The Force of Fetts
Sobota zaczęła się od panelu o Fettach u Warricka Daviesa. Po standardowym wprowadzeniu, na scenę wszedł Jeremy Bulloch, z którym Warrick rozpoczął rozmowę. Okazało się, że gdy Bulloch przyszedł na rozmowę, kazano mu przymierzyć kostium, a gdy okazało się, że ten pasuje, poproszono, aby przyszedł w poniedziałek. Potem aktor przyznał się, że obecnie świętuje 51 lat pracy w zawodzie. Davies mu nie mógł tego podarować, więc wyciągnął mu złe fragmenty z „Return of the Ewok”, gdzie Fett goni Wicketa. Oczywiście było to żartem. Potem Bulloch przyznał, że jest wielkim fanem swojej postaci i kolekcjonuje wszystkie zabawki z Bobą Fettem jakie zobaczy. Davies zaś postarał się podsumować, dlaczego fani tak bardzo lubią tę postać. Po pierwsze Fett jest dobry w swojej robocie, po drugie nie boi się Vadera, po trzecie dobrze wygląda, a po czwarte złapał Hana Solo.
Jeremy Bulloch
Potem wspomniano anegdotkę z planu, gdzie Bulloch walnął się w swojej kwestii mówiąc „Put captain Cargo In Solo Hole”, zamiast „Put captain Solo in cargo hole”. Potem przyznał się, że zagrał kapitana Coltona w ROTS, a Davies starał się nawet pokazać to na fragmencie „Zemsty”.
Następnie na scenę wszedł Daniel Logan. Ten przyznał się, że początkowo marzyła mu się kariera sportowca, i do kina trafił przypadkiem. Ponieważ chciano nakręcić reklamówkę jego drużyny rugby, on trafił także na przesłuchania, było to gdy miał 11 lat. Niestety odrzucono go, ponieważ uznano, że jest zbyt biały jak na gracza. Dwa lata później zagrał Bobę Fetta. Potem powiedział, że gdy dostał rolę to nawet nie wiedział, czym są Gwiezdne Wojny, a już nie było mowy o tym, aby je widzieć. Tłumaczył się tym, że Nowa Zelandia jest naprawdę zacofana. Jego agent był w szoku, a ciocia powiedziała mu, że ta rola z pewnością zmieni jego życie. Nawet Lucas zapytał go, czy widział Gwiezdne Wojny, wtedy rezolutny chłopczyk powiedział, że nie, ponieważ w Nowej Zelandii panuje jeszcze epoka kamienia łupanego. George kazał mu obejrzeć i zobaczyć jak zachowuje się Boba Fett. Logan przyznał, że jak zobaczył pierwszy raz filmy i zorientował się kim jest Fett, załamał się. Gdy to mówił, Jeremy Bulloch pogłaskał go po głowie. Dopiero potem Daniel oglądając po raz wtóry filmy, mógł się lepiej wczuć w postać.
Potem przyszła pora na show. Warrick wymyślił, że tym razem puści scenę ANH, a obaj aktorzy będą podkładać głosy. Tylko zmienił trochę scenariusz, tak aby improwizowali. Puszczono scenę w domostwie Larsów, gdzie Owen, Beru i Luke jedzą, a młody Skywalker mówi, że chce zdawać do Akademii. Tu jednak Davies wpadł na pomysł, że mają rozmawiać o tym, jak obrzydliwą zupę ugotowała Beru, ale tak by jej nie zrobić przykrości, a to, że Luke chce powiedzieć wujkowi coś ważnego, to już kwestia drugorzędna. Wyszło przekomicznie, Jeremy Bulloch zagrał Owena, Daniel Logan Luke’a, a Davies starał się być ciocią Beru.
Potem przyszedł czas na pytania z sali. Daniel potwierdził, że jeśli zaproponowano by mu rolę Boby Fetta w serialu, przyjąłby ją. Jeremy stwierdził, że raczej nie bo właśnie podpisał 7 letni kontrakt na rolę w innym serialu. Potem przyznał, że nie widział żadnej różnicy w pracy przy obu trylogiach. Może nie było na planie zemsty tylu dekoracji, ale klimat był bez wątpienia ten sam. Logan wspomniał o swoim najgorszym dniu na planie, a faktycznie dwóch dniach, gdzie przez 16- 18 godzin odgrywał scenę, w której klony się uczą na Kamino. Kazano mu siedzieć w 87 albo i więcej różnych pozycjach i powtarzać sekwencję ruchów. Po każdym ujęciu coś zmieniano i jeszcze raz. Było to strasznie nudne, męczące i nie było to żadne wyzwanie. Na koniec Bulloch przyznał się, że niestety oryginalny kostium Boby Fetta jest w Lucasfilm, choć on chętnie widziałby go w swoich archiwach.
Potem by wszystkich pocieszyć, Davies przyznał, że on w swój pierwszy dzień pracy nad Mrocznym Widmem, zasnął.
Jeremy Bulloch i Daniel Logan
Star Wars: 30th Aniversary Star Wars Crew
Kolejny panel u Warricka Daviesa, to poza oczywiście standardowym, coraz bardziej drętwym i irytującym wejściem, przede wszystkim legendarni twórcy sagi. Czyli:
John Mollo – kostiumy
Lorne Peterson – modele
Norman Reynolds – scenografia
Robert Watts – kierownik produkcji i potem producent.
Jak prawie zwykle, w przypadku obsady czy twórców klasycznej trylogii (zwłaszcza Powrotu Jedi), Davies musiał znaleźć fragment z Return of the Ewok, który by opisał sytuację. Tym razem były to „akta” na Roberta Wattsa. Po tym fragmencie Watts poprosił o uczczenie pamięci reżysera tego krótkiego filmu Davida Timpleya, którego niestety nie ma już pośród nas. Dopiero potem można było przejść do normalnych tematów.
Na pierwszy ogień poszła ostatnia scena Nowej Nadziei, a tu przede wszystkim historia Johna Mollo, który wspominał, że był w szoku, że udało im się to w ogóle zrobić. Na planie było 250 osób, i trzeba było je przesuwać, z miejsca na miejsce, blokowo, tak by zdawało się, że jest ich jeszcze więcej. Co ważniejsze, musieli się także wymieniać strojami , bo nie dla wszystkich starczyło. Ci którzy stali z tyłu nie potrzebowali kurtek, bo ich i tak nie było widać. Przyznał także, że kurtka, w której Luke Skywalker pojawił się na scenie bynajmniej nie jest fragmentem zaprojektowanego kostiumu. Ktoś mu ja po prostu dał. Potem pałeczkę przejął Norman Reynolds, który wspomniał, że cała scenografia tam widoczna jest prawdziwa. Okazuje się, że ujęcie to kręcono w studiach w Sheperton, natomiast już sama scena z przyznaniem medalu znajdowała się w studiu przy Elm Street. Robert Watts wspomniał, że pracował tam jeszcze w czasach, gdy kręcił Odyseję Kosmiczną 2001.
Następna w kolejce była scena ataku na Gwiazdę Śmierci. John Mollo przyznał się, że jego ekipa nie miała tu zbyt wiele do roboty, musieli dostarczyć jedynie hełmy i gogle. Za to już Lorne Peterson mógł się więcej pochwalić, dla niego to już było duże wyzwanie. Układali Gwiazdę Śmierci jak mozaikę, robiąc to fragmentarycznie po 3 stopy na 3 stopy. Mieli też specjalne foremki, dzięki którym łatwiej było robić odlewy do dalszej pracy. Norman Reynolds odpowiadał z kokpit X-Winga. Na koniec szerzej opisał tę scenę Robert Watts, który stwierdził, że było tam mnóstwo roboty, a wyzwanie wielkie, bo kręcili to na niebieskim ekranie, tylko, że bez grafiki komputerowej to jest już naprawdę ciężka sprawa, a na dodatek pamięta ile musieli wydać na prąd, którego potrzebowali na ogromne ilości. A jeszcze ekipa od efektów wiele ich kosztowała. I tu padło na Lorne’a który się tłumaczył jak realizowano wybuchy. Nie było szans by zrobić to w studiu, musieli zrobić to na zewnątrz, a ruch uzyskali dzięki wypożyczonemu pickupowi, na którym znajdowała się albo makieta, albo kamera.
Potem John Mollo mógł porównać pracę na planie ANH z pracą na planie TESB. W tym drugim przypadku było o wiele łatwiej, za pierwszym razem nikt nie wiedział, co dokładnie ma wyjść. No może z wyjątkiem George’a Lucasa.
Lorne Peterson przyznał, że nikt nie zdawał sobie sprawy, z tego co tworzą, jak ważne to się stanie, i czym ostatecznie staną się Gwiezdne Wojny. Gdyby wtedy to wiedzieli, pewnie sama odpowiedzialność wykruszyłaby wielu z nich.
Norman Reynolds przyznał, że jest najbardziej dumny z skraplaczy wilgoci. To coś, co zapada w pamięć.
A Robert Watts jak miał sobie przypomnieć coś o filmie, stwierdził, że przychodzi mu tylko to, że nazywali Gwiezdne Wojny Gwiezdnymi Ścianami (Star Wars – Star Walls), będąc oczywiście pełni obaw, że cały projekt się zawali. Ale na szczęście były to nie ściany działowe, a nośne.
Robert Watts
Norman Reynolds, Lorne Peterson i John Mollo
Props & Wordrobe Collections
Z tyłu hali znajdowały się ledwo widoczne schody na górę, gdzie znajdowało się kilka pokoików. Wśród nich jeden zwany salą kolekcjonerów. Tam odbywały się prelekcje właściwie osobnym tokiem, wiele osób które tam przychodziło, głównie tam siedziało. Na dodatek na wybranych prelekcjach można było dostać pamiątkowe medale kolekcjonerskie z CE, ale nie tylko, czasem rozdawano i inne rzeczy. Jednym z paneli kolekcjonerskich był ten o rzeczach, które pochodzą z produkcji filmów, które fanom udało się w jakiś sposób zdobyć. Oczywiście najłatwiej jest je uzyskać przez wszelakie akcje charytatywne, na które Lucasfilm postanowił przeznaczyć coś ze swoich archiwów. Czasem w historii zdarzyło się też, że rozdawano jakieś fragmenty członkom fanklubu. Innym razem ktoś z ekipy, coś wyniósł. Ale najłatwiej jest zdobyć rzeczy związane z ANH, głównie dlatego, że mało kto wierzył wówczas w sequel, i nikt nie pilnował przedmiotów. Można było je ze sobą brać. I tak właśnie dla wielu zaczęła się przygoda. Bo czasem fragment historii filmu przyniósł do domu ktoś z rodziny, ktoś ze znajomych, albo potem można było gdzieś to odkupić. Owszem wraz z Internetem i Ebayem jest o wiele łatwiej niż kiedyś.
Stosunkowo najłatwiejszym gadżetem do dostania są fragmenty drugiej Gwiazdy Śmierci, one były rozdawane przez Lucasfilm w połowie lat 80., przy rozmaitych okazjach. Były to małe fragmenty, dzięki temu na rynku jest ich bardzo dużo. Potem odbył się przegląd co ciekawszych kolekcjonariów, a potem prowadzący mówił o podróbkach i wycenie. Najwyżej ceni się wszelakie elementy, które można powiązać z filmem. Nie chodzi tu zatem o to, że mamy jeden z iluś tam hełmów, które wykorzystano w tym i tym filmie, ale fakt, że ten hełm ma w danym miejscu rysę, którą można zauważyć w konkretnej scenie.
Fan Club Lounge: Steve Sansweet
Bardzo nieformalna konwencja, jaką przyjęto podczas spotkań z gwiazdami Star Wars Celebration Europe w Fan Club Lounge, z jednej strony sprzyjała łatwiejszemu nawiązywaniu kontaktu, z drugiej, odrobinę onieśmielała bliskością ze spotykaną SW Celebrity. Nie ma jednak wątpliwości, że atmosfera jaka panowała w SW Lounge należała przede wszystkim do przyjaznych dla każdego kto chciał o cokolwiek spytać przebywającą akurat w Lounge osobistość, czy tylko posłuchać co ma do powiedzenia. Podczas spotkania ze Stevem Sansweetem – dyrektorem d/s fanów w LucasFilm - prywatnie nieoficjalnie największym kolekcjonerem gwiezdnego staffu na świecie, bijący od niego optymizm i brak jakiegokolwiek znużenia kolejnym briefiengiem z fanami potwierdzał tylko, że jest odpowiednim człowiekiem na odpowiednim stanowisku.
Sporą część spotkania(Sansweet dla fanów dostępny był przez równą godzinę) zajęli kolekcjonerzy dopytujący się o unikatowe produkty z pod znaku SW, bądź proszący Sansweeta o stwierdzenie ich autentyczności i oryginalności. Niektórzy zapraszali też na różne lokalne eventy, acz akurat w tych wypadkach Steve dość stanowczo acz grzecznie odmawiał.
Swoją kolej na porozmawianie z Sansweetem przywitałem z lekkim drżeniem serca, lecz życzliwy i przyjmujący z równą radością każdego fana Steve bardzo szybko przełamał pierwsze lody. Nasza rozmowa potoczyła się głównie w kierunku organizacji fanowskich. Sansweet bardzo precyzyjnie wyjaśnił zasady na jakich tworzone są takie organizacje pod oficjalną egidą Lucasa, oraz pokrótce przedstawił etapy jakie należy pokonać, ażeby taką stworzyć. Podzielił się także swoimi spostrzeżeniami na temat funkcjonujących na podobnej zasadzie fanklubów w Niemczech i w Wielkiej Brytanii. Sansweeta nie ominęło też zaskoczenie, gdy dowiedział się, że fanom z Polski chciało się z takiego daleka przyjeżdżać na CE (co niestety potwierdza, że, poniekąd niezwykle sympatyczny pan Steve niekoniecznie najdokładniej orientuje się w geografii;)). W każdym razie wyraził zainteresowanie pomysłem stworzenia polskiego odpowiednika oficjalnego fanklubu, na koniec dzieląc się bezpośrednim kontaktem do siebie(a nie każdy dostawał...), z nadzieją, że po CE można coś wspólnie na tym polu zdziałać.
Fan Clube Lounge
Steven Sansweet
Tym razem z Leonidasem
Sobota zaczęła się od panelu o Fettach u Warricka Daviesa. Po standardowym wprowadzeniu, na scenę wszedł Jeremy Bulloch, z którym Warrick rozpoczął rozmowę. Okazało się, że gdy Bulloch przyszedł na rozmowę, kazano mu przymierzyć kostium, a gdy okazało się, że ten pasuje, poproszono, aby przyszedł w poniedziałek. Potem aktor przyznał się, że obecnie świętuje 51 lat pracy w zawodzie. Davies mu nie mógł tego podarować, więc wyciągnął mu złe fragmenty z „Return of the Ewok”, gdzie Fett goni Wicketa. Oczywiście było to żartem. Potem Bulloch przyznał, że jest wielkim fanem swojej postaci i kolekcjonuje wszystkie zabawki z Bobą Fettem jakie zobaczy. Davies zaś postarał się podsumować, dlaczego fani tak bardzo lubią tę postać. Po pierwsze Fett jest dobry w swojej robocie, po drugie nie boi się Vadera, po trzecie dobrze wygląda, a po czwarte złapał Hana Solo.
Jeremy Bulloch
Następnie na scenę wszedł Daniel Logan. Ten przyznał się, że początkowo marzyła mu się kariera sportowca, i do kina trafił przypadkiem. Ponieważ chciano nakręcić reklamówkę jego drużyny rugby, on trafił także na przesłuchania, było to gdy miał 11 lat. Niestety odrzucono go, ponieważ uznano, że jest zbyt biały jak na gracza. Dwa lata później zagrał Bobę Fetta. Potem powiedział, że gdy dostał rolę to nawet nie wiedział, czym są Gwiezdne Wojny, a już nie było mowy o tym, aby je widzieć. Tłumaczył się tym, że Nowa Zelandia jest naprawdę zacofana. Jego agent był w szoku, a ciocia powiedziała mu, że ta rola z pewnością zmieni jego życie. Nawet Lucas zapytał go, czy widział Gwiezdne Wojny, wtedy rezolutny chłopczyk powiedział, że nie, ponieważ w Nowej Zelandii panuje jeszcze epoka kamienia łupanego. George kazał mu obejrzeć i zobaczyć jak zachowuje się Boba Fett. Logan przyznał, że jak zobaczył pierwszy raz filmy i zorientował się kim jest Fett, załamał się. Gdy to mówił, Jeremy Bulloch pogłaskał go po głowie. Dopiero potem Daniel oglądając po raz wtóry filmy, mógł się lepiej wczuć w postać.
Potem przyszła pora na show. Warrick wymyślił, że tym razem puści scenę ANH, a obaj aktorzy będą podkładać głosy. Tylko zmienił trochę scenariusz, tak aby improwizowali. Puszczono scenę w domostwie Larsów, gdzie Owen, Beru i Luke jedzą, a młody Skywalker mówi, że chce zdawać do Akademii. Tu jednak Davies wpadł na pomysł, że mają rozmawiać o tym, jak obrzydliwą zupę ugotowała Beru, ale tak by jej nie zrobić przykrości, a to, że Luke chce powiedzieć wujkowi coś ważnego, to już kwestia drugorzędna. Wyszło przekomicznie, Jeremy Bulloch zagrał Owena, Daniel Logan Luke’a, a Davies starał się być ciocią Beru.
Potem przyszedł czas na pytania z sali. Daniel potwierdził, że jeśli zaproponowano by mu rolę Boby Fetta w serialu, przyjąłby ją. Jeremy stwierdził, że raczej nie bo właśnie podpisał 7 letni kontrakt na rolę w innym serialu. Potem przyznał, że nie widział żadnej różnicy w pracy przy obu trylogiach. Może nie było na planie zemsty tylu dekoracji, ale klimat był bez wątpienia ten sam. Logan wspomniał o swoim najgorszym dniu na planie, a faktycznie dwóch dniach, gdzie przez 16- 18 godzin odgrywał scenę, w której klony się uczą na Kamino. Kazano mu siedzieć w 87 albo i więcej różnych pozycjach i powtarzać sekwencję ruchów. Po każdym ujęciu coś zmieniano i jeszcze raz. Było to strasznie nudne, męczące i nie było to żadne wyzwanie. Na koniec Bulloch przyznał się, że niestety oryginalny kostium Boby Fetta jest w Lucasfilm, choć on chętnie widziałby go w swoich archiwach.
Potem by wszystkich pocieszyć, Davies przyznał, że on w swój pierwszy dzień pracy nad Mrocznym Widmem, zasnął.
Jeremy Bulloch i Daniel Logan
Kolejny panel u Warricka Daviesa, to poza oczywiście standardowym, coraz bardziej drętwym i irytującym wejściem, przede wszystkim legendarni twórcy sagi. Czyli:
John Mollo – kostiumy
Lorne Peterson – modele
Norman Reynolds – scenografia
Robert Watts – kierownik produkcji i potem producent.
Jak prawie zwykle, w przypadku obsady czy twórców klasycznej trylogii (zwłaszcza Powrotu Jedi), Davies musiał znaleźć fragment z Return of the Ewok, który by opisał sytuację. Tym razem były to „akta” na Roberta Wattsa. Po tym fragmencie Watts poprosił o uczczenie pamięci reżysera tego krótkiego filmu Davida Timpleya, którego niestety nie ma już pośród nas. Dopiero potem można było przejść do normalnych tematów.
Na pierwszy ogień poszła ostatnia scena Nowej Nadziei, a tu przede wszystkim historia Johna Mollo, który wspominał, że był w szoku, że udało im się to w ogóle zrobić. Na planie było 250 osób, i trzeba było je przesuwać, z miejsca na miejsce, blokowo, tak by zdawało się, że jest ich jeszcze więcej. Co ważniejsze, musieli się także wymieniać strojami , bo nie dla wszystkich starczyło. Ci którzy stali z tyłu nie potrzebowali kurtek, bo ich i tak nie było widać. Przyznał także, że kurtka, w której Luke Skywalker pojawił się na scenie bynajmniej nie jest fragmentem zaprojektowanego kostiumu. Ktoś mu ja po prostu dał. Potem pałeczkę przejął Norman Reynolds, który wspomniał, że cała scenografia tam widoczna jest prawdziwa. Okazuje się, że ujęcie to kręcono w studiach w Sheperton, natomiast już sama scena z przyznaniem medalu znajdowała się w studiu przy Elm Street. Robert Watts wspomniał, że pracował tam jeszcze w czasach, gdy kręcił Odyseję Kosmiczną 2001.
Następna w kolejce była scena ataku na Gwiazdę Śmierci. John Mollo przyznał się, że jego ekipa nie miała tu zbyt wiele do roboty, musieli dostarczyć jedynie hełmy i gogle. Za to już Lorne Peterson mógł się więcej pochwalić, dla niego to już było duże wyzwanie. Układali Gwiazdę Śmierci jak mozaikę, robiąc to fragmentarycznie po 3 stopy na 3 stopy. Mieli też specjalne foremki, dzięki którym łatwiej było robić odlewy do dalszej pracy. Norman Reynolds odpowiadał z kokpit X-Winga. Na koniec szerzej opisał tę scenę Robert Watts, który stwierdził, że było tam mnóstwo roboty, a wyzwanie wielkie, bo kręcili to na niebieskim ekranie, tylko, że bez grafiki komputerowej to jest już naprawdę ciężka sprawa, a na dodatek pamięta ile musieli wydać na prąd, którego potrzebowali na ogromne ilości. A jeszcze ekipa od efektów wiele ich kosztowała. I tu padło na Lorne’a który się tłumaczył jak realizowano wybuchy. Nie było szans by zrobić to w studiu, musieli zrobić to na zewnątrz, a ruch uzyskali dzięki wypożyczonemu pickupowi, na którym znajdowała się albo makieta, albo kamera.
Potem John Mollo mógł porównać pracę na planie ANH z pracą na planie TESB. W tym drugim przypadku było o wiele łatwiej, za pierwszym razem nikt nie wiedział, co dokładnie ma wyjść. No może z wyjątkiem George’a Lucasa.
Lorne Peterson przyznał, że nikt nie zdawał sobie sprawy, z tego co tworzą, jak ważne to się stanie, i czym ostatecznie staną się Gwiezdne Wojny. Gdyby wtedy to wiedzieli, pewnie sama odpowiedzialność wykruszyłaby wielu z nich.
Norman Reynolds przyznał, że jest najbardziej dumny z skraplaczy wilgoci. To coś, co zapada w pamięć.
A Robert Watts jak miał sobie przypomnieć coś o filmie, stwierdził, że przychodzi mu tylko to, że nazywali Gwiezdne Wojny Gwiezdnymi Ścianami (Star Wars – Star Walls), będąc oczywiście pełni obaw, że cały projekt się zawali. Ale na szczęście były to nie ściany działowe, a nośne.
Robert Watts
Norman Reynolds, Lorne Peterson i John Mollo
Z tyłu hali znajdowały się ledwo widoczne schody na górę, gdzie znajdowało się kilka pokoików. Wśród nich jeden zwany salą kolekcjonerów. Tam odbywały się prelekcje właściwie osobnym tokiem, wiele osób które tam przychodziło, głównie tam siedziało. Na dodatek na wybranych prelekcjach można było dostać pamiątkowe medale kolekcjonerskie z CE, ale nie tylko, czasem rozdawano i inne rzeczy. Jednym z paneli kolekcjonerskich był ten o rzeczach, które pochodzą z produkcji filmów, które fanom udało się w jakiś sposób zdobyć. Oczywiście najłatwiej jest je uzyskać przez wszelakie akcje charytatywne, na które Lucasfilm postanowił przeznaczyć coś ze swoich archiwów. Czasem w historii zdarzyło się też, że rozdawano jakieś fragmenty członkom fanklubu. Innym razem ktoś z ekipy, coś wyniósł. Ale najłatwiej jest zdobyć rzeczy związane z ANH, głównie dlatego, że mało kto wierzył wówczas w sequel, i nikt nie pilnował przedmiotów. Można było je ze sobą brać. I tak właśnie dla wielu zaczęła się przygoda. Bo czasem fragment historii filmu przyniósł do domu ktoś z rodziny, ktoś ze znajomych, albo potem można było gdzieś to odkupić. Owszem wraz z Internetem i Ebayem jest o wiele łatwiej niż kiedyś.
Stosunkowo najłatwiejszym gadżetem do dostania są fragmenty drugiej Gwiazdy Śmierci, one były rozdawane przez Lucasfilm w połowie lat 80., przy rozmaitych okazjach. Były to małe fragmenty, dzięki temu na rynku jest ich bardzo dużo. Potem odbył się przegląd co ciekawszych kolekcjonariów, a potem prowadzący mówił o podróbkach i wycenie. Najwyżej ceni się wszelakie elementy, które można powiązać z filmem. Nie chodzi tu zatem o to, że mamy jeden z iluś tam hełmów, które wykorzystano w tym i tym filmie, ale fakt, że ten hełm ma w danym miejscu rysę, którą można zauważyć w konkretnej scenie.
Bardzo nieformalna konwencja, jaką przyjęto podczas spotkań z gwiazdami Star Wars Celebration Europe w Fan Club Lounge, z jednej strony sprzyjała łatwiejszemu nawiązywaniu kontaktu, z drugiej, odrobinę onieśmielała bliskością ze spotykaną SW Celebrity. Nie ma jednak wątpliwości, że atmosfera jaka panowała w SW Lounge należała przede wszystkim do przyjaznych dla każdego kto chciał o cokolwiek spytać przebywającą akurat w Lounge osobistość, czy tylko posłuchać co ma do powiedzenia. Podczas spotkania ze Stevem Sansweetem – dyrektorem d/s fanów w LucasFilm - prywatnie nieoficjalnie największym kolekcjonerem gwiezdnego staffu na świecie, bijący od niego optymizm i brak jakiegokolwiek znużenia kolejnym briefiengiem z fanami potwierdzał tylko, że jest odpowiednim człowiekiem na odpowiednim stanowisku.
Sporą część spotkania(Sansweet dla fanów dostępny był przez równą godzinę) zajęli kolekcjonerzy dopytujący się o unikatowe produkty z pod znaku SW, bądź proszący Sansweeta o stwierdzenie ich autentyczności i oryginalności. Niektórzy zapraszali też na różne lokalne eventy, acz akurat w tych wypadkach Steve dość stanowczo acz grzecznie odmawiał.
Swoją kolej na porozmawianie z Sansweetem przywitałem z lekkim drżeniem serca, lecz życzliwy i przyjmujący z równą radością każdego fana Steve bardzo szybko przełamał pierwsze lody. Nasza rozmowa potoczyła się głównie w kierunku organizacji fanowskich. Sansweet bardzo precyzyjnie wyjaśnił zasady na jakich tworzone są takie organizacje pod oficjalną egidą Lucasa, oraz pokrótce przedstawił etapy jakie należy pokonać, ażeby taką stworzyć. Podzielił się także swoimi spostrzeżeniami na temat funkcjonujących na podobnej zasadzie fanklubów w Niemczech i w Wielkiej Brytanii. Sansweeta nie ominęło też zaskoczenie, gdy dowiedział się, że fanom z Polski chciało się z takiego daleka przyjeżdżać na CE (co niestety potwierdza, że, poniekąd niezwykle sympatyczny pan Steve niekoniecznie najdokładniej orientuje się w geografii;)). W każdym razie wyraził zainteresowanie pomysłem stworzenia polskiego odpowiednika oficjalnego fanklubu, na koniec dzieląc się bezpośrednim kontaktem do siebie(a nie każdy dostawał...), z nadzieją, że po CE można coś wspólnie na tym polu zdziałać.
Fan Clube Lounge
Steven Sansweet
Tym razem z Leonidasem