Recenzja Yako
Captain Picard is not a gay… He is British.
Mamy rok trzydziestolecia Gwiezdnych Wojen i (a jakże!) nie mogło zabraknąć kilku produkcji filmowych opowiadających o fenomenie dotyczącym fanów Star Wars. Jedne są to czysto dokumentalne produkcje, inne – fabularyzowane. Niektóre z nich są przygotowywane starannie, tak że docelowo mają trafić do kin, inne to są po prostu dokumenty rozpowszechniane w internecie i wśród znajomych.
Jednym z takich filmów, który ma być w zamierzeniu filmem kinowym, jest FanBoys, czyli fabularyzowana opowieść o grupie fanów Gwiezdnych wojen, którzy chcieli skrócić sobie czas oczekiwania na Epizod I. W Haloween 1998 roku postanawiają wyruszyć na wyprawę życia. Usiłują dostać się na Ranczo Skywalkera i wykraść roboczą wersję filmu „The Phantom Menace”.
Podczas Star Wars Celebration Europe uczestnicy panelu na temat FanBoys nie musieli wysłuchiwać tego co ma do powiedzenia reżyser. Wszystkich zgromadzonych na sali Platinium centrum wystawowego ExCeL czekała niespodzianka. Wyświetlono wersję roboczą filmu, którego premiera zapowiadana jest na wiosnę 2008. Wersja, choć robocza, wydawała się kompletna – potrzeba kilku poprawek w montażu, ewentualnie kilku dodatkowych scen, niemniej można już wydać opinię na temat obrazu w reżyserii Kyla Newmana.
What the hell red button does?
Film przedstawia losy piątki przyjaciół: Erica, Linusa, Windowsa, Hutcha i ich koleżanki Zoe. Jedna z pierwszych scen to bal Haloweenowy, gdzie kilku z nich wkracza w strojach szturmowców i Vadera. Tam, usiadłszy wygodnie na kanapie i zerknąwszy na licznik odliczający czas do premiery Epizodu 1 uświadamiają sobie, że ich kolega, Linus może nie dożyć do premiery Mrocznego Widma. Postanawiają zatem ruszyć na Ranczo Skywalkera i wykraść wersję roboczą „The Phantom Menace”. Kiedy już ruszą w drogę zdezelowanym wanem, który jednak „jest szybszy niż na to wygląda”, znajdą się na konwencie fanów Star Treka, spotkają przemiłą lekarkę (w tej roli Carrie Fischer), która na jakiś czas ratuje Linusa, w końcu dotrą na Rancza Skywalkera. Tam ich przygoda się jeszcze nie kończy. Trafią do zsypu (ach ten problem…. Czy ściany zaczną się do siebie zbliżać) stoczą walkę ze strażnikami podobnymi do T-1000 z „Terminatora”. Wreszcie uda im się dotrzeć do biura samego George’a Lucasa, gdzie na komputerze znajduje się robocza wersja filmu „Mroczne Widmo”. Czy obejrzą go? Nie będę zdradzał zakończenia.
Are you kidding? I’m William Shatner i can screw anything.
Teraz najważniejsze pytanie każdej recenzji. Co ja myślę o tym filmie. Uczucia mam bardzo mieszane. Z jednej strony obraz ten jest głupi jak para kaloszy, a z drugiej ma w sobie kilka ciekawych elementów i zabawnych dialogów, z których cała sala, łącznie ze mną, po prostu ryczała ze śmiechu. Najmniej podoba mi się wątek choroby Linusa – wydaje się to dorabianiem sztucznej głębi do komediowego i głupiutkiego filmu. Autorzy najwyraźniej chcieli dodać jakiś wątek dramatyczny, ale cóż… nie udało im się. Szczególnie śmieszne są momenty kiedy dochodzi do sprzeczek, czy wręcz walki między bohaterami a fanami Star Treka – to akurat bardzo dobrze rozwinięty wątek, choć oczywiście pokazuje Trekkies jako debili, ale taki już los „tych złych”. Najbardziej cieszą w filmie pojawiający się Celebrities świata Gwiezdnych wojen – w tym, wspomniana wyżej Carrie Fischer.
Montaż jest niezły, udźwiękowienie dobre, a aktorzy naprawdę nieźle grają – to kolejny ogromny plus filmu. Czy te wszystkie plusy zdołają przeważyć minus jakim jest fakt, że film ten zrobiony został dla geeków star warsowych? Na to pytanie każdy powinien sobie odpowiedzieć sam, kiedy uda mu się obejrzeć dzieło Newmana. Nie sądzę jednak, aby sprowadzono je do Polski i wyświetlono w kinie.
Podsumowując: Film jest niezły, ale niezły tylko dla fanów Gwiezdnych wojen – dla całej reszty będzie niezrozumiały i po prostu głupi. Jeśli miałbym wystawić jakąś ocenę, to przyznałbym 6/10 ale tylko dlatego, że sam jestem fanem.
Piotr Wasiak
Recenzja Rusisa
Film w reżyserii Kylea Newmana opowiada o podróży przez Amerykę grupy fanów Gwiezdnych Wojen, którzy postanawiają wkraść się na ranczo Lucasa, po to aby ich śmiertelnie chory przyjaciel mógł obejrzeć Mroczne Widmo jeszcze przed premierą filmu.
Scenariusz przygotowany pod film komediowy skierowany do fanów Gwiezdnych Wojen spełnił swoje zadanie. Poważniejsza nutka związana z chorobą jednego z fanów dała dobre wytłumaczenie do szaleńczej podróży przez Amerykę, dzięki czemu uniknięto tego, co ostatnio coraz częściej niestety się widzi w kinie. Mianowicie komedii będącej zlepkiem gagów bez żadnego scenariusza. Nie oznacza to bynajmniej, ze gagów w filmie nie było – bo było ich bardzo dużo. Zdecydowana większość z nich była związana jak się można łatwo domyślić z Gwiezdnymi Wojnami i samymi fanami. Film pięknie pokazuje stereotypy związane z fanami Gwiezdnych Wojen. Od maniaków nie widzących świata poza sagą poprzez ludzi, którzy nawet swój samochód będą chcieli upodobnić do Sokoła Milenium a kończąc na nienawiści pomiędzy Star Trekowcami a wielbicielami Gwiezdnych Wojen – wszystko oczywiście prezentowane z przymrużeniem oka.
Ważny element tego filmu to występujący w epizodycznych rola goście. Pojawianie się aktorów takich jak Billy Dee Williams, Ray Park czy Carrie Fisher sprawia, ze film ogląda się z jeszcze większym zaciekawieniem starając się wyłapać kolejne smaczki.
Niestety jeśli by pominąć kwestie związane z fanostwem i Gwiezdnymi Wojnami to film dużo traci. Wiele żartów, insynuacji czy pojawiających się postaci ma bowiem znaczenie tylko dla fana Gwiezdnych Wojen. W związku z tym film jest skierowany raczej do wąskiej grupy osób.
Próbując jeszcze raz spojrzeć na niego z pozycji zwykłego widza a nie fana Gwiezdnych Wojen to jest to niestety tylko kolejna mało ambitna komedia przeznaczona dla amerykańskich nastolatków. Nie znajdzie się w niej jakiegoś głębszego scenariusza, który by zaciekawił. Można obejrzeć film raz, pośmiać się z gagów i zapomnieć.
Zastanawiałem się nad wystawieniem oceny temu filmowi i muszę w tym miejscu wystawić dwie oceny. Jedną z punktu widzenia fana Gwiezdnych Wojen i drugą jako zwykły widz (a przynajmniej postaram się tak to ocenić). Jako fan Gwiezdnych Wojen bawiłem się na tym filmie świetnie (szczególnie, że dane mi było go obejrzeć na Celebration Europe w towarzystwie setek innych fanów) i biorąc pod uwagę wszystkie zawarte w nim smaczki wystawiam 7/10. Jeśli miałbym wczuć się w rolę zwykłego widza, nie będącego fanem Gwiezdnych Wojen i nie znającego fandomu to sądzę, że wystawiłbym 4/10.
Recenzja Lorda Sidiousa
Recenzenci niejednokrotnie miewają tę możliwość, aby z produktem zapoznać się wcześniej, co nie oznacza, że musi być on w wersji finalnej. W przypadku filmu Kyle'a Newmana pt. "Fanboys", tę możliwość mieli, ci którzy udali się na Celebration Europe, gdzie pokazano roboczą wersję filmu. Montaż jest już prawie skończony, choć jak sam reżyser dodał, będą jeszcze dokrętki, reszta jest w różnym stadium. Trudno zatem oceniać film jako całość, tym bardziej, że sam dźwięk, który jeszcze nie jest skończony, pozostawia oględnie mówiąc wiele do życzenia. Owszem są to kwestie techniczne, na których przynajmniej w tym momencie nie warto się koncentrować, bo i tak zostaną zmienione. Tylko zostaje pytanie na czym warto? Skoro wszystko można jeszcze zmienić, poprawić, skoro będą jeszcze dokrętki? Sceny można tak dodawać, jak wycinać, ale fabuła, która jest efektem sześciu lat pracy, nawet zmieniona w szczególe nie bardzo ma jak się zmienić w ogóle. Owszem można zmienić wymowę końcówki, ale to tylko fragmenty, całość zawędrowała już za daleko i na niej postaram się skoncentrować.
Pierwszym i najważniejszym pytaniem jest takie, do kogo skierowany jest ów film. Owszem można rzec, że to komedia, więc dla wszystkich, ale śmiechu tu dużo nie ma. Całe szczęście, że to nie film z głupimi gagami w stylu "Straszny Film", ale nie jest to też kino typowo rozrywkowe, po obejrzeniu którego poprawia się nastrój, a reszta jest nie ważna. Film sprawia wrażenie nakręconego dla dość hermetycznej grupy odbiorców i to jest problem. To niestety powoduje, że całość, choć sprawnie zrobiona, ma niewielkie szanse na olbrzymi komercyjny sukces, to z pewnością nie są komedię tego kalibru, co choćby „Akademia Policyjna”, „Gliniarz z Beverly Hills” czy „1941”. Tamte prezentując różny poziom cały czas starały się bawić czymś widza, „Fanboys” kompletnie sobie nie radzi w tej materii. Drugi jeszcze większy problem, to fani. Film jest robiony pod nich i o nich ewidentnie, do tego stopnia, że ktoś z poza tego środowiska nie będzie w stanie zrozumieć, tak wielu żartów czy gierek słownych, jak i często motywów działania bohaterów. A to na dłuższą metę może być po prostu nie ciekawe. Nie mówiąc już o innych rzeczach, jak choćby stereotypy. O ile takie produkcje jak "The Force among us" starają się stereotypy zwalczać, pokazywać jak różnorodne jest środowisko fanów, o tyle tu mamy w wielu momentach sytuację wręcz odwrotną. O ile może jeszcze sami fani Gwiezdnych Wojen, z racji tego, że są głównymi bohaterami nie są potraktowani źle, o tyle jazda po fanach Star Trek jest już na całego. Tam stereotyp goni stereotyp. I chyba właśnie motyw "Star Trek" pokazuje najlepiej (nam fanom SW), jak można odebrać ten film. Bo oni są przedstawieni jako banda śmiesznych, żeby nie powiedzieć żałosnych kolesi, którzy nie wiedzą jak zareagować na sugestie, że kapitan Picard jest gejem. Dla przeciętnego odbiorcy, to zwykła inwektywa, zadana tylko po to, by znieważyć przeciwnika. Czy zatem reakcja trekkera nie jest aby przesadnie ułagodzona? Zwłaszcza, że za podobną sugestie o Hanie Solo (w filmach i serialach to mimo wszystko Jean-Luc jest większym kobieciarzem), można w filmie oberwać. Tu sedno tkwi w znajomości tematu, nawet nie kanonu, co raczej fandomu. Chodzi o to, że pogłoski o gejostwie Kirka i nie tylko, to w dużej mierze część twórczości fanów. To właśnie homoseksualny związek Kirka i Spocka (a raczej Kirk/Spock), który nigdy nie został pokazany w filmie czy serialu, stał się wręcz wzorcowym przykładem pewnego rodzaju fanficów - tak zwanych "slashy" (właśnie od Kirk/Spock), które opisują homoseksualne miłostki heteroseksualnych bohaterów. Wzbudziło to takie zainteresowanie, że jedna z książek w świecie Star Trek: Następne pokolenie opisuje homoseksualne związki Picarda. Tyle, że tam książki są właściwie poza kanonem (tak jak np. film Star Trek V). Ale to już jest twórczość fanów i jej konsekwencje, poza kanonem, ale wciąż budząca zainteresowanie wśród pewnej grupy fanów, tak podziw, jak odrazę, ale przede wszystkim powoduje niekończące się dyskusję oraz tworząca tak widoczne tutaj stereotypy działań bohaterów. Zagorzały fan Star Trek o czymś takim wie, więc takie sformułowanie go nie obrazi, ale będzie próbował to prostować, bo ma prawo założyć, że ktoś o czymś takim gdzieś usłyszał. I w filmie zachował się tak, jak powinien. Tyle, że przeciętny widz tego nie zauważy, dla niego zachowanie będzie odebrane jako co najmniej komiczne. Inna sprawa, że może nie wiedzieć, kim jest Picard. Jednak dokładnie w ten sam sposób mogą zostać odebrane Gwiezdne Wojny, a to jest coś, czego byśmy nie chcieli. Bo jak zrozumieć kogoś, komu zostało parę miesięcy życia, a dla niego najważniejsze jest obejrzenie "Mrocznego Widma"? Ktoś, kto nie ma pasji, tego nie zrozumie. A tak zupełnie na marginesie to zastanawia mnie jak Picard, który urodził się w La Barre, we Francji może być brytyjczykiem, ale to już szczegół.
Owszem istnieje jeszcze druga strona medalu, również fanowska, ukazująca pewne procesy, jak choćby wyrastanie z sagi, przechodzenie do świata pracy/miłości nieważne jakiego, ale próbę zostawienia tej mitologii, tej zabawy i tego środowiska za sobą. Z tyłu, aby nigdy do tego nie wrócić. Pewnie każdy, kto dłużej siedzi w fandomie mógł zaobserwować jak ludzie się wykruszają, odchodzą. Tu mamy podobną sytuację, jeden z bohaterów, Eric, zaczyna pracę i nie ma już czasu na "głupoty", a może nie chce mieć? Może dochodzi do wniosku, że w pewnym wieku to nie wypada i robi wszystko wbrew sobie? Niszczy część siebie, by dorównać ideałom? Ale jak mawiał Joseph Campbell ideały są nieciekawe, może nie warto się nimi zajmować. Jednak właśnie ta droga, ta rozterka to coś, czego wielu fanów doświadczyło, niekoniecznie na własnej skórze. Pytanie brzmi tylko, czy można zaprzedać część siebie? Ericowi udało się wrócić, ale ilu się nie udaje? Tyle, że jemu było łatwiej, bo dzieje się to na samym początku filmu i nie wraca on tyle z miłości do sagi, co odkrywa ją właśnie dzięki Linusowi, który mając ostatnie miesiące życia jest gotów poświęcić wszystko, byleby tylko ujrzeć „Mroczne Widmo”. To wspaniały opis fanowskiego poświecenia, bez ideologii, z czystej miłości. To właśnie w tym filmie jest najpiękniejsze, ale to już nie jest komedia, która bawi, a taka która raczej coś stara się nauczyć, a to już się nie sprzedaje.
Tu mamy za to pięknie oddane oczekiwanie na prequele, w szczególności "Mroczne Widmo", narastające nadzieje, wyczekiwanie nie wiadomo czego. To niestety w doskonały sposób obrazuje to, że nowa trylogia nie była w stanie sprostać oczekiwaniom, te były zbyt wielkie, ale to już wiemy nie z filmu, a z poza kadru. Reżyser w doskonały sposób unika tematu oceny nowej trylogii. Zresztą jak sam mówił, mu się ona bardzo podobała.
To, co może przyciągnąć szeroką publiczność to gościnne występy znanych aktorów, ale też najciekawsze jest to, że są to przede wszystkim twórcy znani fanom, o których przeciętny widz raczej nie pamięta, jeśli w ogóle ich kojarzył. Są to Billy Dee Williams (Lando), Carrie Fisher (Leia), Ray Park (Darth Maul), William Shattner (kapitan James Tyberiusz Kirk, Star Trek) czy Kevin Smith (reżyser np. "Sprzedawców" czy "Jay i Cichy Bob kontratakują") i być może w finalnym filmie będzie jeszcze Mark Hamill (Luke Skywalker). Podobnie cieszą inne nawiązania – jak chociażby strażnicy z THX-1138, czy w końcu samo Ranczo Skywalkera. Tyle, że znów kończy się to niestety na tym, że to co dla fana jest niesamowite i obowiązkowe, dla zwykłego widza będzie kompletnie niezrozumiałe, lub bezwartościowe.
Gdybym nie był fanem, do filmu prawdopodobnie bym już nigdy nie wrócił. Tak wrócę, trochę z ciekawości, by zobaczyć, co zmienili, trochę z sentymentu, trochę z obowiązku. Całość jest pozytywna i zawiera masę smaczków, ale nie powala. Z oceną finalną wstrzymam się do wersji ostatecznej, ale na dzień dzisiejszy nie fanom ten film będę odradzał.
Wersja finalna na DVD
Captain Picard is not a gay… He is British.
Mamy rok trzydziestolecia Gwiezdnych Wojen i (a jakże!) nie mogło zabraknąć kilku produkcji filmowych opowiadających o fenomenie dotyczącym fanów Star Wars. Jedne są to czysto dokumentalne produkcje, inne – fabularyzowane. Niektóre z nich są przygotowywane starannie, tak że docelowo mają trafić do kin, inne to są po prostu dokumenty rozpowszechniane w internecie i wśród znajomych.
Jednym z takich filmów, który ma być w zamierzeniu filmem kinowym, jest FanBoys, czyli fabularyzowana opowieść o grupie fanów Gwiezdnych wojen, którzy chcieli skrócić sobie czas oczekiwania na Epizod I. W Haloween 1998 roku postanawiają wyruszyć na wyprawę życia. Usiłują dostać się na Ranczo Skywalkera i wykraść roboczą wersję filmu „The Phantom Menace”.
Podczas Star Wars Celebration Europe uczestnicy panelu na temat FanBoys nie musieli wysłuchiwać tego co ma do powiedzenia reżyser. Wszystkich zgromadzonych na sali Platinium centrum wystawowego ExCeL czekała niespodzianka. Wyświetlono wersję roboczą filmu, którego premiera zapowiadana jest na wiosnę 2008. Wersja, choć robocza, wydawała się kompletna – potrzeba kilku poprawek w montażu, ewentualnie kilku dodatkowych scen, niemniej można już wydać opinię na temat obrazu w reżyserii Kyla Newmana.
What the hell red button does?
Film przedstawia losy piątki przyjaciół: Erica, Linusa, Windowsa, Hutcha i ich koleżanki Zoe. Jedna z pierwszych scen to bal Haloweenowy, gdzie kilku z nich wkracza w strojach szturmowców i Vadera. Tam, usiadłszy wygodnie na kanapie i zerknąwszy na licznik odliczający czas do premiery Epizodu 1 uświadamiają sobie, że ich kolega, Linus może nie dożyć do premiery Mrocznego Widma. Postanawiają zatem ruszyć na Ranczo Skywalkera i wykraść wersję roboczą „The Phantom Menace”. Kiedy już ruszą w drogę zdezelowanym wanem, który jednak „jest szybszy niż na to wygląda”, znajdą się na konwencie fanów Star Treka, spotkają przemiłą lekarkę (w tej roli Carrie Fischer), która na jakiś czas ratuje Linusa, w końcu dotrą na Rancza Skywalkera. Tam ich przygoda się jeszcze nie kończy. Trafią do zsypu (ach ten problem…. Czy ściany zaczną się do siebie zbliżać) stoczą walkę ze strażnikami podobnymi do T-1000 z „Terminatora”. Wreszcie uda im się dotrzeć do biura samego George’a Lucasa, gdzie na komputerze znajduje się robocza wersja filmu „Mroczne Widmo”. Czy obejrzą go? Nie będę zdradzał zakończenia.
Are you kidding? I’m William Shatner i can screw anything.
Teraz najważniejsze pytanie każdej recenzji. Co ja myślę o tym filmie. Uczucia mam bardzo mieszane. Z jednej strony obraz ten jest głupi jak para kaloszy, a z drugiej ma w sobie kilka ciekawych elementów i zabawnych dialogów, z których cała sala, łącznie ze mną, po prostu ryczała ze śmiechu. Najmniej podoba mi się wątek choroby Linusa – wydaje się to dorabianiem sztucznej głębi do komediowego i głupiutkiego filmu. Autorzy najwyraźniej chcieli dodać jakiś wątek dramatyczny, ale cóż… nie udało im się. Szczególnie śmieszne są momenty kiedy dochodzi do sprzeczek, czy wręcz walki między bohaterami a fanami Star Treka – to akurat bardzo dobrze rozwinięty wątek, choć oczywiście pokazuje Trekkies jako debili, ale taki już los „tych złych”. Najbardziej cieszą w filmie pojawiający się Celebrities świata Gwiezdnych wojen – w tym, wspomniana wyżej Carrie Fischer.
Montaż jest niezły, udźwiękowienie dobre, a aktorzy naprawdę nieźle grają – to kolejny ogromny plus filmu. Czy te wszystkie plusy zdołają przeważyć minus jakim jest fakt, że film ten zrobiony został dla geeków star warsowych? Na to pytanie każdy powinien sobie odpowiedzieć sam, kiedy uda mu się obejrzeć dzieło Newmana. Nie sądzę jednak, aby sprowadzono je do Polski i wyświetlono w kinie.
Podsumowując: Film jest niezły, ale niezły tylko dla fanów Gwiezdnych wojen – dla całej reszty będzie niezrozumiały i po prostu głupi. Jeśli miałbym wystawić jakąś ocenę, to przyznałbym 6/10 ale tylko dlatego, że sam jestem fanem.
Piotr Wasiak
Recenzja Rusisa
Film w reżyserii Kylea Newmana opowiada o podróży przez Amerykę grupy fanów Gwiezdnych Wojen, którzy postanawiają wkraść się na ranczo Lucasa, po to aby ich śmiertelnie chory przyjaciel mógł obejrzeć Mroczne Widmo jeszcze przed premierą filmu.
Scenariusz przygotowany pod film komediowy skierowany do fanów Gwiezdnych Wojen spełnił swoje zadanie. Poważniejsza nutka związana z chorobą jednego z fanów dała dobre wytłumaczenie do szaleńczej podróży przez Amerykę, dzięki czemu uniknięto tego, co ostatnio coraz częściej niestety się widzi w kinie. Mianowicie komedii będącej zlepkiem gagów bez żadnego scenariusza. Nie oznacza to bynajmniej, ze gagów w filmie nie było – bo było ich bardzo dużo. Zdecydowana większość z nich była związana jak się można łatwo domyślić z Gwiezdnymi Wojnami i samymi fanami. Film pięknie pokazuje stereotypy związane z fanami Gwiezdnych Wojen. Od maniaków nie widzących świata poza sagą poprzez ludzi, którzy nawet swój samochód będą chcieli upodobnić do Sokoła Milenium a kończąc na nienawiści pomiędzy Star Trekowcami a wielbicielami Gwiezdnych Wojen – wszystko oczywiście prezentowane z przymrużeniem oka.
Ważny element tego filmu to występujący w epizodycznych rola goście. Pojawianie się aktorów takich jak Billy Dee Williams, Ray Park czy Carrie Fisher sprawia, ze film ogląda się z jeszcze większym zaciekawieniem starając się wyłapać kolejne smaczki.
Niestety jeśli by pominąć kwestie związane z fanostwem i Gwiezdnymi Wojnami to film dużo traci. Wiele żartów, insynuacji czy pojawiających się postaci ma bowiem znaczenie tylko dla fana Gwiezdnych Wojen. W związku z tym film jest skierowany raczej do wąskiej grupy osób.
Próbując jeszcze raz spojrzeć na niego z pozycji zwykłego widza a nie fana Gwiezdnych Wojen to jest to niestety tylko kolejna mało ambitna komedia przeznaczona dla amerykańskich nastolatków. Nie znajdzie się w niej jakiegoś głębszego scenariusza, który by zaciekawił. Można obejrzeć film raz, pośmiać się z gagów i zapomnieć.
Zastanawiałem się nad wystawieniem oceny temu filmowi i muszę w tym miejscu wystawić dwie oceny. Jedną z punktu widzenia fana Gwiezdnych Wojen i drugą jako zwykły widz (a przynajmniej postaram się tak to ocenić). Jako fan Gwiezdnych Wojen bawiłem się na tym filmie świetnie (szczególnie, że dane mi było go obejrzeć na Celebration Europe w towarzystwie setek innych fanów) i biorąc pod uwagę wszystkie zawarte w nim smaczki wystawiam 7/10. Jeśli miałbym wczuć się w rolę zwykłego widza, nie będącego fanem Gwiezdnych Wojen i nie znającego fandomu to sądzę, że wystawiłbym 4/10.
Recenzja Lorda Sidiousa
Recenzenci niejednokrotnie miewają tę możliwość, aby z produktem zapoznać się wcześniej, co nie oznacza, że musi być on w wersji finalnej. W przypadku filmu Kyle'a Newmana pt. "Fanboys", tę możliwość mieli, ci którzy udali się na Celebration Europe, gdzie pokazano roboczą wersję filmu. Montaż jest już prawie skończony, choć jak sam reżyser dodał, będą jeszcze dokrętki, reszta jest w różnym stadium. Trudno zatem oceniać film jako całość, tym bardziej, że sam dźwięk, który jeszcze nie jest skończony, pozostawia oględnie mówiąc wiele do życzenia. Owszem są to kwestie techniczne, na których przynajmniej w tym momencie nie warto się koncentrować, bo i tak zostaną zmienione. Tylko zostaje pytanie na czym warto? Skoro wszystko można jeszcze zmienić, poprawić, skoro będą jeszcze dokrętki? Sceny można tak dodawać, jak wycinać, ale fabuła, która jest efektem sześciu lat pracy, nawet zmieniona w szczególe nie bardzo ma jak się zmienić w ogóle. Owszem można zmienić wymowę końcówki, ale to tylko fragmenty, całość zawędrowała już za daleko i na niej postaram się skoncentrować.
Pierwszym i najważniejszym pytaniem jest takie, do kogo skierowany jest ów film. Owszem można rzec, że to komedia, więc dla wszystkich, ale śmiechu tu dużo nie ma. Całe szczęście, że to nie film z głupimi gagami w stylu "Straszny Film", ale nie jest to też kino typowo rozrywkowe, po obejrzeniu którego poprawia się nastrój, a reszta jest nie ważna. Film sprawia wrażenie nakręconego dla dość hermetycznej grupy odbiorców i to jest problem. To niestety powoduje, że całość, choć sprawnie zrobiona, ma niewielkie szanse na olbrzymi komercyjny sukces, to z pewnością nie są komedię tego kalibru, co choćby „Akademia Policyjna”, „Gliniarz z Beverly Hills” czy „1941”. Tamte prezentując różny poziom cały czas starały się bawić czymś widza, „Fanboys” kompletnie sobie nie radzi w tej materii. Drugi jeszcze większy problem, to fani. Film jest robiony pod nich i o nich ewidentnie, do tego stopnia, że ktoś z poza tego środowiska nie będzie w stanie zrozumieć, tak wielu żartów czy gierek słownych, jak i często motywów działania bohaterów. A to na dłuższą metę może być po prostu nie ciekawe. Nie mówiąc już o innych rzeczach, jak choćby stereotypy. O ile takie produkcje jak "The Force among us" starają się stereotypy zwalczać, pokazywać jak różnorodne jest środowisko fanów, o tyle tu mamy w wielu momentach sytuację wręcz odwrotną. O ile może jeszcze sami fani Gwiezdnych Wojen, z racji tego, że są głównymi bohaterami nie są potraktowani źle, o tyle jazda po fanach Star Trek jest już na całego. Tam stereotyp goni stereotyp. I chyba właśnie motyw "Star Trek" pokazuje najlepiej (nam fanom SW), jak można odebrać ten film. Bo oni są przedstawieni jako banda śmiesznych, żeby nie powiedzieć żałosnych kolesi, którzy nie wiedzą jak zareagować na sugestie, że kapitan Picard jest gejem. Dla przeciętnego odbiorcy, to zwykła inwektywa, zadana tylko po to, by znieważyć przeciwnika. Czy zatem reakcja trekkera nie jest aby przesadnie ułagodzona? Zwłaszcza, że za podobną sugestie o Hanie Solo (w filmach i serialach to mimo wszystko Jean-Luc jest większym kobieciarzem), można w filmie oberwać. Tu sedno tkwi w znajomości tematu, nawet nie kanonu, co raczej fandomu. Chodzi o to, że pogłoski o gejostwie Kirka i nie tylko, to w dużej mierze część twórczości fanów. To właśnie homoseksualny związek Kirka i Spocka (a raczej Kirk/Spock), który nigdy nie został pokazany w filmie czy serialu, stał się wręcz wzorcowym przykładem pewnego rodzaju fanficów - tak zwanych "slashy" (właśnie od Kirk/Spock), które opisują homoseksualne miłostki heteroseksualnych bohaterów. Wzbudziło to takie zainteresowanie, że jedna z książek w świecie Star Trek: Następne pokolenie opisuje homoseksualne związki Picarda. Tyle, że tam książki są właściwie poza kanonem (tak jak np. film Star Trek V). Ale to już jest twórczość fanów i jej konsekwencje, poza kanonem, ale wciąż budząca zainteresowanie wśród pewnej grupy fanów, tak podziw, jak odrazę, ale przede wszystkim powoduje niekończące się dyskusję oraz tworząca tak widoczne tutaj stereotypy działań bohaterów. Zagorzały fan Star Trek o czymś takim wie, więc takie sformułowanie go nie obrazi, ale będzie próbował to prostować, bo ma prawo założyć, że ktoś o czymś takim gdzieś usłyszał. I w filmie zachował się tak, jak powinien. Tyle, że przeciętny widz tego nie zauważy, dla niego zachowanie będzie odebrane jako co najmniej komiczne. Inna sprawa, że może nie wiedzieć, kim jest Picard. Jednak dokładnie w ten sam sposób mogą zostać odebrane Gwiezdne Wojny, a to jest coś, czego byśmy nie chcieli. Bo jak zrozumieć kogoś, komu zostało parę miesięcy życia, a dla niego najważniejsze jest obejrzenie "Mrocznego Widma"? Ktoś, kto nie ma pasji, tego nie zrozumie. A tak zupełnie na marginesie to zastanawia mnie jak Picard, który urodził się w La Barre, we Francji może być brytyjczykiem, ale to już szczegół.
Owszem istnieje jeszcze druga strona medalu, również fanowska, ukazująca pewne procesy, jak choćby wyrastanie z sagi, przechodzenie do świata pracy/miłości nieważne jakiego, ale próbę zostawienia tej mitologii, tej zabawy i tego środowiska za sobą. Z tyłu, aby nigdy do tego nie wrócić. Pewnie każdy, kto dłużej siedzi w fandomie mógł zaobserwować jak ludzie się wykruszają, odchodzą. Tu mamy podobną sytuację, jeden z bohaterów, Eric, zaczyna pracę i nie ma już czasu na "głupoty", a może nie chce mieć? Może dochodzi do wniosku, że w pewnym wieku to nie wypada i robi wszystko wbrew sobie? Niszczy część siebie, by dorównać ideałom? Ale jak mawiał Joseph Campbell ideały są nieciekawe, może nie warto się nimi zajmować. Jednak właśnie ta droga, ta rozterka to coś, czego wielu fanów doświadczyło, niekoniecznie na własnej skórze. Pytanie brzmi tylko, czy można zaprzedać część siebie? Ericowi udało się wrócić, ale ilu się nie udaje? Tyle, że jemu było łatwiej, bo dzieje się to na samym początku filmu i nie wraca on tyle z miłości do sagi, co odkrywa ją właśnie dzięki Linusowi, który mając ostatnie miesiące życia jest gotów poświęcić wszystko, byleby tylko ujrzeć „Mroczne Widmo”. To wspaniały opis fanowskiego poświecenia, bez ideologii, z czystej miłości. To właśnie w tym filmie jest najpiękniejsze, ale to już nie jest komedia, która bawi, a taka która raczej coś stara się nauczyć, a to już się nie sprzedaje.
Tu mamy za to pięknie oddane oczekiwanie na prequele, w szczególności "Mroczne Widmo", narastające nadzieje, wyczekiwanie nie wiadomo czego. To niestety w doskonały sposób obrazuje to, że nowa trylogia nie była w stanie sprostać oczekiwaniom, te były zbyt wielkie, ale to już wiemy nie z filmu, a z poza kadru. Reżyser w doskonały sposób unika tematu oceny nowej trylogii. Zresztą jak sam mówił, mu się ona bardzo podobała.
To, co może przyciągnąć szeroką publiczność to gościnne występy znanych aktorów, ale też najciekawsze jest to, że są to przede wszystkim twórcy znani fanom, o których przeciętny widz raczej nie pamięta, jeśli w ogóle ich kojarzył. Są to Billy Dee Williams (Lando), Carrie Fisher (Leia), Ray Park (Darth Maul), William Shattner (kapitan James Tyberiusz Kirk, Star Trek) czy Kevin Smith (reżyser np. "Sprzedawców" czy "Jay i Cichy Bob kontratakują") i być może w finalnym filmie będzie jeszcze Mark Hamill (Luke Skywalker). Podobnie cieszą inne nawiązania – jak chociażby strażnicy z THX-1138, czy w końcu samo Ranczo Skywalkera. Tyle, że znów kończy się to niestety na tym, że to co dla fana jest niesamowite i obowiązkowe, dla zwykłego widza będzie kompletnie niezrozumiałe, lub bezwartościowe.
Gdybym nie był fanem, do filmu prawdopodobnie bym już nigdy nie wrócił. Tak wrócę, trochę z ciekawości, by zobaczyć, co zmienili, trochę z sentymentu, trochę z obowiązku. Całość jest pozytywna i zawiera masę smaczków, ale nie powala. Z oceną finalną wstrzymam się do wersji ostatecznej, ale na dzień dzisiejszy nie fanom ten film będę odradzał.
Wersja finalna na DVD
OCENY UŻYTKOWNIKÓW:
Aby wystawić ocenę musisz się zalogować Wszystkie oceny Średnia: 7,61 Liczba: 18 |
|
sithstarkiller2010-02-08 20:07:35
Film mnie powalił na kolana.
kyloboski2009-09-07 13:12:28
mnie się najbardziej podobał hipernapęd samochodowy i ucieczka przed POLICJĄ . Ogólnie 7/10 pkt
VOJAS2009-08-16 00:50:46
film jest Git ;D
Prezi2009-05-09 17:00:07
Film nie jest zły, taka lekka komedyjka. Ja raczej zaśmiałem się na tym filmie kilka razy, ale film nadrabiał pozytywną atmosferą.
Fajne sceny to:
-Spotkanie z Trekowcami
-Spotkanie Windowsa z Rogue Leader
-Wytatuowany alfons
-Phaser jako przynęta na Trekkies
Wątek z chorobą jednego z bohaterów był zdecydowanie wklejony na siłę, nie wyglądał jakby coś mu dolegało.