3.
Wnętrze maszyny wypełniał szum powietrza omywającego kadłub, niekiedy słyszalny był też wysoki pisk generatorów. Obok burt co chwilę migały rozmyte, szare płachty pni mijanych drzew, a niekiedy przez liściastą kopułę lasy przenikały promienie słońca zmuszając Galvina do zmrużenia oczu.
Natychmiast zauważył kiedy minęli linię sensorów wartowniczych i wlecieli w pobliże bazy. Droga południowa wiodła korytem niewielkiego potoku o gładkich, pozbawionych drzew brzegach, wprost ku koszarom i kosmoportowi. Widok, jaki otworzyła ona oczom Keitha był niemal dokładnie taki, jak jego najgorsze przewidywania.
Teren wokół koszarów zamienił się w pobojowisko. Trzy z czterech hangarów były wysadzone i płonęły jasnym ogniem podsycanym poszarpanymi instalacjami gazowymi. Budynki koszarów podziurawiono salwami dział plazmowych jak sito, w zachodnie skrzydło tkwił wbity kadłub desantowca planetarnego z herbem Republiki na burcie. Keith naliczył co najmniej dziesięć spalonych AT-ST i cztery roztrzaskane Walkery. Przedpole usiane było mnóstwem ciał, przeważnie w białych uniformach szturmowców. Grupki obdartusów, zapewne jeńców, zajmowały się ich usuwaniem. Płyty lądowiska nie można było dostrzec, ale prawdopodobnie wszystkie stojące tam maszyny zostały zniszczone w momencie ataku. Nad całym tym obszarem niczym ponury duch zagłady wisiała chmura dymu z płonącego lasu, pożar wznieciło zapewne wysadzenie emitera pola deflekcyjnego.
Transporter płynnie skręcił, zwolnił i łagodnie osiadł obok wybetonowanej pochylni wiodącej do podziemnych garaży. Drzwi złożyły się z cichym sykiem i obaj strażnicy wyskoczyli na zewnątrz gestami ponaglając Keitha i pozostałych.
- Niech pan ich zabierze na poziom Dwa, sierżancie - rozkazała dziewczyna, wyskakując z przedziału bojowego maszyny - Tam poczekają na przesłuchanie.
- Przesłuchanie? Jakie przesłuchanie? -zapytał Galvin patrząc na nią - Imperator nie żyje. Vader nie żyje. Floty Imperium już nie ma. Po co wam zeznania grupy szaraków?
Znów poczuł na sobie jej lodowaty wzrok.
- Dostał pan rozkaz, sierżancie - powtórzyła nie odrywając wzroku od Galvina - Proszę go wykonać.
Ponaglani szturchnięciami karabinowych luf szturmowcy weszli do budynku i dotarli korytarzem do stacji wind, nadzorowani przez sierżanta. W kabinie windy był tłok, ale żaden ze schwytanych nie próbował przejąć inicjatywy. Wszyscy byli zbyt przygnębieni lub zmęczeni.
Na poziomie Dwa mieściły się dawniej oddziały szpitalne i ambulatoria, ale rebelianci zlokalizowali tu kwatery swojego sztabu. Zapewne dlatego, że tam było najmniej zniszczeń, domyślił się Keith. Kiedy drzwi windy rozsunęły się, oczom Galvina ukazało się mrowie oficerów spacerujących korytarzem. Mały konwój jeńców ruszył naprzód, wzdłuż szeregu wielkich okien ciągnących się na zachodniej ścianie. Sierżant Baness i trzej jego podwładni salutowali co chwilę mijającym ich rebeliantom. Galvin dostrzegał na ramionach tamtych dystynkcje pułkowników i majorów. W dalekiej perspektywie korytarza nagle zapanowało poruszenie, prące naprzód grupy majorów i pułkowników zatrzymały się salutując, a warta przy szerokich drzwiach wyprężyła prezentując broń. Wynurzyła się stamtąd dziwna para, wysoki ciemnowłosy mężczyzna w skórzanej kamizelce, niezbyt wyglądającej na mundur, i niska, zgrabna kobieta z włosami splecionymi w dziwne warkocze po bokach głowy. Oboje rozmawiali z ożywieniem, najwyraźniej doskonale się znali, i dość obojętnie odnosili się do salutujących oficerów. Generał, pomyślał kwaśno Keith, generał i jego księżniczka.
Baness nakazał im skręcić w klatkę schodową i zejść na półpoziom. Minęli kilka sal szpitalnych wypełnionych, jak dostrzegł Keith, rannymi rebeliantami. Potem napotkali kilka podobnych konwojów, zmierzających w przeciwnym kierunku. Dawni żołnierze Imperium wyglądali na załamanych i sposępniałych, kiedy wyłaniali się z boków korytarza, z gabinetów zamienionych teraz zapewne na pokoje przesłuchań lub nawet sale sądowe.
Jeszcze jedna klatka schodowa. Tym razem zeszli poziom niżej, aby stanąć pod dużymi drzwiami, w których Keith z trudem rozpoznał wejście do hali rozrywkowej.
- Nowi jeńcy - powiedział Baness do grupy siedzących pod ścianą żołnierzy - Patrol porucznik Martine Dian Daarenis.
Jeden z tamtych wstał, wysoki, czarnoskóry człowiek w rozpiętym mundurze i z czapką oficera Imperium założoną daszkiem do tyłu.
- Jestem porucznik Kharrane, dowodzę tu - mruknął spokojnie, nie odpowiadając na salut sierżanta - Zostawcie ich i możecie spadać. Już nikomu nie zaszkodzą.
Baness spojrzał na niego nieco krzywo, po czym dłonią dał znak swoim ludziom. Szturmowców pchnięto pod ścianę z rękami na karkach, następnie eskorta zniknęła za zakrętem korytarza pozostawiając ich w rękach grupy porucznika. Kharrane stanął przed nimi i kazał im się odwrócić, przebiegając wzrokiem od jednego do drugiego.
- Nie chcę żadnych wygłupów, bójek czy innego zamieszania - oznajmił spokojnym, jakby zmęczonym, głosem - Jesteście teraz jeńcami, będziecie czekać na przesłuchanie i rozprawę. To potrwa kilka dni. Nie musicie się martwić tym co będzie potem. Teraz ...
- Czy możemy pozbyć się tych niewygodnych mundurów i zostać opatrzeni? - zapytał szturmowiec stojący obok Galvina wskazując kolegę ściskającego ranę na przedramieniu.
Kharrane wyglądał na zdumionego. Lekkim krokiem podszedł do mówiącego i na odlew uderzył go w twarz. Jeniec zachwiał się i złapał za szczękę.
- Nie odzywaj się, gdy nie jesteś pytany - wycedził kapitan wskazując go palcem.
Tamten przestał się chwiać i zaatakował bykiem krzycząc z wściekłości. Ostrzeżony tym krzykiem Kharrane zdołał się uchylić i związać z nim w zawziętej walce. Szanse na zwycięstwo miał w niej tylko ten mniej zmęczony. Galvin ruszył na pomoc, ale w tym momencie wkroczyli pozostali rebelianci waląc kolbami karabinów i spychając jeńców z powrotem na ścianę.
Kiedy wreszcie Kharrane zmęczył się kopaniem nieprzytomnego szturmowca, wyprostował się i rzucił chrapliwie - Do środka z nimi!
Drzwi od hali rozrywkowej otworzyły się odsłaniając tłum postaci, w który po kolei wpychano jeńców za pomocą kopniaków i brutalnych pchnięć.
Na progu Galvin stracił równowagę i wyłożył jak długi zderzając się z kimś leżącym na podłodze. Tamten nieomal zawył i skręcił się z bólu obejmując dłońmi grubo zabandażowane udo.
- Uważaj trochę - wycedził słabym głosem nie otwierając nawet oczu, żeby spojrzeć na Keitha. Leżał na warstwie kilku kocy, a pod głowę jakaś pomocna dłoń podłożyła mu kurtkę mundurową. Opatrunek na nodze wyglądał na od dawna nie zmieniany. Galvin ogarnął wzrokiem otoczenie. Na podłodze leżało jeszcze wielu podobnych poszkodowanych z poszarpanymi lub amputowanymi kończynami, a pod ścianami siedzieli też inni, z bandażami na oczach, badający podłogę wokół dotykiem dłoni. Nie było widać żadnych kroplówek, świeżych opatrunków, stymulatorów czy chociażby śladów jakiejś bardziej zaawansowanej pomocy lekarskiej. Wyglądało na to, że umieszczono tutaj wszystkich jeńców, niezależnie od ich stanu. W powietrzu czuło się atmosferę rezygnacji i krańcowej apatii.
Sala była dość długa i szeroka, ale niska i przez to bardzo duszna. Usunięto z niej wszystkie meble i automaty pozostawiając oprócz gołych ścian jedynie ozdobione roślinnymi motywami puste cokoły po popiersiach Cesarza oraz dwa zestawy polowych latryn, od których dolatywał zapach biologicznego środka dezynfekcyjnego. W tej chwili kłębiło się tutaj grubo ponad stu ludzi, a być może i więcej. Co najmniej połowa z nich była ranna, w tym większość dość poważnie, co przy zerowej sterylności otoczenia oznaczało dla nich śmierć lub kalectwo. Niektórzy zapewne już konali. Zapomniani i niepotrzebni.
Koniec sali ginął w półmroku, bo większa część lamp na suficie była potłuczona, świeciło może z pięć, a okna zostały na stałe zasłonięte grubymi, ochronnymi okiennicami. Wśród jeńców wyróżniały się dwie skupione grupy ludzi, oddalone od siebie o kilka metrów - Galvin domyślił się, że to właśnie tam znajdują się wyloty szybów wentylacyjnych. Z niesmakiem przedarł się przez zaduch i podszedł do ściany bez skrupułów pozbawiając najbliższego leżącego rannego nakrywającego go koca. Rozścielił go na podłodze i usiadł wyciągając nogi. Rozluźnił mięśnie, dopiero teraz zdając sobie sprawę jak jest zmęczony. Odpiął sprzączki munduru i ściągnął ochraniacz torsu przez głowę odrzucając go z niechęcią w bok. Przymknął oczy i kilkakrotnie pokręcił głową, czując jak wewnątrz odżywa ból, nie tak silny jak poprzednio jednak bardzo nieprzyjemny. Na szczęście sen zbliżał się milowymi krokami.
- Dlaczego zabrałeś temu rannemu koc?
Opuścił głowę otwierając oczy. Przed nim stał młody, dobrze zbudowany mężczyzna w nieco podartym mundurze oficerskim. Na ramionach miał ślady po zerwanych szlifach.
- Co? - wykrztusił Keith dopiero teraz przytomniejąc.
- Pytałem dlaczego zabrałeś temu rannemu koc? - powtórzył oficer, a Galvin zmierzył go wzrokiem. Twarz tamtego wydała mu się znajoma. Skąd?
- Jemu i tak nie jest potrzebny - odpowiedział wskazując zabandażowaną głowę leżącego. Pociągnął nosem - Czujesz? To gangrena. Zakażenie zabije go w ciągu dnia, najwyżej dwóch.
- Skoro wytrzymał dotąd to musi być bardzo odporny - rzucił zimno tamten nie odrywając wzroku od oczu Keitha - Dałem mu wczoraj surowicę, którą przemycił jeden z naszych. Wytrzyma, jeśli tylko będzie miał spokój i ciepło. Ale ty zabrałeś mu koc.
- Wokół masz mnóstwo takich, którym i tak jest wszystko jedno - zauważył Galvin robiąc zamaszysty ruch ręką - Niewielu z tych rannych wyjdzie stąd z życiem, połowa i tak jest przez cały czas nieprzytomna, może nie żyją. Wystarczy sięgnąć.
Przez chwilę mierzyli się wzrokiem w milczeniu. potem oficer zrobił ruch jakby chciał się odwrócić, ale nie zrobił tego.
- Przemawia przez ciebie prawdziwy skurwysyn - odezwał się wreszcie - Po prostu poddałeś się. Cały nasz świat leży w gruzach, ale czy to powód, aby przemienić się w zwierzę? Czy nie lepiej pokazać tamtym draniom po drugiej stronie, że wiemy co to jest honor? I że honor szturmowców też jest coś wart?
Galvinowi szczęka opadła. Przez chwilę nic nie mówił tamując wzbierającą falę furii. Furii i deszczu obrazów, które odżyły w pamięci.
- Pan się nazywa Dillich, komandor Kerry Dillich - wycedził lodowato - Pan mnie nie zna, ale ja pana tak. Służyłem w Drugiej Kompanii Dalekiego Zwiadu, w Diabłach, podczas ofensywy na Daen`khaan. Pamięta pan załogę największego bunkra chroniącego kosmoport? Kazał pan ich rozstrzelać z działek kiedy się poddali. Tak samo postąpili pana ludzie z mieszkańcami tego małego miasteczka, gdzie znaleziono parę sztuk broni. Słyszałem, że był pan też na Liqur Tanay i na Tatooine. Jeżeli tyle jest wart ten pański honor, to niech się pan nim wypcha.
Twarz oficera zszarzała. Galvin myślał, że zacznie na niego krzyczeć, ale w oczach Dillicha błysnęła tylko gorycz.
- Ma pan rację. Zrobiłem to - odezwał się spokojnie - I bez wątpienia kiedyś będę musiał za to odpowiedzieć, ale...
- Dzień zapłaty jest tuż, tuż - przerwał mu Keith - Oni mają zamiar przeprowadzić osobne śledztwo dla każdego z nas. Ale pewnie i bez tego przygwoździliby wszystkich. Nikt z nas i tak się stąd nie wydostanie.
- Może tak, może nie - mruknął Dillich, a jego twarz wróciła do normalnych kolorów - Chciałbym jednak oszczędzić zbędnych cierpień tym ludziom.
- Nie ma pan referencji na zbawiciela.
- Teraz i tak nie ma to żadnego znaczenia. Odda pan koc?
Galvin spojrzał na niego przeciągle, po czym wyszarpnął materiał spod siebie.
- Tylko niech pan daruje sobie tą gadkę o honorze - powiedział bez poprzedniej złości - Tym ludziom potrzeba pomocy medycznej i odpowiedniego traktowania, a nie honoru.
- Honor to wszystko co nam zostało.
- Czyli nie zostało nam nic.
Dillich puścił to mimo uszu. Ponownie przykrył kocem wciąż nieprzytomnego rannego i oddalił się w głąb sali.
Keith odprowadził go wzrokiem, po czym przymknął oczy i spróbował się zdrzemnąć, ale bez powodzenia. W pomieszczeniu unosił się ciągły szum rozmów, ludzie kręcili się, kaszleli. Czasami do sali wchodziła grupa rebeliantów zabierając niektórych jeńców ze sobą. Często wynosili ich, krańcowo wyczerpanych, na noszach. Nikt z tych ludzi nie wrócił. Po jakimś czasie Galvin zaczął się zastanawiać nad ewentualnym posiłkiem. Głód nie był na razie dotkliwy, ale nic nie wskazywało na to, że szybko będzie go można zaspokoić.
Lampy zaczęły świecić coraz słabiej i zapadł półmrok, a potem ciemność. Noc była zsynchronizowana przez fotokomórki z nocą zapadającą na Endorze. Nastała względna cisza i nareszcie mimo potwornie dusznego powietrza Galvin zdołał zasnąć.
Kiedy otworzył oczy lampy świeciły już pełnym blaskiem. Spojrzał na zegarek, wpięty w ochraniacz. Dziesiąta. To znaczyło, że spał jakieś piętnaście godzin, ale samopoczucie miał tak fatalne jakby w ogóle nie zmrużył oka. Podnosząc się natrafił wzrokiem na rannego, tego samego, któremu poprzedniego dnia zabrał koc. Nie musiał go nawet dotykać. Sądząc z bezruchu, napięcia mięśni i pozy w jakiej leżał, nie żył od kilku dobrych godzin. Keith pokręcił z niechęcią głową i sklął rebeliantów, ale bez pasji. Może dla tamtego, było lepiej, że umarł. Oszczędzono mu przynajmniej plutonu egzekucyjnego.
Lustrując salę zaczepił wzrokiem o dwa niewielkie kontenerowe pojemniki. Przecisnął się bliżej i obejrzał je. Oba zawierały puste, wilgotne beczki.
- Co, nie zdążyłeś? - zapytał siedzący obok szturmowiec - Chyba będziesz musiał poczekać do jutra. Rano znowu przyniosą.
- Co było w tych beczkach?
- Jak to co? - zdziwił się tamten - Woda. Zawsze rano dają nam wodę. Ci, którzy mogą - piją. Do wieczora już pewnie nic nie dadzą. Jak zwykle.
Galvin bez słowa wrócił na swoje miejsce od ścianą. Wytrzymanie jednego czy dwóch dni bez wody nie stanowiło dla niego problemu, ale wnioski jakie nasuwało takie działanie rebeliantów nie były wesołe. Ilość wody dostarczana jeńcom nie była duża, nie była nawet wystarczająca. Mogli dostać ją tylko silni i sprawni, zdolni przepchać się do zbiornika. Ranni nie mieli szans, większość z nich nie mogła nawet poruszać się o własnych siłach. Takie ograniczanie racji było zbędne, żeby nie powiedzieć - okrutne. Brutalne traktowanie jeńców w trakcie tej wojny nie było niczym nowym, ale przecież po tak miażdżącym zwycięstwie ci, których Galaktyka znała pod szyldem Związku Rebeliantów, ci szlachetni wojownicy o dobro sprawy powinni chyba okazać trochę litości lub przynajmniej traktować jeńców zgodnie z prawem wojennym. Nie zrobili tego jednak. Po prostu nie zrobili. Dlaczego?
W perspektywie sali dostrzegł Dillicha, który z podręcznej manierki poił jednego z rannych. Strażnik honoru, mruknął do siebie Keith, Coś ci się poprzestawiało kolego, ale cokolwiek robisz - rób to dalej . Oddalił od siebie myśl o pragnieniu, odprężył się i przymknął oczy.
Jakąś godzinę później pojawili się rebelianci. Kazali grupie jeńców wynieść ciała zmarłych tej nocy i Galvin dostał nareszcie swój koc. Potem powtórzyła się procedura z poprzedniego dnia. Wybrali kilkunastu ludzi z pomiędzy jeńców i wyprowadzili ich na zewnątrz. Ta grupa już nie wróciła, ale przybyli nowi schwytani żołnierze Imperium. Galvin postanowił się wyłączyć, podłożył sobie pod głowę zwinięty koc i spróbował bez powodzenia zasnąć. Zgodnie z przewidywaniem ani woda, ani żywność nie pojawiły się już do wieczora.
Następnego dnia obudził się wcześnie, około siódmej. Kontenery już stały, tym razem trzy. Przebrnął przez kłębiący się przy nich tłum i zdołał ugasić pragnienie. Odchodząc zauważył jeszcze Dillicha, napełniającego manierki. Niektórzy jeńcy obserwowali to z groźbą w oczach, ale na razie nikt nie atakował.
Oprócz wody dostarczono też tym razem kilka kartonów suszonej papki mięsnej z jakichś wojskowych magazynów. Była tak stara, że chyba nawet szczury nie chciałyby jej zjeść, nie wspominając o tym, że bez dużej ilości wody przełknięcie choćby kęsa było praktycznie niemożliwe. Co chwilę któryś ze szturmowców klął i wygrażał ukrytym za drzwiami rebeliantom. Dla nich także jasna była zbędność takiego postępowania. Przypominało to znęcanie się nad zmęczonym, rannym, zamkniętym w klatce zwierzęciem zanim się je skaże na śmierć i zabije.
Galvin ogarnął spojrzeniem najbliższych jeńców nagle pojmując, że cały ten absurd nie wynika wcale z niedbałości, ale jest celowym działaniem mającym zaowocować reakcją - jeśli nie agresji - to sporej wrogości. W połączeniu z całkowitą bezradnością schwytanych dawało to w efekcie prawie pewne załamanie nerwowe i pożądaną przez Rebeliantów uległość.
Krzyk dobiegł skądś z lewej, ze środka sali, uderzając w ten potok myśli aż rozprysnęły się po zakątkach świadomości. Keith podniósł się na nogi wypatrując źródła dźwięku. Pod jednym z otworów wentylacyjnych, kilkanaście metrów dalej nad jednym z rannych trzymając w dłoni manierkę stał Dillich. Obok, na podłodze, zwijał się z bólu jakiś jeniec w mundurze żandarma, to on właśnie był tym, który krzyknął. Dillich nie patrzył jednak na niego, ale na trzech innych, zbliżających się od strony drzwi wejściowych. Wyglądali na wściekłych. Galvin podświadomie przygotował się do walki, nie do końca jednak był pewien czy chce się w to pakować.
Dillich tymczasem wcisnął najbliższemu rannemu manierkę w dłoń i stanął naprzeciw tych trzech, subtelnie przyjmując pozycję obronną. Galvin zrobił kilka kroków w tamtym kierunku i zatrzymał się w grupie przyglądających się nadciągającej bójce.
Jeden z napastników zaatakował. Noga Dillicha wystrzeliła nagle w wysokim kopnięciu, jakby mimochodem muskając jego głowę i powalając go z impetem na podłogę. Pozostali okazali jedynie minimalną zwłokę, rzucili się jednocześnie naprzód wznosząc pięści. Dillich cios pierwszego zdołał zbić blokiem, ale drugi przeciwnik trafił go barkiem w pierś. W mgnieniu oka w zaciętej walce skłębili się na podłodze nie bacząc na leżących rannych. Ten z napastników, który pierwszy poznał siłę ciosów ofiary otrząsnął się tymczasem z szoku i ruszył ku rannemu trzymającemu manierkę. Nie zwracając uwagi na grube opatrunki na klatce piersiowej tamtego wyrżnął go łokciem w splot słoneczny i wyrwał mu naczynie z rąk.
W tym momencie zza pleców wyłoniła mu się nagle ręka Galvina i unieruchomiła manierkę centymetr od jego ust. Zaskoczony podniósł wzrok i wtedy Keith bez skrupułów wyrżnął go pięścią w skroń. Nie trafił za dobrze, ale przeciwnik i tak kwiknął z bólu gwałtownie szarpiąc się wstecz. Wskoczył na ślepo w tłum nim Galvin zdołał poprawić. Dillich tymczasem został już pokonany, jeden z napastników klęczał mu na plecach, podczas kiedy drugi zamierzał się do decydującego ciosu. Kopnięcie Galvina trafiło tego drugiego prosto w nerki rzucając go ku stojącemu blisko pustemu cokołowi, w zderzeniu z którym natychmiast stracił przytomność. Jego towarzysz poderwał się raptownie z klęczek zamierzając dosięgnąć nowego wroga z byka, ale nadział się na zmierzające w przeciwnym kierunku kolano Keitha i przewijając się w powietrzu padł z jękiem na plecy. Cios piętą w podbrzusze przybił go do podłogi i definitywnie wyeliminował z gry.
Aby wystawić ocenę musisz się zalogować Wszystkie oceny Średnia: 9,33 Liczba: 12 |
|
Martis2011-01-26 12:45:18
Bardzo ciekawe odwrócenie ról, rebelianci w miejsce barbarzyńców trakujących wrogów niczym Imperium za czasów świetności i bezsilność małych i niezorganizowanych sił pozostałych po doborowych żołnierzach Imperium.
Wątek "miłosny" też dodaje smaku.
Świetne opowiadanie. 10/10
jedi_marhefka2007-01-07 00:16:45
heh to pierwsze opowiadanie które przeczytałam na bastionie dawno, dawno temu w ogległej galaktyce... :D i mam do niego pewien sentyment... jest bardzo dobre po prostu :) 10/10
Sten2006-11-12 20:11:17
Bardzo fajne opowiadanie, szkoda że tak krótkie. Daje 10/10. Tylko tak dalej. :)
Lady Aragorn2006-04-11 23:03:54
świetne opowiadanko
Adela2006-03-12 16:44:55
Te opowiadanie jest świetne!!!!!!! daje 10/10
Gemini2006-01-22 15:20:51
Świetne opowiadanie. Niebanalna historia i zaskakujące zakończenie. Jedynie trochę fałszywe jest zachowanie Martine w ostatniej akcji. W końcu była porucznikiem , więc jakoś powinna zachowac się rozsądne / uciekanie w bok , a nie na wprost./ No i po drugie mimo ostrzeżenia Keitha wyłażi zza pnia. W takoim wypadku człowiek chowa sie w mysią dziure "bo strzelaja" a nie pokazuje sie. Ale poza tym to opowiadanie zasługuje na DUZĄ pochawałe. A tak a propos. Widzę że juz jakiś czas jest tu umieszczone , ale następnych nie widać ? Gorąco zachęcam autora o rozwijanie swego talentu. A może są inne strony z opowiadaniami ?
Dominik1022006-01-19 21:09:59
Czytałem to z trzy razy i za każdym razem książka ta przypomina mi film "Pluton" opowiadający o wojnie w Wietnamie.....ale tak wogule to zajebiste!!!
Karl2005-01-05 10:07:29
Zajebiste
Najlepsze, jakie tutaj dotąd czytałem. Co prawda jestem świeżym fanem i przeczytałem dopiero 50% tego, co tu jest, ale te jest naprawdę zajebiste.
Edi2004-07-28 23:53:05
Super!!!Śmiało tego fana można nazwać mistrzem.Opowiadanie naprawdę wciaga,ciekawa historia,sceny walk,przekleństwa(ludzkie zachowania) i pokazanie Imperium i Rebelii od innej strony(gdy to czytałem byłem za szturmowcami).Te opowiadanie zasługuje na rozwinięcie jego do powieści.10/10.
Nexus-62004-06-27 11:59:43
Bez watpienia najlepszy polski fanfic jaki kiedykolwiek powstal - 8 lat pracy nie poszlo na marne. Teraz, gdy przeczytalem je po raz drugi dostrzega sporo minusow (odejscie od kanonu w kewstii np. imperialnych mundorow, drewnine dialogi, wpychanie sie narratora z oczywistymi wnioskami, zbyt wiele przyslowkow (kto czytal "Jak pisac" S. Kinga ten wie) i ten patetyczny ton), ale i tak jest to dzielo ze wszechmiar godne uwagi (no i jeszcze nawiazanie do "Procesu" Kafki w zakonczeniu, plus za znajomosc klasykow). Polecam!
Admirał Raiana Sivron2004-05-01 21:06:42
Szczerze mówiąc opowiadanie wywarło na mnie ogromne wrażenie.
Niebo dla honorowycj szturmowców-..Mmm świetne dla mnie 10 i jeszcze więcej. Bezbłędne i dopracowane w każdym calu. Oby tak dalej!
Calsann2003-12-12 21:20:33
hm... ciężko się czyta... ale może być...
Luke Darklighter2003-10-04 21:52:48
Bardzo ciekawe podejście do tematu, moim zdaniem zbyt dużo tych mordobić co akapit :-). I w zasadzie od momentu przesłuchania szkoda mi to było czytać, bo miałem przeczucie że któreś z tych dwojga zabijesz. :-(
Dash Onderon2003-03-01 11:10:54
Dobre i to przez duże "D". Warto było
tyle czasu siedzieć przed kompem.
Wciągające dialogi. Jak dla mnie to bez
namysłu 10.
Anor2003-02-13 14:49:36
No no rzeczywiście super. A tak swoją
drogą zastanawiam się ilu udało się całe
to opowiadanie przeczytać. Muszę
powiedzieć, że czytając je nie widziałem
żadnej różnicy w stosunku do twórczości
autorów piszących SW. Naprawde widać
talent autora. Kawał dobrego opowiadania.
Ciekaw jestem czy przyjdzie nam jeszcze
przeczytać coś napisanego piórem
Grzegorza Wiśniewskiego