Recenzja Lorda Sidiousa
Do powrotu do „Labiryntu” skłoniły mnie dwie rzeczy. Pierwsza to bez wątpienia Celebration Europe i wejściówka Warricka Daviesa, gdzie przewinął się fragmenty magicznego tańca z Davidem Bowie, druga to już tylko i wyłącznie oficjalna i fragmenty oraz artykuły związane z wydaniem rocznicowym na DVD (dwu płytowym). Ja sięgnąłem po swoje, jednopłytowe, aby przypomnieć sobie film.
Po raz pierwszy miałem okazję zobaczyć go w kinie, w nieistniejącym już dziś Studiu na wrocławskich Popowicach (tym samym, w którym po raz pierwszy zobaczyłem też „Powrót Jedi”). Czegóż można chcieć więcej, wielka kooperacja Jima Hensona (Muppety) i George'a Lucasa, wspaniała fantastyczna opowieść o sile przyjaźni i niedocenionej miłości (bynajmniej nie romantycznej a między rodzeństwem). Ale ta historia to przede wszystkim baśń, która robi duże wrażenie na dziecku, jest piękna ale i straszna zarazem. Gobliny i cała masa innych dziwnych potworów, to coś co ma szansę się potem przyśnić takiemu dzieciakowi. Jednak z perspektywy czasu trudno tego filmu nie nazwać ramotką. Jest dziecięcy do granic możliwości, ale właśnie taki ma być. Jak się patrzy na produkcje Lucasa widać dokładnie, które rzeczy się zmieniają, a które pozostają po mimo lat te same.
Może tak, po pierwsze warto zauważyć drogę kina fantasy - od „Mrocznego kryształu” do „Willow” tak na prawdę „Labirynt” jest czymś po środku, nie tylko ze względu na lata, ale przede wszystkim podejściu do efektów, to dokładnie film w pół drogi między tworzeniem fantastycznych światów za pomocą lalek, do filmu z komputerowymi (morfing chociażby) efektami specjalnymi, acz pełnego ludzi. Tu ludzi jest właściwie dwoje - Jennifer Connelly oraz David Bowie. Druga rzecz to technika reżyserska. Niektórzy krytycy zarzucali Lucasowi, że w ostatnich filmach najlepiej grają postaci komputerowe (Yoda, ale już nie Jar Jar), że są bardziej realistyczne, emocjonalne i itp. W tym filmie Hensona widać to jeszcze lepiej. To kukiełki są przepełnione emocjami, nie raz są bardziej wyraziste, niż dwójka głównych aktorów. Jennifer sprawia wrażenie zagubionej i mdłej, choć z drugiej strony także rozmarzonej, w czym jest dobra. Jeszcze dziwniejszy jest David Bowie - dobra, tam gdzie jeszcze sprawia wrażenie bezdusznego i bezbarwnego czarnego charakteru to faktycznie mógłby być przerażający i demoniczny, bo to taki psychol, który coś robi nie okazując przy tym żadnych emocji. Tylko chwilę później widzimy go jak śpiewa piosenki lub tańczy z goblinami. I prawdę powiedziawszy wypadają oni bardzo słabo przy kukiełkach, zwłaszcza tych głównych, które mają więcej charakteru niż bohaterowie z krwi i kości. To nie Hoggle, nie słodki Ludo, a wszystkich i tak kasuje Sir Didymus. Te postaci po prostu rządzą, kładą na łopatki ludzkich aktorów i nie pozwalają im wstać. Dowodzą też tego, że dobre aktorstwo wcale nie musi mieć aktora w kadrze.
Z jeszcze innej strony, „Labirynt” to nie tylko fantasy, ale to przede wszystkim opowieść, która zrodziła się w umysłach z nieograniczoną fantazją. Jest tu tyle niesamowitych i dziwnych rzeczy, że trudno wszystko zauważyć. To nie jest fantastyka pokroju Tolkiena, czy Lucasa, gdzie wszystko ma swoje miejsce. Tu coś nieprzewidzianego, to nie zrządzenie losu, a kreacja świata, trochę niczym ze snu, albo jeszcze lepiej jakiegoś dziecięcego koszmaru pełnego potworów i innych stworów. Logika bywa umowna. Czemu nie można dostrzec ścian w labiryncie? I tak dalej. Choć skoro jednym ze scenarzystów jest Monty Python, Terry Jones, to chyba nie powinno dziwić.
Film dziś z pewnością na kolana nikogo nie rzuci, ale to ważny element historii kinematografii, tak Lucasowej jak i fantastycznej. Z tych właśnie powodów, warto się z nim zapoznać.
Do powrotu do „Labiryntu” skłoniły mnie dwie rzeczy. Pierwsza to bez wątpienia Celebration Europe i wejściówka Warricka Daviesa, gdzie przewinął się fragmenty magicznego tańca z Davidem Bowie, druga to już tylko i wyłącznie oficjalna i fragmenty oraz artykuły związane z wydaniem rocznicowym na DVD (dwu płytowym). Ja sięgnąłem po swoje, jednopłytowe, aby przypomnieć sobie film.
Po raz pierwszy miałem okazję zobaczyć go w kinie, w nieistniejącym już dziś Studiu na wrocławskich Popowicach (tym samym, w którym po raz pierwszy zobaczyłem też „Powrót Jedi”). Czegóż można chcieć więcej, wielka kooperacja Jima Hensona (Muppety) i George'a Lucasa, wspaniała fantastyczna opowieść o sile przyjaźni i niedocenionej miłości (bynajmniej nie romantycznej a między rodzeństwem). Ale ta historia to przede wszystkim baśń, która robi duże wrażenie na dziecku, jest piękna ale i straszna zarazem. Gobliny i cała masa innych dziwnych potworów, to coś co ma szansę się potem przyśnić takiemu dzieciakowi. Jednak z perspektywy czasu trudno tego filmu nie nazwać ramotką. Jest dziecięcy do granic możliwości, ale właśnie taki ma być. Jak się patrzy na produkcje Lucasa widać dokładnie, które rzeczy się zmieniają, a które pozostają po mimo lat te same.
Może tak, po pierwsze warto zauważyć drogę kina fantasy - od „Mrocznego kryształu” do „Willow” tak na prawdę „Labirynt” jest czymś po środku, nie tylko ze względu na lata, ale przede wszystkim podejściu do efektów, to dokładnie film w pół drogi między tworzeniem fantastycznych światów za pomocą lalek, do filmu z komputerowymi (morfing chociażby) efektami specjalnymi, acz pełnego ludzi. Tu ludzi jest właściwie dwoje - Jennifer Connelly oraz David Bowie. Druga rzecz to technika reżyserska. Niektórzy krytycy zarzucali Lucasowi, że w ostatnich filmach najlepiej grają postaci komputerowe (Yoda, ale już nie Jar Jar), że są bardziej realistyczne, emocjonalne i itp. W tym filmie Hensona widać to jeszcze lepiej. To kukiełki są przepełnione emocjami, nie raz są bardziej wyraziste, niż dwójka głównych aktorów. Jennifer sprawia wrażenie zagubionej i mdłej, choć z drugiej strony także rozmarzonej, w czym jest dobra. Jeszcze dziwniejszy jest David Bowie - dobra, tam gdzie jeszcze sprawia wrażenie bezdusznego i bezbarwnego czarnego charakteru to faktycznie mógłby być przerażający i demoniczny, bo to taki psychol, który coś robi nie okazując przy tym żadnych emocji. Tylko chwilę później widzimy go jak śpiewa piosenki lub tańczy z goblinami. I prawdę powiedziawszy wypadają oni bardzo słabo przy kukiełkach, zwłaszcza tych głównych, które mają więcej charakteru niż bohaterowie z krwi i kości. To nie Hoggle, nie słodki Ludo, a wszystkich i tak kasuje Sir Didymus. Te postaci po prostu rządzą, kładą na łopatki ludzkich aktorów i nie pozwalają im wstać. Dowodzą też tego, że dobre aktorstwo wcale nie musi mieć aktora w kadrze.
Z jeszcze innej strony, „Labirynt” to nie tylko fantasy, ale to przede wszystkim opowieść, która zrodziła się w umysłach z nieograniczoną fantazją. Jest tu tyle niesamowitych i dziwnych rzeczy, że trudno wszystko zauważyć. To nie jest fantastyka pokroju Tolkiena, czy Lucasa, gdzie wszystko ma swoje miejsce. Tu coś nieprzewidzianego, to nie zrządzenie losu, a kreacja świata, trochę niczym ze snu, albo jeszcze lepiej jakiegoś dziecięcego koszmaru pełnego potworów i innych stworów. Logika bywa umowna. Czemu nie można dostrzec ścian w labiryncie? I tak dalej. Choć skoro jednym ze scenarzystów jest Monty Python, Terry Jones, to chyba nie powinno dziwić.
Film dziś z pewnością na kolana nikogo nie rzuci, ale to ważny element historii kinematografii, tak Lucasowej jak i fantastycznej. Z tych właśnie powodów, warto się z nim zapoznać.
produkcja: | USA, Wielka Brytania |
data produkcji: | 1986 |
producenci: | George Lucas, David Lazer, Martin G. Baker, Eric Rattray |
reżyseria: | Jim Henson |
scenariusz: | Terry Jones, Jim Henson, Dennis Lee |
zdjęcia: | Alex Thompson |
muzyka: | Trevor Jones |
czas trwania: | 101 min. |
Występują: | David Bowie, Jennifer Connelly, Toby Froud, Brian Henson, Frank Oz, Warwick Davis |
OCENY UŻYTKOWNIKÓW:
Aby wystawić ocenę musisz się zalogować Wszystkie oceny Średnia: 8,00 Liczba: 1 |
|