zadrżał, wymawiając to słowo.- Śmierć i permanentny terror, taki sam, jaki czułem, służąc Imperium. Niepewność jutra…
- Do rzeczy.- przerwał mu Calrissian. Nie miał czasu na piękne, rozbudowane wypowiedzi małego droida.
- Executor’s Lair zabiło moją rodzinę.- rzekł Vuffi Raa płaczliwie, ponownie drżąc.- Znaleźli nas dzięki probotom, jakich używało Imperium… ich flota zaskoczyła nas, kiedy zbieraliśmy się na coroczny zlot mojej rasy… mieli działo, które niszczyło nas jednym strzałem! I okręt, większy nawet od nas! Zanim zdołaliśmy zareagować… zaczęli strzelać! Bez ostrzeżenia, bez jakiegokolwiek słowa… od razu po wyjściu z nadprzestrzeni… najpierw w naszych najstarszych… potem w młodszych… a eksplozje jednych pochłaniały kolejnych… tylko trzynastu naszych zdołało uciec z tej masakry…
- A wasza broń? Promienie odbijające lasery?- upewnił się Lando.- Były nieskuteczne?
- Może w większej liczbie bylibyśmy w stanie odeprzeć ten superlaser… ale nie mieliśmy czasu się zorganizować.- wtrącił robot numer 3457.- Zanim zdążyliśmy ochłonąć, z trzech tysięcy zostało niecałe pięćset. Część zniszczyły lasery Executor’s Lair, ale większość poległa po zderzeniach z odłamkami i resztkami naszych rodzin… to było straszne.
- Tak, a winę za to ponosi Executor’s Lair!- syknął Vuffi Raa, a Lando odniósł wrażenie, że fotoreceptor droida pociemniał, przyćmiony gniewem.- Długo szukaliśmy sprawców. Dopiero, kiedy ujawnili się oni nad Roon, postanowiliśmy zadziałać. Wiedzieliśmy jednak, że sami nie damy rady i potrzebujemy sojuszników. Już wiesz, czemu cię szukaliśmy, mistrzu.
- Nie nazywaj mnie mistrzem.- przypomniał Lando, czując się, jak za dawnych, dobrych czasów. On i Vuffi Raa… znów razem.
Teraz jednak nie miał zbyt wiele czasu na sentymentalne wspomnienia. Czekali na Pogromcę Słońc, w napięciu, które udzielało się wszystkim obecnym w układzie Commenoru. Wedge wydał nawet rozkaz ewakuacji planety, chociaż zdawał sobie sprawę, że w razie katastrofy wielu jej mieszkańców zginie. Nie mógł jednak siedzieć bezczynnie. Musiał coś zrobić.
Przy okazji odnosił nieodparte wrażenie, iż Vuffi Raa i jego brat również mieli nieciekawe miny. Owszem, zadeklarowali swoją pomoc w walce z Executor’s Lair, co nawiasem mówiąc bardzo korzystnie wpłynęło na morale żołnierzy, ale informacja o Pogromcy Słońc zbliżającym się do systemu zadziałała dokładnie w przeciwnym kierunku. Nastroje we Flocie, od pojawienia się cybernetycznych statków dające się określić jako przyzwoite, obecnie spadły na łeb, na szyję. A fakt, że wszystkie okręty Floty musiały zostać w układzie Commenora, chociażby po to, by bronić cywilów, także zrobił swoje. Morale były niskie, jak nigdy dotąd.
Chociaż decyzja o pozostaniu była szalona z taktycznego punktu widzenia, Lando wiedział, że nie ma innego wyjścia. Rozmawiając z Bel Iblisem czuł, że admirał ma jakiś plan, coś, dzięki czemu Flota Nowej Republiki i planeta Commenor nie muszą obawiać się Pogromcy Słońc.Tym niemniej jednak mają oni pozostać w systemie i za wszelką cenę starać się przechwycić superbroń Executor’s Lair. A przynajmniej do czasu przybycia zapowiadanej przez Bel Iblisa odsieczy.
Kolejna dyrektywa, o której mówił rozkaz Głównodowodzącego, mówiła, że zaraz po zneutralizowaniu zagrożenia ze strony Pogromcy Słońc wszystkie statki mają ruszyć bezpośrednio na Corellię. Łatwo powiedzieć. Skok tak dużej floty musi być skrupulatnie obliczony i przygotowany. Okręty mogłyby oczywiście wejść w nadprzestrzeń luźniejszą formacją, jednak potem musieliby dokonywać żmudnych i czasochłonnych korekt i obliczeń.
A na to nie było czasu. Im dłużej Flota Nowej Republiki zwlekała z kontrofensywą, tym więcej Executor’s Lair zbierało żniwa strachu i terroru, jakim przykryło galaktykę. Poza tym pojawiało się ryzyko, że admirał Morck rozszerzy ekspansję na sąsiednie układy; z logistycznego punktu widzenia powinien tak zrobić, żeby zapewnić sobie zaplecze zaopatrzeniowe. Dlatego zanim będzie do tego przygotowany, trzeba uderzyć na Corellię i pozbawić go całej siłi militarnej, jaką zgromadził.
Tym niemniej Flota Nowej Republiki, zebrana nad Commenorem, nie mogła pod żadnym pozorem opuścić układu. Lando niemal czuł narastające napięcie; coś wisiało w powietrzu, a on nie miał innego wyjścia, jak tylko czekać na Pogromcę Słońc.
- Panie generale!- odezwał się oficer wachtowy, bezskutecznie starając się ukryć podenerwowanie.- Mamy odczyty z wektora sześćdziesiąt osiem na sto piętnaście! Pojawił się tam niewielki statek, odpowiadający charakterystyce Pogromcy Słońc!
- Wszystkie jednostki, ognia z każdego działa, jakie mamy!- polecił Calrissian czując, jak na czoło wstępują mu krople potu. Nie wierzył, że uda im się zatrzymać Pogromcę, ale musiał spróbować.- I przygotujcie promienie ściągające! Musimy spowolnić to gówno, zanim będzie za późno! Wykonać!
- Tak jest, sir.
Lando westchnął, po czym wstał z fotela i zaczął nerwowo przechadzać się po mostku. Vuffi Raa i jego brat w pełnej napięcia ciszy śledzili każdy jego krok.
Zaczęło się.
Wedge Antilles biegł właśnie w stronę mostka, skręcając co jakiś czas i przeskakując nad małymi, ale pałętającymi się wszędzie droidami typu MSE-6. Zdawał sobie sprawę, że, chociaż gnał, ile sił w nogach, i nie zawracał sobie głowy odpowiadaniem na saluty podwładnych, trochę czasu upłynie, zanim dotrze na mostek ośmiokilometrowego superniszczyciela, na którym przebywał. Swoją drogą niewielu żołnierzy mu salutowało; właściwie wszyscy, których spotykał po drodze, biegli gdzieś tak samo, jak on. Cały okręt był w stanie nagłej mobilizacji. Wszystko przez ogłoszony nagle alarm, który mógł znaczyć tylko jedno.
Pogromca Słońc przybył do układu Commenor.
Wedge był od początku przeciwny decyzji admirała Bel Iblisa i generała Calrissiana o pozostaniu w układzie. Rozumiał co prawda, że taki jest wymóg polityczny i że Senat nie wybaczy Głównodowodzącemu, jeśli opuści planetę w potrzebie, ale jego zmysł taktyczny nie pozwalał mu zgadzać się z tym posunięciem. Admirał co prawda zapewniał, że przyśle coś, co pozwoli im uporać się z groźną superbronią Vadera, jednak tego cudownego środka nikt dotąd nie widział, a Pogromca już rozpoczął atak. Okręty grup uderzeniowych Calrissiana, Isoldera i jego, Antillesa, musiały więc go powstrzymać. Choćby wydawało się to najbardziej absurdalnym pomysłem w historii wojskowości.
Z drugiej strony, Commenor był punktem wyjścia do precyzyjnego ataku na Corellię i ponowna koordynacja uderzenia z inego miejsca zajęłoby bardzo wiele cennego czasu. A na to z całą pewnością nie mogli sobie pozwolić, poza tym opuszczenie przez Flotę Commenoru byłoby samobójstwem politycznym Bel Iblisa. Nikt nie zostawiłby na nim suchej nitki.
Tylko czy warto ryzykować Flotę, żeby wyprowadzić precyzyjny atak na system okupowany przez Executor’s Lair?
Wedge nie potrafiłby podjąć decyzji. Przynajmniej nie teraz. Wiedział jednak, że względy polityczne, którymi kierował się Głównodowodzący, ograniczyły wybór do minimum.
Było jeszcze coś. Antilles znał Bel Iblisa bardzo długo i czuł, że były senator za punkt honoru postawił sobie wyzwolenie Corelli. Może to był przejaw patriotyzmu, a może zmysłu politycznego, ale zwrócenie Corellianom wolności stało się priorytetem dla niego i dla całej Floty. On i generał Goolcz zrobili wszystko, co możliwe, aby atak na zajęty przez Vadera system przyspieszyć. Właściwie to Antilles doskonale to rozumiał. Sam czuł coś takiego, kiedy myślał o kontrofensywie w układzie Corelli; miał wrażenie, że puls mu przyspiesza, a serce rośnie. Zresztą Wedge zauważył to również u innych żołnierzy czy pilotów, pochodzących z Corelli. Nawet Myn Donos z Eskadry Łotrów wydawał się być bardziej zdeterminowany, niż zwykle. Antilles rozmawiał o tym z Tycho, którego szwadron przybył na „Guardiana” całkiem niedawno, po misji na Bilbringi, i obaj panowie zgodzili się, że zapał Donosa wynika z czegoś więcej, niż chęci dokopania sługusom Vadera. To było to, co czuł sam Wedge, co czuł Bel Iblis, co zapewne odczuwali również Han Solo i Corran Horn, którzy z całą pewnością wzięliby udział w wyzwoleniu Corelli, gdyby nie musieli zmagać się z innymi problemami. A dlaczego?
Bo było coś w tej planecie, co nie pozwalało myśleć o niej obojętnie.
W końcu Antilles wpadł zziajany do pomieszczenia taktycznego, które znajdowało się kilkanaście poziomów poniżej mostka i jakieś pół kilometra bliżej śródokręcia. Nie było to oczywiście to samo, co dowodzenie bezpośrednio z mostka, ale Wedge musiał wziąć sprawy w swoje ręce jak najszybciej i ruszyć flotę do akcji. Nie miał więc czasu na wspinanie się na mostek, skoro mógł dowodzić również z pomieszczenia taktycznego. A w tym momencie liczyła się każda chwila.
- Wszystkie grupy uderzeniowe, tu generał Wedge Antilles! Meldować gotowość bojową!- rozkazał przez komlink, jak tylko go dopadł. W pomieszczeniu znajdowało się kilku oficerów sztabowych, nadzorujących uaktualnianie map taktycznych i odbieranie informacji z mostka. Przy konsolecie komunikacyjnej siedziało kilku łącznościowców różnych ras, rejestrujących raporty od wszystkich statków, które wchodziły w skład flotylli „Guardiana”. Jedynie dwie monstrualne konstrukcje obcych, z których jeden był rzekomo przyjacielem Lando, nie otrzymywały poleceń od Wedge’a, ale i one najwyraźniej dostosowywały się do działań jego okrętów. Gdzieś pod ścianą siedział jeden z pilotów, zapewne kwatermistrz skrzydeł myśliwskich superniszczyciela, który co jakiś czas wstukiwał polecenia w klawiaturę swojego terminala i mówił coś drżącym głosem przez komunikator.
- Panie generale, wachtowy donosi, że Pogromca Słońc przesuwa się na pozycję do strzału w gwiazdę Commenoru!- zameldował jeden z taktyków.- Flotylla księcia Isoldera zajmuje pozycje na jego drodze, „Lusankya” i jej okręty podchodzą pod kątem stu dwudziestu stopni względem Hapan!
- Wykonać założenia taktyczne!- rozkazał Antilles. Lando i Isolder stosowali się do naprędce ustalonej strategii, jaką wymyślili na tę okazję. Wszystkie okręty zmieniały teraz swoje położenie, dostosowując je do sytuacji w układzie, ale nie odchodziły za daleko od wektorów skoku. Miało to zapewnić Flocie możliwość ucieczki, gdyby Pogromca Słońc jednak wystrzelił.- Niech krążowniki Mon Calamari wysunął się na czoło i złapią Pogromcę promieniami ściągającymi! Może go spowolnią!- albo zatrzymają, dodał w duchu.
- Sir, wszystkie myśliwce w hangarach.- rzucił kwatermistrz. Wedge dopiero teraz zdał sobie sprawę, że był bardzo młody, a akcent sugerował pochodzenie z Corelli.- Czy to aby rozsądne? Może gdybyśmy zaatakowali pełną siłą…
- Na nic by się to nie zdało.- przerwał mu Antilles.- Pogromca Słońc jest niezniszczalny. A nasze maszyny przeszkadzałyby tylko operatorom promieni ściągających.
- Jeden z obcych okrętów rozpoczął ostrzał!- rzucił któryś z oficerów sztabowych z lekkim niedowierzaniem.- Ale pruje! Ma więcej broni, niż…
Wedge już go nie słuchał; uśmiechając się w duchu, uciekł myślami do monstrualnych konstrukcji, które przybyły, by razem z Nową Republiką, ramię w ramię, walczyć przeciwko Executor’s Lair. Ten, który właśnie rozpoczął kanonadę, musiał być pewnie numerem 3457. tylko on był bowiem uzbrojony w standardową broń laserową i turbolaserową, oraz wyrzutnie rakiet i torped. Drugi okręt, który Lando nazywał Vuffim Raa, dysponował tylko standardowym uzbrojeniem swojej rasy, mianowicie laserami wysyłającymi fotony o przeciwnej polaryzacji. Same w sobie nie robiły niczemu żadnej szkody, jednak mogły odbijać promienie tradycyjnych laserów, jeśli tylko spotkały je na swojej trajektorii. Były też równie silne, jak działa jonowe, jeśli chodzi o neutralizację tarcz statków.
Podobno z ocalałych mechanicznych stworów tylko Trzy Tysiące Czterysta Pięćdziesiąty Siódmy został uzbrojony w rodzaj broni, jakim włada reszta galaktyki. Obcy uznali, że więcej nie trzeba; w gruncie rzeczy byli bardzo pokojową mechaniczną rasą.
I to się przyczyniło do ich zguby.
- Sir, Pogromca wymyka się z zasięgu naszych promieni ściągających! Zaraz będzie gotów do strzału!- zameldował łącznościowiec z przerażeniem,
- Pełna moc!- warknął Wedge. Plan planem, ale nie mógł pozwolić superbroni tak po prostu wystrzelić. To co, że 3457 i dziesiątki innych okrętów przykrywały ogniem niewielkiego Pogromcę Słońc; był na to niewrażliwy i, co więcej, zdawał się być niepowstrzymany. Ilekroć wchodził w zasięg promienia ściągającego, natychmiast go unikał. Właściwie nic dziwnego; gdyby on, Wedge, był niezniszczalny i musiał przejmować się tylko nielicznymi promieniami ściągającymi, też pewnie dawałby radę ich unikać.- Nie bać się zejść z wektorów skoku! Powstrzymać Pogromcę Słońc za wszelką cenę!- wiedział, że nie było to do końca zgodne z planem, ale Lando i Isolder na pewno zrozumieją. Nie może zostawić mieszkańców Commenoru na pewną śmierć.
- Czy to rozsądne, sir?- spytał młody kwatermistrz drżącym głosem.- Nasi mogą zginąć…
Wedge podszedł do niego i spojrzał mu głęboko w oczy. Chłopak wyraźnie się bał. I to nie tylko Pogromcy Słońc i tego, że mogą zginąć inni żołnierze Floty, ale przede wszystkim był sparaliżowany strachem o siebie. Wedge wielokrotnie był świadkiem takich sytuacji, kiedy to niezaprawiony w bojach pilot po raz pierwszy staje do walki z realnym zagrożeniem. Wtedy połowa jego uwagi mimowolnie poświęcona jest wyszukiwaniu możliwości ucieczki, schronienia się. Trudno było się temu dziwić; to naturalny instynkt. Dlatego uczono żołnierzy, że mogą polegać na swoich odruchach, natomiast powinni tłumić emocje, kiedy są na polu bitwy.
Ten tutaj jednak bał się nie tylko obecnego, realnego przeciwnika. Wedge mógł się założyć, że trząsł się ze strachu na myśl o kontrofensywie w układzie Corelli. Kompletny brak dyscypliny, pomyślał z dezaprobatą, jednak wtedy jeszcze raz spojrzał na kwatermistrza. Był młody, miał może dziewiętnaście lat, bitwę to widział z bliska pewnie tylko na holofilmach. Czy można było go winić za to, że boi się walczyć w bitwie, z której na pewno wielu żołnierzy nie wróci?
- Zanosi się na wielki bój, synu.- powiedział w końcu Wedge.- Widzę, że nie jesteś mentalnie przygotowany. Jeśli naprawdę się boisz stanąć do walki, możesz odejść. Odlecieć. Nikt nie będzie cię za to winił.
Młody kwatermistrz patrzył przez chwilę zaskoczony na generała, jakby szukając podstępu w jego słowach. Potem, kiedy nie dostrzegł żadnego ukrytego fortelu w łagodnej, pełnej troski twarzy Wedge,a opuścił wzrok, jakby zastanawiając się czy aby nie skorzystać z tej propozycji. Antilles cały czas przypatrywał mu się w milczeniu.
- Nie, panie generalne.- kwatermistrz uniósł wzrok i zacisnął pięści. Ciągle się bał, ale zdawał się nie być już sparaliżowany tym strachem. Na jego twarz wstąpiła determinacja.- Corellia jest też moją ojczystą planetą. Będę walczyć.
- Cieszę się.- Wedge poklepał go po ramieniu, po czym przyjął postawę zasadniczą.- A teraz wróć do obowiązków! Jesteśmy w samym centrum walki!
- Tak jest, sir!
- Panie generale!- zawołał jeden z oficerów sztabowych.- Pogromca Słońc za kilka sekund osiągnie dogodna pozycję do strzału!
Niech to szlag, pomyślał Antilles z przerażeniem, licząc teraz tylko na cud. Było za późno, żeby wycofać jego okręty, a przynajmniej część z nich. Niech Moc ma nas w swojej opiece, pomyślał.
- Ostrzelajcie go wszystkim, co macie!- rozkazał.- Musimy dać mieszkańcom Commenoru czas na ucieczkę!- przerwał na chwilę, po czym dodał cicho:- Dowodzenie wami to był prawdziwy zaszczyt.
- Sir, Pogromca wystrzelił pocisk!- zameldował sztabowy.
- Panie generale! Nowy obiekt na wektorze czterdzieści trzy na szesnaście!- zawołał nagle inny oficer. Wedge spojrzał na ekran taktyczny i na chwilę w jego sercu znów zagościła nadzieja.
Po chwili jednak jej miejsce zajęło zdumienie, wymieszane z przerażeniem.
Wiedział, że Bel Iblis i Goolcz wysłali mu na pomoc coś, co miało przeciwstawić się Pogromcy Słońc. Nie spodziewał się jednak, że sięgną po takie środki. Środki niemal ostateczne. To było bardziej zaskakujące i przerażające, niż Devastator, który pojawił się nagle nad Exaphi swego czasu. Wedge, między jedną przerażoną myślą a drugą, zastanowił się, czy budowa tej superbroni była inicjatywą Bel Iblisa lub Goolcza, czy wpadł na to świętej pamięci admirał Perm.
Okręt miał kształt przypominający widzianą od tyłu stopę, z czego podstawa i dziób były mocno uzbrojone i opancerzone. Widać było wyraźnie około czterdzieści baterii ciężkich turbolaserów, a gdzieniegdzie były także poczwórne działka laserowe do walki z myśliwcami. Śródokręcie wypełniał w całości podobny do Gwiezdnego Galleonu kadłub, do którego przymontowano abstrakcyjnie wyglądające mechanizmy i dobudówki, z czego najbardziej imponująca była gruba antena na kształt działa, wystająca z przodu, i kilka dodatkowych wieżyczek, przypominających kadłub fregaty Nebulon-B, po bokach. Z tyłu pięć palców „stopy” stanowiły ogromne silniki, prawdopodobnie wyjęte z jakiegoś niszczyciela klasy Imperial. Całość miała niecałe dwa kilometry długości, a na burcie i przez transponder dało się wyczytać jej nazwę: SS „Requiem”.
Wedge znał jednak tę konstrukcję pod innym kryptonimem. Widział ją co prawda tylko raz, i to jeszcze na hologramie, ale był w stanie przekonać się na własne oczy, co potrafi. Było to w przestworzach ponad planetą Mrlsst, a okręt ten był zaprojektowany przez genialnego naukowca, Roraxa Falkena.
Był to Nóż Planetarny.
Superbroń ta była w stanie zakrzywiać przestrzeń i tworzyć coś na kształt czarnej dziury; wytwarzać w próżni lukę, która, wchłaniając wszystko, co znajduje się w bezpośredniej bliskości, dosłownie wymazywała to z przestworzy. Prawdopodobnie odpowiednio silny i skalibrowany promień mógł wessać całą planetę, a na pewno dałby radę ją mocno uszkodzić. Egzemplarz użyty nad Mrlsst był niedopracowany i niedokładny, uderzenie Noża Planetarnego spowodowało jego samozniszczenie. Wedge wiedział jednak, że ta broń może być bardzo groźna dla każdego, kto będzie miał z nią do czynienia, dlatego osobiście przyrzekł Mrlssi, że Nowa Republika nigdy jej nie zbuduje i nie użyje.
Jak widać, nie dotrzymał słowa.
Nie było jednak teraz czasu na zawodzenia. Zagłada Commenoru była blisko.
- „Requiem”, tu generał Antilles.- powiedział Wedge przez komlink, ustawiając go na ogólną częstotliwość. Ciągle był przerażony tym, co zobaczył, jednak nie miał zamiaru dać się sparaliżować.- Pogromca Słońc już wystrzelił! Jeżeli wasze możliwości nie są przereklamowane i jesteście w stanie go powstrzymać, zróbcie to teraz, albo cały układ czeka zagłada!
- Oczywiście, generale.- usłyszał w odpowiedzi ponury głos. Głos, który wydawał mu się dziwnie znajomy.- Niech pan i generał Calrissian zrobią wszystko, by zatrzymać Pogromcę w systemie. „Requiem” zajmie się pociskiem.
Wedge zaakceptował plan i natychmiast skontaktował się z Landem i Isolderem, przedstawiając im szybko stan rzeczy, a następnie wydał serię komend, która miała przygotować wszystkie jego okręty do schwytania Pogromcy Słońc. Nie było to proste, bo mała superbroń była szybka i zwrotna, a większość Floty Nowej Republiki była już daleko, na wektorach skoku w nadprzestrzeń. Jednakże wszystkie okręty, włącznie z mechanicznymi obcymi, natychmiast zawróciły i ruszyły w stronę niewielkiego, acz groźnego stateczku. Krąg wokół Pogromcy zacieśniał się i kwestią czasu było, zanim przestrzeń dookoła znajdzie się w zasięgu promieni ściągających.
Tymczasem „Requiem” dokonało mikroskoku przez nadprzestrzeń i znalazło się w punkcie, z którego mogło atakować całą trajektorię lotu pocisku Pogromcy Słońc. Niezwykle wrażliwe sensory i dokładne komputery celownicze superbroni błyskawicznie namierzyły torpedę i wyznaczyły punkt, w którym należało zakrzywić przestrzeń, aby ją zniszczyć czy też wessać w niebyt. Wzięły jeszcze poprawkę na czas wygenerowania pola zakrzywiającego i, nie zwlekając ani chwili stworzyły je.
Akurat w tej samej sekundzie, w której torpeda znajdowała się na wyznaczonej pozycji. Rezultatem było jej całkowite wchłonięcie i wyeliminowanie.
- Do wszystkich jednostek!- zawołał dowódca „Requiem” zdeterminowanym głosem, chwytając za komunikator.- Pocisk unieszkodliwiony! Złapcie mi teraz tego Pogromcę Słońc, żebym mógł to samo powiedzieć o nim!
- Już pana poznaję!- rozległo się w głośnikach zniekształcone przez eter wołanie Wedge’a Antillesa.- Generał Airen Cracken! Nie przypuszczałem, że to panu admirał Bel Iblis powierzy dowodzenie „Requiem”!
- Te sukinsyny zabiły mi syna!- warknął Cracken ponuro.- I nie pozwolę, aby skrzywdzili tak samo jakiegokolwiek innego ojca. Może już jestem stary, ale nadal mogę im nieźle dosadzić!
- Rozumiem, generale Cracken.- włączył się nagle Lando.- Bylibyśmy wdzięczni, gdyby pan teraz wessał tego Pogromcę Słońc. Nie oprze się chyba temu pańskiemu cudeńku, prawda?
- Nie powinien, generale Calrissian.- rzucił Airen.- Proszę go tylko przytrzymać, a my już coś z nim zrobimy.- zwrócił się do siedzącego obok sternika.- Cała naprzód! Pokażmy im, że z Nową Republiką to nie przelewki!
Pilot Pogromcy Słońc miał jednak inne plany. Widząc, co „Requiem” zrobiło z jego torpedą, stwierdziło, że jego życie, jak dotąd bezpieczne pod niemal niezniszczalnym, molekularnym pancerzem, jest mocno zagrożone. Co prawda kadłub już kilkakrotnie trzeszczał pod intensywnym ostrzałem przeciwnika i pilot miał wrażenie, że jak dotąd niepokonany Pogromca wkrótce się rozleci, jednak póki co wszystko się trzymało. Nóż Planetarny był jednak zupełnie innym rodzajem broni i było wielce prawdopodobne, że zakrzywienia przestrzeni Pogromca Słońc może nie przetrwać.
Pilot Executor’s Lair zdecydował się zatem na ryzykowny manewr. Zdawał sobie sprawę, że zacieśniający się wokół krąg okrętów Floty Nowej Republiki może go pochwycić jednym z promieni ściągających, więc postanowił postawić wszystko na jedną kartę… i ruszył pełnym ciągiem w stronę „Requiem”, klucząc ostro. Rozważał jeszcze przez chwilę staranowanie kilku okrętów, ale w sytuacji, gdy było ich ponad dwieście, nie chciał ryzykować pochwycenia przez któregoś z nich. A „Requiem”, jak zdążył zauważyć, nie miało promieni ściągających.
Klucząc zawile i robiąc uniki, Pogromca Słońc zbliżał się nieubłaganie w stronę Noża Planetarnego. Co jakiś czas można było wyczuć drżenia pokładu; to generator zakrzywiania przestrzeni co kilkanaście sekund uderzał w miejsce, gdzie przed paroma chwilami zarejestrował obecność małej, acz śmiercionośnej superbroni. Kilka razy trafiał niebezpiecznie blisko… pilot Executor’s Lair zdecydował, że jego misja w systemie Commenor zakończyła się fiaskiem. Musiał ratować własne życie i superbroń, którą mu powierzono. „Requiem” było coraz bliżej…
Nagle Pogromca Słońc zrobił błyskawiczny unik przed kolejnym zakrzywieniem przestrzeni i pomknął pełnym ciągiem w stronę lewej krawędzi dzioba Noża Planetarnego. Wedge ze zgrozą obserwował, jak mały stateczek przebija się przez poszycie „Requiem”, dehermetyzując kadłub i trzęsąc całą konstrukcją. Okręty Nowej Republiki i obce statki, które ścigały Pogromcę, nagle straciły go z oczu i ze skanerów. Między nimi a niewielką superbronią znajdowało się ogromne, chociaż uszkodzone „Requiem”.
- O rany…- westchnął kwatermistrz, rozszerzając źrenice z przerażenia. Przez ostatnie kilka minut stało się tak wiele…
- Tu generał Antilles!- zawołał Wedge przez komlink, ignorując młodego Corellianina.- Generale Cracken, wszystko w porządku? Odbiór!
- Tu generał Cracken.- rozległo się po chwili.- Pogromca zdehermetyzował kadłub i uszkodził trzy baterie turbolaserów! Siadło też pole cząsteczkowe. Chyba nie obejdzie się bez kilku napraw, na szczęście załoga już się tym zajmuje!
- A Pogromca Słońc?- spytał Isolder przez eter.
- Zniknął w nadprzestrzeni!- odparł oschle Cracken.- Nie namierzyliśmy go, ale jestem prawie pewien, że wiem, dokąd leci.
- Ja też.- zgodził się Antilles.- Na Corellię.
- A wiec gońcie go!- rzucił Cracken.- Im szybciej polecicie do układu Corelli, tym prędzej pozbędziemy się Vadera i jego Pogromcy Słońc! I tak przez to wszystko macie już opóźnienie!
- A pan, generale?- spytał Calrissian.
- Dołączę do was, jak tylko uporamy się z naprawami! Na razie poradzicie sobie beze mnie i, obiecajcie mi, że pokażecie tym draniom z Executor’s Lair, gdzie gundark ma stopy!
- Tak jest, sir.- odparł machinalnie Wedge, po czym ziajał się wydawaniem rozkazów, mających ustawić jego flotyllę na wektorze skoku w stronę Corelli. To samo zrobili Lando i Isolder i po kilkudziesięciu minutach całą ogromna Flota Nowej Republiki, popierana przez kilka grup najemników, Legalnych Przewoźników i mechanicznych obcych, skoczyła w nadprzestrzeń, pozostawiając Commenor za sobą.
Pilot Pogromcy Słońc mógł mówić tylko o niesamowitym szczęściu. Tylko dzięki niemu udało mu się wyminąć wszystkie dziury w przestrzeni, które mogły go wessać, a także zdołał wyjść cało z obławy, jaką na niego przyszykowano. To wszystko było prawie nierealne… on, pilotujący niezniszczalną i śmiercionośną superbronią, mającą sprzątnąć całą Flotę Nowej Republiki, musiał zmykać z podkulonym ogonem przed jakimś mechanicznym monstrum, które mogło zdmuchnąć jego Pogromcę tak łatwo, jakby był muchą! Nie do pomyślenia… Lord Vader nie będzie zadowolony, pomyślał pilot, pocąc się. Bardzo niezadowolony. Może uda mi się go udobruchać, przekonać, że przecież ocaliłem statek…
Było jednak jeszcze coś, co pilota niepokoiło. Zarówno pod intensywnym ostrzałem całej Floty Nowej Republiki, jak i przy wstrząsach spowodowanych zakrzywianiem przestrzeni i podczas przebijania się przez kadłub „Requiem”, pilot miał wrażenie, że Pogromca Słońc zaraz się rozleci. A przecież był niezniszczalny… może tak powinno być? Co prawda nadal się trzymał i nie było wyraźnych znaków, że opancerzenie zaczyna słabnąć, ale może coś w tym całym molekularnym opancerzeniu mogło się zacząć sypać… to wszystko było bardzo dziwne.
Ciekawe, co na to Lord Vader…
„Chimera”, niszczyciel klasy Imperial, wraz z obstawą trzynastu innych, podobnych jednostek, sunął bezgłośnie przez pustkę przestrzeni kosmicznej w okolicach układu słonecznego, w którym znajdowała się stolica całego sektora Nilgaard, nosząca dość ekstrawagancką i oryginalną nazwę: Świat Żniwiarza. Dlaczego i kto to wymyślił, albo jak doszło do wprowadzenia tego pojęcia do atlasów galaktycznych, nie wiadomo. Admirał Pellaeon, Głównodowodzący Siłami Zbrojnymi był natomiast pewien, że ta planeta jest kluczem do dominacji nad tym rejonem przestworzy.
A więc i miejscem, które należy najmocniej ufortyfikować, w przygotowaniu na agresję ze strony Kira Kanosa i podległych mu sił.
Pellaeon, stojąc przed iluminatorem swojej prywatnej kajuty audiencyjnej i wpatrując się w majaczącą daleko planetę, nie większą, niż wbita w czerń kosmosu białą szpilka, nie mógł się pozbyć złych przeczuć. Czternaście niszczycieli, wspomaganych przez dziesięć fregat klasy Lancer, trzy pancerniki Dreadnaught i dwa Carracki, nie było siłą, która miałaby powstrzymać zmasowany atak agresorów z Executor’s Lair, wspieranych przez prywatne floty lordów Senexa, Juvexa i D’Asty. Zwłaszcza, że według danych Imperialnego Wywiadu, potwierdzonych przez agentów Nowej Republiki i organizację Talona Karrde’a, Kir Kanos dysponował flotą, liczącą sobie ponad dwa razy więcej okrętów. I nawet dwa zespoły uderzeniowe oraz niewielki szwadron operacyjny, które przysłano mu na pomoc, mogły okazać się niewystarczające.
Było też jeszcze coś. Stolica sektora Nilgaard nosiła nazwę: Świat Żniwiarza. Ktokolwiek ją wymyślił, musiał mieć przewrotne poczucie humoru. Być może to przypadek, ale jedyny gwiezdny superniszczyciel, jakim dane było Pellaeonowi dowodzić, ochrzczono jako „Żniwiarza”.
A strata tego okrętu była jedną z jego najpoważniejszych klęsk.
Admirał westchnął, odwracając się powoli od iluminatora. Poza dwoma szturmowcami, pilnującymi drzwi do sali audiencyjnej, w której się znajdował, czekało jeszcze dwóch, siedzących przy stole oficerów sztabowych, przeglądających aktualnie jakieś raporty, i trzech dowódców liniowych Nowej Republiki, konsultujących coś pomiędzy sobą. Wszyscy zastanawiali się, jaką taktykę obrać, by w miarę skutecznie i efektywnie przeciwstawić się najazdowi. Było jasne, że sektor Nilgaard jest kluczowy w tym momencie dla obu frakcji, gdyż tworzy wraz z zajętymi już przez Executor’s Lair Meridianem i Antemeridianem swego rodzaju trójkąt, z którego można ekspansywnie rozszerzać dominację na pasie między Środkowymi a Zewnętrznymi Odległymi Rubieżami. A, co za tym idzie, skutecznie uniemożliwią wszelkie interwencje wojsk po obu stronach tego pasa, na terytoriach należących do Nowej Republiki.
Ale aby zapewnić sobie zaplecze dla takiej ekspansji, musieli zająć Nilgaard.
Jeden z oficerów Nowej Republiki, który przybył na czele flotylli z uprawnieniami jej dowódcy, nie brał jednak udziału w naradach swoich podwładnych. Istota ta, mężczyzna rasy Glottalphib w kombinezonie Wędrownego Protektora z pagonami komandora, przechadzała się po pomieszczeniu z dość nieciekawym wyrazem twarzy, niepewnie wpatrując się w ziemię. Pellaeon widział go jak dotąd tylko raz, na zebraniu po zwycięskiej Bitwie o Exaphi, i z tego, co ustalił, Glottalphib ten walczył u boku Mirith Sinn podczas obrony generatora pola. Wtedy jednak nie był on oficerem Nowej Republiki… a może admirał się mylił?
Mirith Sinn…
Obecność Glottalphiba zaskoczyła Pellaeona, i to, trzeba przyznać, negatywnie. Miał nadzieję, że ramię w ramię z Mirith Sinn będzie mu łatwiej zmierzyć się z Kirem Kanosem; wszak oboje nie mieli najmniejszej ochoty na konfrontację z nim. Uczucie, jakim komandor Sinn darzyła Gwardzistę, było rzeczą powszechnie wiadomą, a Pellaeon… cóż, Pellaeon nie chciał po raz kolejny stawać do walki z synem Imperium. Zwłaszcza, że był on wiernym i oddanym zwolennikiem Nowego Ładu. Co innego walka ze zdrajcą. Ale Kir Kanos…
A tutaj zamiast Mirith Sinn, która ponoć zginęła w zamachu na Bel Iblisa, przybył jakiś Glottalphib.
I najwyraźniej „Chimera” była ostatnim miejscem, w którym by chciał być.
Pellaeon nie znał się na fizjonomii Glottalphibów, ani nigdy nie miał okazji rozpracować mimiki żadnego z nich, ale to, co odczytywał z twarzy tego konkretnego osobnika, wskazywało, że albo jest zagubiony, albo zamyślony. Jeśli był zagubiony, to oznaczało, że jest po prostu nieodpowiednią osobą na nieodpowiednim miejscu, dlatego admirał wolał założyć, że raczej stara się w ciszy i skupieniu rozpracować Kanosa i wymyślić najskuteczniejszą taktykę przeciwko niemu. Niby dość karkołomne zadanie bez raportów Wywiadu czy danych Floty, ale z drugiej strony zdolni dowódcy z reguły stawiali przede wszystkim na swój intelekt i własny tok rozumowania.
Wypadałoby więc sprawdzić, do czego doprowadziły Glottalphiba jego przemyślenia.
- Wysnuł pan jakieś wnioski, komandorze Krestchmar?- spytał Pellaeon, podchodząc do Wędrownego Protektora.
- Eee… z czego?- zdziwił się Llegh po chwili, jakby wyrywając się z jakiegoś otępienia.
- Z ogólnej sytuacji, komandorze.- odparł Pellaeon, krzywiąc się w duchu; więc jednak Krestchmar był zagubiony w tym wszystkim. Kogo ta Nowa Republika mi przysłała?
- No cóż…- zaczął Llegh, szukając słów. Ciągle jeszcze nie mógł przyzwyczaić się do nowej sytuacji.- Otwarta konfrontacja z pewnością zakończyłaby się masakrą.
- To oczywiste.- mruknął Pellaeon z lekkim przekąsem.- Problem polega na tym, że nie mamy pojęcia ani gdzie jego siły uderzą, ani jak je rozproszyć.
- Myślę… myślę, że gdyby pan o tym nie wiedział, nie wydałby pan rozkazu ufortyfikowania Świata Żniwiarza.- powiedział powoli Llegh, podchodząc do iluminatora.- To w końcu stolica sektora i stanowi klucz do administracyjnego zarządzania pozostałymi planetami.
- Tak, ale nie jest to jedyna droga do zajęcia Nilgaard.- zauważył Pellaeon.- Kanos może pozajmować wszystkie pozostałe układy i tylko zablokować Świat Żniwiarza, żeby mieć kontrolę nad sektorem i działać dalej.
- Ale to potrwa.- odparł Llegh.- A Kanos chyba musi myśleć w kategoriach natychmiastowych zwycięstw.
- My też musimy.- odbił piłeczkę admirał.- A ja nie mam ochoty tracić ludzi i okrętów, by rozciągnąć osłonę na cały sektor i rozproszyć nadmiernie siłę ognia. Musimy odkryć klucz, którym posługuje się Kanos przy doborze celów ataków.
- Musi myśleć w kategoriach natychmiastowych zwycięstw.- powtórzył Krestchmar w zamyśleniu.- Świat Żniwiarza leży na przecięciu dwóch głównych szlaków nadprzestrzennych, ale nie są to jedyne szlaki.
- Nie wiem, czy korzystniej dla niego będzie zdobywać planety leżące wzdłuż szlaków, czy rozciągnąć siły na odleglejsze światy, ale za to posiadające słabsze fortyfikacje.- odparł oschle Pellaeon.- Na szlakach operują całkiem spore służby ochrony sektora.
- Ale nie są to siły, które dałyby radę jego flocie.- zaoponował Llegh.- Jeżeli Kanos zechce zastosować sprawdzoną metodę i skupić wszystkie siły na jednym szlaku…
- Wtedy popełni taktyczne samobójstwo.- przerwał mu admirał.- Nikt nie zajmuje szybko żadnego terytorium, jeśli nie rozciąga swoich sił! Najpierw uderza się w kluczowe, newralgiczne struktury na wrogim terytorium, żeby potem z nich przeprowadzić ofensywę na mniej znaczące rejony!
- Nie… to nie jest w stylu Executor’s Lair.- powiedział niepewnie Llegh.
- Przecież już mówiłem, że inne pomysły są absurdalne i nieskuteczne!- rzucił Pellaeon.
- Nie, nie o tym mówię.- rzekł zamyślony Krestchmar. Przygnębienie i poczucie zagubienia nie pozwalało mu na szybkie i klarowne myślenie, ale starał się jakoś to przezwyciężyć. Na początek usiłował sobie przypomnieć wszystkie spotkania z agentami Executor’s Lair. Exaphi, bezbronna, rolnicza planeta, zaatakowana przez flotą tak ogromną, że aż trudno to sobie wyobrazić… Drogdon Kitro, niczego niespodziewający się Wędrowny Protektor, zastrzelony przez diabolicznego Maareka Stele’a… Kir Kanos, uderzający bez litości w pozbawioną obrony lukę w fortyfikacjach generatora… Bron’til, nie uważany przez nikogo za zdolny do jakiejkolwiek obrony, został całkowicie spacyfikowany… - Nie, panie admirale.- mówił dalej Llegh.- Myślałem o czym innym. Może mi pan wierzyć albo nie, ale oni będą atakować słabych!
- Bardzo możliwe…- Pellaeon zdawał się jakby ochłonąć.- Tylko nie wiem, czy cokolwiek im z tego przyjdzie.
- Nawet jeśli nie, nie możemy przeoczyć takiej ewentualności.- powiedział Glottalphib.- A jeśli tak, naszym obowiązkiem jest bronić ludzi, którym Kanos mógłby zagrozić.
- To człowiek honoru.- zaoponował Pellaeon.- Nie sądzę, żeby odnajdywał jakiś cel w mordowaniu cywilów.
- Kanos może nie.- Llegh przypomniał sobie informację o Belkadanie.- Ale niech pan nie zapomina, że jest teraz częścią Executor’s Lair. Słyszał pan o Adumarze, prawda? Executor’s Lair nie oszczędza nikogo!
- Pełna gotowość! To nie są ćwiczenia! Nie mamy wiele czasu!- krzyczał Lando Calrissian przez komunikator, siedząc w fotelu admiralskim na pokładzie superniszczyciela „Lusankya”. Przed iluminatorem właśnie śmignęła eskadra A-Wingów, goniąc dwie formacje myśliwców typu E, a po bokach monstrualnego okrętu sunęły cztery pancerniki typu Dreadnaught, stanowiące jego osłonę. Gdzieś w oddali na pozycje do skoku ustawiała się jakaś kanonierka Skipray, wchodząca w skład osłony któregoś z mniejszych okrętów, a w tle majaczyło kilka krążowników MC-90 i jeden Majestic. Lando rzucił okiem na ekran taktyczny; dookoła „Lusankyi” zgromadziła się połowa republikańskich sił, jakie zgromadzono nad Commenorem. Pozostałe okręty zbierały się wokół „Guardiana”, drugiego superniszczyciela, który ostatnio przybył do punktu zbornego, i miał być dowodzony przez generała Wedge’a Antillesa. W jego towarzystwie dryfowały również dwa inne statki obcej konstrukcji, każdy miał ponad dziesięć kilometrów długości i potężne silniki, zarówno podświetlne, jak i nadświetlne. Trzecią grupą uderzeniową miały być sześćdziesiąt trzy Battle Dragony księcia Isoldera.
Wszystkie te okręty zajmowały właśnie pozycje po zewnętrznej stronie planety, skąd miały skoczyć przez nadprzestrzeń w kierunku układu Corelli. Mobilizacja była zakończona.
Jednak kiedy flota miała już wskakiwać w nadprzestrzeń, Lando otrzymał informację od admirała Bel Iblisa, według którego Commenor był następnym celem Pogromcy Słońc.
A bez względu na ryzyko flota Nowej Republiki nie mogła opuścić świata w potrzebie. Dlatego generał Calrissian wydał natychmiastowy rozkaz pełnej gotowości bojowej i przygotowania się na przybycie Pogromcy Słońc. Flota miała powstrzymać mały, choć śmiercionośny stateczek tak długo, jak tylko się da. I chociaż Lando nie miał bladego pojęcia, w jaki sposób mają tego dokonać, a Wedge, jak tylko przybył, powiedział wprost, że to czyste szaleństwo, było oczywiste, że musieli to zrobić. Po prostu musieli.
Poza tym admirał Bel Iblis zapewnił ich, że w walce z Pogromcą Słońc nie będą osamotnieni. Przyśle im coś, co będzie w stanie im pomóc.
Tylko, że ta tajemnicza broń jak dotąd jeszcze nie przybyła, a żołnierze denerwowali się coraz bardziej, i to mimo dwóch gigantycznych statków-robotów, z Vuffi Raa na czele, które ostatnio przybyły.
Pogromca Słońc był coraz bliżej.
A oni mogli tylko czekać.
- Mistrzu, ten cały pośpiech i mobilizacja… przypominają mi się dawne czasy.- zapiszczał ktoś za jego plecami. Lando odwrócił się i spojrzał łagodnie w czerwone oko małego Vuffi Raa. A raczej w dwoje czerwonych oczu, bo Vuffi Raa nie był sam; przybył wraz z robotem, który śmiało mógłby zostać uznany za jego brata bliźniaka. Właściwie byli tak identyczni, że gdyby nie fakt, iż drugi droid mało mówił i był bardziej zachowawczy, Lando nie wiedziałby, do kogo mówić.
Towarzysz Vuffi Raa przedstawił się jako Trzy Tysiące Czterysta Pięćdziesiąty Siódmy. Z tego, co Lando zdołał się dowiedzieć, droid, który stał przed nim, był jedynie wysłannikiem większego bytu, którym w praktyce miał być dziesięciokilometrowy okręt towarzyszący „Guardianowi”. A właściwie nie tyle wysłannikiem, co swego rodzaju manifestacją, zdalnie sterowaną przez swego stwórcę.
- A wiec Trzy Tysiące Czterysta Pięćdziesiąty Siódmy to tylko atrapa?- spytał się w pewnym momencie Calrissian.
- Nie do końca.- odparł piskliwie Vuffi Raa.- Ten droid nie ma nazwy, jest zdalnie sterowany, żeby ułatwić wam, ludziom, kontakt z naszą rasą. Trzy Tysiące Czterysta Pięćdziesiąty Siódmy…- robot wskazał jedną ze swoich macek na iluminator.-…to to, co widzisz w przestrzeni.
Lando przypomniał sobie, jakie wrażenie zrobił na nim dziesięciokilometrowy, mechaniczny stwór. Podobnie zresztą, jak wtedy, w Gwiazdogrocie ThonBoka, kiedy zobaczył kilka tysięcy takich cybernetycznych obcych. Myślał, że od tej pory widział już wystarczająco wiele, Gwiazdę Śmierci, Stację Centerpoint, „Oko Palpatine’a”… ale ogromne, podobne do okrętów, istoty ciągle robiły na nim wrażenie.
- Czyli ty też nie jesteś już droidem?- upewnił się Lando.
- Nie, mistrzu.- odparł Vuffi Raa.- Moje prawdziwe „ja” dryfuje w przestrzeni, obok mojego brata… nasi rodzice przebudowali mnie i powiększyli, bym był bardziej podobny do nich. Nawet to imię, którym się do mnie zwracasz, już nie jest aktualne.
- Czyli jak mam się do ciebie zwracać?
- Moje dawne imię znaczyło Tysiąc Sto Trzydziesty Ósmy, i przyjęło się w taki sposób nazywać dorosłych przedstawicieli mojej rasy.- rzekł robot z nutką dumy.- Ale jeśli ci wygodniej, możesz do mnie mówić po staremu, mistrzu.- zapiszczał.- Bardzo dobrze wspominam czasy, kiedy zwracano się do mnie: Vuffi Raa.
- No więc dobrze, Vuffi Raa.- westchnął Calrissian.- A co się stało z twoimi rodzicami, Pierwszym i Drugim? I co was do mnie sprowadza?
- Śmierć, mistrzu.- Lando odniósł nieodparte wrażenie, że robot zadrżał, wymawiając to słowo.- Śmierć i permanentny terror, taki sam, jaki czułem, służąc Imperium. Niepewność jutra…
- Do rzeczy.- przerwał mu Calrissian. Nie miał czasu na piękne, rozbudowane wypowiedzi małego droida.
- Executor’s Lair zabiło moją rodzinę.- rzekł Vuffi Raa płaczliwie, ponownie drżąc.- Znaleźli nas dzięki probotom, jakich używało Imperium… ich flota zaskoczyła nas, kiedy zbieraliśmy się na coroczny zlot mojej rasy… mieli działo, które niszczyło nas jednym strzałem! I okręt, większy nawet od nas! Zanim zdołaliśmy zareagować… zaczęli strzelać! Bez ostrzeżenia, bez jakiegokolwiek słowa… od razu po wyjściu z nadprzestrzeni… najpierw w naszych najstarszych… potem w młodszych… a eksplozje jednych pochłaniały kolejnych… tylko trzynastu naszych zdołało uciec z tej masakry…
- A wasza broń? Promienie odbijające lasery?- upewnił się Lando.- Były nieskuteczne?
- Może w większej liczbie bylibyśmy w stanie odeprzeć ten superlaser… ale nie mieliśmy czasu się zorganizować.- wtrącił robot numer 3457.- Zanim zdążyliśmy ochłonąć, z trzech tysięcy zostało niecałe pięćset. Część zniszczyły lasery Executor’s Lair, ale większość poległa po zderzeniach z odłamkami i resztkami naszych rodzin… to było straszne.
- Tak, a winę za to ponosi Executor’s Lair!- syknął Vuffi Raa, a Lando odniósł wrażenie, że fotoreceptor droida pociemniał, przyćmiony gniewem.- Długo szukaliśmy sprawców. Dopiero, kiedy ujawnili się oni nad Roon, postanowiliśmy zadziałać. Wiedzieliśmy jednak, że sami nie damy rady i potrzebujemy sojuszników. Już wiesz, czemu cię szukaliśmy, mistrzu.
- Nie nazywaj mnie mistrzem.- przypomniał Lando, czując się, jak za dawnych, dobrych czasów. On i Vuffi Raa… znów razem.
Teraz jednak nie miał zbyt wiele czasu na sentymentalne wspomnienia. Czekali na Pogromcę Słońc, w napięciu, które udzielało się wszystkim obecnym w układzie Commenoru. Wedge wydał nawet rozkaz ewakuacji planety, chociaż zdawał sobie sprawę, że w razie katastrofy wielu jej mieszkańców zginie. Nie mógł jednak siedzieć bezczynnie. Musiał coś zrobić.
Przy okazji odnosił nieodparte wrażenie, iż Vuffi Raa i jego brat również mieli nieciekawe miny. Owszem, zadeklarowali swoją pomoc w walce z Executor’s Lair, co nawiasem mówiąc bardzo korzystnie wpłynęło na morale żołnierzy, ale informacja o Pogromcy Słońc zbliżającym się do systemu zadziałała dokładnie w przeciwnym kierunku. Nastroje we Flocie, od pojawienia się cybernetycznych statków dające się określić jako przyzwoite, obecnie spadły na łeb, na szyję. A fakt, że wszystkie okręty Floty musiały zostać w układzie Commenora, chociażby po to, by bronić cywilów, także zrobił swoje. Morale były niskie, jak nigdy dotąd.
Chociaż decyzja o pozostaniu była szalona z taktycznego punktu widzenia, Lando wiedział, że nie ma innego wyjścia. Rozmawiając z Bel Iblisem czuł, że admirał ma jakiś plan, coś, dzięki czemu Flota Nowej Republiki i planeta Commenor nie muszą obawiać się Pogromcy Słońc.Tym niemniej jednak mają oni pozostać w systemie i za wszelką cenę starać się przechwycić superbroń Executor’s Lair. A przynajmniej do czasu przybycia zapowiadanej przez Bel Iblisa odsieczy.
Kolejna dyrektywa, o której mówił rozkaz Głównodowodzącego, mówiła, że zaraz po zneutralizowaniu zagrożenia ze strony Pogromcy Słońc wszystkie statki mają ruszyć bezpośrednio na Corellię. Łatwo powiedzieć. Skok tak dużej floty musi być skrupulatnie obliczony i przygotowany. Okręty mogłyby oczywiście wejść w nadprzestrzeń luźniejszą formacją, jednak potem musieliby dokonywać żmudnych i czasochłonnych korekt i obliczeń.
A na to nie było czasu. Im dłużej Flota Nowej Republiki zwlekała z kontrofensywą, tym więcej Executor’s Lair zbierało żniwa strachu i terroru, jakim przykryło galaktykę. Poza tym pojawiało się ryzyko, że admirał Morck rozszerzy ekspansję na sąsiednie układy; z logistycznego punktu widzenia powinien tak zrobić, żeby zapewnić sobie zaplecze zaopatrzeniowe. Dlatego zanim będzie do tego przygotowany, trzeba uderzyć na Corellię i pozbawić go całej siłi militarnej, jaką zgromadził.
Tym niemniej Flota Nowej Republiki, zebrana nad Commenorem, nie mogła pod żadnym pozorem opuścić układu. Lando niemal czuł narastające napięcie; coś wisiało w powietrzu, a on nie miał innego wyjścia, jak tylko czekać na Pogromcę Słońc.
- Panie generale!- odezwał się oficer wachtowy, bezskutecznie starając się ukryć podenerwowanie.- Mamy odczyty z wektora sześćdziesiąt osiem na sto piętnaście! Pojawił się tam niewielki statek, odpowiadający charakterystyce Pogromcy Słońc!
- Wszystkie jednostki, ognia z każdego działa, jakie mamy!- polecił Calrissian czując, jak na czoło wstępują mu krople potu. Nie wierzył, że uda im się zatrzymać Pogromcę, ale musiał spróbować.- I przygotujcie promienie ściągające! Musimy spowolnić to gówno, zanim będzie za późno! Wykonać!
- Tak jest, sir.
Lando westchnął, po czym wstał z fotela i zaczął nerwowo przechadzać się po mostku. Vuffi Raa i jego brat w pełnej napięcia ciszy śledzili każdy jego krok.
Zaczęło się.
Wedge Antilles biegł właśnie w stronę mostka, skręcając co jakiś czas i przeskakując nad małymi, ale pałętającymi się wszędzie droidami typu MSE-6. Zdawał sobie sprawę, że, chociaż gnał, ile sił w nogach, i nie zawracał sobie głowy odpowiadaniem na saluty podwładnych, trochę czasu upłynie, zanim dotrze na mostek ośmiokilometrowego superniszczyciela, na którym przebywał. Swoją drogą niewielu żołnierzy mu salutowało; właściwie wszyscy, których spotykał po drodze, biegli gdzieś tak samo, jak on. Cały okręt był w stanie nagłej mobilizacji. Wszystko przez ogłoszony nagle alarm, który mógł znaczyć tylko jedno.
Pogromca Słońc przybył do układu Commenor.
Wedge był od początku przeciwny decyzji admirała Bel Iblisa i generała Calrissiana o pozostaniu w układzie. Rozumiał co prawda, że taki jest wymóg polityczny i że Senat nie wybaczy Głównodowodzącemu, jeśli opuści planetę w potrzebie, ale jego zmysł taktyczny nie pozwalał mu zgadzać się z tym posunięciem. Admirał co prawda zapewniał, że przyśle coś, co pozwoli im uporać się z groźną superbronią Vadera, jednak tego cudownego środka nikt dotąd nie widział, a Pogromca już rozpoczął atak. Okręty grup uderzeniowych Calrissiana, Isoldera i jego, Antillesa, musiały więc go powstrzymać. Choćby wydawało się to najbardziej absurdalnym pomysłem w historii wojskowości.
Z drugiej strony, Commenor był punktem wyjścia do precyzyjnego ataku na Corellię i ponowna koordynacja uderzenia z inego miejsca zajęłoby bardzo wiele cennego czasu. A na to z całą pewnością nie mogli sobie pozwolić, poza tym opuszczenie przez Flotę Commenoru byłoby samobójstwem politycznym Bel Iblisa. Nikt nie zostawiłby na nim suchej nitki.
Tylko czy warto ryzykować Flotę, żeby wyprowadzić precyzyjny atak na system okupowany przez Executor’s Lair?
Wedge nie potrafiłby podjąć decyzji. Przynajmniej nie teraz. Wiedział jednak, że względy polityczne, którymi kierował się Głównodowodzący, ograniczyły wybór do minimum.
Było jeszcze coś. Antilles znał Bel Iblisa bardzo długo i czuł, że były senator za punkt honoru postawił sobie wyzwolenie Corelli. Może to był przejaw patriotyzmu, a może zmysłu politycznego, ale zwrócenie Corellianom wolności stało się priorytetem dla niego i dla całej Floty. On i generał Goolcz zrobili wszystko, co możliwe, aby atak na zajęty przez Vadera system przyspieszyć. Właściwie to Antilles doskonale to rozumiał. Sam czuł coś takiego, kiedy myślał o kontrofensywie w układzie Corelli; miał wrażenie, że puls mu przyspiesza, a serce rośnie. Zresztą Wedge zauważył to również u innych żołnierzy czy pilotów, pochodzących z Corelli. Nawet Myn Donos z Eskadry Łotrów wydawał się być bardziej zdeterminowany, niż zwykle. Antilles rozmawiał o tym z Tycho, którego szwadron przybył na „Guardiana” całkiem niedawno, po misji na Bilbringi, i obaj panowie zgodzili się, że zapał Donosa wynika z czegoś więcej, niż chęci dokopania sługusom Vadera. To było to, co czuł sam Wedge, co czuł Bel Iblis, co zapewne odczuwali również Han Solo i Corran Horn, którzy z całą pewnością wzięliby udział w wyzwoleniu Corelli, gdyby nie musieli zmagać się z innymi problemami. A dlaczego?
Bo było coś w tej planecie, co nie pozwalało myśleć o niej obojętnie.
W końcu Antilles wpadł zziajany do pomieszczenia taktycznego, które znajdowało się kilkanaście poziomów poniżej mostka i jakieś pół kilometra bliżej śródokręcia. Nie było to oczywiście to samo, co dowodzenie bezpośrednio z mostka, ale Wedge musiał wziąć sprawy w swoje ręce jak najszybciej i ruszyć flotę do akcji. Nie miał więc czasu na wspinanie się na mostek, skoro mógł dowodzić również z pomieszczenia taktycznego. A w tym momencie liczyła się każda chwila.
- Wszystkie grupy uderzeniowe, tu generał Wedge Antilles! Meldować gotowość bojową!- rozkazał przez komlink, jak tylko go dopadł. W pomieszczeniu znajdowało się kilku oficerów sztabowych, nadzorujących uaktualnianie map taktycznych i odbieranie informacji z mostka. Przy konsolecie komunikacyjnej siedziało kilku łącznościowców różnych ras, rejestrujących raporty od wszystkich statków, które wchodziły w skład flotylli „Guardiana”. Jedynie dwie monstrualne konstrukcje obcych, z których jeden był rzekomo przyjacielem Lando, nie otrzymywały poleceń od Wedge’a, ale i one najwyraźniej dostosowywały się do działań jego okrętów. Gdzieś pod ścianą siedział jeden z pilotów, zapewne kwatermistrz skrzydeł myśliwskich superniszczyciela, który co jakiś czas wstukiwał polecenia w klawiaturę swojego terminala i mówił coś drżącym głosem przez komunikator.
- Panie generale, wachtowy donosi, że Pogromca Słońc przesuwa się na pozycję do strzału w gwiazdę Commenoru!- zameldował jeden z taktyków.- Flotylla księcia Isoldera zajmuje pozycje na jego drodze, „Lusankya” i jej okręty podchodzą pod kątem stu dwudziestu stopni względem Hapan!
- Wykonać założenia taktyczne!- rozkazał Antilles. Lando i Isolder stosowali się do naprędce ustalonej strategii, jaką wymyślili na tę okazję. Wszystkie okręty zmieniały teraz swoje położenie, dostosowując je do sytuacji w układzie, ale nie odchodziły za daleko od wektorów skoku. Miało to zapewnić Flocie możliwość ucieczki, gdyby Pogromca Słońc jednak wystrzelił.- Niech krążowniki Mon Calamari wysunął się na czoło i złapią Pogromcę promieniami ściągającymi! Może go spowolnią!- albo zatrzymają, dodał w duchu.
- Sir, wszystkie myśliwce w hangarach.- rzucił kwatermistrz. Wedge dopiero teraz zdał sobie sprawę, że był bardzo młody, a akcent sugerował pochodzenie z Corelli.- Czy to aby rozsądne? Może gdybyśmy zaatakowali pełną siłą…
- Na nic by się to nie zdało.- przerwał mu Antilles.- Pogromca Słońc jest niezniszczalny. A nasze maszyny przeszkadzałyby tylko operatorom promieni ściągających.
- Jeden z obcych okrętów rozpoczął ostrzał!- rzucił któryś z oficerów sztabowych z lekkim niedowierzaniem.- Ale pruje! Ma więcej broni, niż…
Wedge już go nie słuchał; uśmiechając się w duchu, uciekł myślami do monstrualnych konstrukcji, które przybyły, by razem z Nową Republiką, ramię w ramię, walczyć przeciwko Executor’s Lair. Ten, który właśnie rozpoczął kanonadę, musiał być pewnie numerem 3457. tylko on był bowiem uzbrojony w standardową broń laserową i turbolaserową, oraz wyrzutnie rakiet i torped. Drugi okręt, który Lando nazywał Vuffim Raa, dysponował tylko standardowym uzbrojeniem swojej rasy, mianowicie laserami wysyłającymi fotony o przeciwnej polaryzacji. Same w sobie nie robiły niczemu żadnej szkody, jednak mogły odbijać promienie tradycyjnych laserów, jeśli tylko spotkały je na swojej trajektorii. Były też równie silne, jak działa jonowe, jeśli chodzi o neutralizację tarcz statków.
Podobno z ocalałych mechanicznych stworów tylko Trzy Tysiące Czterysta Pięćdziesiąty Siódmy został uzbrojony w rodzaj broni, jakim włada reszta galaktyki. Obcy uznali, że więcej nie trzeba; w gruncie rzeczy byli bardzo pokojową mechaniczną rasą.
I to się przyczyniło do ich zguby.
- Sir, Pogromca wymyka się z zasięgu naszych promieni ściągających! Zaraz będzie gotów do strzału!- zameldował łącznościowiec z przerażeniem,
- Pełna moc!- warknął Wedge. Plan planem, ale nie mógł pozwolić superbroni tak po prostu wystrzelić. To co, że 3457 i dziesiątki innych okrętów przykrywały ogniem niewielkiego Pogromcę Słońc; był na to niewrażliwy i, co więcej, zdawał się być niepowstrzymany. Ilekroć wchodził w zasięg promienia ściągającego, natychmiast go unikał. Właściwie nic dziwnego; gdyby on, Wedge, był niezniszczalny i musiał przejmować się tylko nielicznymi promieniami ściągającymi, też pewnie dawałby radę ich unikać.- Nie bać się zejść z wektorów skoku! Powstrzymać Pogromcę Słońc za wszelką cenę!- wiedział, że nie było to do końca zgodne z planem, ale Lando i Isolder na pewno zrozumieją. Nie może zostawić mieszkańców Commenoru na pewną śmierć.
- Czy to rozsądne, sir?- spytał młody kwatermistrz drżącym głosem.- Nasi mogą zginąć…
Wedge podszedł do niego i spojrzał mu głęboko w oczy. Chłopak wyraźnie się bał. I to nie tylko Pogromcy Słońc i tego, że mogą zginąć inni żołnierze Floty, ale przede wszystkim był sparaliżowany strachem o siebie. Wedge wielokrotnie był świadkiem takich sytuacji, kiedy to niezaprawiony w bojach pilot po raz pierwszy staje do walki z realnym zagrożeniem. Wtedy połowa jego uwagi mimowolnie poświęcona jest wyszukiwaniu możliwości ucieczki, schronienia się. Trudno było się temu dziwić; to naturalny instynkt. Dlatego uczono żołnierzy, że mogą polegać na swoich odruchach, natomiast powinni tłumić emocje, kiedy są na polu bitwy.
Ten tutaj jednak bał się nie tylko obecnego, realnego przeciwnika. Wedge mógł się założyć, że trząsł się ze strachu na myśl o kontrofensywie w układzie Corelli. Kompletny brak dyscypliny, pomyślał z dezaprobatą, jednak wtedy jeszcze raz spojrzał na kwatermistrza. Był młody, miał może dziewiętnaście lat, bitwę to widział z bliska pewnie tylko na holofilmach. Czy można było go winić za to, że boi się walczyć w bitwie, z której na pewno wielu żołnierzy nie wróci?
- Zanosi się na wielki bój, synu.- powiedział w końcu Wedge.- Widzę, że nie jesteś mentalnie przygotowany. Jeśli naprawdę się boisz stanąć do walki, możesz odejść. Odlecieć. Nikt nie będzie cię za to winił.
Młody kwatermistrz patrzył przez chwilę zaskoczony na generała, jakby szukając podstępu w jego słowach. Potem, kiedy nie dostrzegł żadnego ukrytego fortelu w łagodnej, pełnej troski twarzy Wedge,a opuścił wzrok, jakby zastanawiając się czy aby nie skorzystać z tej propozycji. Antilles cały czas przypatrywał mu się w milczeniu.
- Nie, panie generalne.- kwatermistrz uniósł wzrok i zacisnął pięści. Ciągle się bał, ale zdawał się nie być już sparaliżowany tym strachem. Na jego twarz wstąpiła determinacja.- Corellia jest też moją ojczystą planetą. Będę walczyć.
- Cieszę się.- Wedge poklepał go po ramieniu, po czym przyjął postawę zasadniczą.- A teraz wróć do obowiązków! Jesteśmy w samym centrum walki!
- Tak jest, sir!
- Panie generale!- zawołał jeden z oficerów sztabowych.- Pogromca Słońc za kilka sekund osiągnie dogodna pozycję do strzału!
Niech to szlag, pomyślał Antilles z przerażeniem, licząc teraz tylko na cud. Było za późno, żeby wycofać jego okręty, a przynajmniej część z nich. Niech Moc ma nas w swojej opiece, pomyślał.
- Ostrzelajcie go wszystkim, co macie!- rozkazał.- Musimy dać mieszkańcom Commenoru czas na ucieczkę!- przerwał na chwilę, po czym dodał cicho:- Dowodzenie wami to był prawdziwy zaszczyt.
- Sir, Pogromca wystrzelił pocisk!- zameldował sztabowy.
- Panie generale! Nowy obiekt na wektorze czterdzieści trzy na szesnaście!- zawołał nagle inny oficer. Wedge spojrzał na ekran taktyczny i na chwilę w jego sercu znów zagościła nadzieja.
Po chwili jednak jej miejsce zajęło zdumienie, wymieszane z przerażeniem.
Wiedział, że Bel Iblis i Goolcz wysłali mu na pomoc coś, co miało przeciwstawić się Pogromcy Słońc. Nie spodziewał się jednak, że sięgną po takie środki. Środki niemal ostateczne. To było bardziej zaskakujące i przerażające, niż Devastator, który pojawił się nagle nad Exaphi swego czasu. Wedge, między jedną przerażoną myślą a drugą, zastanowił się, czy budowa tej superbroni była inicjatywą Bel Iblisa lub Goolcza, czy wpadł na to świętej pamięci admirał Perm.
Okręt miał kształt przypominający widzianą od tyłu stopę, z czego podstawa i dziób były mocno uzbrojone i opancerzone. Widać było wyraźnie około czterdzieści baterii ciężkich turbolaserów, a gdzieniegdzie były także poczwórne działka laserowe do walki z myśliwcami. Śródokręcie wypełniał w całości podobny do Gwiezdnego Galleonu kadłub, do którego przymontowano abstrakcyjnie wyglądające mechanizmy i dobudówki, z czego najbardziej imponująca była gruba antena na kształt działa, wystająca z przodu, i kilka dodatkowych wieżyczek, przypominających kadłub fregaty Nebulon-B, po bokach. Z tyłu pięć palców „stopy” stanowiły ogromne silniki, prawdopodobnie wyjęte z jakiegoś niszczyciela klasy Imperial. Całość miała niecałe dwa kilometry długości, a na burcie i przez transponder dało się wyczytać jej nazwę: SS „Requiem”.
Wedge znał jednak tę konstrukcję pod innym kryptonimem. Widział ją co prawda tylko raz, i to jeszcze na hologramie, ale był w stanie przekonać się na własne oczy, co potrafi. Było to w przestworzach ponad planetą Mrlsst, a okręt ten był zaprojektowany przez genialnego naukowca, Roraxa Falkena.
Był to Nóż Planetarny.
Superbroń ta była w stanie zakrzywiać przestrzeń i tworzyć coś na kształt czarnej dziury; wytwarzać w próżni lukę, która, wchłaniając wszystko, co znajduje się w bezpośredniej bliskości, dosłownie wymazywała to z przestworzy. Prawdopodobnie odpowiednio silny i skalibrowany promień mógł wessać całą planetę, a na pewno dałby radę ją mocno uszkodzić. Egzemplarz użyty nad Mrlsst był niedopracowany i niedokładny, uderzenie Noża Planetarnego spowodowało jego samozniszczenie. Wedge wiedział jednak, że ta broń może być bardzo groźna dla każdego, kto będzie miał z nią do czynienia, dlatego osobiście przyrzekł Mrlssi, że Nowa Republika nigdy jej nie zbuduje i nie użyje.
Jak widać, nie dotrzymał słowa.
Nie było jednak teraz czasu na zawodzenia. Zagłada Commenoru była blisko.
- „Requiem”, tu generał Antilles.- powiedział Wedge przez komlink, ustawiając go na ogólną częstotliwość. Ciągle był przerażony tym, co zobaczył, jednak nie miał zamiaru dać się sparaliżować.- Pogromca Słońc już wystrzelił! Jeżeli wasze możliwości nie są przereklamowane i jesteście w stanie go powstrzymać, zróbcie to teraz, albo cały układ czeka zagłada!
- Oczywiście, generale.- usłyszał w odpowiedzi ponury głos. Głos, który wydawał mu się dziwnie znajomy.- Niech pan i generał Calrissian zrobią wszystko, by zatrzymać Pogromcę w systemie. „Requiem” zajmie się pociskiem.
Wedge zaakceptował plan i natychmiast skontaktował się z Landem i Isolderem, przedstawiając im szybko stan rzeczy, a następnie wydał serię komend, która miała przygotować wszystkie jego okręty do schwytania Pogromcy Słońc. Nie było to proste, bo mała superbroń była szybka i zwrotna, a większość Floty Nowej Republiki była już daleko, na wektorach skoku w nadprzestrzeń. Jednakże wszystkie okręty, włącznie z mechanicznymi obcymi, natychmiast zawróciły i ruszyły w stronę niewielkiego, acz groźnego stateczku. Krąg wokół Pogromcy zacieśniał się i kwestią czasu było, zanim przestrzeń dookoła znajdzie się w zasięgu promieni ściągających.
Tymczasem „Requiem” dokonało mikroskoku przez nadprzestrzeń i znalazło się w punkcie, z którego mogło atakować całą trajektorię lotu pocisku Pogromcy Słońc. Niezwykle wrażliwe sensory i dokładne komputery celownicze superbroni błyskawicznie namierzyły torpedę i wyznaczyły punkt, w którym należało zakrzywić przestrzeń, aby ją zniszczyć czy też wessać w niebyt. Wzięły jeszcze poprawkę na czas wygenerowania pola zakrzywiającego i, nie zwlekając ani chwili stworzyły je.
Akurat w tej samej sekundzie, w której torpeda znajdowała się na wyznaczonej pozycji. Rezultatem było jej całkowite wchłonięcie i wyeliminowanie.
- Do wszystkich jednostek!- zawołał dowódca „Requiem” zdeterminowanym głosem, chwytając za komunikator.- Pocisk unieszkodliwiony! Złapcie mi teraz tego Pogromcę Słońc, żebym mógł to samo powiedzieć o nim!
- Już pana poznaję!- rozległo się w głośnikach zniekształcone przez eter wołanie Wedge’a Antillesa.- Generał Airen Cracken! Nie przypuszczałem, że to panu admirał Bel Iblis powierzy dowodzenie „Requiem”!
- Te sukinsyny zabiły mi syna!- warknął Cracken ponuro.- I nie pozwolę, aby skrzywdzili tak samo jakiegokolwiek innego ojca. Może już jestem stary, ale nadal mogę im nieźle dosadzić!
- Rozumiem, generale Cracken.- włączył się nagle Lando.- Bylibyśmy wdzięczni, gdyby pan teraz wessał tego Pogromcę Słońc. Nie oprze się chyba temu pańskiemu cudeńku, prawda?
- Nie powinien, generale Calrissian.- rzucił Airen.- Proszę go tylko przytrzymać, a my już coś z nim zrobimy.- zwrócił się do siedzącego obok sternika.- Cała naprzód! Pokażmy im, że z Nową Republiką to nie przelewki!
Pilot Pogromcy Słońc miał jednak inne plany. Widząc, co „Requiem” zrobiło z jego torpedą, stwierdziło, że jego życie, jak dotąd bezpieczne pod niemal niezniszczalnym, molekularnym pancerzem, jest mocno zagrożone. Co prawda kadłub już kilkakrotnie trzeszczał pod intensywnym ostrzałem przeciwnika i pilot miał wrażenie, że jak dotąd niepokonany Pogromca wkrótce się rozleci, jednak póki co wszystko się trzymało. Nóż Planetarny był jednak zupełnie innym rodzajem broni i było wielce prawdopodobne, że zakrzywienia przestrzeni Pogromca Słońc może nie przetrwać.
Pilot Executor’s Lair zdecydował się zatem na ryzykowny manewr. Zdawał sobie sprawę, że zacieśniający się wokół krąg okrętów Floty Nowej Republiki może go pochwycić jednym z promieni ściągających, więc postanowił postawić wszystko na jedną kartę… i ruszył pełnym ciągiem w stronę „Requiem”, klucząc ostro. Rozważał jeszcze przez chwilę staranowanie kilku okrętów, ale w sytuacji, gdy było ich ponad dwieście, nie chciał ryzykować pochwycenia przez któregoś z nich. A „Requiem”, jak zdążył zauważyć, nie miało promieni ściągających.
Klucząc zawile i robiąc uniki, Pogromca Słońc zbliżał się nieubłaganie w stronę Noża Planetarnego. Co jakiś czas można było wyczuć drżenia pokładu; to generator zakrzywiania przestrzeni co kilkanaście sekund uderzał w miejsce, gdzie przed paroma chwilami zarejestrował obecność małej, acz śmiercionośnej superbroni. Kilka razy trafiał niebezpiecznie blisko… pilot Executor’s Lair zdecydował, że jego misja w systemie Commenor zakończyła się fiaskiem. Musiał ratować własne życie i superbroń, którą mu powierzono. „Requiem” było coraz bliżej…
Nagle Pogromca Słońc zrobił błyskawiczny unik przed kolejnym zakrzywieniem przestrzeni i pomknął pełnym ciągiem w stronę lewej krawędzi dzioba Noża Planetarnego. Wedge ze zgrozą obserwował, jak mały stateczek przebija się przez poszycie „Requiem”, dehermetyzując kadłub i trzęsąc całą konstrukcją. Okręty Nowej Republiki i obce statki, które ścigały Pogromcę, nagle straciły go z oczu i ze skanerów. Między nimi a niewielką superbronią znajdowało się ogromne, chociaż uszkodzone „Requiem”.
- O rany…- westchnął kwatermistrz, rozszerzając źrenice z przerażenia. Przez ostatnie kilka minut stało się tak wiele…
- Tu generał Antilles!- zawołał Wedge przez komlink, ignorując młodego Corellianina.- Generale Cracken, wszystko w porządku? Odbiór!
- Tu generał Cracken.- rozległo się po chwili.- Pogromca zdehermetyzował kadłub i uszkodził trzy baterie turbolaserów! Siadło też pole cząsteczkowe. Chyba nie obejdzie się bez kilku napraw, na szczęście załoga już się tym zajmuje!
- A Pogromca Słońc?- spytał Isolder przez eter.
- Zniknął w nadprzestrzeni!- odparł oschle Cracken.- Nie namierzyliśmy go, ale jestem prawie pewien, że wiem, dokąd leci.
- Ja też.- zgodził się Antilles.- Na Corellię.
- A wiec gońcie go!- rzucił Cracken.- Im szybciej polecicie do układu Corelli, tym prędzej pozbędziemy się Vadera i jego Pogromcy Słońc! I tak przez to wszystko macie już opóźnienie!
- A pan, generale?- spytał Calrissian.
- Dołączę do was, jak tylko uporamy się z naprawami! Na razie poradzicie sobie beze mnie i, obiecajcie mi, że pokażecie tym draniom z Executor’s Lair, gdzie gundark ma stopy!
- Tak jest, sir.- odparł machinalnie Wedge, po czym ziajał się wydawaniem rozkazów, mających ustawić jego flotyllę na wektorze skoku w stronę Corelli. To samo zrobili Lando i Isolder i po kilkudziesięciu minutach całą ogromna Flota Nowej Republiki, popierana przez kilka grup najemników, Legalnych Przewoźników i mechanicznych obcych, skoczyła w nadprzestrzeń, pozostawiając Commenor za sobą.
Pilot Pogromcy Słońc mógł mówić tylko o niesamowitym szczęściu. Tylko dzięki niemu udało mu się wyminąć wszystkie dziury w przestrzeni, które mogły go wessać, a także zdołał wyjść cało z obławy, jaką na niego przyszykowano. To wszystko było prawie nierealne… on, pilotujący niezniszczalną i śmiercionośną superbronią, mającą sprzątnąć całą Flotę Nowej Republiki, musiał zmykać z podkulonym ogonem przed jakimś mechanicznym monstrum, które mogło zdmuchnąć jego Pogromcę tak łatwo, jakby był muchą! Nie do pomyślenia… Lord Vader nie będzie zadowolony, pomyślał pilot, pocąc się. Bardzo niezadowolony. Może uda mi się go udobruchać, przekonać, że przecież ocaliłem statek…
Było jednak jeszcze coś, co pilota niepokoiło. Zarówno pod intensywnym ostrzałem całej Floty Nowej Republiki, jak i przy wstrząsach spowodowanych zakrzywianiem przestrzeni i podczas przebijania się przez kadłub „Requiem”, pilot miał wrażenie, że Pogromca Słońc zaraz się rozleci. A przecież był niezniszczalny… może tak powinno być? Co prawda nadal się trzymał i nie było wyraźnych znaków, że opancerzenie zaczyna słabnąć, ale może coś w tym całym molekularnym opancerzeniu mogło się zacząć sypać… to wszystko było bardzo dziwne.
Ciekawe, co na to Lord Vader…
OCENY UŻYTKOWNIKÓW:
Aby wystawić ocenę musisz się zalogować Wszystkie oceny Średnia: 9,57 Liczba: 23 |
|
ekhm2009-06-27 23:00:03
10/10
Bardzo mnie zaskoczyła prawdziwa tożsamość "Vadera".
Luke S2009-04-18 12:12:07
Można to kupić:D?
Rusis2006-09-14 14:57:35
Jak już wielokrotnie wspominałem Miśku, jako fanfic nie mogę postawić mneij niż 10/10 :)
Mam pewne zastzreżenia (no jasne.. ja zawsze musze się do czegoś pzryczepic :P ) ale o tym na żywo porozmawiamy :]
W każdym arzie gratuluję ukończenia trylogii, ukończenia w taki sposób, że kilka elementów wciągnęło mnie znacznie bardziej niż w innych częściach :)
jedi_marhefka2006-04-17 23:49:28
już ci to kiedyś napisałam: Misiek jesteś wielki!!! Oświecasz drogę początkującym fanom SW do jakich należę. No dobra może nie oświecasz. ale i tak twoje opowiadania są świetne. a cała "siedziba egzekutora" w szczególności. Dziękuję :o))))
Nadiru Radena2005-09-03 19:33:06
Ja tam wolę trzymać się chronologii... a jeżeli już miałbym pisać o tzw. "wielkich rzeczach", to tylko w czasach Starej Republiki.
Misiek2005-07-26 13:54:57
Co od dalszych części trylogii... chwilowo bym zastrzegł sobie prawo do pisania dalszego ciągu (jakkolwiek w chwili obecnej pisać go nie zamierzam, to nie wykluczam, że może kiedyś...)
Natomiast zachęcam wszystkich do pisania własnych wersji wydarzeń z 25 roku po Bitwie o Yavin. Ani "Siedziba Egzekutora", ani NEJ, nie są absolutnie jedyną opcją :-)
tja2005-07-16 20:14:22
super opowiadanie zajebiste
a może by tak zrobić fan film
chce zabytać autora czy mógłbym napisać 2 trylogi Exekutora czekam nie cierpliwie na odpowiedż
p.s Jak sie robi ojkładkę do książki
ocena 10
Alex Verse Naberrie2005-07-04 20:11:24
dłuuuuuugie i raczej wszystko dokładne wytłumaczone
Otas2005-06-27 14:32:57
Ooo... tak mało ludzi przeczytało tą ksiazke??? ... czy też tak jak ja musieliście troche ochłonąć?? :D
Piewszą rzeczą jaka mi przyszła na myśl po skończeniu ŚT było "Cholera... za wiele gorszych ksiażek musiałem zapłacić"!!! i nadal tak uważam. Książka jest naprawdę świetna... tym razem Misiek nauczony na błędach 2 poprzednich części nie zasypał czytelnika tysiącami szczegółów i informacji.... świetnie poprowadził fabułę, oraniczając ją tylko do kilku wątków lecz za to bardzo dobrze rozpisanych. Muszę przyznać żę historia "śniadolicego bohatera" bardzo mnie wciągła i praktycznie dopiero pod koniec książki domyśliłem się kto to jest :))
książke oceniam na 9,5/10 (na wszelki wypadek aby Misiek nie spoczął na laurach)... a że dziś mam dzień na zawyzaanie to daje 10/10
W sumie mam tylko jedno zastrzeżenie.... do korektorów!!! .. jeśli nawet ja znalazłem masę błędów i literówek, a czasem nawet braki całych wyrazów.. to naprawdę korekta źle sie spisała!!
Mistrz Fett2005-05-01 18:08:39
Jak dla mnie można opisać tą książkę krótko: DZIEŁO :)