ANORIADA 2003 by master Banita!!!
W dniach 1-3 sierpnia bieżącego roku odbył się zjazd fanów myślących inaczej (inaczej azylantów) u Anora na planecie Chyby w konstelacji Wielkopolski. Jako że uczestnicy wywodzili się z całej naszej galaktyki dojeżdżali w różnych porach. Ja osobiście podążałem wcześniej niż moi towarzysze ze Śląska, ponieważ miałem do załatwienia "jedi bussines" w systemie Poznań. Maglevem wraz ze mną miał podróżować niejaki Kyle zwany też Agentem Katarnem, który twierdził potem, że miał jeszcze jakieś swoje sprawy i nie mógł jechać. Od razu w moim umyśle zaświtała myśl, że pewnie zaspał. Rzeczywistość okazała się jednak trochę inna. Rzeczony Katarn próbował podstępnie wymigać się od spotkania (ach ci padawani), zapewne obawiając się, że jakiś Sith mu pamięć skasuje. Przed przybyciem do Poznania zaczęły się nade mną gromadzić czarne chmury, ponieważ nasz gospodarz stwierdził, że będzie na dworcu ok. 17.00 i nie wiadomo czy się spotkamy. Jak się później okazało Moc była ze mną i znalazłem Anora wraz z towarzyszącym mu Neimodianem w porcie maglevów Poznań Główny. Spotkane owo było o tyle istotne, że moje interesy dużo łatwiej było załatwić po pozbyciu się ekwipunku. Wyczuwalne zakłócenia mocy mówiły mi także, że gdzieś znajduje się jedyny z Sithów w naszym towarzystwie, Naczelny Tytularz Azylu, Countdooku. Umówieni na 20.00 rozstaliśmy się i podążyliśmy każdy w swoją stronę. Maglev ze Śląska jak to ma w zwyczaju spóźnił się 20 minut, więc spotkanie się opóźniło. Jak się później okazało przypadł mi zaszczyt powitania Ślązaków w Poznaniu. Także Anor miał małe spóźnienie i wynikła z tego mała nerwowość. Po kilku konsultacjach przez holo odnaleźliśmy się nawzajem. Następnym punktem spotkania była wizyta w sklepie w celu uzupełnienia zapasów. Po drodze Anor odebrał jeszcze z punktu zaopatrzenia statków kosmicznych Cetę, która ledwie wyszła z nadprzestrzeni po wizycie w sąsiedniej galaktyce. Na szczęście pojechali wszyscy, choć pierwotny scenariusz przewidywał wizytę jedynie połowy grupy. Reszta miała złożyć zamówienia Joruusowi co było według mnie o tyle niebezpieczne, że znając tego osobnika można było się spodziewać nauczenia się przez tego śpiewaka toków rodem z Kotulina całej listy na pamięć i śpiewania przez całą Anoriadę. Na dworcu poznaliśmy także lubą Anora - Gabi. Po zakupach polecieliśmy do systemu Chyby, gdzie naszym oczom ukazał się widok, który nawet obywateli Corusant zmusiłby do wywalenia gał na wierzch. Okazało się, że nasz drogi gospodarz mieszka w zamkniętej kolonii (bynajmniej nie karnej), strzeżonej dla bezpieczeństwa przez niezliczone zastępy elitarnych szturmowców, a przez nas ludzi prostych krzywdząco nazwaną "Beverly Hills". Niemniej jednak, a byli wśród nas także rebelianci, udało nam się wśliznąć do środka. Po rozlokowaniu się w pałacu Anora nastąpiła uroczysta kolacja powitalna, a po niej rozpoczął się seans "Mrocznego Widma". I znów przy tej okazji Joruus był na ustach wszystkich. Ten ortodoksyjny fan Gwiezdnych Wojen i największy fan "Mrocznego Widma" w Polsce, po tym jak został zaledwie dwa tygodnie wcześniej zagięty przez Sidiousa, podczas seansu... zasnął. Potem twierdził, że jak widział film 500 razy to ten jeden raz nic nie znaczy, jednak zapach skandalu pozostał w powietrzu. Po "Mrocznym Widmie" przyszła kolej na "Atak Klonów", który został chyba najmniej entuzjastycznie przyjęty ze wszystkich filmów pokazywanych na Anoriadzie, mimo, że była to wersja DVD z dodatkowymi scenami. Podczas rzeczonego seansu opróżniliśmy flaszkę Gungańskiej, natomiast reszta towarzystwa raczyła się Koreliańskim i Lommińskim piwem. Około 4.45 czasu uniwersalnego kiedy to zakończyła się projekcja "Ataku" zdecydowaliśmy zawiesić część aktywną spotkania i przejść do części pasywnej czyli snu czując, że każdemu uczestnikowi trochę się przyda. Pobudkę wyznaczono na 11.00 czasu uniwersalnego, niemniej osobiście wstałem już około 8.30. Countdooku poprosił mnie o filiżankę gorącej kofeiny. Do dziś nie pamiętam jak się to stało, że zamiast zapytać gospodarza o pozwolenie zacząłem buszować po jego kuchni w poszukiwaniu składników tego napoju. Nigdy się tak nie zachowuję, więc wytłumaczenie może być tylko jedno – podczas, gdy spałem Sith zapewne dla własnej korzyści wywinął mi jakiś mind trick. O tym może świadczyć także fakt, że obudziłem się z bólem który na pewno nie był następstwem spożycia Gungańskiej. Na moje szczęście Anor się nie pogniewał. Czyżby jemu też Dooku wywinął mind tricka? O 11.00, ze względu na to, że wszyscy obudzili się wcześniej, miało miejsce śniadanie, po którym powróciliśmy do oglądania Gwiezdnej Sagi, a także do swoich drinków. Pierwsza była „Nowa Nadzieja”. Twardy nie mógł zrozumieć głupoty szturmowców. Ci zamiast strzelać Lei i Luke’owi po nogach próbowali za wszelką cenę otworzyć drzwi. Nie mogliśmy mu jednak tego wytłumaczyć. W trakcie oglądania dotarła do nas wiadomość, że jeden z ojców założycieli azylu, TDC, właśnie do nas jedzie. Wiadomość ta została przyjęta przez wszystkich entuzjastycznie. Ja osobiście postanowiłem, że jeśli będzie to tylko możliwe, powitać go już na dworcu w Poznaniu, czym niechybnie musiałem narazić się Gabi, niemniej jednak dopiąłem swego. Po seansie miał miejsce obiad, na który gospodarze podali potrawę, która według niektórych uczestników zrobiona została z sarenki, która poprzedniego dnia hasała jeszcze po łące obok pałacu Anora. Mnie bardziej odpowiadała nazwa „mielony szturmowiec” ze względu na klimaty Star Warsowe. Po obiedzie nasz gospodarz wpadł na pomysł, aby każdy, kto jest na spotkaniu wpisał się na Azylu. Wiadomość miała być krótka i jednakowa dla wszystkich. To wzbudziło zastrzeżenia zawsze czujnego Lorda Sidiousa, który posądził nas o nabijanie sztucznych postów. Niemniej jednak udało się nam go przekonać, że jest to zamierzone działanie stanowiące swoistą listę obecności na Anoriadzie. Jednocześnie Dooku i Twardy rozpoczęli dyskusję pod tytułem „Gdzie Imperium miało wszystkie niszczyciele, gdy Rebelianci szturmowali drugą Gwiazdę Śmierci” oraz dochodzili jak to możliwe, że garść Ewoków dała radę oddziałowi elitarnych szturmowców. Ze względu na to, że Bastion chodził dość opornie, a wpisywanie się poszczególnych uczestników trwało dość długo, dodatkowo zbliżała się nieuchronnie godzina przyjazdu TDC, pozostawiliśmy zostawić pozostałych Azylowiczów w pałacu Anora ufni, że nie zdemolują go i nie zamienią w kupę zgliszczy, natomiast sami (Gabi, Anor i ja) ruszyliśmy do Poznania. Po drodze Anor puścił przez holo spoiler cytuję: „My zostajemy w Poznaniu, bo jest fajna impreza, a wy sobie radźcie sami. Wrócimy jutro rano. Ceta może do nas dojechać (rower stoi w szopie).” koniec spoilera. Po szczęśliwym odebraniu TDC z dworca powróciliśmy do pałacu zastając tam pozostałych uczestników w pełnej konsternacji, zadających sobie pytanie, czy naprawdę zostaliśmy na imprezie? Nasz powrót powitano z ulgą. Jakiś czas później nastąpiła kolacja, na którą podano pieczone na grillu mięso tzw. karkówkę, w której przygotowanie jeszcze po śniadaniu został wciągnięty Twardy, który zarzekał się, że potrafi to zrobić. Z powodu braku tłuczka Twardy zaproponował, że rozbije mięso głową, ale Gabi zabroniła mu twierdząc, że to niehigieniczne. Czyżby bała się, że we włosach Twardego żyją Mynocki? Do dziś to pytanie nurtuje autora tych słów. Podczas kolacji głównym opowiadaczem był TDC, a że ma talent oratorski kolacja upłynęła w bardzo miłej atmosferze i trwała kilka godzin, czego żaden z uczestników jakby nie zauważał. Jako, że pozostało już niewiele czasu do godziny zero, czyli do 0.01 czasu uniwersalnego kiedy to zaczynała się niedziela, a tego pięknego dnia Ceta obchodziła urodziny, postanowiliśmy dla niepoznaki zająć się mało znaczącymi rozrywkami. Część na ochotnika odwracała uwagę Cety od tego, co dzieje się w pałacu, aby ta nie mogła się zorientować w zamiarach tych, którzy chcieli zrobić jej niespodziankę, część oglądała w holowizji jakiś kabaret z odległego świata, natomiast Anor porwał TDC i Twardego i obmyślali jakby tu zaskoczyć Cetę, kiedy ta będzie widziała zbierający się wokół niej tłumek. Wraz z giftem w postaci książek o tematyce wiadomej otrzymać miała wiersz pisany ręką KaeSz (Orzekliśmy, że musi mieć najlepszą technikę we władaniu piórem świetlnym), a stworzonym przez Neimodiana (ten został ochrzczony pierwszym poetą azylu, zastępując na tym zaszczytnym stanowisku naszego gospodarza). W sprawie podpisów pod wierszem doszło do pewnego zgrzytu, kiedy to wszyscy rozumiejąc powagę sytuacji pojawiali się w wydzielonym pomieszczeniu po kolei, aby złożyć autografy, ortodoksyjny fan Gwiezdnych Wojen nie mógł się domyślić, że tym razem to już jego kolej. Po długich namowach udało się go wyciągnąć i nawet Ceta niczego nie zauważyła. Tu dobitnie uwypukliła się naczelna przypadłość Toków – Oni strasznie ciężko myślą. Kiedy nadszedł już czas najwyższy wszyscy zbiegli się na taras by odśpiewać uroczyste „osiemset lat” i podrzucić ją kilka razy do góry. Niestety z podrzucania nic nie wyszło, ponieważ nigdzie nie mogliśmy znaleźć zaprzyjaźnionego Wookie’ego, a nam solenizantka nie pozwalała się podrzucać. Niemniej jednak Anor odczytał wierszyk, a na obliczu Cety malowała się błogość zmieszana z zaskoczeniem. Nim przebrzmiały śpiewy wybiegła, wracając po chwilce z dziwną cieczą w ręku. Podobno w sąsiedniej galaktyce piją tą ciecz, kiedy są szczęśliwi i świętują. Po tej małej uroczystości powróciliśmy do „szarej codzienności”, czyli do oglądania naszych ulubionych filmów. Podczas oglądania „Imperium kontratakuje” jak bumerang powrócił temat braku niszczycieli imperialnych tam gdzie trzeba. TDC zwracał uwagę na to, że kiedy Luke odlatywał z Hoth to nie było w pobliżu żadnego z niszczycieli.
W międzyczasie Anor przyniósł skądś jeszcze jedną piersiówkę gungańskiej i kilka osób nawet serio traktowało spożytkowanie tego trunku, ale w końcu ich zapał opadł, w związku z czym piersiówka wróciła w stanie częściowo pełnym do lodówki. Reszta członków dopijała resztki koreliańskiego tudzież jakieś dziwnie wyglądające wina z terytoriów zewnętrznych. Potem przyszła kolej na „Powrót Jedi”, Gabi przyszła przekonywać Anora, aby się położył na koi co ten niezwłocznie uczynił, pozostawiając biedną dziewczynę na pastwę fanów, którzy pewni tego, że nie zna filmu da sobie wmówić, że „jeszcze tylko 10 minut do końca” mimo, że była to dopiero połowa. Oczywiście wszyscy rozpoznali poprzednie wcielenie Joruusa (to ten Ewok, który zamiast swoim lassem unieruchomić szturmowca, unieruchamia...siebie). W końcu jednak wszystkim pokończyły się trunki, film się skończył, i nie pozostało nam nic innego jak tylko zakończyć ten dzień. Część poszła spać, a część, mając jeszcze niedosyt rozmowy z TDC zaszyła się w komnacie Anora i rozprawiała o „Ataku Klonów”, błędach w naszej kochanej sadze oraz poruszyła temat hyperewolucji według której żaby latają w hiperprzestrzeni, ponieważ wykształciły sobie napęd hiperprzestrzenny, z czego znowu niezadowolone są boćki, które nie są w stanie zjeść takiej hiperżaby, oraz kapitanowie transportowców którym hiperżaby wypijają resztę wódy zostawionej na wypadek awarii (do przemycia styków oczywiście). Ja osobiście wolałem iść spać, ponieważ droga była przede mną daleka następnego dnia, a poza tym musiałem pilnować mojego niedorobionego padawana. Kiedy się obudziłem w komnacie Anora właśnie dogasała debata. Po tym jak się tam pojawiłem, Dooku poprosił o gorącą kofeinę. Wolałem jednak nie ryzykować ponownego grzebania w moim umyśle, opuszczając pomieszczenie. Po kilku minutach dostał to, czego chciał i mogłem odetchnąć z ulgą, albowiem byłem bezpieczny. Około 10.30 czasu uniwersalnego uczestnicy zgromadzili się na pożegnalnym śniadaniu (chlip chlip). Były ciepłe słowa, zapewnienia dozgonnej przyjaźni, spoilery na temat przyszłorocznej Anoriady i ... ogórki kiszone z tej samej partii produkcyjnej, która tak smakowała Twardemu w Pilchowicach, że aż mu zaszkodziła. Po śniadaniu nastąpił exodus do pojazdów i pożegnalne zdjęcie. Jeszcze tylko chwilka, a już byliśmy na dworcu, dziękując gospodarzom (Gabi i Anorowi) za mile spędzone chwile. Niemniej jednak nie był to koniec przygód. TDC, który zapobiegliwie wykupił sobie bilet na późniejszy pociąg zmuszony był stać w kilku kolejkach, by go przebukować. W końcu udało mu się i pojechał (chlip). Mniej więcej w tym samym czasie opuścił naszą grupkę Neimodian, który musiał złapać Magleva do Trójmiasta (następne chlip). Na placu boju został jedynie Górny i Dolny Śląsk, który poruszał się jednym maglevem. Przy okazji Philomythus martwił się, jak uda nam się wsiąść do magleva, albowiem była to pora powrotu niewiernych z „Przystanku Woodstock”. Wbrew jego obawom, a zgodnie z naszymi przewidywaniami nie było zbyt dużego problemu z umieszczeniem siebie wewnątrz magleva, jednak problem stanowiły miejsca siedzące, na co jednak sposób znalazł Joruus twierdząc, że w „Warsie” będzie lepiej. Poniekąd miał rację i wszyscy się tam przemieściliśmy. Jazda do Wrocławia upłynęła na rozmowach, szczególnie z Twardym, który wybiera się w październiku na drugi koniec wszechświata i to mogła być ostatnia szansa porozmawiania z nim na żywo. Przed Wrocławiem Philomythus powiedział, że idzie sobie siąść do przedziału. Zabrał ze sobą KaeSz. We Wrocławiu pożegnaliśmy Twardego (znowu chlip, bo nas coraz mniej). Przez całą bez mała drogę z Wrocławia Ceta, Joruus, Kyle i ja graliśmy w sabacca. Rozmawialiśmy też o możliwych zmianach w regułach punktowania kart specjalnych. Dojeżdżając do Gliwic pożegnaliśmy się z KaeSz, Philomythusem i Cetą (chlipania co niemiara) i wysiedliśmy. Joruus od razu pognał na magleva do Kotulina, my z Kyle’em wolnym krokiem udaliśmy się na pokład startowy, by tam oczekiwać na prom który zabierze nas na naszą małą planetę. Kiedy dolecieliśmy na miejsce zostało mi tylko odstawić Kyle’a do domu i samemu jakoś dobrnąć do mojego. Jakoś mi się to udało, choć nie wiem jak. Chyba Moc mnie niosła. Jeszcze tylko wieczorne spotkanie w kantynie i można powiedzieć, że to już koniec. Teraz przyszedł czas na podsumowania. Impreza była super, hiper etc. Poznaliśmy się lepiej, mogliśmy wymienić poglądy w najbardziej bezpośredni z możliwych sposobów. Może nasze rozmowy odbiegały czasem od tematyki „Gwiezdnych Wojen”, lecz to pomogło nam się przekonać, że myślimy podobnie. To, że spotkanie było kilkudniowe pozwoliło mi się poczuć częścią wspólnoty, a to jest właśnie według mnie filozofia i najcenniejsza reguła Azylu. Anoriada strasznie mnie nakręciła. Choć po tym, co się dzieje na Azylu od czasu spotkania, mogę zaryzykować stwierdzenie, że nie tylko mnie.
Banita
W dniach 1-3 sierpnia bieżącego roku odbył się zjazd fanów myślących inaczej (inaczej azylantów) u Anora na planecie Chyby w konstelacji Wielkopolski. Jako że uczestnicy wywodzili się z całej naszej galaktyki dojeżdżali w różnych porach. Ja osobiście podążałem wcześniej niż moi towarzysze ze Śląska, ponieważ miałem do załatwienia "jedi bussines" w systemie Poznań. Maglevem wraz ze mną miał podróżować niejaki Kyle zwany też Agentem Katarnem, który twierdził potem, że miał jeszcze jakieś swoje sprawy i nie mógł jechać. Od razu w moim umyśle zaświtała myśl, że pewnie zaspał. Rzeczywistość okazała się jednak trochę inna. Rzeczony Katarn próbował podstępnie wymigać się od spotkania (ach ci padawani), zapewne obawiając się, że jakiś Sith mu pamięć skasuje. Przed przybyciem do Poznania zaczęły się nade mną gromadzić czarne chmury, ponieważ nasz gospodarz stwierdził, że będzie na dworcu ok. 17.00 i nie wiadomo czy się spotkamy. Jak się później okazało Moc była ze mną i znalazłem Anora wraz z towarzyszącym mu Neimodianem w porcie maglevów Poznań Główny. Spotkane owo było o tyle istotne, że moje interesy dużo łatwiej było załatwić po pozbyciu się ekwipunku. Wyczuwalne zakłócenia mocy mówiły mi także, że gdzieś znajduje się jedyny z Sithów w naszym towarzystwie, Naczelny Tytularz Azylu, Countdooku. Umówieni na 20.00 rozstaliśmy się i podążyliśmy każdy w swoją stronę. Maglev ze Śląska jak to ma w zwyczaju spóźnił się 20 minut, więc spotkanie się opóźniło. Jak się później okazało przypadł mi zaszczyt powitania Ślązaków w Poznaniu. Także Anor miał małe spóźnienie i wynikła z tego mała nerwowość. Po kilku konsultacjach przez holo odnaleźliśmy się nawzajem. Następnym punktem spotkania była wizyta w sklepie w celu uzupełnienia zapasów. Po drodze Anor odebrał jeszcze z punktu zaopatrzenia statków kosmicznych Cetę, która ledwie wyszła z nadprzestrzeni po wizycie w sąsiedniej galaktyce. Na szczęście pojechali wszyscy, choć pierwotny scenariusz przewidywał wizytę jedynie połowy grupy. Reszta miała złożyć zamówienia Joruusowi co było według mnie o tyle niebezpieczne, że znając tego osobnika można było się spodziewać nauczenia się przez tego śpiewaka toków rodem z Kotulina całej listy na pamięć i śpiewania przez całą Anoriadę. Na dworcu poznaliśmy także lubą Anora - Gabi. Po zakupach polecieliśmy do systemu Chyby, gdzie naszym oczom ukazał się widok, który nawet obywateli Corusant zmusiłby do wywalenia gał na wierzch. Okazało się, że nasz drogi gospodarz mieszka w zamkniętej kolonii (bynajmniej nie karnej), strzeżonej dla bezpieczeństwa przez niezliczone zastępy elitarnych szturmowców, a przez nas ludzi prostych krzywdząco nazwaną "Beverly Hills". Niemniej jednak, a byli wśród nas także rebelianci, udało nam się wśliznąć do środka. Po rozlokowaniu się w pałacu Anora nastąpiła uroczysta kolacja powitalna, a po niej rozpoczął się seans "Mrocznego Widma". I znów przy tej okazji Joruus był na ustach wszystkich. Ten ortodoksyjny fan Gwiezdnych Wojen i największy fan "Mrocznego Widma" w Polsce, po tym jak został zaledwie dwa tygodnie wcześniej zagięty przez Sidiousa, podczas seansu... zasnął. Potem twierdził, że jak widział film 500 razy to ten jeden raz nic nie znaczy, jednak zapach skandalu pozostał w powietrzu. Po "Mrocznym Widmie" przyszła kolej na "Atak Klonów", który został chyba najmniej entuzjastycznie przyjęty ze wszystkich filmów pokazywanych na Anoriadzie, mimo, że była to wersja DVD z dodatkowymi scenami. Podczas rzeczonego seansu opróżniliśmy flaszkę Gungańskiej, natomiast reszta towarzystwa raczyła się Koreliańskim i Lommińskim piwem. Około 4.45 czasu uniwersalnego kiedy to zakończyła się projekcja "Ataku" zdecydowaliśmy zawiesić część aktywną spotkania i przejść do części pasywnej czyli snu czując, że każdemu uczestnikowi trochę się przyda. Pobudkę wyznaczono na 11.00 czasu uniwersalnego, niemniej osobiście wstałem już około 8.30. Countdooku poprosił mnie o filiżankę gorącej kofeiny. Do dziś nie pamiętam jak się to stało, że zamiast zapytać gospodarza o pozwolenie zacząłem buszować po jego kuchni w poszukiwaniu składników tego napoju. Nigdy się tak nie zachowuję, więc wytłumaczenie może być tylko jedno – podczas, gdy spałem Sith zapewne dla własnej korzyści wywinął mi jakiś mind trick. O tym może świadczyć także fakt, że obudziłem się z bólem który na pewno nie był następstwem spożycia Gungańskiej. Na moje szczęście Anor się nie pogniewał. Czyżby jemu też Dooku wywinął mind tricka? O 11.00, ze względu na to, że wszyscy obudzili się wcześniej, miało miejsce śniadanie, po którym powróciliśmy do oglądania Gwiezdnej Sagi, a także do swoich drinków. Pierwsza była „Nowa Nadzieja”. Twardy nie mógł zrozumieć głupoty szturmowców. Ci zamiast strzelać Lei i Luke’owi po nogach próbowali za wszelką cenę otworzyć drzwi. Nie mogliśmy mu jednak tego wytłumaczyć. W trakcie oglądania dotarła do nas wiadomość, że jeden z ojców założycieli azylu, TDC, właśnie do nas jedzie. Wiadomość ta została przyjęta przez wszystkich entuzjastycznie. Ja osobiście postanowiłem, że jeśli będzie to tylko możliwe, powitać go już na dworcu w Poznaniu, czym niechybnie musiałem narazić się Gabi, niemniej jednak dopiąłem swego. Po seansie miał miejsce obiad, na który gospodarze podali potrawę, która według niektórych uczestników zrobiona została z sarenki, która poprzedniego dnia hasała jeszcze po łące obok pałacu Anora. Mnie bardziej odpowiadała nazwa „mielony szturmowiec” ze względu na klimaty Star Warsowe. Po obiedzie nasz gospodarz wpadł na pomysł, aby każdy, kto jest na spotkaniu wpisał się na Azylu. Wiadomość miała być krótka i jednakowa dla wszystkich. To wzbudziło zastrzeżenia zawsze czujnego Lorda Sidiousa, który posądził nas o nabijanie sztucznych postów. Niemniej jednak udało się nam go przekonać, że jest to zamierzone działanie stanowiące swoistą listę obecności na Anoriadzie. Jednocześnie Dooku i Twardy rozpoczęli dyskusję pod tytułem „Gdzie Imperium miało wszystkie niszczyciele, gdy Rebelianci szturmowali drugą Gwiazdę Śmierci” oraz dochodzili jak to możliwe, że garść Ewoków dała radę oddziałowi elitarnych szturmowców. Ze względu na to, że Bastion chodził dość opornie, a wpisywanie się poszczególnych uczestników trwało dość długo, dodatkowo zbliżała się nieuchronnie godzina przyjazdu TDC, pozostawiliśmy zostawić pozostałych Azylowiczów w pałacu Anora ufni, że nie zdemolują go i nie zamienią w kupę zgliszczy, natomiast sami (Gabi, Anor i ja) ruszyliśmy do Poznania. Po drodze Anor puścił przez holo spoiler cytuję: „My zostajemy w Poznaniu, bo jest fajna impreza, a wy sobie radźcie sami. Wrócimy jutro rano. Ceta może do nas dojechać (rower stoi w szopie).” koniec spoilera. Po szczęśliwym odebraniu TDC z dworca powróciliśmy do pałacu zastając tam pozostałych uczestników w pełnej konsternacji, zadających sobie pytanie, czy naprawdę zostaliśmy na imprezie? Nasz powrót powitano z ulgą. Jakiś czas później nastąpiła kolacja, na którą podano pieczone na grillu mięso tzw. karkówkę, w której przygotowanie jeszcze po śniadaniu został wciągnięty Twardy, który zarzekał się, że potrafi to zrobić. Z powodu braku tłuczka Twardy zaproponował, że rozbije mięso głową, ale Gabi zabroniła mu twierdząc, że to niehigieniczne. Czyżby bała się, że we włosach Twardego żyją Mynocki? Do dziś to pytanie nurtuje autora tych słów. Podczas kolacji głównym opowiadaczem był TDC, a że ma talent oratorski kolacja upłynęła w bardzo miłej atmosferze i trwała kilka godzin, czego żaden z uczestników jakby nie zauważał. Jako, że pozostało już niewiele czasu do godziny zero, czyli do 0.01 czasu uniwersalnego kiedy to zaczynała się niedziela, a tego pięknego dnia Ceta obchodziła urodziny, postanowiliśmy dla niepoznaki zająć się mało znaczącymi rozrywkami. Część na ochotnika odwracała uwagę Cety od tego, co dzieje się w pałacu, aby ta nie mogła się zorientować w zamiarach tych, którzy chcieli zrobić jej niespodziankę, część oglądała w holowizji jakiś kabaret z odległego świata, natomiast Anor porwał TDC i Twardego i obmyślali jakby tu zaskoczyć Cetę, kiedy ta będzie widziała zbierający się wokół niej tłumek. Wraz z giftem w postaci książek o tematyce wiadomej otrzymać miała wiersz pisany ręką KaeSz (Orzekliśmy, że musi mieć najlepszą technikę we władaniu piórem świetlnym), a stworzonym przez Neimodiana (ten został ochrzczony pierwszym poetą azylu, zastępując na tym zaszczytnym stanowisku naszego gospodarza). W sprawie podpisów pod wierszem doszło do pewnego zgrzytu, kiedy to wszyscy rozumiejąc powagę sytuacji pojawiali się w wydzielonym pomieszczeniu po kolei, aby złożyć autografy, ortodoksyjny fan Gwiezdnych Wojen nie mógł się domyślić, że tym razem to już jego kolej. Po długich namowach udało się go wyciągnąć i nawet Ceta niczego nie zauważyła. Tu dobitnie uwypukliła się naczelna przypadłość Toków – Oni strasznie ciężko myślą. Kiedy nadszedł już czas najwyższy wszyscy zbiegli się na taras by odśpiewać uroczyste „osiemset lat” i podrzucić ją kilka razy do góry. Niestety z podrzucania nic nie wyszło, ponieważ nigdzie nie mogliśmy znaleźć zaprzyjaźnionego Wookie’ego, a nam solenizantka nie pozwalała się podrzucać. Niemniej jednak Anor odczytał wierszyk, a na obliczu Cety malowała się błogość zmieszana z zaskoczeniem. Nim przebrzmiały śpiewy wybiegła, wracając po chwilce z dziwną cieczą w ręku. Podobno w sąsiedniej galaktyce piją tą ciecz, kiedy są szczęśliwi i świętują. Po tej małej uroczystości powróciliśmy do „szarej codzienności”, czyli do oglądania naszych ulubionych filmów. Podczas oglądania „Imperium kontratakuje” jak bumerang powrócił temat braku niszczycieli imperialnych tam gdzie trzeba. TDC zwracał uwagę na to, że kiedy Luke odlatywał z Hoth to nie było w pobliżu żadnego z niszczycieli.
W międzyczasie Anor przyniósł skądś jeszcze jedną piersiówkę gungańskiej i kilka osób nawet serio traktowało spożytkowanie tego trunku, ale w końcu ich zapał opadł, w związku z czym piersiówka wróciła w stanie częściowo pełnym do lodówki. Reszta członków dopijała resztki koreliańskiego tudzież jakieś dziwnie wyglądające wina z terytoriów zewnętrznych. Potem przyszła kolej na „Powrót Jedi”, Gabi przyszła przekonywać Anora, aby się położył na koi co ten niezwłocznie uczynił, pozostawiając biedną dziewczynę na pastwę fanów, którzy pewni tego, że nie zna filmu da sobie wmówić, że „jeszcze tylko 10 minut do końca” mimo, że była to dopiero połowa. Oczywiście wszyscy rozpoznali poprzednie wcielenie Joruusa (to ten Ewok, który zamiast swoim lassem unieruchomić szturmowca, unieruchamia...siebie). W końcu jednak wszystkim pokończyły się trunki, film się skończył, i nie pozostało nam nic innego jak tylko zakończyć ten dzień. Część poszła spać, a część, mając jeszcze niedosyt rozmowy z TDC zaszyła się w komnacie Anora i rozprawiała o „Ataku Klonów”, błędach w naszej kochanej sadze oraz poruszyła temat hyperewolucji według której żaby latają w hiperprzestrzeni, ponieważ wykształciły sobie napęd hiperprzestrzenny, z czego znowu niezadowolone są boćki, które nie są w stanie zjeść takiej hiperżaby, oraz kapitanowie transportowców którym hiperżaby wypijają resztę wódy zostawionej na wypadek awarii (do przemycia styków oczywiście). Ja osobiście wolałem iść spać, ponieważ droga była przede mną daleka następnego dnia, a poza tym musiałem pilnować mojego niedorobionego padawana. Kiedy się obudziłem w komnacie Anora właśnie dogasała debata. Po tym jak się tam pojawiłem, Dooku poprosił o gorącą kofeinę. Wolałem jednak nie ryzykować ponownego grzebania w moim umyśle, opuszczając pomieszczenie. Po kilku minutach dostał to, czego chciał i mogłem odetchnąć z ulgą, albowiem byłem bezpieczny. Około 10.30 czasu uniwersalnego uczestnicy zgromadzili się na pożegnalnym śniadaniu (chlip chlip). Były ciepłe słowa, zapewnienia dozgonnej przyjaźni, spoilery na temat przyszłorocznej Anoriady i ... ogórki kiszone z tej samej partii produkcyjnej, która tak smakowała Twardemu w Pilchowicach, że aż mu zaszkodziła. Po śniadaniu nastąpił exodus do pojazdów i pożegnalne zdjęcie. Jeszcze tylko chwilka, a już byliśmy na dworcu, dziękując gospodarzom (Gabi i Anorowi) za mile spędzone chwile. Niemniej jednak nie był to koniec przygód. TDC, który zapobiegliwie wykupił sobie bilet na późniejszy pociąg zmuszony był stać w kilku kolejkach, by go przebukować. W końcu udało mu się i pojechał (chlip). Mniej więcej w tym samym czasie opuścił naszą grupkę Neimodian, który musiał złapać Magleva do Trójmiasta (następne chlip). Na placu boju został jedynie Górny i Dolny Śląsk, który poruszał się jednym maglevem. Przy okazji Philomythus martwił się, jak uda nam się wsiąść do magleva, albowiem była to pora powrotu niewiernych z „Przystanku Woodstock”. Wbrew jego obawom, a zgodnie z naszymi przewidywaniami nie było zbyt dużego problemu z umieszczeniem siebie wewnątrz magleva, jednak problem stanowiły miejsca siedzące, na co jednak sposób znalazł Joruus twierdząc, że w „Warsie” będzie lepiej. Poniekąd miał rację i wszyscy się tam przemieściliśmy. Jazda do Wrocławia upłynęła na rozmowach, szczególnie z Twardym, który wybiera się w październiku na drugi koniec wszechświata i to mogła być ostatnia szansa porozmawiania z nim na żywo. Przed Wrocławiem Philomythus powiedział, że idzie sobie siąść do przedziału. Zabrał ze sobą KaeSz. We Wrocławiu pożegnaliśmy Twardego (znowu chlip, bo nas coraz mniej). Przez całą bez mała drogę z Wrocławia Ceta, Joruus, Kyle i ja graliśmy w sabacca. Rozmawialiśmy też o możliwych zmianach w regułach punktowania kart specjalnych. Dojeżdżając do Gliwic pożegnaliśmy się z KaeSz, Philomythusem i Cetą (chlipania co niemiara) i wysiedliśmy. Joruus od razu pognał na magleva do Kotulina, my z Kyle’em wolnym krokiem udaliśmy się na pokład startowy, by tam oczekiwać na prom który zabierze nas na naszą małą planetę. Kiedy dolecieliśmy na miejsce zostało mi tylko odstawić Kyle’a do domu i samemu jakoś dobrnąć do mojego. Jakoś mi się to udało, choć nie wiem jak. Chyba Moc mnie niosła. Jeszcze tylko wieczorne spotkanie w kantynie i można powiedzieć, że to już koniec. Teraz przyszedł czas na podsumowania. Impreza była super, hiper etc. Poznaliśmy się lepiej, mogliśmy wymienić poglądy w najbardziej bezpośredni z możliwych sposobów. Może nasze rozmowy odbiegały czasem od tematyki „Gwiezdnych Wojen”, lecz to pomogło nam się przekonać, że myślimy podobnie. To, że spotkanie było kilkudniowe pozwoliło mi się poczuć częścią wspólnoty, a to jest właśnie według mnie filozofia i najcenniejsza reguła Azylu. Anoriada strasznie mnie nakręciła. Choć po tym, co się dzieje na Azylu od czasu spotkania, mogę zaryzykować stwierdzenie, że nie tylko mnie.
Banita