Wraz z sykiem towarzyszącym ich otwarciu do gabinetu wdarł się z korytarza potok dźwięków. Kilkanaście metrów dalej trwała zacięta bójka, dwóch szturmowców przeciwko trzem strażnikom. Niedaleko nich stał Kerry Dillich wołając, żeby przestali. Z głębi korytarza biegło w tym kierunku jeszcze trzech rebeliantów unosząc do ramion karabiny.
Widząc to zamieszanie jeden ze strażników Keitha puścił jego ramię i też rzucił się w wir walki. Żołnierze z głębi korytarza oddali kilka mierzonych salw, prawdopodobnie na postrach, ale w pewnej chwili Keith, stojący przy ścianie ze strażnikiem ściskającym mu ramię, dostrzegł jak Dillich załamał się i rozciągnął na podłodze. Dostał, zaświtała Galvinowi myśl. Szarpnął się w uścisku strażnika.
- Uspokój się szczurze! - warknął rebeliant sięgając do kabury po miotacz.
Galvin wykonał gładki obrót górną połową ciała i z zamachu wyrżnął go łokciem w czoło. Przeciwnika z impetem odrzuciło na ścianę, półprzytomny osunął się po niej na podłogę. W tym samym czasie Keith biegł już w kierunku Dillicha.
Oficer był jeszcze przytomny, chociaż postrzelony bok krwawił z przerażającą obfitością. I to nie było trafienie z blastera. Eskorta jeńców używała rozrywaczy. Jeden z fragmentowych pocisków dosięgnął Dillicha. Galvin wolał nie myśleć jak teraz wyglądają wnętrzności komandora. Przygarnął jego głowę jedną ręką, drugą próbując uśmierzyć drgawki reszty ciała. Dillich wypluł nieco zgęstniałej krwi, która musiała dostać mu się do płuc. Sapnął ciężko, jakby z żalem, szukając oczami źrenic Keitha. Oderwał zakrwawioną dłoń od boku i chwycił Galvina za nadgarstek.
- Wszystko będzie dobrze, chłopcze - szepnął Keith nachylając się nad nim - Wszystko będzie dobrze. Musisz tylko w to uwierzyć.
Ranny kaszlnął obryzgując krwią biały mundur Galvina.
- Uwierzyć...? - wymamrotał z trudem, nie odrywając wzroku od pochylonego nad nim Keitha - Ale.. to boli - twarz skropił mu grymas - Jak to boli...
- Dostałeś już za swoje - powiedział Galvin spokojnym tonem - Teraz pójdziesz prosto do nieba. Pamiętasz? Niebo dla honorowych szturmowców... Będziesz tam chlał i podrywał dziewczyny. Tylko musisz w to uwierzyć.
Wargi Dillicha wykrzywił uśmiech.
- Niebo... dla honorowych... szturmowców... - oczy mu zmętniały, po czym dodał jeszcze - Szkoda, że tak...
Rozluźnił się. Głowa opadła mu do tyłu. Umarł.
Galvin zamknął mu dłonią oczy, po czym wyprostował się i wstał. Czuł wzbierające w duszy gorycz i furię.
Bójka się skończyła. Jeden ze stawiających opór jeńców został zastrzelony, a drugiego obalono na podłogę i przygnieciono do niej. W tej samej chwili Galvina dopadli dwaj rebelianci i uwięzili go w żelaznym uścisku. Podszedł do nich jeszcze jeden żołnierz, ten który pilnował Keitha i rzucił się w wir bójki. Wskazał na nieprzytomnego kolegę leżącego obok wejścia do gabinetu.
- Ja bym ci nawet darował, ale wiem, że mój przyjaciel nie - wycedził wpatrując się w Keitha - Przykro mi, ale chyba zginiesz podczas ucieczki - wyjął z kabury miotacz i przyłożył do głowy jeńca.
- Nie! - zaprotestowała Martine wynurzając się z wejścia do gabinetu - Nie będzie żadnych samosądów. Niech pan...
- Niech pani nie wtrąca się do nie swoich spraw, poruczniku - powiedział z groźbą w głosie rebeliant spoglądając na nią - Dobrze pani wie, że to nie jest zabawa. To wojna.
- Niech pan odłoży ten miotacz, jeśli nie zrobi pan tego złożę raport.
- Nas jest czterech. Czterech świadków przeciwko pani słowu.
Ściągnęła brwi i sięgnęła do kabury.
- Nie radziłbym - odezwał się znowu żołnierz - Broń mogłaby też na chwilę znaleźć się w ręce wroga.
Najwyraźniej zrozumiała aluzję, bo zamarła.
- Niezły z ciebie kawał skurwysyna! - wycedziła zimno.
- Aj, aj! Brzydkie słowo! Wasza Wysokość przeklina! - parsknął żołnierz obracając głowę do Keitha i poprawiając uchwyt na broni.
Nim jednak zdążył jej użyć, a Galvin wrzasnąć protestująco, za szybami pojawiły się krótkie rozbłyski i budynek zatrząsł się jak od ciosu gigantycznym taranem. Rozległ się brzęk tłuczonych szyb i trzask pękającego betonu. Nagle pogasły wszystkie światła, a korytarzem runęła fala uderzeniowa powalając wszystkich, których dosięgła. Coś strzeliło sucho, nastąpiło kilka kolejnych wstrząsów. Z prawej powietrze rozdarł ryk eksplozji i wytrysnął stamtąd gejzer ognia zastygając w płonącą kolumnę gazu tryskającego ze strzaskanej instalacji. Ktoś zawył krótko i strasznie. Spod stropu nadbiegł złowrogi trzask i podłoga górnego poziomu zapadła się silnie odsłaniając popękane rury, ziejące potokami wody. Rozległo się jeszcze kilka detonacji, które rozrzuciły po całym korytarzu strzępy ścian i drzwi, tworząc całe hałdy gruzu.
Minęło dobre paręnaście sekund nim Galvin uświadomił sobie, że burza minęła, a właściwie zredukowała się do odległych odgłosów strzelaniny. Ostrożnie wygrzebał się spod gruzu i otrzepał z tynku klękając. Rozejrzał się.
Jego strażnicy leżeli ty i ówdzie w różnych dziwnych pozach. Jednego eksplozja rzuciła na ścianę, kulił się pod nią bez przytomności. Dwaj inni leżeli na środku nie ruszając się. Najwyraźniej doznali obrażeń od betonowego strzępu, który osunął się na nich z sufitu. Najgorzej los obszedł się z żołnierzami stojącymi w głębi korytarza. Dosięgnął ich jęzor płomieni, który wytrysnął z rozerwanej instalacji gazowej. Galvin wolał nawet nie patrzeć w kierunku tego co z nich zostało, wystarczał mu słodki, mdlący zapach unoszący się w powietrzu. Zrobił dwa kroki i znieruchomiał. Obok zaczął podnosić się na nogi rebeliant, ten, który chciał go zlinczować.
Decyzja była błyskawiczna. Galvin doskoczył do przeciwnika i zadał mu szybki cios kantem dłoni w kark powalając z powrotem w pył zalegający posadzkę. Potem przywłaszczył sobie leżący obok karabin i obrzucił okolicę czujnym spojrzeniem.
Korytarz był pusty. Właściwie w niewielkim stopniu przypominał jeszcze korytarz. Po środku ziała wielka wyrwa w ścianie i podłodze schodząca poziom, albo i dwa, w dół. Strop zapadł się o dobry metr i cały czas tryskał kilkunastoma strumieniami wody, a ściana drugiego skrzydła płonęła ogniem podsycanym buchającym z rozerwanych rur gazem.
Galvin domyślił się co się stało właściwie w momencie, gdy po raz pierwszy usłyszał eksplozje. To były pociski burzące Dhin, używane przez Oddziały Szturmowe do niszczenia umocnień. Resztki Imperialnych sił ukrywających się jeszcze w lasach zaatakowały rebeliantów, żeby, Galvin mógłby się założyć, dostać się na lądowisko i wyrwać z pułapki jaką stała się planeta.
Podszedł do okna, pozbawionego już teraz grubej, długiej szyby i wyjrzał na zewnątrz. Wobec paskudnej pogody niewiele było widać, ale tyraliera odzianych na biało postaci wyraźnie odcinała się od ciemnego tła lasu. Wspomagało ich pół tuzina AT-ST i kilkunastu zwiadowców na gravskuterach. Byli nieliczni. Zbyt nieliczni.
Galvin odrzucił myśl o przyłączeniu się do natarcia. Opanowanie jednego lub kilku statków niczego nie dawało. Nawet jeśli ta desperacka próba ucieczki nie skończyłaby się jeszcze tu, na powierzchni - to z pewnością w stratosferze, w roju rebelianckich myśliwców.
Za nim rozległ się jakiś szelest. Galvin błyskawicznie odwrócił się unosząc karabin i kciukiem odblokowując bezpiecznik. Pod ścianą, kilka metrów dalej, podniosła się na klęczki szczupła postać.
- Niech pani się nie rusza, poruczniku - powiedział podchodząc. Błyskawica wyłuskała z półmroku jej pobladłą twarz - I nie próbuje żadnych sztuczek.
- A jeżeli spróbuję to dołączę do pozostałych? - wykrztusiła wskazując dłonią nieruchome ciała rebeliantów.
- Wciąż łapie mnie pani za słowa - Galvin pokręcił z niechęcią głową. Zrobił kilka kroków ku dziewczynie - Tego uczą teraz na Akademiach? Niech pani wstanie i wyciągnie broń z kabury. Tylko kciukiem i palcem wskazującym. I spokojnie. Proszę.
Spełniła jego polecenie jednocześnie nadając swojej twarzy obojętny wyraz.
- Teraz niech pani podejdzie do okna.
Cofnął się nieco, po czym zaczekał, aż Martine podąży za nim. Zmierzyła go wzrokiem stając tam gdzie nakazał jej gestem. Pod spojrzeniem tych oczu opuścił nieco lufę karabinu. Niemal przeprosił za takie traktowanie.
- Co dalej ? - zapytała cierpko - Mały pokaz tego co działo się na Liqur Tanay?
- Widzi pani linię lasu? - odezwał się ignorując jej wypowiedź - Tam kiedyś były węzły sieci strażniczej. Ja wiem gdzie są nasze, czy wy zamontowaliście jakieś nowe?
Milczała.
- Niech pani da spokój - rzekł - To nie ma przecież żadnego sensu...
Kątem oka dostrzegł po lewej jakiś ruch. Obrócił się zaskoczony. Zza zakrętu wyłoniło się dwóch żołnierzy rebelianckich, najwyraźniej ogłuszonych niespodziewanym atakiem i rozglądających się w zdumieniu dookoła.
Galvin wycelował i puścił w nich ciągłą serię. Ściął pierwszego, ale drugi zareagował z wystarczającym refleksem - zanurkował za osłonę wyszarpniętego kawału ściany.
Keith nie czekał na jego ripostę. Chwycił Martine za ramię i pociągnął ją wstecz, w kierunku wyrwy w ścianie budynku.
- Niech mnie pan puści, do diabła! - szarpnęła się, ale Galvin mocno ściskał połę jej munduru - Co pan zamierza zrobić?
- Zatrzymaj się i rzuć broń! - wrzasnął zza swej osłony rebeliant. Być może celował mu już w plecy, ale Keith wolał nie oglądać się by sprawdzić.
Stanął na brzegu wyrwy i spojrzał w dół. Musiały tu trafić co najmniej trzy pociski Dhin. Konstrukcja budynku pękła i zapadła się głęboko, na niższych poziomach widoczne były nawet wewnętrzne instalacje hydrauliczne i zasilające. Podłoga poziomu Jeden znajdowała się dobre dwa metry niżej. Pokrywał ją dywan strzępów żelbetonu i metalowych fragmentów budynku, ledwie widocznych w półmroku, rozświetlanego tylko płomieniami i, od czasu do czasu, błyskawicami. Skok w dół był ryzykowny.
- Hej, ty! - krzyknął przyciągając dziewczynę szarpnięciem do siebie i unosząc broń - Mam tutaj zakładniczkę! Jak tylko wytkniesz ryja zza osłony to kropnę najpierw ją, a potem ciebie!
- Więc jednak ... - zaczęła Martine, ale Galvin przerwał jej popychając ku wyrwie w podłodze.
- Niech pani skacze. Natychmiast. - nakazał spoglądając w kierunku niewidocznego rebelianta.
Stanęła na brzegu wyrwy i z hardym wyrazem twarzy zmierzyła go spojrzeniem. Nie tracąc czasu na zbędne tłumaczenia, a nawet nie odwracając ku niej głowy pchnął ją silnie w bok tak, że straciła równowagę i ze zduszonym okrzykiem spadła w dół. To wywabiło rebelianta. Wychylił się chcąc sprawdzić co się dzieje, wystarczająco, by Galvin zdołał wycelować. Tamten dostał w ramię i padł nieruchomo, zabity lub ogłuszony szokiem termicznym. Nie tracąc czasu Keith przewiesił broń przez ramię i po wystających prętach zbrojenia ześliznął się w ślad za dziewczyną.
Leżała na boku parę metrów dalej łkając z bólu . Spadła tuż obok kawału żelbetonu najeżonego wystającymi metalowymi prętami. W świetle ryczącego niedaleko pióropusza ognia Galvin dostrzegł, że jeden z tych prętów zranił ją w lewe ramię. Ten widok przygwoździł go na chwilę w miejscu, w którym stał. To przecież niepotrzebne. Po prostu niepotrzebne, przebiegło mu przez głowę. Odżyło w nim to samo pragnienie co na Liqur Tanay bezpośrednio po masakrze, tak jak na Irtrian i na Daen`khaan. Uczucie zmęczenia, chęć by usiąść i oprzeć głowę na kolanach, bez względu na wszystko co dzieje się wokół. Zbyt wiele się widziało, zbyt wiele słyszało, zbyt wiele wyrządziło. Dobra albo zła. To i tak nie ważne.
Ukląkł obok niej odkładając karabin na bok.
- Niech pan mnie nie dotyka - wycedziła z desperacją dławiąc szloch - Niech mnie pan zostawi w spokoju. Morderca.
Chwycił ją silnie za talię i pod ramię, po czym podniósł energicznie, aż jęknęła z bólu. Spróbowała mu się wyrwać, ale tak jakoś bez przekonania. Bez trudu posadził ją obok i podtrzymując zaczął oglądać ranę. Rozerwany rękaw osłonił głębokie rozcięcie. Galvin machinalnie opuścił dłoń do zasobnika z opatrunkiem. Zasobnika, którego nie miał.
Ponownie szarpnęła mu się w rękach.
- Spokojnie, próbuję panią opatrzyć - mruknął odrywając dalej rękaw. Potrzebował czegoś by zatamować krwotok.
- Trzeba było pomyśleć o tym zanim mnie pan zepchnął - odparła uspokajając się - Co pan robi?
Z trudem przedarł na pół materiał munduru i obwiązał jej zakrwawione ramię ściskając opatrunek tak mocno jak zdołał.
- To powstrzyma krwawienie - powiedział biorąc karabin z powrotem w ręce, wyciągnął do niej dłoń - Idziemy.
Wbiła w niego wzrok nieznacznie odginając się wstecz.
- Nigdzie z panem nie idę. Wolę się sama zabić - wycedziła przyciskając dłoń do rany - Wiem co działo się z takimi, którzy wam uwierzyli. Na przykład na Daen`khaan.
Galvin zmierzył ją zmęczonym spojrzeniem, po czym bez słowa, nie zmieniając nawet wyrazu twarzy podszedł i podniósł ją za kołnierz. Spróbowała kopnąć i uderzyć łokciem w splot słoneczny, ale tak zasłonił się karabinem, że to ona jęknęła z bólu. Teraz już nie stawiała oporu kiedy ciągnął ją za sobą. Po hałdzie gruzu wyszli na zewnątrz budynku i ruszyli w kierunku lasu.
Kolejna błyskawica rozdarła ciemnogranatowe niebo, lunął rzęsisty deszcz. Odgłosy kanonady dobiegające od strony lądowiska osłabły. Właściwie było słychać prawie wyłącznie działa Walkerów i silniki rebelianckich kutrów szturmowych. Natarcie z wolna zamierało. Rebelianci brali górę.
***
4.
- Zatrzymajmy się tutaj - powiedział Galvin po półgodzinnym marszu spoglądając w kierunku gęstej kępy krzaków o rozłożystych, wyglądających jak baldachim, liściach.
Martine, idąca kilka kroków przed nim przystanęła i obróciła się do niego twarzą. Mimo spływających na przemoczony mundur, ciężkich od deszczu pasm włosów i spływających co chwilę po policzkach kropli deszczu nie wyglądała wcale żałośnie. Bez słowa zmierzyła go spojrzeniem swoich ciemnych oczu. Galvin zauważył, że spod jej prawej dłoni zaciśniętej na opatrunku wypływa przemieszana z deszczem ciemnoczerwona smuga.
- Zatrzymajmy się tutaj - powtórzył podchodząc i wskazując wypatrzone miejsce - Trzeba poprawić ten opatrunek, bo inaczej wykrwawi się pani. Na śmierć.
- Ta troska jest całkowicie zbędna - odparła cierpko - Oboje wiemy jak to się skończy.
- A jak się skończy?
Przez moment sądził, że dostrzega u niej ślad gorzkiego uśmiechu.
- Pan mnie zabije. A potem ... - urwała.
- Co potem?
- Nasi zabiją pana.
Nic na to nie odpowiedział. Skręcił spod strug padającego deszczu ku osłoniętemu kącikowi i usiadł na wilgotnych liściach układając karabin na kolanach. Martine stała tam nadal, sama, z dłonią zaciśniętą na lewym ramieniu. Uciekaj dziewczyno. Na co jeszcze czekasz?, ponaglił ją w myśli Keith odgarniając grzywę mokrych włosów, Uciekaj.
Ponaglona grzmotem i upiornym światłem błyskawicy podeszła do niego wolno, ostrożnie opadając obok na kolana.
- Niech pani to pokaże - skinął w kierunku jej ramienia. Posłusznie wysunęła rękę do przodu, a Galvin z wprawą odsłonił ranę.
- Wszystko będzie dobrze. To tylko skaleczenie i do tego czyste - oświadczył po krótkich oględzinach - W najgorszym razie zostanie mała blizna.
- Skąd ta pewność? - zapytała nadstawiając drugi rękaw, z którego Keith oderwał kawał materiału na nowy opatrunek.
- Jestem prawie chirurgiem z wykształcenia - odparł spokojnie. Wykręcił skrawek materiału i umieścił go na miejscu starego opatrunku - Gotowe. Może pani już iść.
- Dokąd?
- Do domu, do swoich. Już na pewno trwają poszukiwania.
- Mogę tak po prostu odejść? - tym razem niedowierzania w jej głosie nie można było pomylić z niczym innym - To po co wlókł mnie pan taki kawał w tym przeklętym deszczu?
Podniósł się na nogi.
- Jeżeli myślisz, że po to, aby cię zabić, Martine - powiedział spokojnie, nie patrząc na nią jednak - To się mylisz.
Odszedł kilka kroków ignorując wyraz zaskoczenia na jej twarzy i uniósł głowę w kierunku słonecznego światła, zaczynającego przenikać kurtynę rzęsistego deszczu i ciemnych chmur. Po chwili opuścił ją przyglądając się kroplom wody zmywającym mu z dłoni krew Dillicha. Wreszcie stały się przejrzyste, ale Keith nie łudził się, że deszcz potrafi zmyć krew z jego rąk. Z czyichkolwiek zresztą.
- Niech pani idzie na wschód, trzymając słońce po prawej stronie - dodał znużonym tonem - Baza jest nie dalej jak milę, półtorej stąd. Zresztą pamięta pani drogę.
Wszechobecny szum deszczu nie pozwolił mu usłyszeć jak podniosła się na nogi, ale wiedział, że to zrobiła.
- Niech pani wraca, poruczniku - oświadczył obracając się do niej - Do domu.
Wahała się jeszcze, bała się mu zaufać. Usiłowała przeniknąć Galvina wzrokiem i uzyskać potwierdzenie jego słów. Wreszcie cofnęła się kilka kroków, po czym zniknęła w poruszanej wiatrem gęstwinie.
Aby wystawić ocenę musisz się zalogować Wszystkie oceny Średnia: 9,33 Liczba: 12 |
|
Martis2011-01-26 12:45:18
Bardzo ciekawe odwrócenie ról, rebelianci w miejsce barbarzyńców trakujących wrogów niczym Imperium za czasów świetności i bezsilność małych i niezorganizowanych sił pozostałych po doborowych żołnierzach Imperium.
Wątek "miłosny" też dodaje smaku.
Świetne opowiadanie. 10/10
jedi_marhefka2007-01-07 00:16:45
heh to pierwsze opowiadanie które przeczytałam na bastionie dawno, dawno temu w ogległej galaktyce... :D i mam do niego pewien sentyment... jest bardzo dobre po prostu :) 10/10
Sten2006-11-12 20:11:17
Bardzo fajne opowiadanie, szkoda że tak krótkie. Daje 10/10. Tylko tak dalej. :)
Lady Aragorn2006-04-11 23:03:54
świetne opowiadanko
Adela2006-03-12 16:44:55
Te opowiadanie jest świetne!!!!!!! daje 10/10
Gemini2006-01-22 15:20:51
Świetne opowiadanie. Niebanalna historia i zaskakujące zakończenie. Jedynie trochę fałszywe jest zachowanie Martine w ostatniej akcji. W końcu była porucznikiem , więc jakoś powinna zachowac się rozsądne / uciekanie w bok , a nie na wprost./ No i po drugie mimo ostrzeżenia Keitha wyłażi zza pnia. W takoim wypadku człowiek chowa sie w mysią dziure "bo strzelaja" a nie pokazuje sie. Ale poza tym to opowiadanie zasługuje na DUZĄ pochawałe. A tak a propos. Widzę że juz jakiś czas jest tu umieszczone , ale następnych nie widać ? Gorąco zachęcam autora o rozwijanie swego talentu. A może są inne strony z opowiadaniami ?
Dominik1022006-01-19 21:09:59
Czytałem to z trzy razy i za każdym razem książka ta przypomina mi film "Pluton" opowiadający o wojnie w Wietnamie.....ale tak wogule to zajebiste!!!
Karl2005-01-05 10:07:29
Zajebiste
Najlepsze, jakie tutaj dotąd czytałem. Co prawda jestem świeżym fanem i przeczytałem dopiero 50% tego, co tu jest, ale te jest naprawdę zajebiste.
Edi2004-07-28 23:53:05
Super!!!Śmiało tego fana można nazwać mistrzem.Opowiadanie naprawdę wciaga,ciekawa historia,sceny walk,przekleństwa(ludzkie zachowania) i pokazanie Imperium i Rebelii od innej strony(gdy to czytałem byłem za szturmowcami).Te opowiadanie zasługuje na rozwinięcie jego do powieści.10/10.
Nexus-62004-06-27 11:59:43
Bez watpienia najlepszy polski fanfic jaki kiedykolwiek powstal - 8 lat pracy nie poszlo na marne. Teraz, gdy przeczytalem je po raz drugi dostrzega sporo minusow (odejscie od kanonu w kewstii np. imperialnych mundorow, drewnine dialogi, wpychanie sie narratora z oczywistymi wnioskami, zbyt wiele przyslowkow (kto czytal "Jak pisac" S. Kinga ten wie) i ten patetyczny ton), ale i tak jest to dzielo ze wszechmiar godne uwagi (no i jeszcze nawiazanie do "Procesu" Kafki w zakonczeniu, plus za znajomosc klasykow). Polecam!
Admirał Raiana Sivron2004-05-01 21:06:42
Szczerze mówiąc opowiadanie wywarło na mnie ogromne wrażenie.
Niebo dla honorowycj szturmowców-..Mmm świetne dla mnie 10 i jeszcze więcej. Bezbłędne i dopracowane w każdym calu. Oby tak dalej!
Calsann2003-12-12 21:20:33
hm... ciężko się czyta... ale może być...
Luke Darklighter2003-10-04 21:52:48
Bardzo ciekawe podejście do tematu, moim zdaniem zbyt dużo tych mordobić co akapit :-). I w zasadzie od momentu przesłuchania szkoda mi to było czytać, bo miałem przeczucie że któreś z tych dwojga zabijesz. :-(
Dash Onderon2003-03-01 11:10:54
Dobre i to przez duże "D". Warto było
tyle czasu siedzieć przed kompem.
Wciągające dialogi. Jak dla mnie to bez
namysłu 10.
Anor2003-02-13 14:49:36
No no rzeczywiście super. A tak swoją
drogą zastanawiam się ilu udało się całe
to opowiadanie przeczytać. Muszę
powiedzieć, że czytając je nie widziałem
żadnej różnicy w stosunku do twórczości
autorów piszących SW. Naprawde widać
talent autora. Kawał dobrego opowiadania.
Ciekaw jestem czy przyjdzie nam jeszcze
przeczytać coś napisanego piórem
Grzegorza Wiśniewskiego