Komiksy osadzone w świecie Gwiezdnych Wojen mają równie długą historię, co filmy (a nawet dłuższą, bo pierwszy zeszyt serii "Star Wars" od Marvela ukazał się przeszło miesiąc przed premierą Nowej nadziei). Aż do roku 2014, wychodziły one w obrębie jednego uniwersum, znanego dziś jako "Legendy". Nie dziwi więc, że dla nowego czytelnika ilość materiału do przeczytania może być przytłaczająca, a kolejność - niejasna. Dlatego właśnie przygotowaliśmy dla Was przewodnik po świecie Legend, dzięki któremu zapoznawanie się z przygodami znanych i (jeszcze) nieznanych bohaterów powinno być nieco łatwiejsze.
2017-01-03 22:02:48
Lord Bart
Wspomnienie Carrie Fisher
Przyznam, że kolejny wpis miał być o książkach, bo udało mi się coś z SW przeczytać i to nawet w większej ilości. A nie zdarzyło się to od lat. Ale życie bardzo często decyduje za nas, więc będzie wspomnieniowo. Nie tak długo jak o sir Christopherze Lee, ale może bardziej osobiście.
Tekst ten poświęcony jest zmarłej niedawno Carrie Fisher.
(21 października 1956 - 27 grudnia 2016)
So what I told you was true, from a certain point of view.
A certain point of view?
Luke, you're going to find that many of the truths we cling to depend greatly on our own point of view.
― The spirit of Obi-Wan Kenobi and Luke Skywalker, on Dagobah, Episode VI Return of the Jedi
Moje wspomnienie Carrie Fisher
Na początek z grubej: nie płakałem po Carrie Fisher. Taka prawda, nie ma co się oszukiwać. To nie znaczy, że ktoś naprawdę nie uronił łezki, pewnie są takie osoby i nic mi do tego. Ja nie płakałem po papieżu, nie płaczę po Fisher, nie będę płakał po Fordzie, Eastwoodzie, Tarantino czy Messim (z innej paczki).
Śmierć znanych/lubianych nie robi na mnie większego wrażenia niż umieranie „maluczkich”. Ale zawsze powoduje zadumę nad pewnego rodzaju stratą. Przecież ktoś mógł jeszcze coś stworzyć, coś zagrać (filmowo, ale i muzycznie, ale i na boisku), wnieść coś do szarej, powtarzalnej codzienności. Albo i nie. Wtedy, wg mnie, pozostaje taka specyficzna nić łącząca żywego człowieka, którego może gdzieś-kiedyś uda się spotkać i zamienić trzy zdania, łącząca go z tym co już zrobił.
I chyba ta druga opcja pasuje mi do Carrie Fisher (dalej jako CF). Aktorki, scenarzystki, pisarki. Zacznę może od książek – z jej dorobku znam dwie. Chociaż jest to pewnego rodzaju przekłamanie, bo „Pocztówki znad krawędzi”zdaje mi się, że czytałem ponieważ zgarnąłem kiedyś pakiet – film o tym samym tytule i książkę, prawie-autobiografię CF. Wiem, że produkcja Mike’a Nicholsa spodobała mi się, zwłaszcza z kapitalną rolą Meryl Streep (nominacja oscarowa), ale oryginał… nie pamiętam. Z pewnością nie zdawałem sobie wtedy sprawy (bądź nie ruszyło mnie to), że całość dotyczy „tej” Księżniczki.
Drugą, której recenzja pojawi się następnym razem, jest „Księżniczka po przejściach. Nie tylko o Gwiezdnych Wojnach”, wydana w Polsce w listopadzie 2015 roku, premierowo jako „Wishful Drinking” z 2008 roku. Najkrócej rzecz ujmując CF w dość prosty, często soczysty, ale barwny tabloidowo-hollywoodzki sposób przedstawia nam historię swojego życia. Ale ja odebrałem to jako… kolejny etap terapii, pozytywny, ale jednak dotykający tego co (wg mnie) mogło być przyczyną odejścia właśnie teraz.
Nie ukrywajmy: alkohol, narkotyki, elektrowstrząsowa kuracja, lekko czyszcząca pamięć – takie rzeczy raczej nie pomagają organizmowi. Ale każdy żyje jak chce, nie mnie to oceniać, niemniej czy na pewno? Rodzina w jakiej przyszła na świat, otoczenie w którym wychowywała się i dorastała – miały na to wszystko gigantyczny wpływ, parokrotnie większy niż na każdego z nas.
Czy żyła tak jak chciała? Czy zazdrościć jej, czy jednak zasmucić się? To chyba na zawsze pozostanie nie do rozstrzygnięcia.
To tyle jeśli chodzi o literaturę. A film? Prawda jest taka, nie ukrywajmy, że CF to Księżniczka Leia. Tak było, jest i będzie. Dlatego też Gwiezdne zostawię na koniec, a poświęcę chwilę pozostałym jej rolom, jakoś tak podchodzącym pod pięćdziesiąt? Właśnie. Rękę na sercu niech położy sobie każdy.
Ja pamiętam ją z trzech filmów. I znowu „pamiętam” jest tak naprawdę mocno naciągane. Widziałem trzy filmy z jej udziałem, ale tylko jeden mam nadal w jako takiej pamięci. Ten będzie na końcu.
W 1980 roku, roku premiery EV, CF zagrała rolę Mystery Woman (czy jak kto woli Camille Ztdetelik) w legendarnym dla wielu „Blues Brothers” Johna Landisa. W tym miejscu bardzo przepraszam naszego Naczelnego, ale o ile sam film kojarzę (też tylko kojarzę, bo nie przepadam za nim, pokornie proszę o wybaczenie) to roli Carrie już nie. Dziwne?
W 1987 roku CF zagrała Mary Brown w „Amazonkach z księżyca” pięciu różnych reżyserów. To ciekawa satyryczna komedia parodiująca niskobudżetowe filmy nadawane w tzw. late-night television. Wystąpiło tam wielu interesujących aktorów w roli cameo (Joe Pantoliano, Jenny Agutter, Rosanna Arquette, Michelle Pfeiffer), jak również Carrie. I chociaż filmu nie pamiętam praktycznie, to jej roli jeszcze bardziej. Taka przypadłość ekranowa?
Nie. Bo dotarliśmy do roku 1989, do komedii romantycznej „Kiedy Harry poznał Sally” Roba Reinera. Z czasów kiedy komedie romantyczne były naprawdę zabawne i… romantyczne. Oczywiście główną rolę odgrywa tutaj duet Meg Ryan-Billy Crystal, ale towarzyszą im Bruno Kirby i Carrie Fisher właśnie.
CF gra Marie, najlepszą przyjaciółkę głównej bohaterki Sally. Tryska humorem, żywiołowością, jest prawdziwą kopalnią cytatów odnośnie miłości, małżeństwa i samo-determinacji w randkowaniu, z moim ulubionym
„All I'm saying is that somewhere out there is the man you are supposed to marry.
And if you don't get him first, somebody else will, and you'll have to spend the rest of your life knowing that somebody else is married to your husband”
Gdzieś czytałem porównanie, że CF jako Leia to właśnie Marie tylko z tymi dziwnymi bocznymi warkoczami, czy jak to się tam nazywa. Po części nie sposób się z tym nie zgodzić.
I to tyle. Nowszej filmografii nie znam, podczas pisania tego tekstu przysiadłem na(d)… „Na przedmieściach” Joego Dantego, filmu który powinienem obejrzeć wcześniej, ze względu na głębokie przeszukiwanie tematu Toma Hanksa. CF gra tu jego żonę, ale zdjęcia które bym chciał – nie wypada tutaj i teraz zamieszczać.
Do tego przecież CF wystąpiła jeszcze u Woody'ego Allena („Hannah i jej siostry” 1986)... jednak pozostanie na zawsze postrzegana jako Księżniczka Leia. Czy to źle? O niektórych osobach mówi się, że są „aktorami jednej roli”. Faktycznie, niektórzy grają w jednym hicie, a potem już w niczym, inni mają wiele naprawdę wspaniałych ról, ale dla ogółu pozostają to jedną.
Leia bezapelacyjnie jest Carrie Fisher, a Carrie Fisher to Leia. Czy pasuje to do któregoś z dwóch powyższych opisów? Nie wiem, wiem za to, że ta „jedna jedyna” może być bardzo zła albo bardzo dobra. Leia jest… niezrównana.
Tak więc pora przejść do Gwiezdnych Wojen.
CF w pierwszej trylogii to dla mnie maksimum ekspresji. Jest żywiołem, dynamitem, jeśli ktoś rozsadza ekran to nie wybuchy, skaczący Luke z Yodą na plecach, czy kosmiczne wygibasy Falconem w wykonaniu duetu Han&Chewie, ale właśnie Leia. Bardzo często hollywoodzka maniera „silnych” kobiet wprawia mnie w zażenowanie, nie dlatego żebym miał patriarchalne i samcze spojrzenie na płeć przeciwną. Po prostu wielokrotnie nie pasuje to do realiów, w których dzieje się dana historia i wygląda po prostu głupio.
Ale w sci-fi, w świecie jaki widzimy, księżniczki wcale nie muszą być delikatnymi i pachnącymi ambasadorkami pokoju. Jak trzeba to i celnie strzelą z blastera. I dobrze! To właśnie udało się odegrać CF znakomicie.
Dlatego też w tym miejscu nie mogę nie wrócić do tego o czym pisałem w recenzji TFA. Owszem, poruszyłem kwestę wizerunku (zresztą jak wiele osób, co wywołało słuszną ripostę CF na twitterze), ale starałem się to zrobić delikatnie. Może/pewnie nie wyszło, usprawiedliwię się ogólnym stanem w jaki wprawił mnie ten film, ale też nie oszukujmy się – aktorki, zwłaszcza w Hollywood byłą, są i będą postrzegane przez cielesność. I wcale nie chodzi mi o to o co MNIE chodzi, czyli mimikę twarzy, nieodłączną część sztuki aktorskiej.
Aktorki, w 98%, tak czy siak, muszą być ładne. Taki świat, męski i takie postrzeganie. Młoda CF, CF jako Leia była ładna/śliczna, taka jak powinna być wg tych standardów. CF z TFA… jest inna, żeby ująć to łagodnie. Ta inność, na którą wpłynęło całe życie, mogła (tak mi się teraz wydaje) też odbić się na jej roli, skoro miała ponownie wcielić się w Leię. Zastanawiam się na ile zmieniono scenariusz pod taką-a-nie-inną Carrie?
Bo naprawdę zabolało mnie nie to, że „czas zrobił swoje”, ale może przez to historia jaką sobie wyobraziłem, że „żyli długo i szczęśliwie” z Hanem, kończy się jak pokazano. Nie ma co ściemniać, w Legendach też nie jest sielsko, ich związek to nie bajka, a dzieci… chociaż akurat dzieci, mimo wszystko, wypadły lepiej niż wybitnie potrzebujący rodzicielskiej opieki emo-Kylo.
Ale tak to sobie wyobrażałem. Tymczasem… jest jak jest. Dlatego właśnie jeśli mówię, że chcę pamiętać Leię/CF młodą, piękną i pełną determinacji to nie dlatego, że lubię młode kobiety, „kult młodości” i inne takie. Po prostu ta postać taka była i taką powinna zostać do końca.
Dla mnie taką zostanie.
Dlatego pora kończyć. Zrobię to dwoma cytatami. Pierwszym z Niej samej, z „Księżniczki po przejściach”
Czy wiecie, co dzieje się wtedy, kiedy ocieramy się o śmierć? Poza tym, że uświadamiamy sobie, iż czeka nas absolutna pustka? Chyba to, że przy okazji odkrywamy, iż nie jesteśmy nieśmiertelni.
My nie, ale pamięć o nas – tak. Mam nadzieję.
Stanisław Lec napisał, że można oczy zamknąć na rzeczywistość, ale nie na wspomnienia. I ja to właśnie robię. Rzeczywistość SW jest obecnie dla mnie okropna, ale wspomnienia te pierwsze – pozostają pozytywnie bez zmian.
Za co dziękuję Pani, Pani Fisher. Dziękuję Ci, Carrie.
Autorem przemyśleń i treści zawartych w tekście jest Lord Bart. Bastion Polskich Fanów Star Wars nie ponosi żadnych konsekwencji ani odpowiedzialności w związku z publikacją. Tekst nie miał na celu obrazić niczyich uczuć, są to po prostu moje przemyślenia. Bannerek tytułowy autorstwa Amy Mebberson oraz wszystkie inne grafiki/zdjęcia są własnością ich autorów i zostały wykorzystane jedynie w celu podkreślenia mojego przekazu :) KOMENTARZE (13)
Mamy przyjemność opublikować dziś wyniki drugiego z urodzinowych konkursów, tym razem na artykuł prasowy. Zgłoszona w nim praca miała być artykułem, felietonem, esejem lub innym tekstem publicystycznym związanym z Gwiezdnymi Wojnami. Podium wraz ze zwycięskimi pracami znajdziecie poniżej. Gratulujemy!
Sponsorem nagród jest sklep GeekUp.pl. W swojej ofercie posiada gadżety, zabawki i koszulki ze świata Gwiezdnych Wojen, w tym z "Przebudzenia Mocy". Pełną ofertę produktów Star Wars możecie znaleźć w tym miejscu.
Podium wraz z nagrodami kształtuje się następująco:
I miejsce – Hashhana
Nagrody: T-shirt Star Wars (do wyboru z oferty sklepu) + Pojemnik Głowa Darth Vader + Kubek Captain Phasma
2016-01-15 00:30:12
Lord Bart
Moja osobista recenzja
Witajcie moi kochani Bastionowicze! Tak, nadszedł ten czas, że w końcu i ja postanowiłem skrobnąć dwa-trzy zdania recenzji na temat Epizodu VII. Powiem szczerze, że robię to raczej niechętnie. Znaczy na początku, przed seansem, a nawet chwilę po - byłem do tego nastawiony pozytywnie. A potem im dalej w Endor, tym mniej Ewoków. Zresztą przeczytacie sami.
Jako że jesteśmy jeszcze we wstępie to chciałbym z tego miejsca wspomnieć o polskiej kinowej dystrybucji TFA (i nie mam na myśli żenującej ??wpadki?? z byłym legendarnym redaktorem naczelnym "Nowej Fantastyki"). Otóż stało się to co wg mnie powinno być normą nie tylko przy projekcjach filmów hmm efektownych, ale jak najczęściej przy wszystkich gatunkach. O ile to oczywiście możliwe i sensowne. Mówię w tym momencie o formacie obrazu i dźwięku.
Siódmy Epizod mogłem sobie obejrzeć aż na cztery różne sposoby: klasycznie i w 3D oraz z napisami lub z dubbingiem. Nawet jeśli dubbing 3D wyświetlany był raz dziennie (mówię na przykładzie mojej ulubionej warszawskiej Kinoteki) to i tak był. W przyzwoitej godzinie i każdy mógł się na niego wybrać. Chciałbym żeby bogactwo wyboru było normą. Znaczy się w tym miejscu szczerze dziękuję polskiemu oddziałowi Disneya, czy komu tam moja wdzięczność się należy.
A teraz zapraszam do przeczytania mojej recenzji. Osobistej i dość bolesnej, bo naprawdę było mi przykro pisać większość poniższych słów, ale inaczej się nie dało. Nie mogę zakrzywiać rzeczywistości dla... wirtualnego poklasku? Oportunizmu? Konformizmu? Nigdy taki nie byłem i TFA nie jest powodem by teraz nastąpiła jakaś zmiana.
So what I told you was true, from a certain point of view.
A certain point of view?
Luke, you're going to find that many of the truths we cling to depend greatly on our own point of view.
― The spirit of Obi-Wan Kenobi and Luke Skywalker, on Dagobah, Episode VI Return of the Jedi
Recenzja The Force Awakens (względnie A New Hope 1.5/2.0)
Film widziałem w kinie raz (klasycznie + napisy) i starczy. Dla pokolenia tl;dr przygotowałem tutaj mały skrót, łącznie z oceną. Ale obrazków nie ma.
Dla całej reszty: tekst wypadałoby zacząć od przypomnienia tego co pisałem głównie przy teaserach i trailerach, bo spokojnie obywałem się i unikałem wszelkich newsów, newsików, spoilerów i temu podobnych. Również po premierze nie czytałem niczego, żadnych pytań, żadnych odpowiedzi, nie było żadnego zaglądania do wookieepedii czy w końcu nawet przeglądania bastionowych dwóch działów, w których opisujecie różne teorie i szukacie rozwiązań.
Po dwóchteaserach miałem raczej wyrobione zdanie, gdzieś tak na 70-75%. Czułem, że „nowe” Gwiezdne Wojny nie będą tym co znam, tylko właśnie… nowością, ale nie w takim sensie, że to kolejna część, ale że JJ Abrams koniecznie będzie chciał ulepszyć to co dobre. Bo dostał szansę, bo może. Niby postara się zachować klimat, ale jednak namiesza i niekoniecznie pozytywnie.
Po trailerze… czułem się rozczarowany, że jednak jakaś Moc nie zadziałała i nie naładowała mnie, chociaż odrobinę, na czas premiery. Nie wierząc w nowy zaciąg aktorski, trzymałem się nadziei iż dziadkowie nestorzy SW dadzą popalić. Że chociaż na ich udziale będzie się można oprzeć.
Do kina poszedłem jednak z otwartym umysłem, chociaż mam tak w życiu, że złe rzeczy zawsze podświadomie wyczuwam i wiele z nich się dzieje. Bo nie ma możliwości przeciwstawienia się im.
Shedao Shai napisał na Forum, że
Większość z nas oceniła ten film jeszcze przed jego zobaczeniem, potem tylko poszliśmy potwierdzić swoje oceny i wynaleźć jakieś argumenty dla swoich teorii.
Pewnie jest w tym wiele prawdy, ale zaskoczę wielu – ja się w to nie wpisałem. Mój totalny brak oczekiwań był właśnie najlepszą metodą na roztrząsanie wszystkiego, co prowadziło do jednoznacznie negatywnych opinii. Przestałem się przejmować poziom aktorstwa, poziomem nawiązań, klimatem, nawet roztrząsaniem tego czy robota Disneya naprawdę podpada pod franczyzę.
Poszedłem na Gwiezdne Wojny tak jak chodzę na 99% innych filmów. Nie wiem kto poza Quentinem Tarantino (i SW właśnie) wywołuje u mnie jeszcze nadzieję na orgię zmysłów w kinie. Ale orgię sztuki, nie popcornowej rozrywki.
Tak właśnie widzę popcorniarzy ogarniętych szałem 3D itp.
To bardzo ważne – dla mnie kino jest sztuką, X najpiękniejszą z Muz. Nie czas i miejsce by się tu o tym rozpisywać nie mniej nawet TFA jest tego częścią.
No i poszedłbym prawie idealnie gdyby nie mały obrazek, który wpadł mi w oko. Tak naprawdę jest to powtórzony chwyt, ponieważ przypominam sobie podobne skreślenia przy duecie 'Pocahontas'-'Avatar'. Naprawdę, oczyściłem umysł niczym Neo z 'Matrixa' (chociaż to nie jest najlepszy przykład, patrząc po jego efektach :P), bo jeśli ktoś myślał (a zdaje mi się, że wielu), że życzę temu filmowi wszystkiego najgorszego i chcę by był kaszaną – to żal słów. Nawet najprostszych, najbardziej wulgarnych.
Ale patrząc na niego… czułem, że przegrywam. Naprawdę nie chciałem wierzyć, że można zrobić coś takiego, bo mój brak oczekiwań wyłączył również spory żal za skasowanym Expanded Universe. I to już nie tym, który kolidowałby z Epizodami VII-IX, ale właśnie historiami przed EI. Revan, Bane, wiecie o co chodzi.
Czymś „takim” miałby być zwykły plagiat? Serio? Nawet Abramsa o to nie podejrzewałem, a przecież pomagali mu Lawrence Kasdan (TESB Indy Jones czy dobre westerny) i Michael Arndt ('Toy Story 3', tak część trzecia, obejrzyjcie koniecznie). Wiedziałem, że JJ odwali jakiś numer przy miksowaniu klasyki ze swoją „klasyczną nowością”, ale coś takiego?
Oto co dostałem.
FABUŁA
Dodam jeszcze, że ową kartkę ze skreśleniami wydrukowałem sobie i zabrałem do kina. Na wszelki wypadek. Co jakiś czas podświetlałem ją komórką i… no nie wierzyłem w to co widzę. To był, TO JEST PLAGIAT. Epizod VII, nowa część nowej heh dajmy na to tylko trylogii – NIE JEST NOWA. Może to remake? Ta sama historia, tylko trochę inaczej, w trochę innych scenach? No, kurde, nie!
Oczywiście, plagiat można zdefiniować na różnych poziomach głębokości, trochę jak moje nazywanie SW-Disneya franczyzą od Lucasa. Czy Abrams miałby się wybronić plagiatem niezamierzonym, jeśli rzeczywiście uznamy, że coś takiego istnieje? Podobno sam to gdzieś przyznał, ale to akurat nie ma wpływu na tą recenzję, bo pojawiło się już po tym jak spisałem większość tekstu. Zresztą to nie ma żadnego znaczenia, po prawdzie „zabawna” kartka ze skreśleniami nie jest doskonała, ale w całokształcie filmu ilość scen oryginalnych do… „powtórzonych” tak czy inaczej dramatycznie mała.
Już sam początek, słynny opening crawl, każe się zastanowić „czy ja już przypadkiem gdzieś tego nie widziałem”? Minęło 30 lat od wydarzeń w ROTJ (chociaż w filmie czas ten nigdzie nie pada?), wydarzeń zdawałoby się pozytywnych – zginęło dwóch „czarnoksiężników”, władających tajemniczymi mocami, ich militarna siła może opiera się jeszcze na kilku flotach, ale II Gwiazda Śmierci również nie istnieje. Galaktyczne Imperium może zatem swobodnie przekształcić się, czy raczej (stosując polską miarę) odrodzić w wolną i demokratyczną Republikę.
A i owszem – jakaś Republika istnieje. Nawet później dowiemy się, że przez moment ma jakąś własną armię. Ale tą armią nie jest Resistance (będę korzystał z nazwy oryginalnej), który heh jest i na jego czele stoi Leia Organa. Pominę już, że nie Solo czy Organa-Solo, ale… widzicie to? Organizacja o nazwie partyzanckiej, heh ponownie, rebelianckiej – zdaje się być następstwem Rebelii/Sojuszu dla Przywrócenia Republiki. Lekko tego nie ogarniam, ale z kim walczą? Z niedobitkami tych flot imperialnych? Nie, z niejakim First Order (dalej FO), który nie chce przywrócić poprzedniego stanu rzeczy, ale… poluje na Luke’a Skywalkera.
Naprawdę? Po 30 latach, TRZYDZIESTU, nie roku, dwóch czy pięciu – naprawdę nic lepszego i ciekawszego Galaktyka nie może wymyślić? Teoretycznie Georg Hegel powiedział kiedyś historia uczy, że ludzkość niczego się z niej nie nauczyła. OK, była wojna dwóch frakcji, jest wojna dwóch frakcji (+ jedno „oporowe” coś dodatkowo + tak naprawdę nie wiadomo jak wygląda układ polityczny). A co ten Skywalker? Ano stał się on teraz, niczym Leia i jej plany w ANH, lekarstwem na chorobę, odnajdą go a on save people and restore freedom to the galaxy…
To wszystko sieje zamęt już w napisach początkowych, a to przecież tylko pięć zdań. W tym jedno takie raczej nowe – na poszukiwanie klucza do sekretu pobytu Luke’a zostaje wysłany most daring pilot. Nie Bothanin? Pewnie skoro zginęło ich aż tylu, a źli trzymają się nieźle (i jak się okaże znowu mają mega-galaktycznego niszczyciela wszystkiego), to odmówili dalszej współpracy. Też bym odmówił, ile można? Gorzej, że pilot X-winga pachnie mi brzydko spin-offem, chociaż może niewłaściwie kojarzę to z Rogue Squadron. Czas pokaże, nie mniej nadal jest to dziwne. Chociaż może nie, zwykły agent nie taszczyłby ze sobą droida i nie „zgubiłby” go, a pilotowi zawsze można wcisnąć astromecha.
I tak właśnie dalej toczy się fabuła, nieliczne nowe rzeczy może wywoływałyby jakąś radość gdyby nie znudzenie tym, że „kurde, ale ja już to widziałem”. Chociaż u mnie to była duża frustracja, nie – duży szok, który potem zmieszał się ze zniechęceniem. Nie mogłem (nadal trochę nie mogę) uwierzyć, że to się dzieje. A tak było, kolejne minuty ulatywały, przez ekran przewijały się kolejne sceny, a ja jak głupi czekałem kiedy w końcu to przerwą.
Ale „dali radę” do końca. Ważnego droida na pustyni znalazła pozostawiona kiedyś mistrzyni techniki i pilotażu, która uciekła z nim przed pogonią. Spotkała legendę, która została po trochu jej mentorem, mieli parę przygód, ale szczęśliwie dotarli do Resistance’u, skąd znowu wyruszyli stawić czoło FO i ich super-uber broni, która już nie niszczyła planet. Teraz kasowała całe układy. Ale i tak plan jej zniszczenia ułożono w ok. 15 sekund.
Ekipa oczywiście wbiła się tam bez problemów, a główna bohaterka, dorzucając do techniczno-lotniczych skilli, odkryła u siebie Moc i zaczęła, chyba przez jakąś pamięć moco-genetyczną, naśladować Obi-Wana na Gwieździe z ANH. Potem mentor ginie i powinniśmy z „niecierpliwością” oczekiwać co dalej, gdyby nie drobna zmiana – dorzucono finałowy pojedynek na miecze świetle. Który też niczego nie rozwiązał, ale akcja była. Wtórna.
I po to skasowano EU? Po to mamiono „starych” fanów klasycznym trio L(uke)L(eia)H(an), by w ogóle nic ciekawego nie pokazali (poza Hanem, ale to nadal 2:1)? Cokolwiek jest dobrego w tym filmie, nie liczy się. Nie ma dla mnie znaczenia.
Obrzydliwy, zmutowany plagiat przekreśla nie tylko te 130 minut, ale kładzie się smutnym, nagrobkowym cieniem na całą resztę. Nie tylko na Epizody, ale nawet na spin-offy, o których jeszcze trochę myślałem, że scenariusz o Solo czy Bobie F. może mnie zagrzać. Co z tego jeśli te będą naprawdę oryginalne, z drobnymi tylko, smakowitymi nawiązaniami?
Nowy dom buduje się na solidnych fundamentach. Home Chewiego i Hana taki był i Falcon dalej daje czadu. Ale nie o jeden statek tu chodzi i nie o jeden mega-duet. Nie mam bladego pojęcia dlaczego oni tak to zrobili. Bo mogli? Mogli wszystko, tak. Plagiat też. Ale to była jedna z zyliona opcji. Czemu wybrali właśnie ją? Nie wiem, wiem za to że coś się skończyło. Tak jak 'Matrix' wytrzymał tylko pierwszą część, a dwie następne utopiły genialny pomysł w tandecie CGI i przeroście treści na wizją, tak Gwiezdne Wojny na zawsze pozostaną już historią Dartha Vadera. Tą klasyczną i tą nową, z Jar Jarem, cienkim aktorstwem i co kto tam chce od siebie.
Jak zwał tak zwał – teraz to już tylko franczyza. Coś z Mocą, mieczami świetlnymi, blasterami i pewnie kolejną super-bronią. Magia się skończyła. I jest mi naprawdę smutno. Aż sam jestem zaskoczony, że nie ciskam jakiś wulgaryzmów na Abramsa, a tym bardziej na jego kolegów. Jest mi tak smutno, że… kurcze, nie spodziewałem się, że GW tak mnie mogą przejąć.
BOHATEROWIE
Teraz pora po nazwiskach trochę :P Tu też znajdzie się parę elementów wtórnych, ale będą i pozytywy.
Finn – czy John Boyega dał radę? Trochę myślę, że tak, ale tylko wtedy gdy dano mu na to szansę. Jednak przez większość jego bytności na ekranie mam wrażenie, że pierwszy teaser, który tak pobudził humorystyczno-„rasistowską” stronę zainteresowanej ludzkości – nie był przypadkowy. To wyskoczenie spod ekranu, z KFC w domyśle, to tak naprawdę większość jego roli. Tego typu grepsów i przepraszam, że to napiszę, grania wioskowego głupka. W tym przypadku nigga-czernucha, wklejcie tu sobie cały stereotyp.
No bo jak widzę ten dialog
Why? Why are you helping me?
Because it is the right thing to do.
to jeszcze nie cisnę facepalma, ale jak sobie tak radośnie gaworzą w TIE zapominając w ogóle o goniących i pociskach to naprawdę Dude, Where's My Car?. Ok ok, tam byli biali, ale tu na jedno wychodzi. Potem komedia przy wodopoju, w momentach wymiany ognia, jak ciągnie go ten stworek (akurat jego jednego nie zjadł) czy innych, a jak już mu wcisnęli lightsaber… masakra.
Problem w tym, że z założenia to naprawdę powinna być fajna postać. Z tego co zrozumiałem nowi szturmowcy nie zgłaszają się już do akademii tylko są porywani i poddawani praniu mózgu. Coś tak ktoś wspomina o programie klonowania nowym i jak dla mnie to może by była lepsza opcja. Może nie tańsza, ale pewnie skuteczniejsza.
Finn nie wiem kim jest, nie ma nawet imienia, nie zna go, ale jednak indoktrynacja nie zadziałała. Czuje się źle jako „bałwanek”, nie chce mordować, ucieka i pewnie chciałby żeby ktoś pomógł mu oderwać się od tej złej przeszłości. Dlatego w filmie są momenty i nawet całkiem nieźle zagrane, w których coś takiego widać. Znaczy się założenie. Bo całokształt wyszedł jak wyszedł. Niestety, więcej głupiego murzyna niż bezimiennego uciekiniera, z nieznaną przeszłością i niepewną przyszłością.
Rey – tu specjalnie dla jej wielbicieli powiem, iż przez moment wydawało mi się, że może być „fajna” w tym znaczeniu o jakie chodzi niektórym. Cielesne i tak dalej :P Ale w całokształcie wypada jednak… płasko, do niewolnicy Leii lata świetlne.
Natomiast reszta, niestety, wypada tutaj najgorzej, przez pryzmat plagiatu oczywiście. To, że po dwóch razach zmieniono w końcu płeć wieśniaka z zadupia Galaktyki, to nic szczególnego. Super zdolności techniczne, pilotaż bez wcześniejszych prób, aż w końcu ukryte pokłady Mocy owocujące nie tylko rozłożeniem (może nie w pełni, ale jednak z doświadczeniem) na łopatki „złego Jedi”, ale zabawą słabym umysłem – amerykańskie od zera do bohatera w kapitalnym stylu. Takiego nie zaliczyli w debiutach ani Luke (marne wstrzelenie torpedy do wąskiej dziurki), ani Anakin (wygrany wyścig i skasowanie statku-bazy, zakładam że pomogły mu w tym te gigantyczne ilości midichlorianów, ale jednak wszystko w wygodnym fotelu).
Daisy Ridley utrzymała przez cały film jednakowy poziom aktorski, nie mniej niczym mnie nie porwała. Nie było źle, nie było dramatów, ale też nie było się nad czym zachwycać. Chciałbym jednak wrócić do dwóch wątków. Pierwszym z nich znowu będzie plagiatowanie, tym razem oberwało się i TESB. Chodzi mi o wizje po dotknięciu miecza Skywalkera. Naprawdę trzeba to było tak łopatologicznie wsadzić, zwłaszcza że w żadnej z poprzednich scen nie widać by Rey była Force-sensitive?
A to to jeszcze mało. Bardziej intryguje mnie w jaki sposób Kylo Ren uwolnił jej potencjał? Bo mam wrażenie, że to stało się za jego sprawą, tego „Force Minda”. Tylko uwolnienie, nawet kogoś super, chyba nie powinno skutkować tym co nam pokazano? Mind trick, ot tak? Profesjonalna walka na miecze świetlne (bo ja nadal obstaję przy klasyce, że używać w ten sposób saberów mogą tylko wyszkoleni Force-userzy)? Herosi tego typu mogą być fajni. Jak są fajni, jak świeży i przede wszystkim jak jest to w jakiś sposób naturalne. Tutaj nie udało się tego zrobić.
Kylo Ren – trzeci z nowej trójcy, dla zrównoważenia LLH. Tak to sobie ułożyłem. I tak jak go pierwszy raz zobaczyłem tak już to zostało ze mną i nie uległo zmianie w trakcie trwania, ani po filmie – czy jest ktoś, w pełni zdrowy na umyśle, ze zdrowym wzrokiem i znajomością SW, kto może „uczciwie” powiedzieć, że w tej masce KR nie przypomina Vadera, tylko Revana? Zarżniętą tą epicką postać tylko po to by jakiś koleś nosił się identycznie? Bo rozumiem, że rzęzić zza osłon miał ala dziadek… Apparatus :P
A jak już jesteśmy przy częściach ubioru to nie byłbym sobą gdybym nie wrócił do tematu cross-sabera. Cały film wypatrywałem motywów dla których to „coś” wygląda jak wygląda. Oczywiście KR posługuje się nim cudownie (do finału oczywiście :P), ale… po kiego powstała taka wizualna głupota? Bo większość „złych” (specjalnie nie piszę Sithów, bo tu też nic o nich nie wiadomo) miała w filmach jakieś bajery? Pisałem już o tym, Dooku, Maul, Grev z czterema różnymi, to i tu trzeba było wcisnąć? Ale po co? Czemu to miało służyć? Siłowaniu się? Fakt, Kylo przez moment „nadpala” Finna, ale to był niewytrenowany głupek. I tyle?
Natomiast aktorsko… tego się nie da faktycznie zmienić, ale jako Ren pierwszy raz ściągnął maskę to naprawdę zobaczyłem twarz mojego redakcyjnego kolegi, Freeda. Oczywiście jego młodszą i słodszą wersję :P
Poważnie to ta postać, tak zakładam, miała być kimś tragicznym rozdartym między przeszłością swoich rodziców, swojego wuja, teraźniejszością i może obsesją dziadka? Fajny miks, tylko znowu scenarzystom nie wyszedł. „Komiczna” tortura ala pogadaj z moją ręką
Tak, tak to właśnie widzę.
to jedna sprawa, ale gadanie właśnie do maski Vadera? Da fak?
Adamowi Driverowi nie dane więc było popisać się, jedyna scena z Hanem wyszła znośnie, ale tylko znośnie. Czyli trzeba się cieszyć, że nie zepsuł.
Poe Dameron – czy ja wiem? Trochę się nalatał, trochę pogadał, zostawił droida i chyba tym najbardziej zapisał się w filmie. Na dobrą sprawę, gdyby X-wingi nie stanowiły jakiejś tam ważnej części SW – można by go spokojnie pominąć. O grze Oscara Isaaca nie powiem nic, bo nie było czego zauważyć.
Han Solo – uratował chociaż drobiny honoru i godności tego filmu. Jego duet z Chewiem… naprawdę jeśli miało mi zabić serce mocniej (poza początkiem, ta magia działa i na mnie) to właśnie wtedy, we are home i ich wzajemna chemia. Naprawdę ta para jest jedną z najgenialniejszych w historii kina, nawet jeśli Wookiee nie mówi zrozumiale :P i nie odgrywa tak istotnej roli, będąc raczej oddanym pomocnikiem.
Każdy ich wzajemny gest, każdy greps, każdy żart są super, zrobiono to w niewymuszony sposób i przede wszystkim nie zepsuto!
Oh really? You're cold?
Albo
What we do with her?
Is there a garbage chute? Trash compactor?
Yeah, there is.
Czy jak się tłumaczy dwóm gangom (chociaż to było plagiatowane na Jabbę z ANH), cały Solo. Zagada, strzeli pierwszy i zacznie uciekać. Szkoda, że już wolniej, czasu nie oszukasz. Ale nadal Harrison Ford to klasa, Han Solo to on, a on to Han Solo. Po prostu jak zrobią taki spin-off, to już nie będzie nawet franczyza, to będzie marnotrawstwo taśmy.
Ford daje również popis (solowy ;P) w momentach hmm dramatycznych tj. podczas spotkania z Leią i z Kylo. O ile dobrze to ogarnąłem to… para doczekała się potomka, ale że tak powiem – nie ze sformalizowanego związku. Nie byłoby to niczym dziwnym, w amerykańskich filmach „miłość” bardzo często idzie z dynamiczną i sensacyjną przygodą. Niby potem widzimy parę i zachodzące słońce, ale nie wiemy już co się stanie następnego ranka. Albo następnego za 3 lata. A tu mam 30. Trzydzieści… jak Disney zagospodaruje to wstecz, boję się bać. I tak jak patrzę na ich relację, na to że nawet przytulenie wyglądało jakoś dziwnie – jest mi smutno, biorąc pod uwagę jaką parą byli w EU.
A Kylo? Gdzieś tam w głowie kołacze mi się, że Ford chciał zagrać Solo jeszcze raz i uśmiercić go. Akurat on ma do tego prawo. Jak wyszło? Pamiętam, że za Chewbaccą płakałem. Pierwszy „wielki” SW, któremu pozwolono umrzeć, ale jak to zrobiono. Tak, że wpieniony położyłem lagę na całą Nową Erę Jedi. Tutaj jest to dobre, nie epickie czy wspaniałe, ale dobre. Smutne, bardzo smutne, chociaż jak się człowiek tak zastanowi nad jego spadającym ciałem… w SW nie ma rzeczy niemożliwych. Zmarli tymczasowo, dopóki marketing ich nie przywróci. If you know what I mean ( ͡° ͜ʖ ͡°)
Leia Organa – jedno wielkie masakrystyczne nieszczęście tego filmu. Już nie mówię o fabule i o tym, że nawet słówkiem nie zająknięto się o jej Mocy. Ale jej wygląd… ok, to nie powinno być źródłem sporu czy przytyków. Każdy wygląda jak wygląda, ja też nie jestem ani Bradem, ani Andżeliną. Wiem, że Hollywood jest bezlitosne dla aktorek, nigdy nie zapomnę rozwścieczonej i rozżalonej Meryl Streep, która po 40-tce dostała trzy propozycje zagrania czarownic.
Ale jest taki moment, w którym… życie (bądź nadmiar chirurgii plastycznej) odbiera kobiecie możliwość przekazania jakiejkolwiek ekspresji na ekranie. I to właśnie stało się z Carrie Fisher. Może gdzieś pod warstwą grubej tapety, całkowicie zabijającej mimikę, pod warstwami zmian jakie przyniosły ze sobą dragi i wóda jest nadal TA piękna dziewczyna, żywioł z Epizodów IV-VI.
Taką będę Cię pamiętał.
Nawet przyjmując te 30 lat, macierzyństwo i może coś Han jej przyprawił zmarszczek i kilogramów (czy tylko ja odniosłem wrażenie, że wyglądała grubo?) – efekt jest straszliwie powalający.
Źle się z tym czułem, źle się z tym czuję nadal i gdzieś uleciała jakaś mała radość i nadzieja z trójcy LLH. A jeśli tak, to pora przejść do kogoś kto chyba tylko przypadkiem zagościł w tym filmie.
Luke Skywalker – 70 sekund. Tyle dokładnie trwa jedyna scena z jego udziałem. Jego samego byłoby mniej, gdybym wyciął ujęcia z Rey. I nie mówi ani słowa. Ani jednego. Ja pierniczę, co się stało? Coś się zgubiło po drodze? To jest jakaś mega-głębsza koncepcja, która zostanie w pełni odkryta po 10 kolejnych filmach? Równie dobrze mogli gdzieś pokazać plakat most wanted od FO z jego twarzą i to by było równoznaczne. C-3PO, ze swoim wciśniętymi na siłę grepsami i cudownie zmartwychwstały R2 dają w tym filmie więcej niż… Luke. Kurde, Luke Skywalker.
W tym momencie przypomniała mi się scena z Teatru TV, z 'Księżyca i magnolii' Rona Hutchinsona, kiedy to Ben Hecht słyszy ostatnie zdanie z książki 'Przeminęło z wiatrem'. To już piąta doba, kiedy tkwi zamknięty na klucz w gabinecie Davida O. Selznicka i rzeźbi maszynopis scenariusza przyszłego mega-hitu wszechczasów (z uwzględnieniem inflacji). I kiedy jest już u progu wytrzymałości fizycznej i psychicznej, kiedy (nie znając książki) chce uderzyć w finał, słyszy że jutro znów będzie nowy dzień. Wpada w szał, bo pięć dni i nocy czekał żeby dowiedzieć się ja to się skończy. I dostał takie coś.
U mnie szału nie było, bo do kina poszedłem w środku dnia, najedzony, wyspany. Prawdopodobnie Luke wystąpi w kolejnych Epizodach, może nawet powie słowo. To z pewnością nie jest jego finał. Ale po tych wszystkich oczekiwaniach, zapowiedziach, promocji filmu trójką LLH – dostałem 70 sekund? Siedemdziesiąt sekund? Niemowy?
BB-8 – They see me rollin' They hatin’
Tak prawda (i tu się przyznaję bez bicia), że BB był dla mnie pewnym synonimem połączonych sił Disneya i Abramsa. Teoretycznie The Rolling Stone(s), w praktyce raczej fantastic-sam-plastic. Ale zmieniło się to po seansie, chociaż nie jestem zadowolony ze sposobu, w jaki to się stało. Zostałem bowiem wzięty pod włos, na litość, na tą moją małą uczuciową część serduszka, która czasem zdaje się brać górę.
BB-8 to pierwszy droid, który w filmach SW z… mechanicznego dodatku stał się pełnowymiarowym bohaterem. Już widzę wzburzenie fanów duetu C-3 i R2, ale wstrzymajcie rumaki. Złota sztaba, poza momentem królowania Ewokom, był tylko zawalidrogą. Tak prawda. R2 zaś… ćwierkał i świerkał, ale w sytuacjach ostatecznych to on ratował wszystkich. I to chyba przez sześć Epizodów. Nie był jednak na pierwszym planie.
BB jest. Albo przynajmniej takie odniosłem wrażenie. Co prawda mam przeczucie, że został wrzucony do filmu specjalnie dla dzieciaków i ogólnego słodzenia (wychodzi mu to cudownie), ale i tak jest autorem najlepszego chyba slapsticku w całej historii kinowej SW
Everybody likes it.
Po tym czymś miałem tylko dwie opcje do wyboru: walnąć facepalma i wyjść z kina albo… polubić go. No i zdecydowałem się na drugą. Bo przypomina mi trochę kogoś innego, kogoś kto zawsze wyciśnie ze mnie łezkę. WALL•E’ego.
I za to ich nie lubię. Że mnie tak złapali.
Generał Hux – jego potyczki z Kylo byłyby nawet urocze, gdyby nie wtórne. Tak, mówię o relacji Tarkin-Vader, raczej łatwo się tego domyślić w tym scenariuszu. Wystąpił jednak w jednej z ciekawszych (i nielicznie oryginalnych) scen filmu tj. przemówieniu do wojska przed oddaniem „słonecznej” salwy. Skojarzyłem to wyłącznie z wąsikiem pewnego niedoszłego austriackiego malarza, zwłaszcza jak szturmowcy mu hajlnęli, znaczy zamówili deskę piw.
Ale poza tym – zupełnie nic ciekawego, kolejny militarysta, sztampowo zakochany w przewadze technologicznej i rozwalaniu wszystkiego co da się rozwalić.
Kapitan Phasma – jak tak sobie paradowała w zwiastunach i na ekranie w tej srebrnej blink-blink zbroi to pomyślałem, że to może być ukłon w stronę tych fanów, których jarał zawsze inny pancerz. Tak, chodzi o Bobkę. Zatrudniono też do tej roli Gwendoline Christie, więc pomyślałem że może coś ciekawego jej zaoferują. Owszem – finał w zgniatarce. Pytaniem pozostaje czy ją włączyli czy miała automatyczny program. No i czy zabrali Phasmie komunikator (kiedyś szturmowcy, a już na pewno oficerowie mieli kontakt z bazą) wcześniej i… z perspektywy tej publicystyki – czy była tam jakaś dianoga ;)
Głos głosem, ale jakikolwiek potencjał tej postaci został totalnie zmarnowany. Poza tym Gwen raczej nie będzie mogła łatwo przekonać swoich dzieci, że grał w SW :P
Snoke – był ktoś taki. Powiem szczerze, że ledwo go zarejestrowałem, mimo iż gadał z dużego hologramu. Kto to, po co i dlaczego – nie wiem. Ale ta postać idealnie pokazuje jakim „fachowcem” jest Abrams. Wprowadzić kogoś tajemniczego, złowrogiego, kogoś kto ujawni się dużo później, ale zrobić to umiejętnie i swobodnie – to klasa. Klasa, której JarJarowi brakuje i to widać po tej postaci. A jak czytam teorie, że to może mistyczny Plagueis… litości.
Maz Kanata – każda opowieść musi mieć swoją karczmę kantynę, w której roi się od przeróżnych archetypów, łącznie z kimś ważnym, kto da nam głównego questa. Oczywiście do czasu jak dziesiąta woda po imperialnym kisielu nie przyleci i nie rozpirzy wszystkiego.
Patrząc na Maz miałem podskórne przeczucie, że widzę któregoś z podracerowiczów z EI. Ale to może przez te binokle. W teorii chyba ciekawa postać, Force-sensitive jak mi się wydaje, ale sprowadzona do hmm pośredniczki w przekazaniu miecza Skywalkerów. Trochę szkoda, zwłaszcza że nie zobaczyłem jej z Chewiem :P
Lor San Tekka – swego czasu w drugim Oku postawiłem taką tezę, że pałeczkę jakości aktorskiej, podbijającej standardowy poziom sci-fi, przejmie po śp. Sir Guinnessie i Sir Lee trio LLH. Bo nie ma w obsadzie nikogo godniejszego. W komentarzach jednak Long zasugerował mi, że zapomniałem o Maksie von Sydowie. Właśnie nie zapomniałem, celowo go pominąłem, bo nie słyszałem żeby miał odgrywać w TFA znaczącą rolę.
I trafiłem. Lor San Tekka to postać… właściwie mogę o niej powiedzieć jeszcze mniej niż o Snoke’u. Pojawił się na ekranie, z krwi i kości, wielki aktor. I tyle. Dziękuję Abramsowi za to. Mógł dać kolejny plakat, jak z Lukiem.
C3-PO & R2-D2 – wrzuceni do tego filmu na siłę. C3 musi poględzić, bo jest też Lei, więc jakoś tak w pakiecie, rozumiem że czerwona wstawka to pozdro dla kumatych. Ja widać nie należę do klubu, więc… R2 natomiast heh jest jak R2, tak jak pisałem wyżej – gdy istoty cielesne nie dają rady, on robi beep boop i po problemie.
Nie chce mi się już wnikać czy po rozładowaniu takiego astromecha można go oddać tylko na złom, czy ładowanie zajmuje wieki, czy nie można go uruchomić zdalnie, bez jego „woli” itd. Po prostu to przebudzenie w idealnym momencie – jest jedną z najsłabszych rzeczy w tym smutnym filmie.
Podsumowując: nowe trio nie sprostało staremu i to nawet takiemu, które widzimy w filmie. „Zmęczona życiem” Leia i „niemy” Luke, będący tylko pyłkiem nowej kurtce genialnego Hana, są razem lepsi od mistrzyni wszystkiego znikąd, głupiego szturmowca i metroseksualnego złego płaczka. Dlaczego? Bo są żywymi Legendami, mającymi za sobą wspaniałą historię, popartą dobrym aktorstwem. Rey, Finn i Kylo nie mieli z nimi szans. Na starcie, dlatego że spieprzył ich ktoś już w scenariuszu.
Film kradną Han z Chewiem. Za nimi, muszę to przyznać, BB-8. Potem jest przepaść i dopiero możemy ustawiać RFK w kolejności jak kto chce.
„Źli” w TFA? Generał-psychopata raczej, niedoszkolony gimnazjalista, który chce zyskać na „prestiżu DarkSajda” dysząc przez maskę, srebrna szturmowczyni (odmieniłem to dla feministek języka polskiego :*) kończąca przygodę w odpadach, a nad nimi wszystkimi hologram… kogoś. Nie powiem, że to Power Rangers, ale jakoś ciarki mnie nie przechodziły.
MUZYKA
Tu będzie krótko, bo i nie ma się nad czym rozwodzić. W całym filmie słychać klasyczne, legendarne motywy SW, które KIEDYŚ wyszły spod ręki Johna Williamsa. Natomiast jeśli kto liczył, że pojawi się tu coś na miarę hmm przykładowo „Duel of the Fates” – gratuluję. Ja chciałem tylko by „zwykłego” Williamsa nie ruszali. I to się stało. Natomiast nowości, coś co by można zagwizdać po wyjściu z kina – zero.
Ja wiem, że wyszedł soundtrack, nawet przeglądałem track listę. Patrzyłem po tytułach, kojarzyłem sceny. Nic nie słyszałem, nic nie pamiętałem.
CAŁA RESZTA
Którą chciałem umieścić, a nie było miejsca i okazji wcześniej.
Żeby nie besztać Abramsa bez końca – muszę mu przyznać, że z roboty technicznej (wraz z Danielem Mindelem) wywiązał się bardzo dobrze. TFA co prawda nie wnosi nic nowego do gatunku sci-fi, zarówno pod względem fabularnym, jak i zdjęciowo-komputerowym, ale przede wszystkim nie wali po oczach efektami i CGI.
Jedyne dwie „popisówki”, które bym wytknął to moment ucieczki TIE z hangaru (swoją drogą ciekawe, że blastery nie robią mu krzywdy, a X-winga skasowali) i finałową walkę, w tej części jak już ziemia się rozstępuje. Miałem takie nieprzyjemne uczucie, że oglądam jakiś kolejny gwałt Jacksona na Śródziemiu.
Reszta zdjęć jest bardzo ładna, umiejętnie operowano przedstawianiem dużych i małych obiektów. Zaś najlepszą częścią akcji filmu są pojedynki statków. Wszystkie sceny w Falconem – wiadomo, że cudowne. Ale również X-wingi dały radę, chociaż nie wiem czy dobrze dobrano ich ilość w finałowym ataku.
Pojedynek finałowy, chociaż miał genialną otoczkę (trochę przypominała mi walkę Czarnej Mamby z O'ren Ishii)
Finał Kill Billa vol.1
został jednak zepsuty nie tylko kolejnym bezsensownym łamaniem zasady, że lightsaberem to niewytrenowani mogą co najwyżej oświetlić sobie ciemne pomieszczenie, ale choreografią. Ja wiem, że wielu osobom nie podobało się odejście od czystej szermierki ze ST na rzecz akrobatycznych wygibasów z NT. Dla mnie i to i to ma sens, jeśli jest zrobione z umiarem. W TFA dostałem jednak… coś pośrodku, ale jednak najbardziej zbliżone do okładania się cepami. Ale może teraz ma to tak wyglądać.
Zresztą jeśli przy saberowaniu jesteśmy to Finn dostał szansę podwójną. Nie wiem jak wy, ale ja za pierwszym razem parsknąłem śmiechem widząc tego szturmowca z jakąś pałą energetyczną. A jednak nasz czarnuszek stanął dzielnie do pojedynku, zebrał oklep, ale oczywiście to nie był jeszcze jego czas na zgon.
Nie rozumiem tego. Zasad, że nie „Mocny” potnie się mieczem świetlnym nie jest wzięta z kosmosu. Ostrze lightsabera nie ma masy. Nic nie waży, mówiąc prosto. Wielu z was ma własne rękojeści, zrobione samodzielnie lub kupione. Czasami doczepiacie do nich jakieś kijki czy co innego, żeby się ponaparzać czy zrobić fan film. Ale to jest błąd.
Prawdziwego miecza świetlnego praktycznie nie można sobie skutecznie wyobrazić. Bardziej bowiem pasuje tutaj zwykła latarka. On jest rękojeścią, a strumień światła… no właśnie, jest ostrzem. Nie czujecie żadnego oporu machając latarką. I z saberami też tak jest, do momentu zetknięcia się z jakąś powierzchnią, innym ostrzem czy blasterową smugą.
Normalny człowiek nie czuje więc tego „ciężaru”, nie mówiąc już że nie może się tutaj uderzyć przypadkowo płazem ostrza i nic się nie stanie. Stąd do skutecznej walki potrzebny jest ten szósty zmysł – Moc.
Jednak w zupełnie dla mnie niezrozumiały sposób, w wielu miejscach chce się forsować ideę, że każdy może się posługiwać lightsaberem, ale żeby to jeszcze tyle. Ja wiem, broń fajna, jedna z najbardziej klimatycznych w świecie sci-fi/fantasy. Ale patrząc po przykładzie Rey – totalnie nieobeznana ze sztuką osoba pokonuje kogoś kto (teoretycznie) uczył się tego, czuje ten flow i tak dalej.
Żeby było tego mało, Abrams nie trzyma się kolejnego faktu, chyba jeszcze bardziej bezspornego, że blasterowe rany (podobnie jak te od miecza) nie krwawią. Następuje natychmiastowa kauteryzacja i jedynie wnętrze ciała jest przepalone.
Stąd skrzywienie na mojej twarzy widząc innego szturmowca rozmazującego krew na hełmie Finna, czy Kylo, który uderza się po ranie i krwawi. Swoją drogą są to klimatyczne momenty (chociaż Renowi nie pomogło to wyzwolić Rage’u), ale dlaczego łamią zasady świata?
Zresztą takich zaskoczeń jest więcej, te które chcę teraz wymienić obracają się w ramach plagiatu. Nie wiedziałem np. że X-wingi mają działko pokładowe do rozwalania piechoty. Sokół miał i kasował szturmowców na Tatooine czy Hoth.
Hologram Snoke’a można zrozumieć przez dzielącą ich odległość, ale dlaczego przypomina to Imperatora i Vadera?
Ten drugi gang co nachodzi Solo, mówią trochę jak Rodianie, ale nimi nie są. Jeśli już tak zrzynaliśmy to trzeba było wstawić paru zielonych ryjków, a tak ci Azjaci to słabo trochę wyglądali.
Aż w końcu dochodzimy do mojego ulubieńca, czyli mega-działa. Chociaż tak naprawdę to jest podobno eee nie wiem jak to dobrze opisać – konstrukcja składająca się z bazy na… ruchomej planecie? Że Starkiller to pominę, bo wyjątkowo źle mi się kojarzy, ale… prawdziwa ruchoma planeta? Czy ktoś tam w ekipie chociaż przez moment ogarniał zasady fizyki czy astronomii? Chociaż na poziomie podstawowym?
Ja w ogóle przez moment to myślałem, że ten super-strzał to oddawany jest po naładowaniu się z energii z gorącego jądra tej planety. Ale okazało się, że to coś… wygasza słońca z układów, które je mają. Nie wiem jak jest w USA, ale jeszcze pamiętam z normalnej lekcji fizyki, że brak słonecznego promieniowania ma najczęściej wpływ na wszystkie planety tego układu.
Prościej – oznacza to, że wystrzał (który w ogóle jest komiczny pod względem prędkości przemierzania Galaktyki) nie tylko rozwala ileś tam planet jednego systemu, ale też powoduje po czasie negatywny wpływ na planety bez wyssanego słońca. To jest mniej więcej tak jakbyśmy wysyłali głowicę atomową z naszego silosu na wrogie miasto, tam następowałby wybuch, ale po jakimś tam czasie nasza wyrzutnia też by wybuchała albo promieniowała, albo cokolwiek innego.
A nawet jak to wszystko olejemy to plagiatując hehehe nieświadomie zahaczyliśmy o
Od strony minusów jeszcze interesuje mnie Han Solo. Nie nie, on i jego wątek są świetni, nie mniej nie rozumiem dwóch rzeczy: pierwszej, dość prostej chyba – po kiego grzyba Solo zabierał kuszę Chewiemu? Pomijając już, że to sprzęt Wookieech i trzeba siły do jej obsługi, po latach blaster mu się znudził i spodobała broń kumpla?
Druga to skradziony wielokrotnie Falcon. Serio? Wydawało mi się, że największą tego typu głupotą było ukradzenie Dooku jego miecza świetlnego przez kowakiańskiego małpo-jaszczura w TCW. Ale można to przebić, jak widać. Czy dostaniemy kiedyś sensowną odpowiedź? Może kiedy zostaną zapisywane, zarysowywane i kręcone te lata trzydzieste wstecz?
To już chyba tyle, skoki nadświetlne pominę minutą ciszy, zresztą skrobnąłem już o tym. Pora przejść do podsumowania.
PODSUMOWANIE
W skrócie:
Plusy + Han Solo & Chewie
+ ograniczone szaleństwo CGI i ładne zdjęcia
+ BB-8 niech będzie
Minusy – PLAGIAT fabuły Epizodu IV: Nowej Nadziei (i tu mógłbym poprzestać, bo i tak reszta nie ma przy tym znaczenia, ale)
– plagiat mniejszych scen, szczegółów, smaczków - zupełnie niezrozumienie czym jest nawiązanie czy puszczenie oka do fanów, a czym łopatologiczne kopiowanie
– brak nowych dźwięków Williamsa
– nowa trójca bohaterów (Rey, Finn, Kylo) rozpisana fatalnie, bez żadnej głębi i subtelności
– dwoje ze starej trójcy (Luke, Leia) praktycznie zmasakrowani w stosunku do oczekiwań i dokonań z EIV-VI
– zmarnowanie potencjału większości postaci drugoplanowych
– brak przejrzystego nakreślenia linii polityczno-historycznej
– łamanie zasad obowiązujących w uniwersum dla własnego widzimisie
– super-broń, która jest totalnym wybrykiem techniki i chociaż w minimalnym stopniu nie trzyma elementów realizmu w tym uniwersum
Tak to niestety wygląda. JJ Abrams i Disney zaserwowali mi próbę grania na sentymencie do Starej Trylogii, a co jeszcze smutniejsze - przyłożył do tego rękę Lawrence Kasdan.
Skasowano EU żeby zrobić sobie czyste pole do napisania nieskrępowanej niczym historii, w której miano połączyć stare z nowym. Miano to zrobić dobrze. Bo every generation has a story. I to jest ta opowieść? Na czas lajków i instagramów?
Czy naprawdę musiano wymazać, bądź ukraść niektóre nuty Beatlesom czy The Rolling Stones, żeby tworzył dzisiaj Justin Bieber czy Lady Gaga?
Naprawdę, ale to naprawdę, nie dało się stworzyć oryginalnego scenariusza, ze złymi i dobrymi, ale może już bez super-broni, może z głębszą polityczną intrygą? W końcu obecna "generacja" kocha House of Cards czy Grę o Tron?
Dziś, po czymś takim, nie jestem wstanie powiedzieć kto bardziej zarżnął klasykę – Lucas ze Spielbergiem gwałcący Indiego Jonesa, Peter Jackson z Hobbitem, czy właśnie Jar Jar Abrams wykańczający poprzez ANH2.0 Starą Trylogię.
Ktoś zaraz powie, że przecież nadal mogę oglądać te filmy i - nie wiem - udawać, że EVII nie powstał. Ale naprawdę? Zakrzywiać rzeczywistość, że czego nie ma chociaż jest? Niektórzy z was robią tak z EU i obecnym kanonem. Jasne, ale ten "dozwolony użytek własny" nie zmieni faktów, z którymi już zawsze i coraz częściej będziemy się stykali.
Dla mnie są to ostatnie Gwiezdne Wojny w kinie. Kolejne coś z Epizodem w nazwie (jeśli ostatecznie tego nie zniosą) obejrzę jak będzie w dobrym formacie .avi albo w telewizji. Spin-offy, które mogłyby być niezłymi filmami, również przestają mnie interesować, bo mam 99% pewność że będą identycznie słabe.
Jedyną nadzieją jaka mi pozostaje to wiara w normalny serial, dramę dobrej jakości jakich wiele. Może być nawet animowana, ale taka na jaką SW zasługuje, chociażby przeciwwagą do tragicznych treści, które obecnie zdominowały to uniwersum.
Jest to nadzieja nikła, ale jest. Są jeszcze gry video, tu siłą rozpędu musi powstać coś ciekawego, ale gry to namiastka.
Przyjmując kryteria, którymi kieruję się przy ocenianiu innych filmów na Bastionie, wystawiam
The Force Awakens 2/5 jako zwykły widz
.
Tak jak planowałem pójść do kina, o czym pisałem na poczatku. Film bowiem ten nie wnosi nic ciekawego do gatunku sci-fi i ratuje go tylko jedna postać.
Natomiast jako fan Star Wars, czuję się oszukany i... wkurzony tym, że poświęcając EU i godząc się na to, dostałem kradziony badziew, który jeszcze niesmacznie zahacza o coś do czego w ogóle nie ma prawa. I nie mówię tu o autorskich przywilejach.
TFA nie wystarcza odbicie się od ST jak od trampoliny, to raczej jakaś forma choroby nowotworowej, która bardzo skutecznie (patrząc po wynikach) pasożytuje na pięknej przeszłości.
W takim wypadku ocena może być tylko jedna
The Force Awakens 1/5 jako fan
Na samym już końcu końców przepraszam jeśli pomyliłem imiona, zdarzenia, coś przeoczyłem, przekręciłem. Mogło się tak zdarzyć, bo… chociaż dołożyłem wszelkiej możliwej staranności pisząc ten tekst, to nie powstał on z przyjemności. Nie przywiązałem się do żadnego z nowych bohaterów, do żadnego z nowych miejsc, do żadnej nowej części historii. Może dlatego, że było ich tak mało? Stąd mógł się wkraść brak uwagi, za co jeszcze raz serdecznie przepraszam.
PS1. Takie są fakty o tym filmie (doprecyzujmy - mówię o scenariuszu). I teraz one się mogą komuś podobać, a komuś nie. Każdy ma do tego prawo, ale to co się dzieje na ekranie – jest jednoznaczne.
Normalnie tego nie robię, ale teraz wyjątkowo powiem, że rozczarowały mnie recenzje moich kolegów z Redakcji. Spodziewałem się po nich i wiem, że ich na to stać, że nie przełkną tego tak gładko. A jednak, zawsze można się zdziwić.
PS2. Przy okazji polecam przeczytać świeżą rozmowę redaktorów Esensji na temat TFA.
Autorem przemyśleń i treści zawartych w tekście jest Lord Bart. Bastion Polskich Fanów Star Wars nie ponosi żadnych konsekwencji ani odpowiedzialności w związku z publikacją. Tekst nie miał na celu obrazić niczyich uczuć, ani też stanowić jakiegoś "formalniejszego" oskarżenia kogokolwiek. Wszystkie grafiki nie są moją własnością i zostały wykorzystane jedynie w celu zobrazowania moich niecnych i pokrętnych myśli ;)
Premiera „Przebudzenia Mocy” to także okres, w którym w sieci pojawia się wiele ciekawych artykułów. Prezentujemy Wam subiektywny wybór tego, na co chyba warto zwrócić uwagę.
Na początek, dla tych, którzy już mają dość sagi, mały poradnik jak przetrwać grudzień. Tekst oczywiście z przymrużeniem oka.
Jest jeszcze wywiad z Polakiem, który zagrał podczas zdjęć w Emiratach. Przeczytacie go na Onecie.
Przypominamy, że nasze redakcyjne recenzje znajdziecie tutaj, zaś wszystkich użytkowników zachęcamy do dzielenia się swoimi przemyśleniami na forum.
KOMENTARZE (13)
2015-12-08 20:38:09
Lord Bart
Historia życia wielkiego człowieka
Witam wszystkich czekających tak długo na mój kolejny tekst! Tym razem sytuacja jest dość specyficzna, nostalgiczna i w ogóle. Nie będzie sceptycyzmu, logicznych rozważań, tylko wspomnienie. Wspomnienie pochwalne wielkiego aktora i niesamowicie ciekawego człowieka.
Mowa o Sir Christopherze Lee. Wczoraj bowiem minęło pół roku od jego śmierci. Zdaje mi się, że uczciłem go godnie - na Forum avatarem i cytatem ze Scaramangi. W życiu - ponownym obejrzeniem kilkunastu z jego filmów, łącznie z dokopaniem się do naprawdę zapomnianych klasyków.
Sir Christopher Lee (w dalszej części tekstu pozwolę sobie skrócić do SCL) był dla mnie, szczerze powiem, wspaniałym aktorem, chociaż pewnie nie zmieściłby się w osobistej Złotej Piątce. W TOP10 pewnie tak, ale moje ciepłe wspomnienie o nim nie zawiera się wyłącznie w charakterystycznych rolach, ale również w podziwie dla tego co przeżył. Ktoś bardzo trafnie ujął te 92 lata w formacie "achievement-mana", człowieka-osiągnięcie, zapewne odwołując się do popularnej terminologii gier video.
Mam dokładnie to samo odczucie. Im więcej poznawałem faktów z życia SCL, tym bardziej kręciłem z niedowierzaniem głową i tym bardziej jest mi przykro, że nie ma go już wśród nas. Dlatego, wspomnieniowo, dedykuję mu ten tekst, przybliżający wybrane przeze mnie "ciekawe przypadki".
So what I told you was true, from a certain point of view.
A certain point of view?
Luke, you're going to find that many of the truths we cling to depend greatly on our own point of view.
― The spirit of Obi-Wan Kenobi and Luke Skywalker, on Dagobah, Episode VI Return of the Jedi
Ciekawy przypadek Sir Christophera Lee
* Matką SCL była Estelle Marie Carandini di Sarzano, podobno piękność epoki edwardiańskiej. Z pewnością coś było na rzeczy, gdyż za muzę malarską wybrali ją Sir Johna Lavery’ego czy Oswalda Birleya, a także rzeźbiarka Clare Sheridan. Jednak nie zachowały się przekonujące dowody, ale wg niektórych tak mogła wyglądać na obrazie Lavery’ego "A Long Lady At Rest"
* Pierwszą rolą w życiu SCL był występ w adaptacji baśni braci Grimm „Rumpelstilzchen” (polska wersja to Rumpelsztyk). Miał wtedy 5-6 lat, jego rodzice byli w separacji, a on sam przebywał z matką w Szwajcarii. Oczywiście w sztuce odgrywał tytułową rolę złowrogiego karła/skrzata/krasnoluda, postaci z germańskiego folkloru ludowego. Biorąc pod uwagę jego przyszłe "dorosłe" wcielenia – zaczynał właściwie ;)
* Po rozwodzie i powrocie do Londynu matka wyszła ponownie za mąż za Harcourta George'a St-Croix Rose, wuja Iana Fleminga. Tym samym SCL został przyrodnik kuzynem twórcy postaci Jamesa Bonda.
* W tym samym czasie SCL został zaprezentowany Księciu Feliksowi Feliksowiczowi Jusupowowi i Wielkiemu Księciu Dymitrowi Pawłowiczowi Romanowowi, znanym z udziału w zabójstwie Grigirija Rasputina. Jak możecie się domyślić – po latach Lee zagrał właśnie owego "mnicha", faworyta rodziny cesarza rosyjskiego Mikołaja II.
* SCL starał się o stypendium w Eton College, gdzie rozmowę kwalifikacyjną prowadził między innymi Montague Rhodes James, legendarny twórca tzw. ghost stories. Lee, w związku ze swoimi słabymi ocenami z matematyki, zajął jedenaste miejsce, a stypendium przyznawano wyłącznie pierwszej dziesiątce. Również i tutaj historia zatoczyła koło, bowiem 60 lat później SCL odegrał rolę M.R. Jamesa w spektaklu BBC.
* Latem 1939 roku SCL wyjechał wraz z siostrą na wakacje na Lazurowe Wybrzeże. Podczas podróży zatrzymali się w Paryżu, gdzie Lee był świadkiem egzekucji Eugena Weidmanna, ostatniej osoby straconej publicznie w tym kraju, słynną rewolucyjną gilotyną.
* Wkrótce po wybuchu II wojny światowej Lee zgłosił się na ochotnika do fińskiej armii, by walczyć w wojnie zimowej. Wraz z innymi brytyjskimi ochotnikami nie brał udziału w walce, pełniąc służbę wartowniczą.
* W 1941 roku zgłosił się ochotniczo do Royal Air Force, ukończył szkolenie i został przeniesiony do Afryki. Tam jego kariera lotnicza uległa dramatycznemu zakończeniu, gdyż podczas przedostatniej sesji treningowej przed solowym lotem doznał uszkodzenia nerwu wzrokowego.
* W kampanii afrykańskiej, pracując dla wywiadu RAFu, przeżył m.in. bombardowanie lotniska oraz sześciokrotną malarię. Tak, dokładnie – był chory sześć razy w ciągu jednego roku.
* W kampanii włoskiej, w ramach wymiany oficerskiej, służył z Gurkhami w ramach 8 Dywizji Piechoty Indyjskiej, podczas bitwy o Monte Cassino. Z pewnością nie miał problemów z aklimatyzacją – SCL znany był z multi-językowych zdolności: znał (w różnym stopniu) angielski, hiszpański, francuski, niemiecki, włoski, szwedzki, rosyjski i standardowy język chiński.
Podczas finalnego natarcia na Monte Cassino śmierć ponownie zaczaiła się na SCL. Pozostający na tyłach oficer potknął się bowiem o zgubioną bombę lotniczą, która odpadła od rozbitego przy starcie bombowca. Pozostała jednak niewypałem.
* Podczas przepustki w Neapolu, w marcu 1944 r., SCL wspiął się na Wezuwiusza. Wulkan oczywiście nie mógł przejść obojętnie obok takiego spotkania i trzy dni później doszło do erupcji, po ćwierć wieku ciszy i spokoju. Stacjonująca najbliżej 340-ta Grupa Bombowców amerykańskiej armii straciła trwale lub na skutek uszkodzeń 78 z 88 maszyn.
Lee, nie niepokojony przez nikogo, wrócił z przepustki cało.
* Podczas działań wojenny SCL był przydzielany do Kierownictwa Operacji Specjalnych (SOE) oraz do Pustynnych Grup Dalekiego Zasięgu (LRDG), prekursorów SASu. Aktor jednak konsekwentnie unikał ujawniania jakichkolwiek szczegółów na temat tamtej działalności. Robił to zawsze z wielką klasą, pytając osób, którym udzielał wywiadu „Czy umiesz dochować tajemnicy?”. Po odpowiedzi twierdzącej uśmiechał się i mówił „Ja również.”
Nie trzeba jednak wielkiej wiedzy historycznej żeby wiedzieć iż „chłopcy z SOE” nie byli grzecznymi i taktownymi Brytyjczykami. Nie na darmo określano tą organizację mianem Ministerstwa Wojny Nie-Dżentelmeńskiej Winstona Churchilla.
* Tu pozwolę sobie zaburzyć dotychczasową chronologię i zrobić mały wtręt, dotyczący pewnego epizodu podczas kręcenia "Powrotu Króla" przez Petera Jacksona. Otóż, jak wszyscy wiemy (chociaż nie wszyscy to pochwalają), PJ adaptował Tolkiena na swój specyficzny sposób. Dotyczy to również sceny, w której Grima (Żmijowy Język w jednym z tłumaczeń) pozbawia Sarumana życia. W oryginale podrzyna mu gardło, ale oczywiście PJ chciał to zrobić po swojemu i pokazać scenę sztyletowania.
Jednak napotkał tutaj dość duży opór SCL, któremu nie pasowało odegranie dźgniętego w sposób, który zaproponował reżyser. Padły wtedy znamienne słowa „Masz pojęcie, jaki dźwięk wydaje człowiek, gdy ktoś dźgnął go w plecy? Ponieważ ja tak.” Możecie to zobaczyć na nagraniu poniżej:
Czy zatem SCL znał to z autopsji? Czy może tylko widział kolegów z SOE, którzy w ten sposób likwidowali żołnierzy Osi? Wg moich źródeł pisanych brytyjscy komandosi raczej jednak stosowali inną metodę, znacznie hmmm drastyczniejszą tj. chwytali jedną dłonią twarz ofiary, zasłaniając mu usta by nie mogła krzyknąć. Drugą wbijali nóż w podstawę czaszki, jednocześnie przekręcając go kilkukrotnie, co prowadziło do rozbełtania mózgu i wnętrzności.
Jednak swoją tajemnicę SCL zabrał do grobu, choć niewątpliwie, jak chyba większość jego życiowych doznań, pomogła mu ona w aktorskim kunszcie. Sama scena znajduje się w dodatkach do tego filmu, ale możecie zobaczyć ją tutaj (od 01:55 najciekawsze):
* Debiut SCL na wielkim ekranie nastąpił w 1947 roku, w gotyckim romansie "Corridor od Mirrors", w reżyserii Terence’a Younga. Twórcy pierwszy przygód Jamesa Bonda :)
Znamienne jest to, że postać, którą odgrywał CL, wypowiada w całym filmie tylko jedno zdanie.
* Na początku swojej kariery SCL grywał role drugo- i trzecioplanowe, jednak zawsze czymś się wyróżniał. W 1951 roku otrzymał propozycję zagrania hiszpańskiego kapitana statku w "Captain Horatio Hornblower R.N.", w reżyserii Raoula Walsha. Dlaczego? Ponieważ reżyser poszukiwał kogoś kto zna hiszpański i jednocześnie sztukę fechtunku. Lee posiadał obydwa te talenty i tak oto rodowity Brytyjczyk nie zagrał brytyjskiego dowódcy, ale Hiszpana.
* Przełomowym momentem w życiu aktorskim SCL był rok 1957 i pierwszy film dla legendarnej stajni Hammer Film Productions tj. "The Curse of Frankenstein", w reżyserii Terence’a Fishera. Lee zagrał tam rolę The Creature/Stwora, natomiast Barona Victora von Frankensteina… niejaki Peter Cushing. Fani SW powinni trochę go kojarzyć.
CL i PC znali się już wcześniej, ale ten film i ponad 20 innych umocniło tylko ich przyjaźń, nie mówiąc o tym, że stali się najsłynniejszym duetem ery horrorów.
* A już totalnie na tronie króla horrorów osadziła SCL rola Księcia Draculi, w 1958 r., w filmie "Dracula", również autorstwa Terence’a Fishera. Łącznie, przez 15 lat, Lee zagrał tego kultowego wampira 7 razy. Jednak już po dwóch częściach chciał zrezygnować, z racji tego iż jego bohater nie wymawiał ani jednego zdania, a poza tym producenci nie pozwalali mu nawet na tych kilka skromnych kwestii, napisanych przez Brama Stokera.
W końcu jednak SCL godził się na granie po tym jak właściciele studia Hammer powiedzieli mu, że bez jego udziału w tych filmach nie będzie takiej widowni, a przez to wielu ludzi straci pracę. Urocze.
* Wrzucając jeszcze do jednego worka starych znajomych to SCL z Hammer FP i Fisherem połączyły jeszcze m.in. "The Mummy" (1959r., oczywiście w roli tytułowej), "Rasputin, the Mad Monk" (1966, wspominany wyżej, tytułowa rola) oraz postać Sir Henry’ego Baskerville’a w "The Hound of the Baskervilles" (1959, Peter Cushing jako Sherlock Holmes). Wszystkie warte obejrzenia nawet dzisiaj.
* SCL ma swój mały udział również w filmie pornograficznym. Od razu spieszę sprostować, że jest to tylko softcore (:P) a aktor został poproszony o bycie narratorem, chociaż nie miał pełnej świadomości w czym bierze udział, ponieważ powiedziano mu, że chodzi po prostu o scenariusz oparty o markiza de Sade. Lee spędził jeden dzień w Hiszpanii, z ludźmi w ubraniach, a po jakimś czasie znajomy zapytał go czy wie, że jego nazwisko występuje w filmie wyświetlanym w kinach dla dorosłych w londyńskim Soho, przy Old Compton Street.
W jednym z wywiadów, dość zabawnie (przynajmniej dla mnie), SCL opisuje swoją wizytę w takim kinie, w czarnych okularach i owinięty szalikiem. Nie mógł uwierzyć, że ci wszyscy ubrani, na czas jego wizyty, aktorzy zrzucili ciuchy zaraz po jego wyjeździe. A film można znaleźć w otchłaniach Internetu, chociaż imo to strata czasu – "Eugenie" (1970), w reżyserii Jessa Franco.
* Przygoda SCL z Jamesem Bondem mogła zacząć się dużo wcześniej, gdyż Ian Fleming zaproponował mu tytułową rolę w "Dr. No" (1962), ale okazało się, że producenci wybrali już Josepha Wisemana. Co się odwlecze… Dwanaście lat później Lee zagrał zabójcę o trzech sutkach, Francisco Scaramangę, w "The Man with the Golden Gun" (1974 r.). Sam aktor tak opisał swoją postać „W powieści Fleminga Scaramanga to tylko karaibski zbir, ale w filmie jest czarujący, elegancki, zabawny i śmiertelnie niebezpieczny. Zagrałem go jako ciemną stronę Bonda.”
Pewnie dla tego jest to mój ulubiony villain serii...
* SCL zagrał Sarumana w filmowej adaptacji "The Lord of the Rings". Zawsze uważał, że powinien przyjąć rolę Gandalfa, ale również obiektywnie podszedł do limitów jakie wyznaczył mu jego wiek - mając 78 lat, podczas kręcenia pierwszej części, nie uważał by jego sprawność była wystarczająca dla wielu forsownych scen (tak przy okazji Sir Ian McKellen miał wtedy 61 lat).
Ciekawe co powiedziałby na to sam J.R.R. Tolkien, którego oczywiście Lee poznał osobiście? Jako jedyny z ekipy pracującej nad filmami.
* Mam takie wrażenie, że niewiele osób zdaje sobie sprawę z wokalnych zdolności SCL. Oczywiście z pewnością kojarzycie jego charakterystyczny operowy bas, ale Lee używał go nie tylko na ekranie kinowym czy podkładając głos np. pod Jabberwocky'ego w "Alice in Wonderland" Tima Burtona. SCL wydał 4 solowe płyty, a trzecia z nich była pierwszą czysto metalową! Charlemagne: By the Sword and the Cross okazał się chyba dobrym albumem (nie znam tego gatunku) ponieważ na ceremonii Metal Hammer Golden Gods Awards w 2010 roku otrzymał nagrodę "Spirit of Metal", którą Lee odebrał osobiście z rąk gitarzysty Black Sabbath.
* 30 października 2009 roku Christopher Lee dostąpił zaszczytu pasowania na rycerza i odebrał tytuł szlachecki z rąk Księcia Walii Charlesa.
* Osiągnięciem wszystkich osiągnięć był wpis do Księgi Rekordów Guinnessa (a SCL bywał tam częściej) z 2007 roku, uznający Lee za najczęściej występującego na liście płac aktora wszechczasów. Oznaczało to ni mniej, ni więcej największą ilość występów na ekranach kinowych i telewizyjnych, na tamten czas w liczbie 244 tytułów.
Is it possible to learn this power?
Not from a Jedi.
Aż chciałoby się użyć tego cytatu, prawda? Niezwykle pasuje. A ja tyle właśnie wybrałem. Pewnie całą masę pominąłem, o sporej ilości jeszcze nie wiem, dlatego na rok 2016 planuję zdobyć którąś z jego auto/biografii. Niestety, żadna do tej pory nie została wydana na polskim rynku.
Jak już wspomniałem SCL był dla mnie wspaniałym aktorem i niesamowitym człowiekiem, jednak nie zaliczałem go do ulubionych, do ścisłego grona. To pewnie dziwnie brzmi, ale... u Lee brakowało mi tylko jednego - wyrazistych ról po hmmm Jasnej Stronie Mocy. Jego warsztat złoczyńcy jest niepodważalny, nie było i nie ma drugiego takiego artysty, który Ciemną Stronę potrafi oddać bez słów (patrz - Dracula). Szkoda, że nie miał takiej szansy, nawet jeśli uważam że naprawdę wybitne kreacje aktorskie tworzone są w oparciu o złych.
Śmierć i wspominanie SCL niechętnie nasuwają mi myśli o moich dwóch innych ulubieńcach, którzy jednak również nie są w ścisłej czołówce. No, może jeden z nich. Chyba, dawno nie zaglądałem do TOP5.
Mówię tutaj o Sir Seanie Connerym (obecnie lat 85), który od 2007 jest na aktorskiej emeryturze i o wciąż aktywnym Clincie Eastwoodzie (również 85). To już, niestety, jest ten wiek. A bez nich kino będzie miało jeszcze mniej uroku, mniej tego czaru, który mną zawładnął.
Ale wróćmy na koniec do Christophera Lee i Gwiezdnych Wojen, w końcu to portal tematyczny o SW :P Dla mnie SCL był dla Nowej Trylogii tym czym Sir Alec Guinness dla Starej. Przy bandzie dzieciaków-świeżaków w głównych rolach, ten wybitny interpretator Shakespeare'a dodawał (nie oszukujmy się) fantastycznej/s-f space operze poziomu, znaczenia i klasy. "Star Wars" (1977), pomimo nowinek i eksperymentów Lucasa, mogły się równie dobrze zakończyć totalną klapą i nikt by dzisiaj o nich nie pamiętał. A jednak, stało i dzieje się inaczej, wg mnie dzięki sporemu wkładowi Sir Guinnessa.
Nowa Trylogia, na miarę naszych czasów (cokolwiek to oznacza), dała nam aktorski gwiazdozbiór o dużo większej skali. Nie będę dyskutował czy wyliczał kto był bardziej medialny, kto utalentowany, a kto zawalił w tym projekcie. Ale pomimo wszystko - Christopher Lee stanął na wysokości zadania, czyli na swoim normalnym poziomie.
Mógłbym też dużo powiedzieć o roli Dooku, właściwie o rozpisaniu jej przez Lucasa, zwłaszcza o skandalicznym zakończeniu, ale nie ten czas i nie to miejsce. Zresztą i tak SCL pozamiatał resztę, zrobił co należało zrobić.
A teraz najważniejsze, o zbliżającej się tuż tuż przyszłości. Zerknijcie jeszcze raz na samą górę, o grafikę tytułową, na słowa SCL o byciu aktorem nawet w kaszance. Czyż to nie jest piękne i trafiające w punkt? Aż chce się krzyknąć do analogicznych no-name'ów (JJ Abrams chyba bardzo wziął sobie do serca początku Lucasa) z "The Force Awakens" - bierzcie i grajcie z tego wszyscy! Film może być jak "Mroczne Widmo", ale może być jak "Imperium Kontratakuje". Nie liczcie jednak na to, ale na siebie. Dajcie coś widzom, jeśli potraficie.
Bo tym razem nie ma już nikogo pokroju rycerzy Guinnessa i Lee. Niby mieliby ich zastąpić "seniorzy" Hamill, Ford i Fisher. Ja w to nie bardzo wierzę, chociaż do kina pójdę właśnie dla nich. Tylko, że w tym wypadku nie dla jakości aktorskiej, ale po prostu z nostalgii za czymś utraconym.
Tyle. Christopher Lee na zawsze zostanie w mojej pamięci kinomaniaka.
Autorem przemyśleń i treści zawartych w tekście jest Lord Bart. Bastion Polskich Fanów Star Wars nie ponosi żadnych konsekwencji ani odpowiedzialności w związku z publikacją. Przy pisaniu tekstu korzystałem z Wikipedii, fragmentów przedruku auto/biografii Lee, wywiadów z nim oraz bastionowej notki biograficznej autorstwa JORUUSA Wszystkie grafiki nie są moją własnością i zostały wykorzystane jedynie w celu zobrazowania moich niecnych i pokrętnych myśli ;) KOMENTARZE (5)
Witam wszystkich! Teoretyczne "święto" SW to dobry moment by zacząć coś z czym nosiłem się już od pewnego czasu - moją małą, osobistą publicystykę. Długo to trwało, zresztą jak wszystkie ostatnio akcje okołogwiezdne. Taka karma widać.
Chciałem w tych wpisach przedstawić swój punkt widzenia na różne sprawy, o których nie piszę na Forum albo piszę inaczej. Dla niektórych pewnie mój nick, tytuł a zapewne już pierwszy tekst przeobrażą się w głowie w jedno słowo "hate"/"hejt" - jak pisał, jak zwał, każdy wie o co chodzi, chociaż nie każdy wie jak powinno być poprawnie.
Jest mi to obojętne, podobnie jak rozważania czy jestem fanem, czy nie, co w ogóle robię w Redakcji i na tej stronie. Czasem się tym bawię, czasem mnie to weseli, ale ostatecznie zostanie chociaż drobna satysfakcja bycia w przeciwwadze do... 'burzolingu' - nieskrępowanej akceptacji wszystkiego.
W końcu mistyczna "równowaga Mocy" jest tak pożądana w naszym uniwersum ;)
So what I told you was true, from a certain point of view.
A certain point of view?
Luke, you're going to find that many of the truths we cling to depend greatly on our own point of view.
― The spirit of Obi-Wan Kenobi and Luke Skywalker, on Dagobah, Episode VI Return of the Jedi
Czy mam co świętować?
Zanim odpowiem na to pytanie to wypadałoby w skrócie przedstawić/przypomnieć genezę tego dnia i jego celebracji. Jednym z najbardziej rozpoznawalnych cytatów w historii kina jest May the Force be with you/Niech Moc będzie z Tobą. To stwierdzenie, używane jako pozdrowienie lub życzenie pomyślności, w 2005 roku zajęło ósme miejsce w rankingu Amerykańskiego Instytutu Filmowego, dotyczącego stu najlepszych cytatów na stulecie kina amerykańskiego.
*(mała zagadka: kto pierwszy i do kogo wypowiada te słowa w historii Gwiezdnych Wojen? Rozwiązanie na końcu tekstu.)
Trochę wcześniej, bo w 4 maja 1979 roku, bawiąc się słowotwórczo brytyjska Partia Konserwatywna uhonorowała ogłoszeniem w London Evening News wybór Margaret Thatcher na pierwszą panią premier w historii kraju. Gazetowy tekst brzmiał May the Fourth be with you, Maggie. Congratulations. Stało się to już dwa lata po premierze Epizodu IV, tak więc dokładnie widać jaki wpływ na świat miał ten film i co zapoczątkował.
Jednak idea Star Wars Day narodziła się dużo później. Pierwsze zorganizowane obchody odbyły się w 2011 roku, w kanadyjskim Toronto, podczas festiwalu Original Trilogy Trivia Game Show. Stali za tym Sean Ward i Alice Quinn, a wszystko opierało się o kostiumowy konkurs i zabawy przeróbkami filmowymi. Rok później powtórzono całą akcję i tak to się zaczęło kręcić, głównie wśród fanów, gdyż nawet Lucasfilm nie podchodził do tego zbyt "poważnie".
Do czasu. A był nim mroczny moment przejęcia marki przez Disney w październiku 2012 roku. W Ameryce podobno pieniądze leżą na ulicy, wystarczy się tylko schylić. Albo są w kieszeniach ludzi, tu trzeba się wykazać umiejętnością wyciągnięcia ich, a to następcy Walta umieją jak mało kto.
Od 2013 roku Parki Disneya organizują przeróżne imprezy by celebrować Star Wars Day. I niekoniecznie ograniczają się one do jednego dnia, bądź przypadającego weekendu. To chyba oczywi$te, nieprawdaż? ;) Jednak pociągnęło to za sobą pozostałą działalność, głównie dotyczącą internetu i mediów społecznościowych.
Komunikat na Oficjalnej przypomina też, że czwarty to po prostu emanacja całego miesiąca, który w uniwersum SW ma specjalne znaczenie - sześć Epizodów miało premierę w maju, a czternastego dnia tego miesiąca urodził się George Lucas (1944). I tak to wygląda. Skrótowo :)
Dla mnie jednak jest to już drugie "święto" po oficjalnej kasacji starego kanonu, dokonanej 25.04.2014 roku. Na parę dni przed 4 maja, urocze wyczucie czasu...
Część z was z pewnością pamięta zeszłoroczne zdarzenia. Nie był i nie jest to prawdopodobnie powód do dumy, z drugiej jednak strony skoro można wydawać książki żony Lewandowskiego czy gotowanie z Tomkiem Karolakiem - dlaczego nie można usmażyć (nie)kanonicznej kiełbasy?
Mija drugi rok bez EU, z mojej strony jest to... niesamowicie dziwna sprawa. Wiem, że niektóre zjawiska, w światku komiksowym przykładowo, miały podobne akcje (niektóre wielokrotnie), ale to jakoś nigdy mi nie przeszkadzało, nie zauważałem tego - pewnie z racji mało-średniego zainteresowania. Tutaj jakoś nie ma tak łatwo.
Tak, tak - wiem. Większość zapewne ma już dość słuchania o Legendach. Albo odczuli swoje i im przeszło, albo mają to gdzieś. Swoją drogą ta druga grupa niezmiernie mnie fascynuje - przez lata spierali się o treści w książkach, grach, komiksach, kupowali je, a kiedy przyszedł "koniec" to spoko, zaczynamy od nowa, stare do pudełka i na strych, nowe lajk i props. To może na inny raz :P
Ja też już to przetrawiłem (w znaczeniu rozrywania szat), nie mniej nadal nie mogę się ogarnąć, więc co mam świętować? Książki, kiedy jeszcze poprzednich nie przeczytałem, a tutaj 'nowe', ale jednak to samo?
Gry? Nie ma żadnych, Battlefront w produkcji i tak mało by mnie grzał w EU.
Rebels? O nich miało być pierwsze Oko, ale zgubiłem część tekstu, więc pójdzie w drugim rzucie, ale bunkrów to nie ma.
Komiksów nie czytam, zresztą zawsze wolałem wrócić do konkretnych tytułów, a RPG? Nie ma czasu na granie, jednak kiedyś podręczniki niosły ze sobą jakąś wartość. FFG? Nawet nie chce mi się tematu zaczynać.
W końcu pozostaje oficjalna linia partii:
With the exciting launch of a new trilogy of movies beginning with Star Wars: The Force Awakens coming in the near future, this day to celebrate the saga and its amazing fans is certain to become even bigger each year.
I to znowu jest skomplikowane. Fajnie, że coś się dzieje w kinie, z drugiej strony mało fajnie się z tym czuję widząc zapowiedzi. Z trzeciej to spokojnie dożyłbym swoich dni ze świadomością, że Gwiezdne Wojny na wielkim ekranie to projekt skończony.
Co zatem świętować? Coś co jest i jednocześnie tego nie ma? Wszyscy wiemy (bądź ja wiem i otwarcie o tym mówię), że EU nie było bez wad. Książki to pełna sinusoida, Wizardzi z D20 też potrafili szarpnąć nerwy, TCW przemilczę, a video-koszmarki pokroju The Force Unleashed potrafią się przyśnić nawet dzisiaj.
Ale reszta, duża reszta to sporo dobrego. Tyle, że to... nie istnieje. I z tym mam problem. Może więc celebrować samo bycie fanem, że SW jednak żyją, Disney nie dokonał wrogiego przejęcia celem zbankrutowania konkurenta? Może już to robię, poświęcając wolny czas na pisanie tego tekstu?
Wpadłem! :P
To chyba tyle na początek. Dziękuję wszystkim za przeczytanie, zapraszam do komentowania (albo i nie), idę dalej się nad tym zastanawiać i Niech się Wam święci 4 maja!
PS#1 - podobno jeszcze po czwartym następuje after party tj. Revenge of the Fifth. Piątego maja celebrują fani po Ciemnej Stronie Mocy. Mało o tym słyszałem i na logikę - 4 jest zatem dla (najogólniej mówiąc) Jedi? Przecież na scenie Disney Parku tańczy Vader... kolejna tajemnica uniwersum :P
PS#2 * - rozwiązanie zagadki: Man your ships! And may the Force be with you! Słowa Jana Dodonny z EIV, tuż przed bitwą o Yavin, do zebranych w sali odpraw. Mało w tym "prawdziwej" Mocy, czy tylko mi się tak wydaje?
Autorem przemyśleń i treści zawartych w tekście jest Lord Bart. Bastion Polskich Fanów Star Wars nie ponosi żadnych konsekwencji ani odpowiedzialności w związku z publikacją. Wszystkie grafiki nie są moją własnością i zostały wykorzystane jedynie w celu zobrazowania moich niecnych i pokrętnych myśli ;) KOMENTARZE (85)
Po chwili przerwy, spowodowanej przyczynami obiektywnymi, powracamy do wspomnień związanych z dziesięcioleciem Knights of the Old Republic II. Dzisiejszy tekst, autorstwa Mistrza Jedi Radka, poświęcony jest trochę ;) szerszemu spojrzeniu na gatunek gier video, który reprezentuje również KotoR Drugi.
Zapraszamy do czytania, komentowania oraz (jeśli ktoś przeoczył) zerknięcia na dwa poprzednie wpisy, które znajdziecie w zbiorczym kąciku bastionowych Wydarzeń.
Krótka historia cRPGów wraz z paroma rekomendacjami
Z chwilą kiedy piszę te słowa gatunek liczy sobie ponad 35 lat, w jego skład wchodzą setki tytułów, które można podzielić na wiele pomniejszych typów. Mamy więc dungeoncrawlery (w dwóch wersjach, gdzie ruchy postaci są oparte na siatce lub bez), tytuły zbliżone bardziej do gier taktycznych, takie skupione głównie na dialogach, sandboxy, roguelike`i, hack&slashe, mamy tytuły ocierające się o gry akcji, uproszczone gry dla casuali udające cRPGi, czy takie skupione głównie na ulepszaniu statystyk protagonisty. Niektóre z nich łączą rozwiązania kilku podgatunków, ale linie podziałów między nimi nie są jednoznaczne. Część tytułów ukazuje świat gry w postaci trójwymiarowej, inne w rzucie izometrycznym. Niektóre skupiają się głównie na walce, inne na dialogach, a jeszcze inne łączą jedno z drugim. Część realizuje walkę w perspektywie turowej, część w turowo-fazowej, część w Real Time with Pause… i tak dalej.
Historię opiszę w skrócie, skupiając się na najważniejszych/najlepszych tytułach. Oczywiście, będzie to oznaczało, że mimo wszystko ominę część ważnych czy świetnych pozycji, zapewne ominę także niechcący kilka, których na pewno nie powinienem był pominąć. Trudno, taki jest los krótkich tekstów, pisanych przez jedną osobę na bardzo szeroki temat.
Podstawowe pytanie: czym jest cRPG, computer Role Playing Game? Nie odpowiem na nie, ponieważ nawet osobom bardziej niż ja obeznanym w temacie nie udało się stworzyć definicji. Na tym etapie można praktycznie stwierdzić, że jest to niemożliwe.
Początki gatunku sięgają końca lat 70-tych. Pierwsze tytuły były adaptacjami Dungeons & Dragons, pisanymi przez studentów po kryjomu na eksperymentalnych, akademickich komputerach PLATO. Jednym z pierwszych komercyjnie dostępnych tytułów był Akalabeth: World of Doom, wydany w 1979 roku. Już wtedy gra posiadała trójwymiarową grafikę. Jej twórca, Richard Garriott, zapoczątkował wtedy klasyczną serię Ultima, która liczyła 9 tytułów wychodzących aż do 1999 roku. Kolejne części wykorzystywały perspektywę izometryczną, skupiały się głównie na walce aż do wydania Ultimy IV: Quest of the Avatar w 1985 roku. Był to tytuł przełomowy, można określić go ojcem wszystkich gier, które koneserzy zaliczają do „prawdziwych cRPGów”.
Rzecz dzieje się w krainie pozbawionej jakiegokolwiek zagrożenia, bowiem przez pierwsze trzy części graczowi udało się skutecznie wyciąć w pień całe zło. Lud potrzebuje jednak nie tylko poczucia bezpieczeństwa, ale także wzoru do naśladowania, tytułowego Avatara. Gracz wciela się w niego, próbując doskonalić cnoty takich jak uczciwość, współczucie czy honor. Mając możliwość okradzenia kogoś, musi tego unikać. Pozawala uciekać przeciwnikom bez masakrowania ich, pomaga potrzebującym oraz medytuje nad istotą każdej z cnót. Dopiero stając się ideałem, mistrzem każdej cnoty, może zwyciężyć. Gra posiadała dość irytujący system walki.
W 1992 roku Garriott tworzy Ultimę VII: The Black Gate. Grę uznawaną za najlepszą część serii, która zrewolucjonizowała gatunek sandboxów, będąc bezpośrednią inspiracją dla twórców serii The Elder Scrolls oraz Divinity. Pozwalała ona na niespotykaną także dzisiaj interakcję ze światem. Przedmioty można było przesuwać i układać tak, aby dzięki nim np. tworzyć przejścia do niedostępnych miejsc. Można było piec chleb, spać w łóżkach, napełniać wiadra wodą. Gracz cieszył się niesamowitą wolnością, jeżeli chodzi o jego poczynania, miał np. możliwość zamordowania dowolnej postaci w grze.
Bezpośrednim konkurentem Ultimy była seria Wizardry, wydawana w latach 1981-2001 przez Sir-Tech. Rozgrywka polegała na przemierzaniu olbrzymich lochów drużyną złożoną z sześciu poszukiwaczy przygód, pokonywaniu zamieszkujących je potworów, łupieniu co popadnie oraz na rozwiązywaniu zagadek. Rozległe lochy nie posiadały mapy ani tym bardziej funkcji automapy, przez co gracz musiał rysować ją sam na papierze. Największym osiągnięciem serii była trylogia Dark Savant (gry numer VI, VII i 8). Jeżeli ktoś myślał, że ulepszanie umiejętności dzięki ich wykorzystywaniu to pomysł twórców TES, czy możliwość przenoszenia postaci z jednej gry do drugiej to dzieło BioWare’u, to zdziwi się dowiadując, że wspomniana trylogia korzystała już tych rozwiązań a tworzące ją tytuły wcale nie były pierwszymi w historii, które je wykorzystywały.
Poza nimi warto wspomnieć o Wizardry IV: The Return of Werdna, która uważana jest za najtrudniejszą do przejścia przedstawicielkę całego gatunku. To gra w której istnieje duża szansa na zostanie zabitym już w pierwszym pokoju, a dalej jest tylko gorzej.
W 1988 roku wyszedł jeden z czołowych przedstawicieli cRPGów lat osiemdziesiątych - Wasteland. Była to gra przełomowa, jeden z pierwszych sandboxów oraz pierwszy erpeg osadzony w postapokaliptycznym świecie. Gracz miał do dyspozycji kilka sposobów na pokonywanie czających się na jego drodze przeszkód, do tego gra zapamiętywała dokonane przez niego zmiany w świecie (wcześniejsze tytuły resetowały lokacje przy ponownym ich odwiedzaniu). Wasteland posiadała tak dużą jak na te czasy ilość dialogów, że.... nie mieściły się one na dyskietkach z grą i były dołączone jako specjalna książeczka do pudełka. Każdy paragraf miał przypisany odpowiedni numer, gracz natknąwszy się podczas przygody na odpowiedni odsyłacz w dialogu, sięgał po książeczkę.
W tym samym roku wydana została Pool of Radiance. Była to pierwsza gra oficjalnie korzystająca z zasad D&D, czołowy przedstawiciel zjawiska zwanego Gold Box, w którego skład wchodziło wiele innych serii wraz z przypisanymi im tytułami tj. Savage Frontier, Dragonlance i Buck Rogers. Rozgrywka skupiała się taktycznej walce turowej oraz zarządzaniu drużyną.
Lata 80-te charakteryzowały się szybkim rozwojem gatunku, przełamywaniem barier technicznych oraz szlifowaniem designu. Najbardziej widoczną zmianą na przełomie dekad było zastąpienie systemu dialogowego opierającego się na słowach kluczach, które gracz musiał odgadywać i wypisywać z klawiatury w system drzewkowy. Dialogi pisane w oparciu o klucze musiały z natury być krótkie i proste, tak aby gracz mógł z łatwością odgadnąć kolejne hasła, które najczęściej były podmiotami lub orzeczeniami w wypowiadanych przez postacie kwestiach. Drzewka pozwoliły bohaterom niezależnym nabrać charakteru, tak samo jak i wypowiedziom graczy, które stały się bardziej rozbudowane.
Kultowym tytułem z początku lat 90-tych jest Darklands (1992). Jeden z niewielu cRPGów korzystających z settingu zbliżonego do historycznego (średniowieczne Niemcy), znany jest z otwartego świata, rozwiniętego, częściowo fabularyzowanego procesu rozwoju postaci oraz z interakcji ze światem gry. Przebiegała ona za pomocą okienek zawierających opisy zdarzeń wraz z potencjalnymi reakcjami, spośród których gracz mógł wybrać tę najbardziej mu odpowiadającą. Gra wymieniana jako źródło inspiracji przez wielu obecnie tworzących designerów za źródło inspiracji.
W tym samym czasie wyszedł spin-off serii Ultima - Ultima Underworld: The Stygian Abyss. Pierwszy dungeon crawler (przygoda z bohaterami penetrującymi lochy, zabijającymi potwory i zabierającymi ich skarby – i to my byliśmy tam bohaterem pozytywnym, przyp. LB), w którym ruchy gracza nie były ograniczane przez szachownicową siatkę. The Stygian Abyss oferował świetnie doznania fanom eksploracji oraz potrzebę mądrego zarządzania surowcami i interakcję z paroma frakcjami. Co prawda akcja działa się tylko w jednym, pojedynczym lochu, ale za to olbrzymim i nieliniowym.
Rok później wydany zostaje Betrayal at Krondor. Tytuł bardzo popularny ze względu na swoją fabułę (mimo spoilera w tytule) i dobrze zrealizowaną walkę turową oraz dbałość o najmniejsze detale otwartego świata.
W 1993 roku świetnym tytułem był także odstraszający wszystkich nazwą Princess Maker 2 (tyle że to nie RPG, ale life simulation game, choć na uwagę zasługują 74 możliwe zakończenia, przyp. LB). Wtedy również został wydany jeden z głównych przedstawicieli serii Might and Magic - Might and Magic V: Darkside of Xeen. Znowu szwendaliśmy się po lochach, a takie mapy kiedyś dołączano do pudełek z grą!
Koniec zabawy! Pora rozpocząć Złoty Okres w historii gatunku! To czasy kiedy, co roku atakowało nas arcydzieło albo i dwa!
W 1997 roku nastąpił przełom przez duże „p”. Ukazała się postapokaliptyczna gra Fallout. Co czyniło ją wyjątkową? Świetne dialogi, zapadające w pamięć postacie, atmosfera, muzyka, nieliniowość, doskonale przemyślany świat oraz jego otwartość, system rozwoju postaci, wybory i konsekwencje. Mocny nacisk położono na decyzje gracza, pozwalając mu na przejście gry bez zabijania kogokolwiek, czy poprzez posiadanie oddzielnych opcji dialogowych dla postaci obdarzonych niską inteligencją. To wszystko złożyło się na prawdziwe arcydzieło. Nawet wada jaką był słaby system walki, rekompensowana była przez towarzyszący jej wesoły gore. Dzieło te zawdzięczamy naprawdę wielu osobom: Timowi Cainowi, Brianowi Fargo, Christopherowi Taylorowi, Chrisowi Jonesowi, Leonardowi Boyarsky’ego, ekipie tekściarzy - Scottowi Campbellowi, Brianowi Freyermuthowi i Mark O'Greenowi oraz twórcy świetnej muzyki – Markowi Morganowi.
1998 rok przyniósł światu Fallouta 2. Grę chwalono za jeszcze większy nacisk na nieliniowość, wielkość świata oraz wybory z ich konsekwencjami. Krytykowano za mniejszą dbałość niż poprzedniczka w przedstawianiu postapokaliptycznego świata, mniej poważną atmosferę oraz zbyt dużą liczbę nawiązań do popkultury. Co prawda ilość nie jest tak samo ważna jak jakość, ale Fallout 2 udowodnił, że ilość jest w stanie wytworzyć swój własny, odmienny rodzaj jakości. Wcale nie piszę tego zgryźliwie, wprost przeciwnie, pochwalam chociaż nie chcę zajmować stanowiska w odwiecznej dyskusji, która część jest lepsza. Co stanowi o sile obu tytułów poza samą ich jakością? Moim zdaniem jest to realizacja potencjału drzemiącego w gatunku oraz sprawne operowanie jego językiem na kilku szczeblach jednocześnie.
W tym samym roku powstał Baldur`s Gate. Gra zainicjowała serię gier na silniku Infinity. Charakteryzowała się bardzo udanym system walki korzystającym z licencji D&D, kompanami którzy mogli się zbuntować i odłączyć od gracza oraz dobrą muzyką. Miała także bardzo intuicyjny w obsłudze interfejs, co prawdopodobnie przesądziło o jej popularności. Gra była dość uboga pod względem dialogów.
Rok później los obdarzył nas kolejnym klasykiem - Planescepe: Torment. Planescape różnił się od przeciętnych settingów fantasy swoją egzotyką oraz eklektyzmem. Wszystko, co jest do pomyślenia, było w nim możliwe, zdarzenia były w równej mierze kształtowane przez działania jak i idee oraz wierzenia. Pracując dzień i noc, pisząc tysiące stron dialogów, Chris Avellone stworzył swoje magnum opus. Gracz wcielał się w postać Bezimiennego, nieśmiertelnego bohatera z amnezją, który budzi się w kostnicy nie wiedząc kim jest. Całe ciało miał pokryte tatuażami, a jego towarzyszem była latająca, gadatliwa, zbereźna czaszka.
W 1999 roku została wydana gra Jagged Alliance 2, uznawana za największy sukces w dziedzinie walki turowej w całej historii gatunku. Gracz dowodził oddziałem najemników, zrzuconych na terenie fikcyjnego państwa Trzeciego Świata – Arulco, mających na celu obalenie tamtejszej dyktatury. Dostawał do ręki własnoręcznie skompletowany oddział składający się z komandosów obdarzonych własną osobowością oraz olbrzymią liczbę opcji taktycznych.
W 2000 roku powstaje sequel Baldur`s Gate. Baldur's Gate II: Shadows of Amn zawiera jeszcze bardziej rozwinięty system walki, skupiający się na przygodach doświadczonej drużyny. Mamy więcej questów, przedmiotów, czarów. W przeciwieństwie do poprzedniczki nie rozgrywa się ona głównie w puszczy wypełnionej losowymi spotkaniami i okazjonalnymi questami-przeszkadzaczami. Tutaj wszystko jest gęściej skondensowane. Gra zawiera jeden z najlepszych w historii system walk Real Time with Pause oraz itemizację. Te wszystkie zalety sprawiają, że można mu wybaczyć nudny, typowy fantastyczny setting.
Dwutysięczny to także rok cyberpunkowego Deus Exa, gry o wciągającym klimacie spiskujących rządów, korporacji i dzielnych agentach. Deus Ex charakteryzował się doskonałą atmosferą, niezłą fabułą, dużą ilością interaktywności oraz świetnymi nieliniowymi questami. Jest także bodajże jednym cRPGiem, któremu udało się sprawić, że granie skradającą się postacią jest satysfakcjonujące, co osiągnięto poprzez odpowiednią budowę lokacji, w których skradanie można efektywnie wykorzystać. Gra zawiera także interesujące połączenie mechaniki erpegowej ze strzelankami w postaci trzęsącego się celownika, którego ruchliwość stopniowana jest w zależności od umiejętności bohatera w radzeniu sobie z bronią palną.
Tim Cain nie siedział bezczynnie i w 2001 roku stworzył steampunkowego Arcanum: Of Steamworks and Magick Obscura. Posiadając wiele zalet Fallouta, jak ciekawy świat, dobre nieliniowe questy oraz solidny system rozwoju postaci, Arcanum opowiada historię świata fantasy, który został dotknięty rewolucją industrialną, ze wszystkimi konfliktami z tego wynikającymi. Wadą był słaby system walki, próbujący dać graczom wybór pomiędzy grą turową a RTwP, z czego ani jedno, ani drugie nie było porządnie zrobione. Jeden z niekwestionowanych klasyków gatunków, niestety trochę mniej znany od Fallouta.
2001 rok to również czas wydania ostatniej, uważanej powszechnie za najlepszą części serii - Wizardry 8.
Dobre cRPGi tworzą nie tylko Amerykanie i w 2002 roku niemieckie studio Piranha Bytes wydało Gothica II. Była to gra z otwartym światem, nieliniową fabułą, rozkosznie trudnymi pierwszymi godzinami gry, kiedy nasz bohater jest tak słaby, że nawet gospodyni domowa może go sprać. Świat Gothica był niewielki, z gęsto umieszczonymi ciekawymi lokacjami i questami. Bohaterowie niezależni świetnie tworzyli złudzenie żywych ludzi dzięki skryptom, które zmuszały ich do jedzenia, picia, siedzenia na ławce czy kucia mieczy. W tej dziedzinie ‘dwójka’ do tej pory nie została przebita, chociaż wydawałoby się, że wraz z postępem siły procesorów jest to możliwe. Problem w tym, że dobry design to coś o wiele bardziej subtelnego niż techniczne możliwości… W Gothicu gracz naprawdę czuje się częścią świata, kiedy zdobędzie porządny pancerz po wstąpieniu do jakiejś frakcji, radośnie paraduje w nim po ulicy.
W tym samym roku wychodzi najlepsza część The Elder Scrolls - Morrowind. Oferowała ona do zwiedzania olbrzymi, egzotyczny świat z nutką postkolonializmu. Konkurują w nim o władzę przeróżne frakcje od rodów arystokratycznych przez gildie po kulty religijne. Podziwiamy krajobrazy wypełnione wulkanicznym popiołem, wielkimi grzybami, usiane dużymi i małymi miastami w kilku stylach architektonicznych. Mamy satysfakcjonujący system magii z takimi zaklęciami jak lewitacja czy chodzenie po wodzie oraz możliwością tworzenia własnych czarów. Świat posiadał duże ilości własnej historii oraz bardzo niezwykłą atmosferę.
W 2004 roku zostaje wydana Vampire: The Masquerade – Bloodlines. Miejski świat pełen wampirów, dobrego jakościowo pisania, pamiętnych postaci, questów czy lokacji, ze świetnym voice-actingiem, wszystko przesączone mroczną atmosferą. W zależności od wampirzego klanu, do którego przynależy gracz, rozgrywka znacząco się zmieniała. Inaczej grało się szalonym Malkavianem, łamiącym zasady logiki niż brzydkim Nosferatu kryjącym się przed innymi. Wadą gry są słabe ostatnie poziomy, przepełnione walką.
Złoty Okres RPGów kończy się, zaczyna dominować Mroczna Dekada. Black Isle Studios, Troika Games, Sir-Tech Software, Origin Systems - wszystkie upadają lub bankrutują. Van Buren (Fallout 3) oraz Baldur's Gate III: The Black Hound zostają skasowane. BioWare i Bethesda przerzucają się na casuali, gatunek zamiera. Wpływa na to mają zwiększenie się znaczenia konsol kosztem pecetów, większa rentowność łatwiejszych do zrobienia gatunków niż RPGi, moda na grafikę trójwymiarową, niechęć do tworzenia jakichkolwiek skomplikowanych systemów w grach, wprowadzanie ułatwień mających na celu trzymanie graczy za rękę, mania nagrywania głosów do dialogów, co zmuszało (powody budżetowe) do ograniczenia tekstu oraz wymuszaniu na pisarzach tworzenie ich ostatecznej wersji na długo przed nagraniem. Koszty gier rosną, średniej wielkości studia, w których to panują najlepsze warunki do tworzenia RPGów, tracą wiodącą pozycję na rynku względem wielkich, bezwzględnych koncernów. Noc zapada nad całym gatunkiem. Mimo to wyszło wtedy kilka tytułów godnych uwagi.
Neverwinter Nights 2: Mask of the Betrayer, wydana w 2007 roku, jest najlepiej napisaną grą od czasu Tormenta, dzięki utalentowanemu designerowi George’owi Zietsowi. Tytuł skupiony jest głównie na fabule, ciekawych postaciach i dialogach, dość krótki (bo to expansion pack do NN2, przyp. LB), za to świetny jakościowo. Główny bohater dotknięty jest przez klątwę, która każe mu zabijać ludzi. Narracja skupia się na decyzjach jakie podejmie wcielający się w niego gracz - czy zaakceptuje przekleństwo, czy będzie stawiał mu opór?
W tym samym roku wychodzi pierwsze polskie RPG o światowym rozgłosie - The Witcher, na podstawie siedmioksięgu Sapkowskiego. Gra nastawiona jest na rozwiązywanie problemów w mniejszej skali niż walka z epickim złem, oraz na dużą ilością wyborów i konsekwencji.
W 2008 roku granice gatunkowe zostały zatarte i powstał Mount & Blade - symulator średniowiecznego rycerza z bardzo porządnym systemem rozwoju postaci (prawie brak zbędnych skilli), ekscytującą walką na miecze pieszo jak i na koniu, starciami wielkich armii, oblężeniami i zarządzaniem drużyną. Świat gry zmienia się niezależnie od poczynań gracza, który jest tylko jednym z pionków w większej rozgrywce, dopiero dzięki zdobytym umiejętnościom, rozgłosowi oraz pieniądzom będzie w stanie zasłużyć sobie na poważanie. Gra nie zawiera fabuły, jest ona tworzona bezpośrednio przez stawiającego sobie różne cele gracza. M&B pokazała, że dobra mieszanka gier akcji i cRPGów może jednak dać coś niezwykłego i niesamowitego.
W 2009 roku fani RPGów z dobrą taktyczną walką otrzymują Knights of the Chalice, grę z wymagającymi potyczkami w systemie turowym. Dostają do dyspozycji drużynę złożoną z czterech postaci oraz lochy do splądrowania. Jak mogłoby zabraknąć lochów?
W 2010 roku doczekaliśmy się kontynuacji kultowej serii Falloutów - Fallout: New Vegas. Wykorzystując pomysły ze skasowanego Van Burena, New Vegas dał graczowi duży, bogaty świat, pełen dobrej jakości dialogów, questów i ciekawych lokacji oraz bohaterów. System wzajemnie zwalczających się , dobrze ukazanych frakcji sprawiał, że świat nabierał wrażenia dynamizmu i realizmu, także dzięki realistycznie oddanej ekonomii- w końcu pytanie skąd ludzie biorą jedzenie po apokalipsie jest dość ciekawe, prawda? Rekordzista jeżeli chodzi o ilość godzin voice-actingu w grze – 65 tysięcy linii dialogowych.
Depresja ogarnęła graczy, będących od wielu lat porzuconymi w kącie, porzuconymi dla dzieciarni grającej w Call of Duty (od siebie dodam, że ta seria jest równie genialna w swoim gatunku co wiele cRPG i tak samo ma wzloty i upadki, przyp. LB). Niespodziewanie w 2012 roku zdarzył się cud. Dzięki Kickstarterowi twórcy mogli zbierać fundusze na gry bezpośrednio od graczy, a nie od chciwych biznesmenów. W tym roku Brian Fargo powrócił z wygnania, zebrał ponad 3 mln dolarów na Wasteland 2, sequela gry z 1988 roku. Podobny krok powziął Obsidian zbierając 4 mln na Pillars of Eternity. W tym samym roku pojawia się Legend of Grimrock, zdobywając spore uznanie. Rozpoczyna się wtedy Renesans RPGów. Oby trwał wiecznie! (to lekko przeczy idei tego słowa ;) przyp. LB)
W 2014 roku zostają wydane Wasteland 2, Shadowrun: Dragonfall - Director's Cut, Divinity: Original Sin, Banner Saga, Might & Magic X: Legacy, NEO Scavanger, The Dark Eye: Blackguards. Każda z nich zdobywa mniejsze lub większe uznanie.
Na ten rok zaplanowana jest premiera Pillars of Eternity, Torment: Tides of Numenera, Serpent in the Staglands, Shadowrun: Hong Kong, Underrail (grający w betę raportują, że gra może konkurować z Falloutami!!!), Age of Decadence.
Najlepszą oznaką, że żyjemy znowu w cudownych czasach dla gatunku, jest najnowszy update TTides of Numenera. Autorzy chwalą się w nim technologią. Ale nie graficzną! Tylko możliwościami pozwalającymi łatwo tworzyć, modyfikować i wprowadzać w grę drzewka dialogowe! Jeżeli ktoś jest w stanie znaleźć lepszą oznakę zdrowia dla gatunku RPGów, to niech ją napisze w komentarzach. Własnoręcznie kupię, spakuję i wyślę mu ciasto.
Natomiast jesli ktoś chce się dowiedzieć więcej to polecam listę 70 najlepszych erpgów według Codexu.
Polecam też projekt tworzonej przez społeczność książki mającej zawierać recenzje 300 najlepszych RPGów w historii oraz liczne artykuły. Preview jest dostępne na stronie - https://crpgbook.wordpress.com/. W projekt zaangażowany jest Chris Avellone, Tim Cain... oraz ja :P
Bastion prezentuje drugi tekst z okazji dziesięciolecia Knights of the Old Republic II, autorstwa Mistrza Jedi Radka. Macie okazję zapoznać się Chrisem Avellone'm, człowiekiem który (w dużym skrócie) sprawił, że Moc przestała, choć na moment, być wyłącznie "light-darkowa" oraz jego twórczym dorobkiem.
Twórczość Chrisa Avellone’a, od D&D po Kreię i dekonstrukcję świata Gwiezdnych wojen
Chris Avellone urodził się 27 września 1971 roku. Od dzieciństwa uwielbiał dobre opowieści, był zapalonym graczem Dungeons&Dragons oraz innych systemów pen-and-paper. Spędzał tysiące godzin jako mistrz gry, nie wiedząc jeszcze że przygotowuje się do swojego przyszłego zawodu. Studiował architekturę, zawsze jednak wolał pisać niż rysować, stąd jego projekty zawierały więcej tekstów niż rysunków. Kiedy jeden z profesorów zwrócił mu na to uwagę, Avellone zrozumiał co go naprawdę pasjonuje i zaczął studiować anglistykę.
W 1988 roku pojawił się jeden z czołowych przedstawicieli cRPGów lat osiemdziesiątych - Wasteland. Była to gra przełomowa, jeden z pierwszych sandboxów oraz pierwszy erpeg osadzony w postapokaliptycznym świecie. Gracz miał do dyspozycji kilka sposobów na pokonywanie czających się na jego drodze przeszkód, do tego gra zapamiętywała dokonane przez niego zmiany w świecie (wcześniejsze tytuły resetowały lokacje przy ponownym ich odwiedzaniu). Wasteland posiadał tak dużą jak owe czasy ilość dialogów, że… nie mieściły się one na dyskietkach z grą i były dołączone jako specjalna książeczka do pudełka z grą. Każdy paragraf miał przypisany odpowiedni numer, gracz natknąwszy się podczas przygody na odsyłacz w dialogu, sięgał po książeczkę. Dla Avellone’a zetknięcie się z Wastelandem było momentem przełomowym w życiu. Zrozumiał kryjący się w gatunku potencjał do snucia opowieści i potęgę jaką dawało nowe medium. Wiedział już co chce robić w życiu.
Zaczął pisać kampanie dla D&D. Udało mu się dostać na rozmowę kwalifikacyjną do Interplayu. Rekrutujący byli zszokowani jakością materiałów jakie wyszły spod jego pióra i został natychmiastowo przyjęty - marzenie się spełniło.
Jego pierwszym dziełem było stworzenie gangsterskiego miasta New Reno w Falloucie 2. Lokacja ta jest zwykle uważana za najlepszą w tej i tak doskonałej grze. Avellone napisał także Biblię Fallouta, wielkim kompendium wiedzy na temat obydwu części serii. Black Isle, której był członkiem, dostało licencję na stworzenie gry w świecie Planescape`a, a Avellone został jej głównym projektantem. Świat ten różnił się od przeciętnych settingów fantasy swoją egzotyką oraz eklektyzmem. Wszystko, o czym sobie pomyślimy, było w nim możliwe, zdarzenia kształtowały się w równej mierze przez działania jak i idee oraz wierzenia. Pracując dzień i noc, pisząc tysiące stron dialogów, Chris Avellone stworzył swoje magnum opus – Planescape: Torment.
Gracz wcielał się w postać Bezimiennego, nieśmiertelnego bohatera z amnezją, który budził się w kostnicy nie wiedząc kim jest. Całe ciało miał pokryte tatuażami, a jego pierwszym towarzyszem była latająca, gadatliwa, zbereźna czaszka o imieniu Morte. Bezimienny w swojej podróży ciągle natrafiał na efekty przeszłych dokonań.
Przykładem niech będzie moment, kiedy w karczmie której główną atrakcją był lewitujący, palący się w wiecznym ogniu człowiek, barman informował go, że zostawił kiedyś dla siebie na przechowanie pewien przedmiot. Okazywało się, że to pływające w słoiku oko. Gracz miał w tym momencie możliwość wyjęcia tego cennego znaleziska, zamienienia go ze starym (tak, tym w oczodole), uzyskując dzięki temu bonus do percepcji. Był to jeden z wielu momentów, kiedy Torment drwi sobie z typowo erpegowych schematów. Innym przykładem jest nieśmiertelność głównego bohatera, który po tym kiedy zostaje zabity, wstaje za jakiś czas z pełnym paskiem zdrowia. Czasem nawet śmierć była konieczna, do rozwiązania niektórych zagadek! Avellone nawiązywał tym do stylu gry polegającego na zapisywaniu i wczytywaniu stanu rozgrywki aż do osiągnięcia pożądanego skutku, stosowanego przez niektórych graczy.
Planescape: Torment zawierał szereg oryginalnych i niesamowitych postaci. Mamy tu sukkuba, która postanowiła skończyć z uwodzeniem mężczyzn i założyła Dom Rozkoszy Intelektualnych, wszechwiedzący Słup Czaszek, demona który został zmuszony potężnym zaklęciem do pomagania innym - na szczęście pozostawiono mu możliwość przeklinania. Do tego wiedźmę schowaną w labiryncie innego wymiaru, frakcję ludzi uznających, że najważniejsze w życiu są doświadczenia związane z uczuciami i zmysłami, zbiorową szczurzą jaźń, czy maga kolekcjonującego rzadkie czaszki. I nie wymieniłem nawet połowy ciekawych bohaterów.
Gra posiada niebanalną fabułę, w której protagonista nie ratuje świata, tylko siebie. Całość jest opowiedzenia przy pomocy rekordowej liczy słów – 800 tysięcy. Planescape: Torment to tak naprawdę interaktywna książka, napisania w przytłaczającej większości przez Avellone ‘a (z udziałem Colina McComba). Gra jest absolutnym klasykiem gatunku i dzięki niej autor tekstów otrzymał przezwisko MCA, które można tłumaczyć jako: Magnificiant Chris Avellone. Stał się, dzięki swoim osiągnięciom, najbardziej podziwianym i szanowanym designerem cRPG w historii.
Po upadku Black Isle, MCA został jednym z pięciu założycieli i właścicieli Obsidian Entertainment. Feargus Urquhart, jako wielki fan gwiezdnej sagi, był wniebowzięty kiedy udało mu się wynegocjować licencję na stworzenie sequela Knights of the Old Republic. Avellone nie podzielał jego entuzjazmu, sam niespecjalnie lubił czarno-biały świat Gwiezdnych wojen, poza tym znał go tylko z filmów. Kolejne dziesięć miesięcy wykorzystał na jak najbardziej szczegółowe zgłębianie Expanded Universe (gdyby tylko ludzie Disneya byli tak porządni...), jak wspomina w jednym z wywiadów:
Tak, byłem trochę onieśmielony, ponieważ o SW nie wiedziałem nic poza filmami i spędziłem dziesięć miesięcy przebijając się przez całe Expanded Universe aby potem zrozumieć, kim u licha jest ta Mara Jade, co do cholery robił Skywalker mając z nią dzieci i dlaczego Aurra Sing ma antenę wychodzącą z głowy. Nie mogę powiedzieć, że osiągnąłem jakikolwiek rodzaj duchowego SW-oświecenia po przeczytaniu tych wszystkich powieści i komiksów, ale było to po prostu dobre by zyskać ogląd tego co inni pisarze, producenci gier i twórcy PNP zrobili w tym uniwersum. Dzięki temu mogłem stworzyć historię, której jeszcze nikt nie wymyślił.
Avellone samodzielnie napisał większą część dialogów oraz kierował pracami innych pisarzy (jak np. Tony’ego Evansa). Jest twórcą głównego wątku fabularnego, jednak pierwszy szkic fabuły został niemalże całkowicie wyrzucony do kosza, po tym jak po premierze Kotora Chris uznał go za świetną grę, której przebicie będzie wymagało dużego wysiłku (przyczyny takiego postępowania opisałem w poprzednim newsie).
Podczas swojej przygody z EU Avellone zaczął się zastanawiać czy możliwe jest, aby jakikolwiek Jedi lub Sith zbuntował się przeciwko predestynacji, która wydaje się być jednym z czołowych aspektów Mocy w większości dzieł SW. Czy mógłby zbuntować się na tyle, aby z własnej woli odciąć się od niej i pozbawić wynikającej z jej użytkowania potęgi? Czy podział na Jasną i Ciemną stronę wyklucza istnienie szarości? Czy idea Mocy dążącej za wszelką cenę do uzyskania równowagi nie budzi sprzeciwu jej użytkowników? Nie dość, że czyni to z nich marionetki, to jeszcze podczas „tworzenia równowagi” trupy często idą w dziesiątki jeśli nie setki tysięcy, czy nikomu to nie przeszkadza? Czy działalność wszystkich użytkowników Mocy, niezależnie od strony jaką reprezentują, nie sprowadziła na Galaktykę znacznie więcej nieszczęść i cierpienia niż korzyści?
Szukając odpowiedzi na swoje pytania oraz łącząc je z paroma niewykorzystanymi koncepcjami na postać Raveli z Planescape: Torment, MCA stworzył Kreię. Wyraźnie widać, że jego zamysłem była dekonstrukcja świata Gwiezdnych wojen, która zresztą mu się udała. Dodatkowo Avellone wzbogacił swoją postać o wręcz palpatinowskie umiejętności manipulowania innymi i dodał dużą porcję filozofii bazującej na myśli Nietzschego oraz Spencera.
Kreia nie mogąc znieść destruktywnego wpływu działań Mocy na bieg wydarzeń w Galaktyce oraz podporządkowywania przez nią jednostek, odnajduje istotę idealną – Jedi, która z własnej woli odrzuciła więź z Mocą. W naturalny sposób imponuje jej decyzja Wygnanej i postanawia przyjąć ją na uczennicę. W ten sposób chce uczynić z niej przykład dla przyszłych pokoleń Jedi i Sithów. Ma on stać się wehikułem, dzięki któremu Kreia będzie mogła rozprzestrzeniać swoja filozofię. Geniusz tej postaci polega na tym, że chyba jako jedyna osoba w całym uniwersum Gwiezdnych wojen potraktowała Moc oraz jej wpływ na bieg losów wszechświata w sposób racjonalny.
Antagoniści w grze są tematycznie zgodni z dominującym motywem: Darth Nihilus to przeciwieństwo Wygnanej. Zamiast odrzucić Moc, poddał się jej działaniu, co doprowadziło do jego konsumpcji i utraty własnego ja przez potęgę Ciemnej Strony. Jego motorem działań jest głód, którego nie kontroluje, podobnie jak osoby uzależnione od narkotyków.
Darth Sion z kolei jest całkowicie uzależniony od Mocy, bez jej pomocy jego ciało uległoby unicestwieniu. Są oni przedstawieni w kontrze do Wygnanej, jako istoty w naturalny sposób budzące obrzydzenie dla osób kierujących się filozofią Krei.
Kreia będąc mieszanką archetypu Yody oraz Palpatine`a, twórczynią ciekawej, daleko wykraczającej poza przeciętny poziom uniwersum filozofii, przewyższa o kilka poziomów większość bohaterów naszej sagi i nie tylko. Znajduje się w absolutnej czołówce jeżeli chodzi o najlepsze postaci w całym gatunku cRPG. Trzeba także zaznaczyć prawdziwe mistrzostwo voice actingu w wykonaniu Sary Kastelman, naprawdę wątpię czy kiedykolwiek słyszałem cokolwiek co by swoim poziomem przewyższyło pracę jaką wykonała nad swoją postacią w The Sith Lords. Stanowczo czuć w Krei iskrę natchnienia wyczuwalną także w Tormencie, co jest chyba najlepszą możliwą rekomendacją.
Chociaż Chris Avellone był pod wrażeniem pierwszej części, to jednak w pewnym momencie skorzystał ze stworzonej przez siebie bohaterki, by skrytykować sposób prowadzenia fabuły poprzedniczki The Sith Lords i w ogóle wielu dzieł, opierających się bardziej na dramatycznych zwrotach akcji, niż na porządnym pisaniu:
„Perhaps you were expecting some surprise, for me to reveal a secret that had eluded you, something that would change your perspective of events, shatter you to your core. There is no great revelation, no great secret. There is only you." ― Darth Traya, to the Jedi Exile
Po Kotorze II Avellone nigdy nie był już lead designerem, zadowalał się projektowaniem pojedynczych postaci lub lokacji. Pracował przy większości gier Obsidianu: Neverwinter Nights, Alpha Protocol, Fallout: New Vegas. Na uwagę zasługuje tutaj szczególnie dodatek do F:NV- Old World Blues. Wraz z rozpoczęciem się renesansu cRPGów, Chris pracował nad wydanym przed kilkoma miesiącami Wasteland 2 oraz Pillars of Eternity. Krążą pogłoski, że jest lead designerem w projektowanym dziele Obsidianu, które za jakiś czas pojawi się na kickstarterze. Byłby to pierwszy raz od czasu Kotora II, kiedy Avellone brałby na siebie większość pracy związanej z tytułem.
Aktualnie jedyną pewną grą nad którą pracuje nasz MCA jest Torment: Tides of Numenera, duchowy następca pierwszego Tormenta. Oto trailer tej nieziemsko dobrze zapowiadającej się gry:
Są już z nami od dekady - Rycerze Starej Republiki i Lordowie Sithów. Cieszą fanów od ponad 10 lat, dokładnie od 6 grudnia 2004 roku, kiedy to, wzorem pierwszej części, zawitali najpierw na konsolach Xbox. Dzisiaj jednak tj. 8 lutego, miała miejsce światowa premiera dla Microsoft Windows. Wydarzyło się to już w 2005 roku w USA, z racji specyficznego w tej branży podejścia do "eksluzywnych" premier. Trzy dni później przygodami Jedi Exile zaczęli cieszyć się Europejczycy.
Stąd właśnie dzisiaj i przez następne dni Bastion zaprezentuje wam teksty poświęcone Knights of the Old Republic II, autorstwa fana serii i cRPGów, naszego wieloletniego usera - Mistrza Jedi Radka.
Krótka historia Obsidian Entertainment i powstawania Kotora II
Po rozpadzie legendarnej Black Isle, w 2003 roku w Kalifornii uciekinierzy z niej: Feargus Urquhart, Chris Parker, Darren Monahan, Chris Jones oraz Chris Avellone założyli Obsidian Entertainment. Mieli na swoim koncie najlepsze RPGi jakie kiedykolwiek wydano – Planescape: Torment oraz oba Fallouty, gry znane czasem jako święta trójca. Jako, że pomagali oni doktorom z Bioware stawiać pierwsze kroki w branży RPGów, kiedy jeszcze oba studia pracowały pod skrzydłem Interplayu (na cmentarzu Nashkel w Baldur’s Gate znajduje się grób Urquharta, standardowy sposób okazywania wdzięczności i przyjaźni wśród developerów), Urquhartowi udało się za pomocą swoich znajomości zabezpieczyć kontrakt na sequel do mającego niedługo być wydanym Kotora.
Początki były zdecydowanie ciężkie. Studio było dopiero w trakcie zakładania, przez pierwsze miesiące znajdowało się w zaimprowizowanym biurze na poddaszu prywatnego domu Urquharta. Brakowało sprzętu, ludzie gubili się w plątaninie kabli zajmującej całą podłogę, zdarzało się, że podłączenie do prądu mikrofalówki odłączało prąd całkowicie przerywając prace. Zespół liczył wtedy tylko siedmioro członków, których celem było stworzenie gry w półtora roku. Liczba ta powoli rosła wraz z dołączaniem kolejnych weteranów z Black Isle oraz nowych, jeszcze niedoświadczonych programistów, grafików i designerów.
Nikt z grupy nie pracował wcześniej na silniku na którym powstawała gra. LucasArts w paranoiczny sposób nie dawał Obsidianowi wglądu w będącego na ukończeniu Kotora, przez co Obsidian nie poznał fabuły gry wcześniej niż reszta graczy. Z tego też powodu podjęto decyzję o niekorzystaniu z większości pomysłów fabularnych jedynki, przez co sequel powstawał w odcięciu od pierwowzoru. Nie była to jednak wada, ponieważ Obsidian dostał wolną rękę w tworzeniu takiej gry jaką chciał, dzięki czemu otrzymaliśmy RPG przepełnionego ponurą atmosferą oraz wykorzystującego znacznie doroślejszych motywy niż jedynka.
Poniżej możecie posłuchać wywiadu z Urquhartem na temat tworzenia Kotora II, zamieszczonego na YT'bowym kanale Matt Chat, poświęconym naukowemu podejściu do gier video:
Najbardziej znaczącym twórcami The Sith Lords są (zdjęciami od lewej):
Chris Avellone – Lead designer, odpowiedzialny za większość dialogów, postaci oraz całość fabuły. Rozpoczął swoją karierę od stworzenia New Reno w Falloucie 2, własnoręcznie napisał większość dialogów w Planescape Torment. Pracował nad wszystkimi wymienionymi powyżej grami Obsidianu, nad niedawno wydanym Wastelandem 2, Pillars of Eternity oraz nad nieziemsko dobrze zapowiadającym się Torment: Tides of Nemenera. Człowiek legenda, najbardziej szanowany designer RPGów wszechczasów, przez fanów nazywany MCA.
Feargus Urquhart – CEO, od Black Isle w Szkocji z której pochodził wzięła się nazwa najlepszego studia tworzącego RPGi jakie kiedykolwiek powstało. Nadzorował powstawanie wszystkich tytułów Black Isle oraz Obsidianu. Dzięki jego talentom Obsidian już ponad 10 lat cieszy się pozycją niezależnego studia. Nieziemsko skromny człowiek, chętny by chwalić innych, nieskory do chwalenia siebie.
Adam Brennecke – Główny programista. Pracował przy każdej grze wydanej przez Obsidian.
Kevin Saunders – Designer, doświadczony w zarządzaniu zespołem. Pracował nad każdą grą w Obsidianie do 2009 roku. Dołączył potem do InXile, z którymi tworzy Torment: Tides of Numenera.
Widząc, że nie zdążą ukończyć grę w takiej skali jaką by chcieli i jednocześnie oddać Kotora na Gwiazdkę, Urquhart postanowił poprosić LucasArts o kilka dodatkowych miesięcy, dzięki którym możliwe byłoby dopieszczenie sequela. Wydawca wyraził zgodę. W tym miejscu Urquhart popełnił olbrzymi błąd: uznawszy że wystarczy mu gentlemeńskie słowo ludzi z LA, nie zażądał potwierdzenia nowej daty wydania na piśmie, poprzez aktualizację wcześniejszego kontraktu, którego był zobligowany przestrzegać.
Jakie było zaskoczenie i panika kiedy na kilka tygodni przed Świętami zespół dowiedział się, że mają oddać grę w terminie pierwotnym, a danym wcześniej słowem nie przejmował się nikt. Kotor II został wydany w stanie mocno zabugowanym, ze sporą ilością wyciętej zawartości, która z biegiem czasu wśród fanów przybrała wręcz mitycznych rozmiarów. Niezaznajomionym w temacie trzeba uświadomić, że niemalże każdy RPG w czasie produkcji traci duże ilości materiału, który twórcy zamierzali w nim umieścić. Wspomniane wcześniej Fallouty oraz Torment także tego doświadczyły. Sama pierwsza część Kotora straciła całą planetę Sleheyron (nadal można znaleźć screeny z nią, jeden z nich prezentujemy) oraz duże obszary Tatooine.
Mimo wszystkiego Kotor II wyraźnie przewyższył swojego poprzednika lepszą fabułą, postaciami, klimatem oraz dialogami i na zawsze zapisał się w historii jako jeden z najlepszych cRPGów jaki kiedykolwiek powstał. Warto zobaczyć to chociaż na przykładzie rankingu 70 najlepszych komputerowych RPGów wszech czasów, stworzonego przez RPG Codex.
Obsidian przeniósł swoją siedzibę do znacznie lepszego budynku (z własną biblioteką i basenem!) wydając z czasem takie hity jak kultową Neverwinter Nights 2: Mask of the Betrayer (2007), jedynego godnego następcę Falloutów - Fallout: New Vegas (2010), kontrowersyjną Alpha Protocol (2010), czy wydaną rok temu South Park: Stick of Truth. Wiele z tworzonych przez nich gier było anulowanych w trakcie produkcji jak survivalowy RPG w świecie Aliena, mroczny prequel śpiącej królewny
(warto przeczytać o tym tytule ponownie na forum rpgcodex.net ponieważ dotyczy on naszego "ulubionego" Disneya - LB)
czy tajemniczy projekt w klimatach science fiction.
Teraz Obsidian kończy pracę nad zafundowanym poprzez graczy, dzięki platformie Kickstarter, izometrycznym RPGu Pillars of Eternity, będącym duchowym spadkobiercą serii Baldur's Gate, na którego powstanie firma zebrała ponad 4 mln $. Jest on jednym z czołowych reprezentantów renesansu RPGów, który dzieje się na naszych oczach. Pillars of Eternity wychodzi 26 marca tego roku. Oto trailer:
W internecie można znaleźć wiele wypowiedzi, w których duchowni przyklejali łatkę "satanizmu" oraz "złych mocy" Gwiezdnym Wojnom. Jak się okazuje jest całkiem inaczej, mało tego jeden z moich znajomych Michał Lewandowski przygotował krótki tekst o jakże wymownym tytule Czy chrześcijanin może oglądać "Gwiezdne Wojny"?.
Na zachętę dodam, że Michał jest prywatnie fanem gwiezdnej sagi a także.. teologiem z wykształcenia. Dlatego zapraszam do krótkiej lektury:
Długo trwało ocenianie nadesłanych prac, ale w końcu jury ustaliło swój werdykt. Mamy przyjemność zatem zakończyć ostatni już z tegorocznych konkursów urodzinowych Bastionu, mianowicie konkurs na artykuł prasowy, którego temat związany miał być ze zmianami w świecie Star Wars. Poniżej prezentujemy trzy zwycięskie prace, wraz z ich autorami:
Mam przyjemność ogłosić, długo oczekiwane, wyniki konkursu na artykuł prasowy. jury po długich naradach wybrało trzy najlepsze prace spośród nadesłanych. Zwycięzcą konkursu został Carno. Gratulujemy i zachęcamy do przeczytania wszystkich zwycięskich prac!
Sponsorem nagród jest firma Amber, wydawca książek Star Wars w Polsce.
Dla zwycięzców przewidziano nagrody w postaci książek wydawnictwa Amber. Osoba, która wygrała konkurs, będzie mogła wybrać cztery z poniższych książek. Drugie miejsce nagrodzone zostanie trzema książkami, a trzecie miejsce dwoma. Lista nagród prezentuje się następująco:
- Przeznaczenie Jedi #4: Odwet
- Zaginione plemię Sithów
- Czerwone żniwa x 2
- Imperium kontratakuje
- Powrót Jedi
- Mroczne Gry
- Błędny Rycerz
- Fatalny Sojusz
Gratulujemy i zachęcamy do wzięcia udziału w naszych kolejnych konkursach!
W roku 2012 świąt się nam ani nie zawalił, ani nie skończył, a wręcz przeciwnie w pewien sposób zaczął na nowo. Taki rok jak ten aż się prosi o podsumowanie, więc o takie wspólne, redakcyjne się pokusiliśmy. Lista oczywiście jest jak najbardziej subiektywna, takie mieliśmy założenie.
16. Nowa karcianka na horyzoncie Master of the Force: Fantasy Flight Games atakuje! Szczerze powiedziawszy, nie sądziłem, że w najbliższym czasie ukaże się karcianka Star Wars. Gdy pojawiły się pierwsze zdjęcia kart, ta gra mnie urzekła. Grafiki na każdej z nich są przepiękne i nawet jeśli nie będę często w The Card Game grać, na pewno będzie to piękny dodatek do mojej kolekcji (z kolekcjonerskiego punktu widzenia). Nie mogę się doczekać polskiej premiery! ogór: Kto by pomyślał, że starłorsy wrócą jeszcze w postaci gry karcianej? Może to nie będzie SW CCG, które już chyba na zawsze będzie miało szczególne miejsce w moim sercu, ale czekam z niecierpliwością, w dodatku będzie po polsku! Co najważniejsze ominie mnie to całe kupowanie boosterów i szukanie przydatnych kart, wszystko będzie już gotowe, zapakowane i czekało tylko na zakup. Jestem dobrej myśli, wizualnie karty są piękne, a sama rozgrywka? Zobaczymy...
15. Bitewniak X-Wing Master of the Force: Od chwili ogłoszenia X-winga wiedziałem, że muszę go wypróbować. Nie mogłem odpuścić sobie bitewniaka osadzonego w moim ulubionym uniwersum. Dodatkowo, w przeciwieństwie do Star Wars Miniatures ukazała się oficjalna w 100% polska wersja, która gwarantuje dużą liczbę polskich graczy, z którymi niejedną bitwę na pewno rozegram. Będę śledził poczynania tego bitewniaka i życzę mu wielu pięknych modeli. Nestor: Bitewniak a wraz z nim karcianka wracają na salony Star Wars. Czekam na rozwój tych dyscyplin i bacznie obserwuję popularność tych gier w Polsce. Najważniejsze, że wydawnictwo Galakta wydaje te pozycje w pełni po polsku, dzięki czemu ich popularyzacja stanie się znacznie łatwiejsza. Teraz potrzeba tyko licznych turniejów, lig i pokazów.
14. Angry Birds Star Wars Lorn: Bardzo fajny pomysł, sprawdza się w małych i dużych dawkach. Świetna alternatywa dla lekcji czy wykładu. Master of the Force: Ciekawa sprawa. Naprawdę ciekawa. Gram w to na Facebooku i bardzo mi się podoba. Na pewno to nie jest gra, za którą miałbym płacić 20zł, ale świetnie się sprawdza w zadaniu zabijacza czasu. Polecam! ogór: Gram, ale na Facebooku. Boję się, że jak kupię wersję PC to już nie wyjdę z domu. Uwaga, wciąga!
13. Zapowedź Star Wars Detours Lord Sidious:Star Wars: Detours, czyli serial komediowy, a raczej póki co tylko jego zapowiedź. Wygląda obiecująco, ale nie wiem jak to traktować. Humor jest rzeczą dość indywidualną, mnie bawi „Monty Python”, a nie „Family Guy”. No i ile można pociągnąć na takiej autoparodii? Prawdopodobnie gdyby nie inne wydarzenia, „Detours” byłoby dla mnie dużo ciekawsze, teraz to tylko takie coś, z czym nie wiem, co zrobić. Ciekawostka, ot co. Lorn: Gdyby nie zmiana właściciela i obietnica nowej trylogii to uznałbym to za najważniejsze wydarzenie roku. Jestem bardzo pozytywnie nastawiony do tego pomysłu, SW z humorem i bez nadęcia to jest to czego potrzebuje to środowisko, oby nie zabrakło odrobiny polotu. Master of the Force: Jestem zwolennikiem gwiezdnowojennych parodii. Po kapitalnym Robot Chickenie Star Wars Detours jest jedną z rzeczy, na które najbardziej czekam. Mam nadzieję, że Seth Green i Matthew Senreich ponownie pokażą klasę i zaserwują nam ciekawy serial komediowy. Nestor: Trochę boleję nad tym, że poza zapowiedzą na CEVI nie dostaliśmy nic więcej na temat Detours. Czy czasem nie jest tak, że jedyne materiały jakie powstały to te jakie wówczas zobaczyliśmy? Mamy już 2013 rok, więc w zasadzie w każdym momencie może pojawi się jakaś szczegółowa zapowiedź (kiedy premiera, ile odcinków, jaka stacja będzie go eitować). Dobrze by było gdyby nie był to tasiemiec, myślę, że 20 trzydziestominutowych odcinków w zupełności by wystarczyło. ogór: Mam mieszane odczucia, ale jednak przeważają te “pozytywne”. Jeśli to będzie coś w rodzaju 20-minutowego odcinka, w którym żarty będą śmieszne i bardziej wyszukane niż te w “Family Guyu” czy “Robot Chicken” to jestem jak najbardziej na tak. Mam także cichą nadzieję, że będzie dużo żartów, które wyłapywać będą tylko fani SW a nie zwykli niedzielni widzowie.
12. Zapowiedź nowego Legacy Lord Sidious: Prawdę mówiąc nowe „Legacy” jest dla mnie tak trochę oderwane od rzeczywistości, z wiadomych powodów. O ile pół roku wcześniej cieszyłbym się, że ta era dalej żyje, teraz tylko wzruszam ramionami i zastanawiam się, czy to w ogóle będzie kanoniczne. Dla mnie to chyba największe pudło roku, ale komiks trzeba będzie ocenić jak się ukaże. Lorn: Moja ulubiona seria -zaraz po Dark Times, tylko czy ma teraz sens w kontekście trzeciej trylogii? Szczerze mówiąc, nie dbam o to i chętnie poczytam. Master of the Force: Tego się nie spodziewałem. I jestem zaskoczony raczej pozytywnie. Nie obawiam się o spójność nowego Legacy z Trylogią Disney. Liczę na ciekawy, pełen akcji komiks. Mam nadzieję, że nowi twórcy wprowadzą świeżość do ery Dziedzictwa i nie popsują tej serii, która ma tak duży potencjał. Nestor: Nie sądziłem, że KotOR i Legacy będą jeszcze kiedykolwiek wskrzeszane. Ale dostaliśmy KotOR: War i teraz kontynuację Legacy z Anią Solo. Jak ja lubię Polaków w SW. ogór: O łał, nowe Legacy, suuuuper. Mamy Epizod VII zapowiedziany i.. teraz wszystko co po “Powrocie Jedi” ma teraz taki sens, że aż się boję.. Ale przeczytać przeczytam, ale bez jakiejś wielkiej euforii. Shedao Shai: Mam wątpliwości co do sensu ciągnięcia ery Dziedzictwa akurat teraz, gdy są zapowiedziane nowe filmy ale nie podano jeszcze żadnych szczegółów. Komiksowe “Legacy” jest najprawdopodobniejszym typem do wylotu poza nawiasy kanonu (i mam szczerą nadzieję że na tym się skończy), więc zastanawiam się jak to wszystko wyjdzie. Jestem na tak, ale z poważnymi obawami.
11. Indiana Jones na BD Lord Sidious: Tym razem nie „Gwiezdne Wojny”, a Indiana Jones, i to na Blu-ray. Kompletny, nie komplenty, w Polsce wydany w wersji z dźwiękiem właściwej jakości. Cóż uwielbiam to młodsze dziecko Lucasa (trzy pierwsze części) i jedyne czego mi brakuje to jeszcze „Kronik”. Może kiedyś. Natomiast sposób wydania (także polskiej wersji) to jest to, czego oczekiwałem przy „Gwiezdnych Wojnach”. Lorn: Nareszcie - tak można by to najkrócej podsumować. ogór: Pozycja na mojej “wishliście” jeśli chodzi o filmy na Blu-ray. Lubię “Indianę Jonesa”, moja mama też lubi, nie mogę się doczekać aż razem sobie zrobimy seans filmów z jej ulubionym aktorem, czyli Harrisonem Fordem : )
10. 10 lat Bastionu Lord Sidious: Jak ten czas szybko leci. Najzabawniejsze jest to, że zaczynaliśmy przy nowej trylogii i teraz znów ciągniemy... na nowej. Lorn: 10 lat Bastionu to dla mnie tak na prawdę 7 lat bo siedzę tu od 2005, sporo się wydarzyło i wiele wciąż może nas zaskoczyć - to jest najlepsze. W redakcji nieco ponad rok więc wszystko przede mną, to jak poznać Bastion na nowo. Master of the Force: 10 lat to w internecie bardzo dużo. Nic tylko gratulować. Mam nadzieję, że Bastion będzie dalej funkcjonował przez następnych wiele lat. Sto lat, Bastionie! Nestor: 10 lat to jak na fanowską, zupełnie niekomercyjną stronę bardzo dużo. Najważniejsze, że to nie koniec i będziemy pracować dla fanowskiej braci przez kolejne lata. Starzy newsani wracają do gry, a nowi wprowadzają wiele świeżej krwi. Jak tak dalej pójdzie (pomimo obiegowej opinii, że „Bastion schodzi na psy”) pociągniemy jeszcze przynajmniej kolejne 10 lat. ogór: Bastion ma już 10 lat, jestem na nim od 2004, w redakcji od 2009... Zapał do pracy raz jest większy, raz jest mniejszy, ale najważniejsze, że jest i Bastion będzie rozwijany na pewno, szczególnie teraz gdy “Najnowsza Trylogia” na horyzoncie się pojawiła. Shedao Shai: Bastionowi stuknęło już 10 lat, a tymczasem mi za miesiąc stuknie 10 lat z Bastionem. To spory kawał mojego życia, poznałem dzięki niemu wielu świetnych ludzi, wciąż mam zapał żeby tutaj pisać - teraz również jako redaktor. Szczerze mówiąc nie wiem, czy mój zapał do “Gwiezdnych Wojen” wciąż by trwał, gdyby nie Bastion.
9. „Apokalipsa” i finał przeznaczenia Jedi Lord Sidious:
Finał „Przeznaczenia Jedi”. Kończy się pewna epoka, zapoczątkowana w 1999 Wektorem pierwszym. Przez prawie trzynaście lat, z pewnymi przerwami dostawaliśmy ciągnącą się książkową sagę. Oczywiście serie się zmieniały, podobnie jak i autorzy, czy nawet samo podejście, ale EU płynęło, historia się rozwijała, skończyło się skakanie po okresach. Owszem ono wciąż trwało, ale poza „głównym nurtem”. Tu mieliśmy sztywną chronologię i krokowy rozwój wydarzeń. Różnie można oceniać ten okres, podobnie jak i same powieści, czy ogólne wykonanie projektu. Sam zresztą miałem już objawy zmęczenia materiału. Ta historia rozrosła się, ale o ile samym „Przeznaczeniem Jedi” byłem zmęczony, o tyle Apokalipsa Troya Denninga trzeba przyznać trzyma poziom i okazała się dość satysfakcjonująca. W dodatku tym razem to już naprawdę koniec. Owszem jakieś odpryski już są zapowiedziane („Crucible”, „Sword of the Jedi”), ale perspektywa nowej trylogii zamyka definitywnie to dzieło. Nawet jeśli kiedyś z nim ruszą to już będzie coś innego. Osobiście cieszę się, że to już koniec i to w takiej formie, a sam chciałbym by EU dalej się ciągnęło, ale najlepiej w czasach Starej Republiki, oczywiście po jakimś czasie odpoczynku. Lorn: Najlepsza seria od czasów... No właśnie, nie wiem od kiedy bo chociaż NEJ-ka miała lepsze pojedyncze pozycje to nie utrzymywała tak równego poziomu jako całość. Otwarte zakończenie z jednej strony nieco rozczarowało, ale z drugiej pozostawiło nadzieję na coś więcej. Tylko znowu kłania się problem nowych filmów i kanonu. Nestor: Przed Celebration VI myślałem, że będzie to największe wydarzenie roku Star Wars – wielki finał, „wielkiej” serii. Czekałem na tą książkę bardzo bardzo długo, doczekałem się i dostałem to co chciałem, choć bardziej od kunsztu pisarskiego Deninga przemawiał do mnie klimat i epickość finału. Shedao Shai: Po rozczarowaniu jakim dla mnie było “Dziedzictwo Mocy”, do “Przeznaczenia Jedi” podchodziłem od początku nieufnie - skończyło się tak, że wciąż tej serii nie ruszyłem i niezbyt mam na to ochotę. Ale to niewątpliwie koniec pewnej ery i początek następnej - zanosi się na większe zróżnicowanie tematyki i autorów piszących w czasach około-FotJ (X-Wing: Mercy Kill, Crucible, Rozdroża czasu, Riptide). Z entuzjazmem czekam na kolejne takie książki, opowiadające w końcu o czymś innym niż machinacje polityczne w Sojuszu Galaktycznym i Zakon Jedi zwalczający kolejne zagrożenia dla pokoju w Galaktyce.
8. TCW wciąż się ciągnie (99 odcinków, setny za pasem) Lord Sidious: „Wojny klonów”, z różnych powodów częściej mam je okazję oglądać na dużym ekranie niż na małym, więc raczej są mi dość obojętne. Ale dobicie do 100 odcinków (no dobra, setny był w 2013), to jest coś. Wcześniejszym serialom się to nie udało. Ten wynik zasługuje na szacunek. Widać też olbrzymi postęp animacji, choć potem niestety wychodzą takie kulfony jak zestawienie Maula czy Opressa z Obi-Wanem. Ci pierwsi wyglądają cudownie, a Kenobi już jak ze starej bajki. Mam nadzieję, że serial, który zastąpi „Wojny klonów”, bo taki zapewne powstanie, dalej będzie rozwijał się tak wizualnie. Może płynnie nawet przejdziemy do tego aktorskiego? Lorn: Fajna bajka, którą oglądam bez przekonania, ale i bez wstrętu. Wydaje mi się, że projekt spełnił swoje zadanie -podtrzymał zainteresowanie SW do czasu aż zacznie się mówić o nowych filmach i chwała mu za to. Oby już tylko nikt nie popełnił książek z tego okresu, albo chociaż nie w tym stylu. Dzieła pań Traviss i Miller do tej pory śnią mi się po nocach... Master of the Force: Oprócz niespójności z kanonem nic nie mogę zarzucić The Clone Wars. Poziom większości odcinków jest wysoki. Ale niestety wszystko zawsze musi się skończyć. TCW pozostał 1, góra 2 sezony. Czas zacząć spekulować co zajmie jego miejsce :P Nestor: Ten serial jest bardzo sympatyczny, ale dla jego legendy najlepiej byłoby gdyby skończył się na piątym sezonie. Dla mnie formuła TCW się już wyczerpała i wszystko co najlepsze mamy już za sobą. ogór: Lubię “The Clone Wars”, ale ostatnio coraz mniej mnie ciągnie do tego serialu niż jeszcze chociażby rok temu.. Powoli już chyba odliczam do zakończenia tego serialu i czekam na jakiś nowy, może w czasach Starej Republiki? Marzenia... Shedao Shai: Mijają lata, a “Wojny klonów” wciąż trwają, nieustannie siejąc spustoszenie w kanonie “Gwiezdnych Wojen”. Oby do 200 odcinków już nie dociągnęły. Sobie i Wam życzę końca tej żenady.
7. SW trzyma się w Polsce (Egmont, Amber i kolekcja, Ameet, deAgostini, SW Magazyn) Lord Sidious: Jeśli chodzi o rozwój sagi w naszym kraju, to faktycznie widać pewien odwrót, ale jednocześnie saga nadal trzyma się dobrze. Amber ma niestety pewne trudności wydawnicze, ale na szczęście dla nas, nie dotyczy to tylko sagi. Choć oczywiście dobrze byłoby, aby szybko z dołka wyszli, bo to, że mają opóźnienia raczej dobrze nie wróży całemu wydawnictwu. Plusem są wznowienia, choć sam z tego nie skorzystałem, myślę, że wiele osób skorzystało. Szkoda, że tego nie będą kontynuować. Egmont trochę przegrupował swoje siły, ale też nadal wysoko dzierży swój sztandar komiksowy. I chwała im za to. Hachette w tym roku się nie popisało, ale rynek pustki nie toleruje i w ich miejsce doskonale weszło Ameet, które co pewien czas coś wydaje. DeAgostini utrzymuje się ze swoją kolekcją kultowych pojazdów, półek już mi na to brakuje, tak po cichu liczę, że skończą niebawem. No i jeszcze na koniec „Star Wars Magazyn”, nasz polski Insider, rozwija się, może wolniej niż byśmy chcieli, ale cały czas utrzymuje się na rynku, nawet pomimo kryzysu. 2013 może być gorszy dla wydawców, ale potem 2014-2015 to już z górki, saga znów będzie tętnić życiem. Patrząc jak to wyglądało choćby 15 lat temu, jestem zadowolony z obecnego rozwoju sytuacji sagi w Polsce. I tu dziękuję wszystkim wydawcom, dobra robota. Lorn: Cieszę się z regularnego wydawania komiksów i książek (chociaż Amber ostatnio kuleje, ale trzymam za nich kciuki). Pojawiło się kilka albumów, za to chwała Egmontowi. Mam nadzieję, że kolejne lata pozwolą przynajmniej utrzymać tempo wydawnicze w Polsce, bo jest na prawdę dobrze. Master of the Force: Jest naprawdę dobrze. Co miesiąc polscy fani mogą czytać nowe książki i komiksy w ojczystym języku. Bez tego nie byłoby u nas tylu fanów. Mimo, iż poziom niektórych magazynów jest marny, ważne że są i mam nadzieję, że z czasem się ich poziom poprawi. Ogólnie rzecz biorąc, polski rynek pozycji spod znaku SW jest naprawdę mocno rozwinięty. Niech to trwa jak najdłużej! Nestor: Na mapie świata Star Wars jesteśmy prawdziwym fenomenem. Gwiezdne Wojny mimo kryzysu trzymają się u nas dobrze, a liczna grupa wydawców jest tego najlepszym dowodem. Najważniejsze, że pomimo mocnej konkurencji nikt nie odpada z naszego rodzimego rynku. ogór: Coraz więcej produktów ze znaczkiem SW na naszym rodzimym rynku, dla mnie chyba za dużo. Nie to, że się nie cieszę z takiego obrotu, ale trochę sam nie wiem co już kupować, o ile komiksy Egmontu kupuję to już tej gazetki nie, książki Amberu głównie kupuję w Taniej Książce (wiadomo, bo taniej), Ameet mam dwie, może trzy książeczki bo jakaś tam promocja kiedyś była.. SW Magazyn kupiłem tylko pierwszy numer + te gdzie były moje teksty.. A o DeAgostini nie wspomnę, mam tylko Sokoła bo.. mama mi kupiła z ciekawości. Jakby tak podliczyć ile musiałbym wydawać co miesiąc na “polskie” SW... to aż smutno się robi człowiekowi. Pamiętam czasy gdy były albumy z EI czy EII, “Gwiezdne Wojny Komiks”...a potem lata posuchy... Teraz jest dla mnie za dużo. Ciekawi mnie jak długo to pociągnie zważywszy na fakt, że w 2015 czeka nas nowy film. Shedao Shai: To wspaniałe że rynek SW w Polsce wciąż się trzyma, tym bardziej w obliczu kryzysu na rynku książkowo-komiksowym (który odcisnął się i na “naszych” wydawnictwach, ale mogło być dużo gorzej!). Dotarliśmy już do momentu, w którym każdy może wybrać sobie jakąś niszę, w której się odnajduje, która go najbardziej interesuje. Ja nieustannie od przeszło dekady zbieram wszystkie książki z Amberu, do tego na bieżąco kupuję wydania zbiorcze z Egmontu (Dziedzictwo, Mroczne czasy itd.). Resztę pomijam, ponieważ nie trafia w moje gusta, a w dodatku przestrzeń w moim pokoju kurczy się w tempie zastraszającym, ale to cieszy, że mamy u nas taki wybór.
6. Mroczne widmo 3D Lord Sidious: Byłem kiedyś zwolennikiem 3D, ale to było na długo przed wszechobecnymi konwersjami. Teraz raczej unikam go jak ognia, ew. na natywne 3D mogę sobie czasem pójść. Niemniej jednak „Gwiezdne Wojny” rządzą się innymi prawami, 4,5 raza na „Mrocznym widmie 3D” tego dowodzi. Cieszy mnie powrót filmów na wielki ekran, choć oczywiście wolałbym by dodatkowo była wersja 2D. 3D się nacieszyłem już po pierwszym razie, potem chodziłem tylko na „Mroczne widmo”, więc niedociągnięcia konwersji jakoś mi nie przeszkadzały. Owszem premiera nie miała takiego klimatu jak nowe epizody, przypominało to raczej „Wersję specjalną”, ale mnie to pasuje. Nie lubię tłumów w kinach, a duży ekran to jednak duży ekran. Lorn: Idąc do kina zawsze zaczynam od wybrania “płaskiej” wersji, ale to jest SW. Jeżeli dzięki szałowi na 3D mam zobaczyć całą sagę w kinie, to niech tak będzie. Master of the Force: Gdyby to nie były Gwiezdne Wojny, pewnie bym na to do kina nie poszedł, ale fanostwo do czegoś zobowiązuje :P Najbardziej jednak cieszy sam fakt, że Star Wars powróciło do kin. Nestor: Niezmiernie cieszyła mnie możliwość obejrzenia Mrocznego widma w kinie, ale technologia 3D totalnie mnie rozczarowała. Obraz był przyciemniony, a oglądanie po prostu mnie męczyło. Cieszyłbym się 10 razy bardziej, gdybym mógł obejrzeć tradycyjną wersję 2D tego filmu. ogór: “Mroczne Widmo” był pierwszym filmem, którym zobaczyłem w kinie jeśli chodzi o SW, było to kino w starym stylu, film z taśmy, stare fotele.. Teraz “Mroczne Widmo” w 3D i nowe kino, cyfrowa jakość... Skok na kasę pana Luca$a? Co z tego, zobaczyć SW na dużym kinowym ekranie - bezcenne! Shedao Shai: Skok na kasę? Jasne. Przeciętny wynik konwersji na 3D? Może tak. Ale mnie to nie obchodzi. Zobaczyć “Gwiezdne Wojny” na ekranie kinowym zawsze jest ekstra, nieważne czy w 3D czy nie. Bawiłem się bardzo dobrze i już nie mogę doczekać się premiery kolejnych części.
5. Dawn of the Jedi (nowa seria, nowa era) Lord Sidious: Ta pozycja to dla mnie ciekawostka, bo jeszcze jej nie liznąłem. Dawn of the Jedi, nowa era, nowe komiksy. 25 tysięcy lat przed „Nową nadzieją”, kulisy powstania zakonu Jedi. Powiem wprost, nie specjalnie interesuje mnie ta historia, opowieści, czy jakieś perypetie bohaterów. Wystarczyłby mi porządny przewodnik, a dostaliśmy coś więcej. Mam nadzieję, że tym razem John Ostrander szybciej upora się z kreowaniem świata i będzie mógł się zająć akcją niż to miało miejsce w „Dziedzictwie”. A nawet jeśli mu się to nie uda, to niech kreuje ten świat. To coś, co chcę zobaczyć. Choć już raczej 2013 roku. Lorn: Szczerze mówiąc wolałbym rozbudowanie historii od czasów TOR-a do powiedzmy Bane’a niż płodzenie na siłę okresu tak odległego. Wydaje mi się to przesadzone i niepotrzebne. Master of the Force: Nie da się ukryć, Dawn of the Jedi to przełomowy projekt. Tak w cześnie osadzonej w gwiezdnej chronologii pozycji jeszcze nie było. Po pierwszych 7 zeszytach jestem zadowolony z efektu prac Johna Ostrandera i Jan Duuremy. Otrzymaliśmy solidny komiks z ciekawą fabułą w zupełnie nowym, niezbadanym światem. Jeśli jeszcze nie przeczytałe(a)ś Force Storm i Prisoner of Bogan (tyle ile na razie zostało wydane), leć i szybko nadrób tę pozycję. Naprawdę warto. Nestor: Wyznaczenie nowej ery w chronologii Star Wars to wielka sprawa, liczyłem na rozmach ale zderzyłem się z rzeczywistością. Duet Ostrander & Dursema najlepsze lata mają za sobą, a prowadzenie tak wielkiego projektu stało się dla nich zbyt dużym wyzwaniem. Twierdzę, że projekt Dawn of the Jedi bardziej sprawdziłby się w roli książkowej serii, a tymczasem dostaniemy tylko jedną powieść – mam nadzieję, że na próbę początkową a nie dodatek do serii komiksowej. ogór: Początki Zakonu Jedi.. Czasy archaiczne w Gwiezdnych Wojnach to chyba moja ulubiona era, uwielbiam “Opowieści Jedi”, jestem pasjonatem projektu “The Old Republic” jeśli chodzi o książki i komiksy, a teraz nowy komiks i nowa seria? Miodzio. Shedao Shai: Początki Zakonu Jedi dotychczas były dla nas owiane tajemnicą, dopiero od niedawna rozmaici twórcy zajęli się przybliżaniem nam tematyki dotychczas legendarnej, a prym wiedzie w tym właśnie ta seria komiksowa. Mamy tu Tython, mamy Je’daii jako protoplastów pierwszych Jedi, mamy Bezkresne Imperium Rakatan w czasach swojej chwały. DotJ to prawdziwa uczta dla każdego fana “Gwiezdnych Wojen”, przepełniona - jak zawsze u Johna Ostrandera - różnymi nawiązaniami do innych dzieł EU, ale jednocześnie wolna od wszelkich ograniczeń. Nie możecie tego przegapić.
4. TOR free-to-play Lord Sidious:„The Old Republic” przechodzi na tryb Free-to-play. Skorzystałem i nadal korzystam. Gra może mało RPGowa, trochę za dużo nużących walk jak dla mnie, ale świat i jego klimat po prostu cudowne. Zagłębiłem się i nie mogę wyjść z podziwu, móc łazić po Nar Shadda, Korriban, czy Alderaanie. Ta wtórność świata, która dla mnie źle wyglądała w książkach i komiksach, niesamowicie sprawdza się w grze, gdy można ten świat poczuć czy dotknąć. Z jednej strony jest bliski filmom, i to zarówno klimatom Imperialnym starej trylogii, jak i Jedi nowej, a jednocześnie daje możliwość grania wieloma Sithami. I jeszcze mnóstwo rzeczy wyciągniętych z EU. W sumie nieźle jest to nawet wymyślone. Powtórzę jeszcze raz, nie interesuje mnie zbytnio gra MMO, interesują mnie „Gwiezdne Wojny”. Z TORa pudełkowego byłbym bardziej zadowolony chyba nawet, ale tak mam nadzieję, że za szybko tej gry nie wyłączą. Ograniczenia zaś mnie śmieszą, da się z nimi żyć, zwłaszcza jak chce się tylko oddychać światem. Lorn: Po wyjściu gry jakiś czas za nią płaciłem, potem mi przeszło. Teraz, gdy mamy FTP gram, bardzo lubię ten tytuł i jestem wdzięczny, że mogę poznać wątki główne wszystkich postaci. Inna sprawa to jak FTP zostało zrealizowane -za to wielki minus. ogór: Nie gram w gry bo nie mam na czym, no chyba, że w te klasyczne albo jakieś starsze. Mało tego “The Old Republic” jako gra mnie nie obchodzi jakoś, wolę książki i komiksy z tego okresu. Shedao Shai: Do TORa podchodziłem od początku pozytywnie, ale jednak gdy już wyszedł - nie grałem w niego. Ceny subskrypcji były dla mnie zbyt wysokie, zbyt mało znajomych zaczęło w niego grać, a mi trochę szkoda było czasu - nigdy nie byłem fanem gier komputerowych. O całym temacie zapomniałem, aż do czasu przejścia TORa na f2p (połączonego z obniżeniem ceny subskrypcji). Postanowiłem dać mu szansę i może pograć dzień-dwa, skończyło się tak że od połowy listopada mnóstwo wolnego czasu spędzam w grze, a subskrypcję mam już wykupioną na następne dwa miesiące. Podobnie jak LSa, nie interesuje mnie MMO, interesują mnie “Gwiezdne Wojny”. A gdy po raz pierwszy przebiegłem się po dolinie z grobowcami Sithów na Korribanie, wiedziałem że to jest to i spędzę w tej grze wiele ciekawych godzin. Parę dni temu skończyłem fabułę pierwszej klasy (Sith Warrior), w planach mam jeszcze dwie kolejne, a może i cztery? Urthona: Cóż, nie wiem jak to jest być graczem FTP w dosłownym znaczeniu tego słowa, bo mam status Preferred. Chociaż to też ma swoje ograniczenia - np. brak dodatkowego doświadczenia przy wypoczynku w kantynie i na statku. Ale ogólnie gra się dalej przyjemnie :D
3. Darth Plagueis Lord Sidious:Darth Plagueis... czemu tylko na trzeciej? Właściwie to wielką trójkę w tym roku było bardzo trudno wytypować. Rok był za dobry. „Darth Plaguies” Luceno w sumie to powieść z 2011, ale z ostatnich dni, więc do mnie dotarła na początku 2012. Owszem jest trudna, wymaga obeznania w EU inaczej może być nudna, ale to co utkał Luceno to majstersztyk. Oglądanie potem „Mrocznego widma” w kinie to niesamowite przeżycie. Zwłaszcza jak się ma świadomość, że... Dobra, nie wyszło jeszcze w Polsce, nie będę spoilerował. W normalnym roku byłaby to bez wątpienia pozycja numer 1, ale pech chciał, że to 2012. Ach ci Majowie. Dla wielu osób w Polsce pewnie to będzie arcydzieło 2013. Też czekam na polską wersję. Lorn: Po nastawieniu ludzi, którzy czytali w oryginale, niecierpliwie czekam na rodzime wydanie. Shedao Shai: Ta książka całkowicie zmieniła (na lepsze) moje postrzeganie “Mrocznego widma”. LS ma rację: oglądając je teraz i znając fakty z “Plagueisa”, niektóre sceny robią miażdżące wrażenie. Dobrze że już niedługo będzie dostępna w polskim wydaniu, polecam ją każdemu fanowi SW! To jedna z najlepszych rzeczy jakie przydarzyły się naszemu uniwersum nie tylko w minionym roku, ale nawet dekadzie. Urthona: Jak pisałem w recenzji na forum, książka jest jednym wielkim nawiązaniem do wszystkiego co możliwe z EU. Fajnie było wyłapywać smaczki z książek i komiksów, które się przeczytało i z gier, w które się grało :P Uważam, że Luceno dał radę :) Poza tym cieszy mnie, że mimo przełożenia wydania książki nie zmieniono rasy Plagueisa, w końcu nie człowiek :D
2. Celebration VI (w tym zapowiedzi CE2 i AOTC i ROTS 3D) Lord Sidious:
Bardzo dobry konwent, wyprawa owszem trochę męcząca, nawet rzekłbym, że coraz bardziej, ale już wiem, czego się spodziewać i jak się tam zachować. George Lucas i Carrie Fisher mi wszystko zrekompensowali, ale to nie był koniec atrakcji. No i jeszcze ogłoszenia duszpasterskie, czyli kolejne Celebration Europe i dwie konwersje 3D w 2013. To nie zmienia faktu, że to największa impreza fanowska na świecie. Warto w ogóle coś takiego zobaczyć. Lorn: Za ogórem -zazdroszczę Lordowi i Rusisowi możliwości spotkania tych wszystkich ludzi i “dotknięcia” tego uniwersum. Ostrzę zęby na CE2. Mówiłem już, że zazdroszczę Lordowi i Rusisowi? Master of the Force: Niestety mnie tam nie było i pewnie długo nie zagoszczę na evencie tego typu. Fani Star Wars potrzebują takich imprez, które ich jednoczą i na szczęście mają Celebration. To właśnie tam są ogłaszane najnowsze pozycje z Expanded Universe, a fani mogą się spotkać z aktorami i pisarzami. Każde Celebration jest wydarzeniem niezwykłym, które należy śledzić nawet jeśli się nie jest na miejscu. Nestor: Regularność tych wielkich imprez wypłaszcza ich znaczenie, bo wieści przekazywane tam nie są już szczególnie wielkie i do porównania z tymi przekazywane chociażby na SDCC, ale cieszy mnie że konwent Celebration zaglądnie ponownie do Europy. ogór: Marzeniem każdego fana jest zobaczyć George’a Lucasa na własne oczy... Flanelowiec był na Celebration VI.. Zazdroszczę Lordowi i Rusisowi, bo dla mnie zobaczyć Lucasa to jak poczuć się spełnionym fanem. Sam wyjazd na Celebration to także jedno z moich marzeń, choć bardzo odległym jeśli chodzi o względy finansowe, tak samo jak wyjazd na Celebration Europe II.. A AOTC i ROTS w 3D? Czekam z niecierpliwością, SW znowu na dużym ekranie. Shedao Shai: Bardzo cieszę się na nadchodzące CE2 w Essen, będzie to mój pierwszy oficjalny konwent gwiezdnowojenny. Najbardziej liczę na to, że spotkam jakichś autorów książek SW, chociaż oczywiście atrakcji będzie całe mnóstwo i pewnie niejednym punktem programu mnie zainteresują.
1. Nowa trylogia i przejęcie przez Disneya oraz zmiany w LFL Lord Sidious:
Numer jeden to oczywiście zmiany w Lucasfilmie i to, co z tym związane. Kathleen Kennedy nowym szefem, emeryturki dla kilku wygów, Disney nowym właścicielem, a w końcu najważniejsza informacja – nowa trylogia (i to pewnie nie koniec). To kop, którego saga potrzebowała i od razu zaczął mieszać. Znów weszliśmy w ciekawy okres, w którym dopiero wyczekujemy czegoś na horyzoncie. Tym razem jednak nie mamy bladego pojęcia ku czemu dążą nowe epizody. Ja jestem bardzo nakręcony na nowe filmy. Dla mnie to właśnie one były podstawą uniwersum, czymś co mnie do niego przyciągnęło. Świetnie, że nowe pokolenie będzie miało swoją sagę, choć mam nadzieję, że Disney nie rozmieni jej na drobne. Lorn: Wiadomość spadła jak grom z jasnego nieba. Mam nadzieję że spustoszenie przez nią poczynione nie będzie porównywalne z tym jakie zrobią nowe epizody w kanonie. Ostrożny optymizm i wiele obaw, chcę nowych Gwiezdnych Wojen bo dzięki temu Saga żyje. Mam tylko nadzieję, że to nie będzie Trylogia tylko dla nowego pokolenia fanów, mam nadzieję, że Ci starsi, też znajdą coś dla siebie. A w ramach poprawienia nastroju, proponuje sprawdzić kto był do 2010 roku właścicielem marki Pulp Fiction ;) Master of the Force: Najpierw było ogromne zaskoczenie. Od samego momentu ogłoszenia tego newsa dekady (jeśli nie więcej?) byłem pesymistycznie nastawiony w stronę Disneya, jednak z czasem zmieniłem zdanie i teraz cieszę się na te zmiany, jakie niesie nowy właściciel Lucasfilmu. Nic uniwersum Star Wars nie mogło bardziej pomóc jak nowe filmy. Przecież to od nich się wszystko zaczęło. Mówię wam, będzie dobrze, Gwiezdne Wojny będą dalej się rozwijać za sprawą Disneya i przybędzie niedługo nowa fala fanów! Nie mogę się doczekać 2015 roku! Nestor: Wow, byłem w wielkim szoku czytając na bieżąco relację z tego przejęcia. Zapowiedź nowych Epizodów to najważniejsza informacja w zasadzie od 20 lat. Wieści o „The Clone Wars” i „Detours” bledną przy tym wydarzeniu. Historia dzieje się na naszych oczach, będziemy pewnie o tej chwili opowiadać swoim dzieciom, a może nawet wnukom – w końcu Star Wars z Disneyem ma nie zginąć nigdy. ogór: Im dłużej Lucasfilm jest w rękach Disneya i oswajam się z tą myślą, tym coraz bardziej opada fala euforii, która mnie ogarnęła jeśli chodzi o nowe filmy. Teraz do nowej Trylogii podchodzę coraz bardziej z dystansem, ale jeśli chodzi o samodzielne filmy (nieważne czy kinowe czy telewizyjne) spod znaku Gwiezdnych Wojen - jestem jak najbardziej na tak! Najbardziej mnie zastanawia co dalej z książkami i komiksami, których akcja dzieje się po “Powrocie Jedi”, to wszystko do kosza? Oby nie! Ale żeby nie było, że narzekam, obawy są, ale w głębi serca wiem, że i tak pójdę do kina na nowe Gwiezdne Wojny. Shedao Shai: W redakcji byliśmy co do tego zgodni, bo i jest to kwestia oczywista: wydarzeniem roku w “Gwiezdnych Wojnach” było przejęcie Lucasfilmu przez Disneya oraz ogłoszenie nowych epizodów. Dla mnie jest to wiadomość jednoznacznie negatywna. Disney dzisiejszych czasów nie kojarzy mi się z niczym dobrym, a ich pierwsza decyzja (nowe epizody) tylko potwierdza moje obawy. Już nawet nie chodzi mi o prawdopodobne problemy z istniejącym kanonem czy też możliwą kiepską jakość E7-9. Dla mnie filmowe “Gwiezdne Wojny” to (zgodnie z tym co powiedział kiedyś Lucas) historia Anakina Skywalkera, a ta już jest zamknięta. Ja po prostu nie chcę nowych filmów, jakiekolwiek one by nie były. Trzeba wiedzieć kiedy skończyć.
I to na tyle, jeśli chodzi o nasze podsumowanie. Wszyscy zgadzamy się z tym, że rok 2012 był nieprzeciętny. A co waszym zdaniem było tym najważniejszym wydarzeniem roku?
KOMENTARZE (10)
Dziś w dziale publicystycznym mamy przyjemność opublikować felieton Marcina "Lekta" Wiatraka, LucasArts, w poszukiwaniu „Złotego Człowieka”. Tekst jest polemiczną odpowiedzią na artykuł Tytusa Stobińskeigo z portalu polygamia.pl „LucasArts, kiedy legenda odchodzi w niepamięć". Obaj panowie próbują podsumować ponad trzydziestoletnią działalność studia gier wideo, będącego częścią Lucasfilm.