Recenzja Balava
We're gonna rock around the clock tonight, We're gonna rock, rock, rock, 'til broad daylight.
Wiek nastu lat. Okres w życiu, który po latach wspomina się z rozrzewnieniem. Hormony buzują, pojawiają się pierwsze zauroczenia, pierwsze miłości. To czasy szaleństw, imprez, buntu. Ale też pierwszych poważnych życiowych decyzji. Bowiem wraz z nieubłaganie zbliżającymi się pełnoletniością i końcem szkoły pojawiają się pytania: "co dalej?", "co chcę robić w życiu?", "kim jestem?", "dokąd podążam?" i "czy będzie mnie stać na kredyt mieszkaniowy we frankach szwajcarskich?". I chociaż mając lat naście często marzymy o tym, aby jak najszybciej dostać dowód osobisty i prawo jazdy, bo rodzice w naszych oczach to zrzędzące i wiecznie czepiające się o wszystko jednostki, a w szkole uczą rzeczy całkowicie zbędnych, to - jak udowadniał Kevin z popularnego serialu - ten okres w życiu to przecież "cudowne lata", do których będziemy wracać we wspomnieniach (klnąc jednocześnie w duchu na nudną pracę, albo w gorszym wypadku stojąc w kolejce po zasiłek). Także George Lucas uległ wspomnieniom czasów, gdy nie był jeszcze młodym i obiecującym reżyserem, lecz świeżo upieczonym absolwentem liceum. Uległ tak mocno, że postanowił zrobić o tym film. Trudno mu się zresztą dziwić. Początek lat sześćdziesiątych to okres, gdy Ameryka była jeszcze niewinna. Nikt nie myślał o tym, że JFK zginie w Dallas od kuli (kul?) zamachowca (zamachowców?), The Beatles i reszta "Brytyjskiej inwazji" nie podbili jeszcze list przebojów w USA, US Army nie zaangażowała się w pełni w Wietnamie, a nuklearne starcie między Stanami i Krajem Rad wydawało się ułudą nadającą się do B-klasowego filmu. Ułudą, którą ostro rozwiał kryzys kubański. Lucas ucieka więc ze Stanów Zjednoczonych doby Nixona, Watergate, kryzysu paliwowego i traumy wietnamskiej w czasy swojej młodości, gdy wszystko było prostsze, czas spędzało się na szkolnych potańcówkach, w barach drive-in i na przemierzaniu ulic miasta w swoim (albo rodziców) krążowniku szos, zaś na kumpli zawsze można było liczyć. Podróż to niezwykle sentymentalna i urokliwa, takie bowiem jest Amerykańskie graffiti, film, który dążę dużą dawką sympatii, ale postaram się podejść doń na tyle obiektywnie, na ile obiektywna może być subiektywna przecież w założeniu recenzja.
I wonder, A-where she will stay-ay, My little runaway, Run, run, run, run, runaway.
O czym ...graffiti opowiada? George Lucas wraz z Glorią Katz i Willardem Huyck'iem (w 1986 wyreżyserował jedną z największym klap finansowych Lucasfilmu, czyli Kaczora Howarda) opisali w scenariuszu młodzieńcze lata Flanelowca, gdy ten fascynował się hot-rodami i wszystkim tym, co z "Kuston Kulture" związane. Modesto, Kalifornia, ostatni dzień i noc wakacji 1962 roku. Grupka absolwentów szkoły średniej spędza swoje ostatnie chwile beztroski. Gdy nazajutrz się obudzą, wejdą w dorosłe życie z jego problemami, radościami i smutkami. Ale nim to nastąpi bawią się, bawią się, bawią się na całego. Jednak ta noc w pewien sposób zmieni życie każdego z bohaterów. Przewodniczący samorządu szkolnego Steve (Ron Howard; wówczas gwiazda serialu Happy Days, dziś uznany reżyser z workiem nagród na koncie) szykuje się na wyjazdu na studia, ale nie jest pewien, czy chce opuścić swą szkolną miłość Laurie (Cindy Williams). Terry (Charles Martin Smith) chce wreszcie przestać być obiektem drwin i poderwać dziewczynę. John - lokalny buntownik, który spędza czas na dłubaniu w swym kanarkowym Fordzie Deuce Coupe '32 i wygrywaniu wyścigów na ćwierć mili - musi stawić czoła pretendentowi do tytułu najszybszego gościa w mieście - Bobowi Falfie (Harrison Ford w wielgachnym kowbojskim kapeluszu, bo nie chciał się ostrzyc według mody z lat 60.) i jego czarnemu Chevroletowi rocznik '55. A to nie koniec problemów Johna tej nocy. I wreszcie najciekawszy spośród bohaterów - Curt (Richard Dreyfuss na chwilę przed wielkim sukcesem Szczęk Spielberga), którym targają egzystencjalne problemy, ale o nim nieco później. A wszystko to podane w rytmie największych przebojów rock'n'rolla tamtych czasów, które puszcza na antenie lokalnej rozgłośni tajemniczy DJ o ksywce Wolfman Jack.
Oh yes, I'm the great pretender. Adrift in a world of my own.
Na wstępie wspomniałem o tym, że American Graffiti to obraz niezwykle sentymentalny. Lucas w drugiej fabule opisuje świat swej młodości w taki sposób w jaki go zapamiętał>...Graffiti miało być w założeniu filmem skierowanym do szerszego grona widzów niż THX 1138, domagał się tego dystrybutor. Lucas jednak stanął nieco okoniem wobec tych żądań. Amerykańskie... jest bowiem obrazem, który Lucas zrobił dla swoich rówieśników, ludzi którzy podobnie jak on mieli w początkach lat 60. kilkanaście wiosen na karku. To właśnie tacy widzowie (a zwłaszcza amerykańscy) będą czerpać najwięcej radości z oglądania, bo niektóre dialogi, czy wydarzenia ukazane na ekranie będą dla nich bardziej czytelne. Pomimo pewnej hermetyczności film ten jednak ma w sobie dozę uniwersalności. Przecież każdy z nas, niezależnie od tego pod jakimi współrzędnymi geograficznymi się urodził przeżywał (albo przeżyje) ten dzień, gdy beztroska czasów szkolnych odejdzie bezpowrotnie i zamieni się w trudy i znoje tzw. zwykłego życia. Lucas odmalowuje więc czasy swej młodości, ale nie czyni tego z kronikarską dokładnością. Wspomnienia po latach charakteryzuje fakt, iż pamiętamy te najlepsze zdarzenia, niektóre zlewają się nam w jedno, a inne nasz umysł przekształca. W American Graffiti Flanelowiec ukazał świat swej młodości takim, jakim chciałby go pamiętać. A chciał zapamiętać go jako świat wolnych młodych ludzi, pozbawiony dorosłych, którzy byli przecież tylko „tłem” do nastoletniego życia, "tłem", które chodziło na zabrania rady rodziców i gotowało obiady. Dorośli pojawiają się w tym filmie tylko chwilami i nie są przedstawiani w najlepszym świetle. To zdający się nie rozumieć młodzieży, świetnie pasujący do opisu stereotypowego zgreda policjanci, sprzedawcy i nauczyciele. Inny jest jedynie Wolfman Jack, który rozumie problemy i troski młodych ludzi (uosabiane przez Curta), bo sam nie zatracił do reszty młodzieńczego pierwiastka swej osobowości (puszcza w radio rock'n'rolla i robi telefoniczne żarty na antenie). Niestety można Lucasowi zarzucać, że infantylizuje nieco obraz tej minionej epoki i zarzuty te są jak najbardziej słuszne. Większości bohaterów chodzi jedynie o podryw i fajną zabawę. Jedynymi poważniejszymi (i przez to ciekawszymi dla widza) postaciami są Milner (zastanawiający się, czy dalsze pozowanie na Jamesa Deana ma sens) i Curt, który w przeddzień wyjazdu na studia ma wątpliwości, czy wybrana przez niego droga życiowa jest słuszna. Obie te postaci Lucas oparł po części na swoich doświadczeniach, stąd autobiograficzny wydźwięk tego filmu jest spory. Najwięcej z Lucasa ma oczywiście Henderson (nie tylko z uwagi flanelową koszulkę). Richard Dreyfuss udanie sportretował chłopaka, który szuka odpowiedzi na to, jak poprowadzić swoje życie, a wszyscy dookoła wysyłają mu sprzeczne sygnały i dają przeciwstawne rady. Zaś tajemnicza dziewczyna w białym Thunderbirdzie, którą Henderson próbuje namierzyć to czytelny symbol pewnych naszych dążeń wydających się nam właściwą życiową ścieżką, ale o których podświadomie wiemy, że doskonale pasuje do nich apel "nie idźcie tą drogą". Curt ostatecznie postąpi tak, jak podpowie mu intuicja i takie, może niezbyt oryginalne przesłanie daje widzom reżyser: postępujcie w sposób, jaki podpowiada wam wasz rozum i serce.
Chantilly lace and a pretty face, And a pony tail hangin' down, A wiggle in the walk and a giggle in the talk, Make the world go 'round.
Druga pełnometrażowa fabuła Lucasa jest niezaprzeczalnie przesiąknięta feelingiem Ameryki lat 60. Olbrzymia w tym zasługa zarówno w kawale dobrej roboty, którą odwalili scenograf i kostiumolog, ale przede wszystkim w ścieżce dźwiękowej. W filmie nie ma typowej muzyki ilustracyjnej. Cały soundtrack to piosenki stanowiące kwintesencję amerykańskiego rock'n'rolla. Utwory takich wykonawców jak Bill Haley and His Comets, Del Shannon, The Platters, The Beach Boys, czy Big Bopper doskonale robią "klimat" temu obrazowi. Chyba najsłynniejszym utworem wykorzystanym w American Graffiti jest "Green Onions" w wykonaniu Booker T and the MG's. Ten instrumentalny przebój ilustruje niezaprzeczalnie najbardziej znaną scenę z filmu, którą ja osobiście uważam za najlepiej przez Lucasa zainscenizowaną i wyreżyserowaną sekwencję w jego karierze. Mowa o słynnym wyścigu na ćwierć mili między Milnerem a Falfą, stanowiącym punkt kulminacyjny filmu. Lucas zrobił to po mistrzowsku. Akcja rozgrywa się o świcie, na horyzoncie wstaje słońce. Kamera filmująca całe zdarzenie ma wywoływać wrażenie, iż widz jest jednym z nastolatków obserwujących wyścig. Włączone reflektory wozów rozpraszają szarówkę poranka. Po chwili piosenka cichnie i słychać już tylko ryk widlastych "ósemek". Poezja. Choćby dla tych kilku minut warto po Amerykańskie Graffiti sięgnąć. Sięgnąć również i po to, aby doświadczyć, iż Lucas oprócz tego, iż jest demiurgiem Star Wars i obecnie przede wszystkim sprawnym biznesmenem, przed laty zapowiadał się na świetnego reżysera, zaś owo zapowiadanie zostało brutalnie przerwane przez załamanie nerwowe, którego doświadczył po zdjęciach do Ep. IV. W American Graffiti uświadczymy również sporo ciepłego humoru (chociaż cześć żartów zwietrzała, o czym nieco później). Zdecydowanie do najśmieszniejszych scen należą te, gdy Terry próbuje kupić alkohol, Milner musi opiekować się rozwydrzoną Debbie, a Curt dać sobie radę z członkami gangu, którzy zgarniają go sprzed sklepu z telewizorami.
Parafrazując słowa Osgooda z Pół żartem, pół serio - nic nie jest doskonałe, bowiem i w tej beczce miodu znalazło się sporo dziegciu. Dziś American Graffiti może razić nieco zbyt długo rozkręcającą się akcją. Dopiero po ok. pół godzinie fabuła rusza z przysłowiowego kopyta i aż do napisów końcowych nie zwalnia tempa. Także część humoru zawartego w tym filmie wydaje się po latach nieco zwietrzała, chociaż należy pamiętać, iż nie jest to typowa komedia, ale raczej film obyczajowy z elementami komediowymi. Fakt, iż część żartów trafia kulą w płot wynika zarówno z ich niewielkiej siły komicznego rażenia, ale zapewne również z faktu, iż nie-Amerykanie inaczej odbierają niektóre treści, kontekst jest tu bardzo ważny. Można także chwilami odnieść wrażenie, że dla Lucasa ważniejsze od napisania naprawdę wciągającej historii (mimo tego, że po początkowej zadyszce akcja nabiera rumieńców), gdzie wątki dotyczące każdego z głównych bohaterów zajmowałyby widza w równym stopniu, było ukazanie na ekranie historycznego tła fabuły, czyli Kalifornii z czasów jego młodości (co udało mu się bardzo dobrze). W skutek tego jedynie losy Johna oraz jego starcie z Falfą i prowadzone przez Curta poszukiwanie sensu życiowych wyborów zajmują widza do samego końca. To, czy Bolander zostanie ze swoją dziewczyną, a "Toad" wreszcie jakaś niewiastę poderwie mnie jako widza w w istocie nie obchodzi, bowiem Lucas i pozostali scenarzyści zdają się prowadzić te dwa wątki bez tej iskry, którą wkładają w ukazanie perypetii Hendersona i Milnera. Pytanie brzmi: czy zabrakło im pomysłu, czy też Flanelowiec zwyczajnie czuł więcej sympatii do postaci, które są częściowo oparte na jego losach, toteż napisał je lepiej.
I hate to leave you, but I really must say, Goodnight, sweetheart, goodnight.
Amerykańskie Graffiti to kolejny film w reżyserii George'a Lucasa o statusie dzieła kultowego. Kultem jednak dzieło to otoczone jest przede wszystkim (co zrozumiałe) w Ameryce, której czasy ulatniającej się niewinności starał się wskrzesić na ekranie. To właśnie w Stanach do dziś popularnością cieszą się repliki wozów głównych bohaterów. Dzięki temu filmowi siec barów Mel's Drive-in uniknęła niechybnego bankructwa i po dziś dzień w wystroju poszczególnych lokali odnaleźć można nawiązania do filmu. O fali popularności tego obrazu (która wybuchła ponownie po 1977, gdy przy okazji Nowej nadziei ...Graffiti wróciło na ekrany) niech świadczy fakt, iż w 1979 powstał sequel Więcej amerykańskiego graffiti (z Lucasem jako producentem), oczywiście o wiele słabszy od poprzednika. Jest wreszcie Amerykańskie graffiti swoistym zwiastunem nowego podejścia do realizacji filmów o życiu i problemach młodzieży tzw. teenage moviec i high school movies. Niegłupich, ciepłych, opisujących świat młodych ludzi ze zrozumieniem, bez natrętnego moralizatorstwa. Bliżej zatem dziełu Lucasa to produkcji nieodżałowanego Johna Hughesa z lat 80. w rodzaju Klubu winowajców i Wolnego dnia Ferrisa Buellera, niźli do przepełnionych wulgarnymi i prostackimi gagami filmów w rodzaju American Pie, które zdominowały amerykańskie kino młodzieżowe w ostatniej dekadzie. Pozwolę sobie zaryzykować stwierdzenie, iż American Graffiti jest najlepszym obok Epizodu IV filmem Lucasa jako reżysera. Pokazuje, że George-filmowiec świetnie czuł reżyserskie rzemiosło, potrafił doskonale aranżować poszczególne sekwencje i prowadzić aktorów na planie, ale niejako po latach zabił w nim to czucie George-biznesmen. Zabrakło tego, gdy zasiadał ponownie na stołku reżysera, aby realizować Nową Trylogię. Krótko: wstyd nie znać. Mimo wpadek klasyk pełną gębą. Więc...gdzie byliście w '62? (Śródtytuły pochodzą z tekstów piosenek zawartych na ścieżce dźwiękowej filmu).
We're gonna rock around the clock tonight, We're gonna rock, rock, rock, 'til broad daylight.
Wiek nastu lat. Okres w życiu, który po latach wspomina się z rozrzewnieniem. Hormony buzują, pojawiają się pierwsze zauroczenia, pierwsze miłości. To czasy szaleństw, imprez, buntu. Ale też pierwszych poważnych życiowych decyzji. Bowiem wraz z nieubłaganie zbliżającymi się pełnoletniością i końcem szkoły pojawiają się pytania: "co dalej?", "co chcę robić w życiu?", "kim jestem?", "dokąd podążam?" i "czy będzie mnie stać na kredyt mieszkaniowy we frankach szwajcarskich?". I chociaż mając lat naście często marzymy o tym, aby jak najszybciej dostać dowód osobisty i prawo jazdy, bo rodzice w naszych oczach to zrzędzące i wiecznie czepiające się o wszystko jednostki, a w szkole uczą rzeczy całkowicie zbędnych, to - jak udowadniał Kevin z popularnego serialu - ten okres w życiu to przecież "cudowne lata", do których będziemy wracać we wspomnieniach (klnąc jednocześnie w duchu na nudną pracę, albo w gorszym wypadku stojąc w kolejce po zasiłek). Także George Lucas uległ wspomnieniom czasów, gdy nie był jeszcze młodym i obiecującym reżyserem, lecz świeżo upieczonym absolwentem liceum. Uległ tak mocno, że postanowił zrobić o tym film. Trudno mu się zresztą dziwić. Początek lat sześćdziesiątych to okres, gdy Ameryka była jeszcze niewinna. Nikt nie myślał o tym, że JFK zginie w Dallas od kuli (kul?) zamachowca (zamachowców?), The Beatles i reszta "Brytyjskiej inwazji" nie podbili jeszcze list przebojów w USA, US Army nie zaangażowała się w pełni w Wietnamie, a nuklearne starcie między Stanami i Krajem Rad wydawało się ułudą nadającą się do B-klasowego filmu. Ułudą, którą ostro rozwiał kryzys kubański. Lucas ucieka więc ze Stanów Zjednoczonych doby Nixona, Watergate, kryzysu paliwowego i traumy wietnamskiej w czasy swojej młodości, gdy wszystko było prostsze, czas spędzało się na szkolnych potańcówkach, w barach drive-in i na przemierzaniu ulic miasta w swoim (albo rodziców) krążowniku szos, zaś na kumpli zawsze można było liczyć. Podróż to niezwykle sentymentalna i urokliwa, takie bowiem jest Amerykańskie graffiti, film, który dążę dużą dawką sympatii, ale postaram się podejść doń na tyle obiektywnie, na ile obiektywna może być subiektywna przecież w założeniu recenzja.
I wonder, A-where she will stay-ay, My little runaway, Run, run, run, run, runaway.
O czym ...graffiti opowiada? George Lucas wraz z Glorią Katz i Willardem Huyck'iem (w 1986 wyreżyserował jedną z największym klap finansowych Lucasfilmu, czyli Kaczora Howarda) opisali w scenariuszu młodzieńcze lata Flanelowca, gdy ten fascynował się hot-rodami i wszystkim tym, co z "Kuston Kulture" związane. Modesto, Kalifornia, ostatni dzień i noc wakacji 1962 roku. Grupka absolwentów szkoły średniej spędza swoje ostatnie chwile beztroski. Gdy nazajutrz się obudzą, wejdą w dorosłe życie z jego problemami, radościami i smutkami. Ale nim to nastąpi bawią się, bawią się, bawią się na całego. Jednak ta noc w pewien sposób zmieni życie każdego z bohaterów. Przewodniczący samorządu szkolnego Steve (Ron Howard; wówczas gwiazda serialu Happy Days, dziś uznany reżyser z workiem nagród na koncie) szykuje się na wyjazdu na studia, ale nie jest pewien, czy chce opuścić swą szkolną miłość Laurie (Cindy Williams). Terry (Charles Martin Smith) chce wreszcie przestać być obiektem drwin i poderwać dziewczynę. John - lokalny buntownik, który spędza czas na dłubaniu w swym kanarkowym Fordzie Deuce Coupe '32 i wygrywaniu wyścigów na ćwierć mili - musi stawić czoła pretendentowi do tytułu najszybszego gościa w mieście - Bobowi Falfie (Harrison Ford w wielgachnym kowbojskim kapeluszu, bo nie chciał się ostrzyc według mody z lat 60.) i jego czarnemu Chevroletowi rocznik '55. A to nie koniec problemów Johna tej nocy. I wreszcie najciekawszy spośród bohaterów - Curt (Richard Dreyfuss na chwilę przed wielkim sukcesem Szczęk Spielberga), którym targają egzystencjalne problemy, ale o nim nieco później. A wszystko to podane w rytmie największych przebojów rock'n'rolla tamtych czasów, które puszcza na antenie lokalnej rozgłośni tajemniczy DJ o ksywce Wolfman Jack.
Oh yes, I'm the great pretender. Adrift in a world of my own.
Na wstępie wspomniałem o tym, że American Graffiti to obraz niezwykle sentymentalny. Lucas w drugiej fabule opisuje świat swej młodości w taki sposób w jaki go zapamiętał>...Graffiti miało być w założeniu filmem skierowanym do szerszego grona widzów niż THX 1138, domagał się tego dystrybutor. Lucas jednak stanął nieco okoniem wobec tych żądań. Amerykańskie... jest bowiem obrazem, który Lucas zrobił dla swoich rówieśników, ludzi którzy podobnie jak on mieli w początkach lat 60. kilkanaście wiosen na karku. To właśnie tacy widzowie (a zwłaszcza amerykańscy) będą czerpać najwięcej radości z oglądania, bo niektóre dialogi, czy wydarzenia ukazane na ekranie będą dla nich bardziej czytelne. Pomimo pewnej hermetyczności film ten jednak ma w sobie dozę uniwersalności. Przecież każdy z nas, niezależnie od tego pod jakimi współrzędnymi geograficznymi się urodził przeżywał (albo przeżyje) ten dzień, gdy beztroska czasów szkolnych odejdzie bezpowrotnie i zamieni się w trudy i znoje tzw. zwykłego życia. Lucas odmalowuje więc czasy swej młodości, ale nie czyni tego z kronikarską dokładnością. Wspomnienia po latach charakteryzuje fakt, iż pamiętamy te najlepsze zdarzenia, niektóre zlewają się nam w jedno, a inne nasz umysł przekształca. W American Graffiti Flanelowiec ukazał świat swej młodości takim, jakim chciałby go pamiętać. A chciał zapamiętać go jako świat wolnych młodych ludzi, pozbawiony dorosłych, którzy byli przecież tylko „tłem” do nastoletniego życia, "tłem", które chodziło na zabrania rady rodziców i gotowało obiady. Dorośli pojawiają się w tym filmie tylko chwilami i nie są przedstawiani w najlepszym świetle. To zdający się nie rozumieć młodzieży, świetnie pasujący do opisu stereotypowego zgreda policjanci, sprzedawcy i nauczyciele. Inny jest jedynie Wolfman Jack, który rozumie problemy i troski młodych ludzi (uosabiane przez Curta), bo sam nie zatracił do reszty młodzieńczego pierwiastka swej osobowości (puszcza w radio rock'n'rolla i robi telefoniczne żarty na antenie). Niestety można Lucasowi zarzucać, że infantylizuje nieco obraz tej minionej epoki i zarzuty te są jak najbardziej słuszne. Większości bohaterów chodzi jedynie o podryw i fajną zabawę. Jedynymi poważniejszymi (i przez to ciekawszymi dla widza) postaciami są Milner (zastanawiający się, czy dalsze pozowanie na Jamesa Deana ma sens) i Curt, który w przeddzień wyjazdu na studia ma wątpliwości, czy wybrana przez niego droga życiowa jest słuszna. Obie te postaci Lucas oparł po części na swoich doświadczeniach, stąd autobiograficzny wydźwięk tego filmu jest spory. Najwięcej z Lucasa ma oczywiście Henderson (nie tylko z uwagi flanelową koszulkę). Richard Dreyfuss udanie sportretował chłopaka, który szuka odpowiedzi na to, jak poprowadzić swoje życie, a wszyscy dookoła wysyłają mu sprzeczne sygnały i dają przeciwstawne rady. Zaś tajemnicza dziewczyna w białym Thunderbirdzie, którą Henderson próbuje namierzyć to czytelny symbol pewnych naszych dążeń wydających się nam właściwą życiową ścieżką, ale o których podświadomie wiemy, że doskonale pasuje do nich apel "nie idźcie tą drogą". Curt ostatecznie postąpi tak, jak podpowie mu intuicja i takie, może niezbyt oryginalne przesłanie daje widzom reżyser: postępujcie w sposób, jaki podpowiada wam wasz rozum i serce.
Chantilly lace and a pretty face, And a pony tail hangin' down, A wiggle in the walk and a giggle in the talk, Make the world go 'round.
Druga pełnometrażowa fabuła Lucasa jest niezaprzeczalnie przesiąknięta feelingiem Ameryki lat 60. Olbrzymia w tym zasługa zarówno w kawale dobrej roboty, którą odwalili scenograf i kostiumolog, ale przede wszystkim w ścieżce dźwiękowej. W filmie nie ma typowej muzyki ilustracyjnej. Cały soundtrack to piosenki stanowiące kwintesencję amerykańskiego rock'n'rolla. Utwory takich wykonawców jak Bill Haley and His Comets, Del Shannon, The Platters, The Beach Boys, czy Big Bopper doskonale robią "klimat" temu obrazowi. Chyba najsłynniejszym utworem wykorzystanym w American Graffiti jest "Green Onions" w wykonaniu Booker T and the MG's. Ten instrumentalny przebój ilustruje niezaprzeczalnie najbardziej znaną scenę z filmu, którą ja osobiście uważam za najlepiej przez Lucasa zainscenizowaną i wyreżyserowaną sekwencję w jego karierze. Mowa o słynnym wyścigu na ćwierć mili między Milnerem a Falfą, stanowiącym punkt kulminacyjny filmu. Lucas zrobił to po mistrzowsku. Akcja rozgrywa się o świcie, na horyzoncie wstaje słońce. Kamera filmująca całe zdarzenie ma wywoływać wrażenie, iż widz jest jednym z nastolatków obserwujących wyścig. Włączone reflektory wozów rozpraszają szarówkę poranka. Po chwili piosenka cichnie i słychać już tylko ryk widlastych "ósemek". Poezja. Choćby dla tych kilku minut warto po Amerykańskie Graffiti sięgnąć. Sięgnąć również i po to, aby doświadczyć, iż Lucas oprócz tego, iż jest demiurgiem Star Wars i obecnie przede wszystkim sprawnym biznesmenem, przed laty zapowiadał się na świetnego reżysera, zaś owo zapowiadanie zostało brutalnie przerwane przez załamanie nerwowe, którego doświadczył po zdjęciach do Ep. IV. W American Graffiti uświadczymy również sporo ciepłego humoru (chociaż cześć żartów zwietrzała, o czym nieco później). Zdecydowanie do najśmieszniejszych scen należą te, gdy Terry próbuje kupić alkohol, Milner musi opiekować się rozwydrzoną Debbie, a Curt dać sobie radę z członkami gangu, którzy zgarniają go sprzed sklepu z telewizorami.
Parafrazując słowa Osgooda z Pół żartem, pół serio - nic nie jest doskonałe, bowiem i w tej beczce miodu znalazło się sporo dziegciu. Dziś American Graffiti może razić nieco zbyt długo rozkręcającą się akcją. Dopiero po ok. pół godzinie fabuła rusza z przysłowiowego kopyta i aż do napisów końcowych nie zwalnia tempa. Także część humoru zawartego w tym filmie wydaje się po latach nieco zwietrzała, chociaż należy pamiętać, iż nie jest to typowa komedia, ale raczej film obyczajowy z elementami komediowymi. Fakt, iż część żartów trafia kulą w płot wynika zarówno z ich niewielkiej siły komicznego rażenia, ale zapewne również z faktu, iż nie-Amerykanie inaczej odbierają niektóre treści, kontekst jest tu bardzo ważny. Można także chwilami odnieść wrażenie, że dla Lucasa ważniejsze od napisania naprawdę wciągającej historii (mimo tego, że po początkowej zadyszce akcja nabiera rumieńców), gdzie wątki dotyczące każdego z głównych bohaterów zajmowałyby widza w równym stopniu, było ukazanie na ekranie historycznego tła fabuły, czyli Kalifornii z czasów jego młodości (co udało mu się bardzo dobrze). W skutek tego jedynie losy Johna oraz jego starcie z Falfą i prowadzone przez Curta poszukiwanie sensu życiowych wyborów zajmują widza do samego końca. To, czy Bolander zostanie ze swoją dziewczyną, a "Toad" wreszcie jakaś niewiastę poderwie mnie jako widza w w istocie nie obchodzi, bowiem Lucas i pozostali scenarzyści zdają się prowadzić te dwa wątki bez tej iskry, którą wkładają w ukazanie perypetii Hendersona i Milnera. Pytanie brzmi: czy zabrakło im pomysłu, czy też Flanelowiec zwyczajnie czuł więcej sympatii do postaci, które są częściowo oparte na jego losach, toteż napisał je lepiej.
I hate to leave you, but I really must say, Goodnight, sweetheart, goodnight.
Amerykańskie Graffiti to kolejny film w reżyserii George'a Lucasa o statusie dzieła kultowego. Kultem jednak dzieło to otoczone jest przede wszystkim (co zrozumiałe) w Ameryce, której czasy ulatniającej się niewinności starał się wskrzesić na ekranie. To właśnie w Stanach do dziś popularnością cieszą się repliki wozów głównych bohaterów. Dzięki temu filmowi siec barów Mel's Drive-in uniknęła niechybnego bankructwa i po dziś dzień w wystroju poszczególnych lokali odnaleźć można nawiązania do filmu. O fali popularności tego obrazu (która wybuchła ponownie po 1977, gdy przy okazji Nowej nadziei ...Graffiti wróciło na ekrany) niech świadczy fakt, iż w 1979 powstał sequel Więcej amerykańskiego graffiti (z Lucasem jako producentem), oczywiście o wiele słabszy od poprzednika. Jest wreszcie Amerykańskie graffiti swoistym zwiastunem nowego podejścia do realizacji filmów o życiu i problemach młodzieży tzw. teenage moviec i high school movies. Niegłupich, ciepłych, opisujących świat młodych ludzi ze zrozumieniem, bez natrętnego moralizatorstwa. Bliżej zatem dziełu Lucasa to produkcji nieodżałowanego Johna Hughesa z lat 80. w rodzaju Klubu winowajców i Wolnego dnia Ferrisa Buellera, niźli do przepełnionych wulgarnymi i prostackimi gagami filmów w rodzaju American Pie, które zdominowały amerykańskie kino młodzieżowe w ostatniej dekadzie. Pozwolę sobie zaryzykować stwierdzenie, iż American Graffiti jest najlepszym obok Epizodu IV filmem Lucasa jako reżysera. Pokazuje, że George-filmowiec świetnie czuł reżyserskie rzemiosło, potrafił doskonale aranżować poszczególne sekwencje i prowadzić aktorów na planie, ale niejako po latach zabił w nim to czucie George-biznesmen. Zabrakło tego, gdy zasiadał ponownie na stołku reżysera, aby realizować Nową Trylogię. Krótko: wstyd nie znać. Mimo wpadek klasyk pełną gębą. Więc...gdzie byliście w '62? (Śródtytuły pochodzą z tekstów piosenek zawartych na ścieżce dźwiękowej filmu).
produkcja: | USA |
data produkcji: | 1973 |
reżyseria: | George Lucas |
scenariusz: | George Lucas, Gloria Katz i Willard Huyck |
zdjęcia: | Ron Eveslage i Jan D'Alquen |
muzyka: | różni wykonawcy |
czas trwania: | 110 min. |
Richard Dreyfuss: | Curt Henderson |
Ron Howard: | Steve Bolander |
Paul Le Mat: | John Milner |
Charles Martin Smith: | Terry Fields |
Harrison Ford: | Bob Falfa |
Cindy Williams: | Laurie Henderson |
Candy Clark: | Debbie Dunham |
Robert Weston "Wolfman Jack" Smith: | DJ Wolfman Jack |
OCENY UŻYTKOWNIKÓW:
Aby wystawić ocenę musisz się zalogować Wszystkie oceny Średnia: 8,18 Liczba: 11 |
|
Wedge2010-11-22 09:29:12
To film o Amerykanach dla Amerykanów i chyba tylko Amerykanie mogą go zrozumieć i właściwie ocenić. My nie mamy nawet co próbować. Zresztą nie ma po co :P