TWÓJ KOKPIT
0

Holo z oficjalnej :: Newsy

NEWSY (151) TEKSTY (0)

<< POPRZEDNIA     NASTĘPNA >>

Howard Roffman o swoim powrocie

2012-11-29 17:21:33



Howard Roffman wraca do „Gwiezdnych Wojen”. Pisaliśmy o tym całkiem niedawno. Natomiast Roffman, postanowił zacząć też pisać na oficjalnym blogu, gdzie podzielił się kilkoma swoimi spostrzeżeniami.



Dwadzieścia dwa lata temu, w pokoju śniadaniowym w głównym budynku na ranczu Skywalkera, usiadłem, by zjeść lunch z Georgem Lucasem i Bobem Ingerem. Bob był wówczas szefem ABC, a George namawiał go na kupno nowego serialu telewizyjnego pod tytułem „Kroniki młodego Indiany Jonesa”.
- To będzie serial edukacyjny, Bob. - Pamiętam jak George to powiedział.
- Nikt tego nie będzie oglądał. - Rzuciłem pod nosem.
To oczywiście nie jest najlepszy sposób na sprzedanie serialu. Ale Bob powiedział:
- Mam to gdzieś. Damy temu szansę.
Prawdziwe słowa, Bob Inger wytrzymał z „Młodym Indym” przez dwa sezony, pomimo uznania krytyków i porażki w ratingach oglądalności. Ale w tym procesie wygrał coś jeszcze, zaufanie George’a, które przekuł na relację, a która przyniosła rezultaty w odległej przyszłości.







Dekadę albo jakoś tak wcześniej, poznałem Kathleen Kennedy, przyjaciółkę George’a no i początkującą producentkę. W 1981 przyniosła dwa super tajne projekty Stevena Spielberga do ILM (to były pierwsze produkcje ILMu robione nie na zamówienie Lucasfilmu): „Poltergeista” i scenariusz który miał wówczas kryptonim „A Boy’s Life”, by przypadkiem prawdziwy tytuł – „E.T.” nie rozniósł się zbyt wcześnie. Ona szła jak burza, zaledwie rok wcześniej była pomocniczką Spielberga przy „Poszukiwaczach Zaginionej Arki”, sympatyczna, ale już wtedy trzeba było się z nią liczyć.
Przez następne lata, Kathleen, Bob i ja podążaliśmy innymi drogami, lecz one się przeplatały. Kathleen stała się jedną z najbardziej respektowanych producentek naszych czasów, z sukcesami na koncie takimi jak „Park Jurajski”, „Kolor Purpury”, „Lista Schindlera”, „Ciekawy przypadek Benjamina Burtona” czy „Lincoln”. Bob zaś stał się CEO a w końcu też prezesem the Walt Disney Company i wprowadził w firmie nowe standardy. Ja zaś miałem szczęście, by pracować z Georgem jako szef Licensingu (część Lucasfilmu), przy wprowadzeniu nowych „Gwiezdnych Wojen” na początku lat 90., co skończyło się prequelami i The Clone Wars, a co ostatecznie stało się tym wielopokoleniowym fenomenem jaki znamy dziś. Nasze ścieżki wiele razy się przeplatały, Kathleen niedawno była producentką wykonawczą „Indiany Jonesa i Królestwa Kryształowej Czaszki”, z Bobem zaś spotykałem się przy okazji rozwoju parków Disneya, od Star Wars Weekends, przez Jedi Training Academy aż po nowy, poprawiony Star Tours.

Teraz, George Lucas - ta sama siła która ściągnęła nas po raz pierwszy - ściągnął nas ponownie w głębszy sposób. On i Bob podpisali porozumienie w sprawie sprzedaży Lucasfilmu Disneyowi, a on też ściągnął Kathleen by prowadziła firmę i nadzorowała tworzenie nowych filmów z cyklu „Gwiezdne Wojny”. Kathleen zaś zapytała mnie, czy nie chciałbym przerwać swojej pół emerytury i powrócić do firmy na pełny etat by jej pomóc w zadaniach zarządzania marką Star Wars.
Kiedy Kathleen zapytała mnie czy bym wrócił, potrzebowałem nanosekundy, by powiedzieć tak. Życie w Lucasfilm nagle stało się zdecydowanie bardziej interesujące. Wiedziałem, że jesteśmy w samym środku negocjacji umowy z Disneyem, i wierzyłem, że Disney będzie idealnym domem dla Lucasfilmu, po tym jak George zdecydował się usnąć na bok. Znam Kathleen dobrze i jestem mocno podekscytowany możliwością pracy z nią. Ale przede wszystkim perspektywa bycia zaangażowanym w nową trylogię „Gwiezdnych Wojen”, filmów zrobionych przez nowe pokolenie filmowców, była dla mnie szczególnie radosna.



„Gwiezdne Wojny” to praca mojego życia. Zacząłem swoją karierę w Lucasfilmie w 1980, w tym samym tygodniu w którym miało premierę „Imperium”. Od tego czasu byłem zaangażowany w każdy film Star Wars, pomogłem też kształtować franczyzę przez trzy pokolenia fanów. Autoryzowałem i nadzorowałem tworzenie Expanded Universe. Odpowiadam za wznowienie sprzedaży zabawek Star Wars po 10-letniej przerwie. Sprowadziłem LEGO do stajni „Gwiezdnych Wojen”. Powiedzenie, że jestem pasjonatem „Gwiezdnych Wojen” byłoby ogromnym niedopowiezeniem.
Nie wróciłbym, gdybym nie wierzył, że to co robimy jest słuszne dla „Gwiezdnych Wojen”, no i jeszcze bardziej fundamentalnie, że wierzę ludziom, którym powierzyliśmy los sagi. Wierze w Boba i jego zespół w Disneyu. Wierzę w Kathleen. Wierzę też w George’a i jego firmę. Moja wiara nie jest ślepa. Bazuje na znajomości tych ludzi od dekad, znam ich zdolności, ich osiągnięcia, ich uczciwość, ich oddanie. Dla wielu którzy analizują tę umowę Disneya, jesteśmy bardziej abstrakcyjni niż liczby na których pracują. Ale dla mnie to oś więcej. Moja wiara to wynik moich doświadczeń życiowych, to wszystko wiem ponieważ żyłem i pracowałem z tymi ludźmi, którym przekazano pochodnię, którzy będą teraz odpowiedzialni za utrzymanie płomienia Gwiezdnych Wojen.
Nie musiałem wracać, ale wróciłem. I jestem bardzo podekscytowany przyszłością.


KOMENTARZE (7)

Jason Fry o powstawaniu "The Essential Atlasu"

2012-11-13 22:19:26 Oficjalny blog



W kolejnym odcinku Holo z oficjalnej głównym bohaterem jest Jason Fry. Autor znany głównie z przewodników po różnych aspektach świata Gwiezdnych Wojen opowie nam o jednej z jego najbardziej cenionych książek - The Essential Atlas, napisanej wspólnie z Danem Wallace'em. Jeśli chcecie wiedzieć, co Atlas ma wspólnego z dzieciństwem Jasona, co sprawiło największe trudności przy jej tworzeniu i jak zapewniono jej długowieczność, zapraszamy do lektury.

W sierpniu 2009 książka, o której marzyłem, stała się rzeczywistością.

Ta książka to Star Wars: The Essential Atlas, nad którą pracowałem przez kilka lat z moim przyjacielem i współautorem, Danem Wallace'em. Marzenie było jednak o wiele starsze – szczerze mówiąc, sięgało wczesnych lat 80., kiedy byłem nastolatkiem z obsesją na punkcie Gwiezdnych Wojen.

Wtedy, pewnej nocy, śniłem, że byłem w księgarni i na półce przede mną znalazłem książkę, której pragnąłem od lata 1977 – atlas galaktyki Gwiezdnych Wojen. Miał on masę informacji o tym, jak działała galaktyka oraz piękne, kolorowe mapy, i już po przekartkowaniu mogłem stwierdzić, że spędziłbym całe godziny na wchłanianiu tego wszystkiego.

Obudziłem się i radośnie zmrużyłem skierowane na sufit oczy, planując nadchodzący dzień. Jasne, pomyślałem, była szkoła, sport i praca domowa, ale kiedy będę je miał za sobą, będę mógł wczytać się w swój nowy, kupiony wczoraj atlas, z tymi świetnymi mapami pokazującymi, jak Sokół Millennium dotarł z Tatooine do Alderaana, a potem do...

No nie, dotarło do mnie. Tak naprawdę czegoś takiego nie ma. To tylko sen.

I przez niemal trzy dekady było to prawdą – zanim Dan i ja nie przekonaliśmy Lucasfilmu i Del Reya, aby pozwolili nam przemienić naszą wspólną pasję do geografii Gwiezdnych Wojen w książkę.

The Essential Atlas wykorzystał geografię jako punkt wyjścia do zbadania każdego aspektu odległej galaktyki, od jej demografii, rządu i polityki po taktykę wojskową, komunikację i społeczne wartości. Oczywiście, Dan i ja przyjrzeliśmy się także, jak geografia wpłynęła na historię galaktyki, od wczesnych szlaków eksploracji i kolonizacji do wojen pomiędzy starymi i nowymi imperiami. Daliśmy bliższy wgląd w regiony galaktyki, od kosmopolitycznych Światów Jądra po dzikie i zagadkowe Zewnętrzne Rubieże. Szczegółowo opisaliśmy planety od miejskiego Coruscant po odległe Tund. Nanieśliśmy na mapy bieg tras nadprzestrzennych przez tysiąclecia, wyśledziliśmy początki i upadki mocarstw, a także pomogliśmy stworzyć liczne mapy, ilustrujące wszystko od wydarzeń z filmów po tajemnicze terytoria Huttów i Chissów. Sporządziliśmy mapy sektorów, gęstości zaludnienia oraz inwazji, opisaliśmy starożytne cuda, a nawet napisaliśmy program opery.

The Essential Atlas był na równi olbrzymią pracą i niesamowitą frajdą. Lecz podczas gdy nasza lista zadań się kurczyła, a codziennych zmian w naszym ogromnym manuskrypcie było coraz mniej, dwa z naszych celów uparcie nam umykały.

Pierwszym celem było naniesienie na mapę wszystkich sektorów cywilizowanej galaktyki: 1024 w Republice czasów prequeli plus tych dodanych przez ekspansjonistyczne Imperium. Zmagałem się z tym projektem w końcowych tygodniach pracy nad książką, licząc, że dodam granice sektorów do map regionów stworzonych przez naszego głównego kartografa, Modiego. Samo rozgryzienie granic sektorów w Zewnętrznych Rubieżach pozostawiło mnie jednak wyczerpanego i wstrząśniętego – a wiedziałem, że ten region jest zdecydowanie najłatwiejszy do naniesienia na mapę spośród sześciu głównych rejonów galaktyki. Tak więc z troską o zdrowe zmysły dla wszystkich, to zadanie zostało po cichu porzucone.

Drugi cel? Miało to być sporządzenie spisu wszystkich układów gwiezdnych stworzonych w galaktyce Gwiezdnych Wojen, czy to w filmach, serialu Wojny klonów, książkach, komiksach, grach wideo, grach paragrafowych lub gdziekolwiek indziej. Dan i ja chcieliśmy wymienić każdy układ, umieścić region galaktyki, w którym się znajdował, i podać koordynaty, aby można go było usytuować na głównej mapie galaktyki The Essential Atlasu.

Ten pomysł był niespodzianką dla naszego wiele znoszącego i zwykle niewzruszonego redaktora, Ericha Schoeneweissa. Erich spytał w mailu wręcz ociekającym podejrzliwością, ile układów chciałbym mieć w tym dodatku, a ja odpowiedziałem: „Wszystkie.” Pozornie nadal spokojny, Erich zapytał, ile to jest „wszystkie”, a ja odparłem beztrosko, że to ledwie 4387. Erich, co wielce mu się ceni, ani nie zrezygnował na miejscu, ani nie skontaktował się z nikim, kto miałby zapewnić jego autorom opiekę psychiatryczną. Jeszcze bardziej ceni mu się to, że on i projektant Brad Foltz wymyślili, jak zmieścić te wszystkie układy na jedynie 14 stronach.

Był to spory sukces – lecz z pewnością tymczasowy.

W książkach wspaniałe jest to, że możesz je trzymać w swoich rękach. Są pięknymi przedmiotami same z siebie, mającymi właściwości fizyczne cenione przez bibliofilów: ciężar książki, fakturę papieru, a nawet dźwięk wydawany przez kartkowane strony. (Poza tym się nie psują i nikt nie krzyczy na ciebie, jeśli czytasz je podczas startu czy lądowania.) Wadą książek jest jednak to, że tworzenie tych pięknych, materialnych przedmiotów zabiera wiele czasu. Nie było to niczyją winą, lecz dodatek The Essential Atlasu był statyczny – nie mógł uwzględniać nowych gwiezdnowojennych historii.

StarWars.com jednak mogło. Dzięki uprzejmości ludzi z Lucasfilmu, Dan i ja mogliśmy uczynić z The Essential Atlasu żywe dzieło, uzupełniając dużą, piękną książkę, którą stworzyliśmy, materiałem online, który mógł się zmieniać i nadążać za odległą galaktyką. Naszym pierwszym zadaniem było stworzenie internetowej wersji dodatku, w którym moglibyśmy dodawać nowe układy gwiezdne, wymyślane przez autorów od czasu, kiedy nasz manuskrypt został oddany do produkcji. Naszym kolejnym projektem była praca z Modim nad mapami sektorów Zewnętrznych Rubieży. Oba cele były w końcu w naszym zasięgu.

The Essential Atlas obchodził już swoje trzecie urodziny, a Dan i ja jesteśmy zawsze wdzięczni, kiedy słyszymy od innego gwiezdnowojennego autora lub pokrewnego fana, że stworzyliśmy cenne źródło. I uwierzcie, że kiedy pierwszy epizod sezonu piątego Wojen klonów podał, że Florrum znajduje się w sektorze Sertar, niniejszy autor wykonał spontaniczny taniec wokół swojego pokoju.

Dan i ja pracujemy jednak także nad tym, aby The Essential Atlas pozostał żywą książką. Internetowy dodatek wciąż się powiększa: dodaliśmy nowe układy z Wojen klonów, książek, gier i komiksów, jak również starsze systemy, których pominięcie dostrzegli uważni czytelnicy. Region po regionie, pracujemy też z Modim nad nanoszeniem na mapy tych sektorów, przesuwając się powoli, lecz wciąż naprzód ku sercu galaktyki.

Najnowszą wersję dodatku znajdziecie w sieci – dotarliśmy teraz do 4934 układów gwiezdnych. Znajdziecie też nową mapę sektorów Rejonu Ekspansji - to znaczy, że mamy już mapy trzech regionów, pozostały cztery. Na stronie The Essential Atlasu znajdziecie zaś więcej map, projektów i dyskusji.

Nie jestem wam w stanie powiedzieć, które urodziny naszej książki będziemy świętowali, gdy ogłosimy, że nanieśliśmy na mapy sektory Światów Jądra i Głębokiego Jądra. Na pewno nie mogę też przewidzieć liczby układów gwiezdnych, jaką zawrze internetowy dodatek. Będziemy jednak pracować dalej i w końcu to osiągniemy. Tymczasem, kiedy jakieś opętane przez Gwiezdne Wojny dziecko będzie chciało dowiedzieć się, jak dolecieć z Tatooine na Alderaana, znajdzie naszą odpowiedź, zarówno w księgarniach, jak w sieci. I ta odpowiedź ciągle tam będzie, kiedy się obudzi.


Temat na forum
KOMENTARZE (5)

J.W. Rinzler o sztuce wywiadu i grzebaniu w pudłach

2012-11-13 16:51:49 oficjalny blog



W kolejnym „Holo z oficjalnej” wracamy do głównego nurtu wpisów Jonathana W. Rinzlera, czyli historii związanych z powstawaniem „Making of Star Wars: Return of the Jedi”. Jak zwykle Rinzler najwięcej czasu spędza nie na pisaniu, a na poszukiwaniach i rozmowach z ludźmi i o tym właśnie pisze tym razem.


Reżyser Richard Marquand, Harrison Ford i Richard Edlund (efekty specjalne)

Pisząc te książki o tworzeniu „Gwiezdnych Wojen”, stałem się mniej lub bardziej biegły w przeprowadzaniu wywiadów z ludźmi, z aktorami, szefami departamentów, producentami, reżyserami, rzemieślnikami, nadzorującymi efekty specjalne i tak dalej. Miałem kilka osób, które nie chciały nic powiedzieć, jakby bały się, że kogoś urażą, albo zdradzą jakiś sekret. Rozmawiałem też z innymi, którym musiałem zadać tylko jedno pytanie, a potem mogłem spokojnie słuchać ich strumienia świadomości. Nauczyłem się dzięki temu dwóch rzeczy. Nie musisz mieć mnóstwa pytań, by wypełnić umówiony na spotkanie czas, a po drugie ważne jest by podążać za rozmową, bez względu na to, czego twoje pytania miałyby dotyczyć. Jeśli Carrie Fisher mówi coś interesującego, ale nie pasuje mi to do opowieści, lub czytałem to już w jednym z wielu opublikowanych wywiadów, nie można jej przerwać i przejść do następnego pytania. Prosta zasada jest taka, by dojść do przyczyny, dla której oni o tym mówią. To pomaga płynności rozmowy, a to czasem prowadzi do wywiadowego odpowiednika El Dorado, emocjonalnych momentów lub dotychczas nie znanych incydentów.

Nie chcesz też zadawać zbyt wielu pytań, by nie zanudzić osoby z którą rozmawiasz, ani by nie skończył ci się za szybko czas. Dobra osoba przeprowadzająca wywiad wyczuje jak się sprawy mają i odpowiednio dobierze pytania. W tych archiwalnych projektach jak „Making of Jedi”, wciąż wolę wywiady robione wtedy, gdy kręcono filmy. Pod przymusem ludzie są bardziej szczerzy, to taka ogólna uwaga. Ale przyznam, że dla mnie ten najważniejszy moment badań nastąpił jakiś rok temu. Szperałem w pudłach na Ranczu Skywalkera w magazynie badań, i nadziałem się na jedno proste pudełko, w którym znajdowały się setka stron wywiadu zrobionego z Richardem Marquandem. Po przeczytaniu go i małym dochodzeniu, ustaliłem, że pochodził z listopada 1982, czyli kilka miesięcy po głównych zdjęciach.

John Philip Peecher, który napisał pierwszy „Making of Jedi”, z tego co wiem i mogę powiedzieć, zrobił tylko dwa, bardzo długie wywiady, jeden z reżyserem Richardem Marquandem, a drugi z producentem Howardem Kazanjianem. Ale kiedy rozpocząłem moje poszukiwania, nie byłem świadom istnienia tych wywiadów. Tylko dzięki szperaniu, sprawdzaniu wszystkich dziwnych papierzysk, udało mi się wydobyć dokumenty na światło dzienne i użyć je w tej książce. Na szczęście dla nas wszystkich, bo tylko niewielka część tych wywiadów trafiła do pierwszej książki.

Tu mam fragment wypowiedzi Marquanda, w którym mówi o swoim pierwszym spotkaniu z Georgem Lucasem. „To co lubiłem w Gwiezdnych Wojnach to to, że były całkowicie wiarygodne, a przy tym absolutnie mityczne. Zupełne przeciwieństwo science fiction, gdzie zawsze znajdzie się jakąś dziurę. Ponadto uwielbiałem sposób, w jaki opowiedziano tę historię. Kochałem sposób w jaki George opowiadał historię jako reżyser. I gdyby mi się to nie podobało, pewnie nie powiedziałbym mu, że mi się to nie podobało, ale z pewnością nie powiedziałbym też, że mi się podobało. A tak właśnie zrobiłem.”

Więc bardzo dziękuję temu komuś, kto schował te wywiady do pudełka prawie 30 lat temu. Przynajmniej nie wylądowały w śmietniku.




Producent Howard Kazanjian, Marquand, George Lucas, i projektant kostiumów Nilo Rodis-Jamero

KOMENTARZE (4)

Leland Chee o chronologii "The Clone Wars" #5

2012-11-10 11:09:19 Oficjalny blog



Nadszedł czas na kolejne notatki Lelanda Chee na temat chronologii i kanonu w "The Clone Wars". Jeśli chcecie sobie przypomnieć pełny spis kolejności odcinków, wystarczy, że klikniecie w link zawierający tę listę.

Ludzie lemury! Niebiescy ludzie! Wirus doktora Vindiego!

"Jedi Crash" (S113) - Gdy Anakin zostaje ciężko ranny w bitwie, generał Aayla Secura musi nauczyć Ahsokę filozofii Jedi dotyczącej nie tworzenia więzi z innymi.

"Defenders of Peace" (S114) - Podczas gdy Jedi walczą z nową bronią Separatystów, pacyfistyczni Lurmeni muszą zadecydować czy poddać się gnębiącym ich Konfederatom, czy też stanąć do boju u boku Anakina, Ahsoki i generał Secury.

Ta duologia przedstawia Maridun, kolonię Lurmenów, ludzi-lemurów. Prace koncepcyjne dotyczące tej rasy powstały na potrzeby "Zemsty Sithów", ale to jest ich pierwsze wystąpienie na ekranie; tu też po raz pierwszy są wymieniani z nazwy. Fani Expanded Universe mogą rozpoznać Maridun jako ojczyznę Amaninów. Aayla Secura, która debiutuje również w tym odcinku, jest pierwszą postacią z EU, która została przeniesiona na duży ekran. Komandor Bly, który służy pod jej rozkazami aż do "Zemsty Sithów", podobnie pojawia się tu po raz pierwszy. Zgodnie z kolejnością wyświetlania odcinków, droidy taktyczne debiutują tutaj, ale chronologicznie istnieją od samego początku. Defoliator wraca w sezonie czwartym.

"Trespass" (S115) - Podczas badania przyczyn zniknięcia służb ochrony na odległym, zamrożonym świecie, Anakin i Obi-Wan trafiają w sam środek rosnącego konfliktu.

Tutaj debiutują w serialu niebieskoskórzy Pantoranie, którzy z kolei pojawili się po raz pierwszy w "Zemście Sithów"; w małych rólkach grali ich George Lucas i jego córka Katie. Pani senator Riyo Chuchi pojawia się co raz w TCW. Talzowie to rasa pojawiająca się w tle kantyny w "Nowej nadziei", a dosiadane przez nich narglatche pochodzą z konceptów do "Mrocznego widma". Zwierzęta te powrócą w sezonie piątym. Przewodniczącego Chi Cho zastąpi ktoś inny.

"Blue Shadow Virus" (S117) - Padmé i Jar Jar zostają schwytani podczas poszukiwań tajnego laboratorium Separatystów. Rozwścieczony Anakin, wraz z Ahsoką i Obi-Wanem, próbuje uratować przyjaciół i powstrzymać rozprzestrzenianie się śmiercionośnego wirusa.

To pierwsza z dwóch części aktu opowiadającego o broni biologicznej tworzonej przez Separatystów w sekretnej placówce na Naboo. Obecna królowa planety, Neyutnee, wkracza w obrotowe drzwi monarchiń, które objęły władze po Amidali, wśród których są Jamilia z "Ataku klonów" i Apailana z "Zemsty Sithów". Nawet do czasu sezonu piątego, Separatyści nie wynaleźli sposobu na poradzenie sobie z robolobotomią - taktyką zbierania danych z odciętej głowy droida.



Zapraszamy do dyskusji na forum.
KOMENTARZE (4)

Kulisy projektowania "Angry Birds Star Wars"

2012-11-07 15:13:21 Oficjalny blog



Premiera Angry Birds Star Wars już jutro, wcześniej jednak dyrektor artystyczny projektu, Toni Kysenius, postanowił na łamach The Official Star Wars Blog przybliżyć nam niektóre szczegóły pracy nad stroną wizualną gry. W szczególności zaś poruszył tematy X-wingów, droidów i... Yody.

Nazywam się Toni i prowadzę podwójne życie. Moi przyjaciele znają mnie jako superfana Gwiezdnych Wojen; moi koledzy z kwatery głównej Rovio znają mnie jako dyrektora artystycznego Angry Birds Star Wars.

Znaczy to tyle, że mój debiut na blogu Star Wars jest dla mnie czymś naprawdę, naprawdę ważnym.

Chcę wam opowiedzieć o niektórych decyzjach, wiążących się z nadzorowaniem strony artystycznej naszej nowej gry, a także pozostawić wam mały bonus, który znajdziecie w Angry Birds Star Wars po premierze 8 listopada.



Rozpoznajecie scenę powyżej? To Luke Skywalker i jego rozbity X-wing na Trzęsawisku Wężosmoków na Dagobah. O tym właśnie chcę opowiedzieć.

Kiedy łączyliśmy światy Angry Birds i Gwiezdnych Wojen, naszym głównym celem od początku było zaczerpnięcie kultowych elementów z obu światów i nadanie im odpowiedniej formy. Wiedzieliśmy, że oba światy bardzo się różnią, lecz było jasne, że oba mają charakterystyczny wygląd i klimat.

Jak więc możemy połączyć te dwa światy? Cóż, pod względem koncepcji jest to całkiem prosta część. Bronią Angry Birds jest proca, tak więc powinna być w jakiś sposób widoczna w rebelianckich myśliwcach. W tym projekcie X-winga skrzydła zostały zastąpione horyzontalną procą z promieniem energii łączącym oba końce.

Jeśli się bliżej przyjrzeć, można dostrzec małego, jajowatego R2-D2, usadowionego wygodnie u góry X-winga. W tym świecie wszystkie droidy są jajami, i jest to jeden z głównych stałych elementów, które utrzymaliśmy pomiędzy światami Angry Birds i Gwiezdnych Wojen. Świnie są złoczyńcami w naszych grach Angry Birds, znanymi z polowania na jaja, których ptaki tak zaciekle bronią. W Epizodzie IV mamy to samo: Imperium chce tych droidów. Utrzymanie tego akcentu w projekcie było naszą świadomą decyzją.

Ten kierunek można zauważyć także w naszych pojazdach – X-wing zaraz za kokpitem ma złote gniazdo, w które wpasowuje się jajo-R2.

Zachowaliśmy całkowicie rozpoznawalną sylwetkę X-winga i być może trzeba będzie na nią spojrzeć dwukrotnie, zanim zauważy się wszystkie różnice z oryginalną wersją. Tak samo jest z naszymi pozostałymi pojazdami, gdzie ta sama, konsekwentna logika określa, jak spajamy te dwa światy.

Zanim skończę, nie możemy zapomnieć o Yodzie. Właściwie jest to pierwsza ukazana ilustracja, jaka go przedstawia, i tak, jestem świadomy, że pokazuje ona jedynie tył jego głowy.

Yoda pierwotnie miał nawiązywać do jednego z niebieskich ptaków. Bądź co bądź są one ulubieńcami fanów i mają podobny rozmiar, co ten mały, sędziwy Jedi. Po kilku zmianach zdecydowaliśmy się jednak stworzyć coś nieco bardziej oryginalnego. To znaczy, Yoda jest jednym z największych i najbardziej kultowych postaci filmowych wszech czasów – musieliśmy go uczynić wyjątkowym i zdecydowaliśmy się nadać mu starszy, mądro-sowi wygląd.

Teraz zaś, kiedy w końcu wprowadzamy Yodę do akcji, mamy dla niego w zanadrzu coś równie specjalnego! Zaczekać tylko musicie.


Temat na forum
KOMENTARZE (6)

Kulisy powstawania „Star Wars Storyboards: The Prequels”

2012-11-05 18:00:13 oficjalny blog



O „Star Wars Storyboards: The Prequels” już wspominaliśmy przy okazji zbiorczych wieści książkowych. Jednak najważniejsze pytanie jakie możemy sobie zadać to jakim cudem taka książka powstaje o prequelach, gdzie podstawą była animatyka. To właśnie wyjaśnia autor tej pozycji, Jonathan W. Rinzler.


Concept Board stworzony przez Eda Natividada ukazający atak Jedi na Theed w Epizodzie I.

Jeden z szefów departamentów poprawił mnie kiedyś, że do prequeli „Gwiezdnych Wojen” nie robiliśmy żadnych scenopisów (storyboardów). To co on/ona miał na myśli, to tradycyjne scenopisy, które zostały zastąpione przez animatykę w połowie lat 90., przynajmniej w Lucasfilmie. Więc nie było żadnych scenopisów w stylu tych tworzonych przez Joe Johnstona w ILM. Zamiast tego animatyczna grafika komputerowa służyła w Industrial Light and Magic jako podstawa do fotorealistycznych ujęć. Przy oryginalnej trylogii, scenopisy stanowiły wskazówkę dla osób filmujących modele, miniatury, plany czy obrazy. Scenopisy wskazywały też elementy potrzebne w każdym ujęciu, które potem nakładano już ze sobą optycznie, z wyjątkiem może kilku ujęć. Ten typ scenopisów odszedł w niepamięć w czasach Epizodu I. Ale nasza niedawno ogłoszona książka „Star Wars Storyboards: The Prequels” potwierdza jasno i wyraźnie, że scenopisy tworzono także na potrzeby prequeli. (Album jest przygotowywany na wiosnę 2013 i zostanie wydany przez Abrams).


Tradycyjny scenopis postprodukcyjny Johnstona, ukazujący podstawową akcję i zawierający listę elementów, które trzeba stworzyć w ujęciu w tym wypadku do „Powrotu Jedi”. Czasem dołączana jest liczba klatek bądź jeszcze inna informacja.

Prawdę mówiąc, gdy wspomniałem ten komentarz o „brak uscenopisów” artyście pracującemu nad prequelami, Ianowi McCaigowi, on wykrzyknął:
- Co? Narysowaliśmy cały film!
Mówił o Epizodzie I. W sumie miał do powiedzenia w tej sprawie jeszcze więcej, skoro napisał słowo wstępne do tej książki. Wszystkie trzy prequele wygenerowały coś, co nazwałbym raczej concept boradami. Benton Jew, McCaig, Terryl Whitlatch, Jay Shuster, Ed Natividad, Warren Drummond, Derek Thompson i wielu innych, tworzących setki scen, wyglądających jak komiksowe sekwencje, narysowane pomysły na historię ale i żarty czy innych rzeczy powstałych na spotkaniach preprodukcyjnych z Georgem Lucasem, które miały miejsce co piątek. Te scenopisy są niesamowite. Spędziłem kilka tygodni oglądając je w archiwach, wybierając najciekawsze sekwencje do tej książki. Większość z nich nigdy wcześniej nie skanowano, zwłaszcza tych z Epizodu I, stanowiących lwią cześć. Kiedy zobaczycie te scenopisy, łatwo zrozumiecie dlaczego wówczas uważano Jar Jara za postać przełomową, miał być śmieszny i wyrazisty, takie trochę cofnięcie się w rozwoju animowanych postaci do poziomu Kaczora Donalda (naprawdę przypomina mi trochę na tych scenopisach coś z genialnych postaci Disneya autorstwa Carla Barksy). Jest elastyczny. (A te nowe skany oznaczają, że reprodukcje w książce będą bardzo, bardzo dobre). Część z tych scenopisów przewiduje bardzo blisko końcowe ujęcie. Niektóre ukazują fantastyczne sceny, których nigdy nie nakręcono, choćby atak dwóch Jedi na Theed, który powstawał jeszcze przed bitwą w hangarze w Epizodzie I. Federacja Handlowa na innych scenopisach uciska cywilną ludność Theed. Pojedynek Obi i Fetta z Epizodu II planowano na pierwszą bitwę Wojen Klonów, a klimatyczny pojedynek z Epizodu III świetnie rozrysował Thompson (a tylko kilka scen widzieliśmy).

Stary dobry Joe Johnston, oczywiście powinniśmy o nim pamiętać, zrobił wyśmienitą robotę przy koncepcyjnych scenopisach do oryginalnej trylogii (pomagali mu Nilo Rodis-Jamero i George Jenson), podobnie jak przy scenach posprodukcyjnych. A co do pisania „Making of Jedi”, niedawno skończyłem książkę i bardzo bolesne było że nie mogłem dołączyć więcej jego prac. Więc kilka załączyłem właśnie tu. Jedna z nich pojawi się w tej zapowiedzianej książce o scenopisach.




Concept board autorstwa Johnstona ukazujący Ewoki w bitwie. Pomysł nie został wykorzystany w finalnym filmie.


KOMENTARZE (1)

Disney+Star Wars - komentarz Steve`a Sansweeta

2012-10-31 20:40:01 Blog oficjalnej



W wyniku szokującej informacji, która przełamała internet na pół, fani i analitycy gorączkowo głowią się: co to znaczy dla Gwiezdnych Wojen, George'a Lucasa, masowej rozrywki i kolejnych pokoleń. Na szczęście ekipa powiązana z Lucasfilm wiedziała przejęciu Disneya trochę wcześniej, więc zdołali przygotować swoje komentarze. Taki komentarz popełnili już J. W. Rinzler i Pablo Hidalgo. Poniżej zaś prezentujemy komentarz Steve'a Sansweeta, wielkiego kolekcjonera, organizatora kilku konwentów Celebration, prywatnie przyjaciela polskich fanów Star Wars.

Dzisiejsze dubeltowe ogłoszenie - The Walt Disney Co. Kupuje Lucasfilm i będzie więcej filmów Star Wars – sprawiło, że szczypałem się od rana, ale jednak nie jest to sen. Dla mnie, jak i dla niezliczonych milionów fanów Star Wars na całym świecie, ten grom z nieba nie mógłby okazać się lepszą wiadomością. Pozwólcie, że wyjaśnię.

Często z przyjaciółmi zastanawialiśmy się od wielu lat: jaka jest przyszłość Star Wars? A może dokładniej: czy jest jakaś przyszłość Star Wars? Pamiętamy mroczne lata po 1986 roku, gdy niektórzy deklarowali, że Gwiezdne Wojny są martwe. Jednak pamiętam też swój wywiad z szefem Lucas Licensing Howardem Roffmanem, gdy pracowałem nad swoją książką SW. „My tylko bierzemy oddech, Steve” - powiedział wtedy. „Kiedy publiczność będzie gotowa na więcej Star Wars, więcej Star Wars będzie gotowa dla nich”.

Był rok 1991 i pierwsza nowa książka Star Wars od ośmiu lat, Dziedzic Imperium Tima Zahna, nieoczekiwanie wskoczyła na pierwsze miejsce listy bestsellerów New York Timesa. Kilka lat później ponownie pojawiły się różne produkty z SW, potem wielki sukces Edycji Specjalnych, wreszcie prequele. To były dobrze czasy. Potem w 2008 roku mieliśmy start znakomitego serialu Star Wars: The Clone Wars. Ale moi przyjaciele wciąż się przejmowali.

Z mojej perspektywy, pracując jako reporter i redaktor w Wall Street Journal przez 26 lat, przez spory czas opisując Hollywood, miałem świadomość długości życia wspaniałych studiów filmowych, które nie potrafiły przetrwać utraty kreatywnego geniusza, który je tworzył. Co więcej, The Walt Disney Company było jednym z takich przypadków. Kiedy Walt zmarł w 1966 roku, firma wydawała się tracić pewność siebie. W 1984 roku zwalczono korporacyjne spekulacje dążące do podzielenia kompanii. Od tamtego czasu firma przeszła dwa wyraźne ery odnowienia, najpierw pod przewodnictwem Michaela Eisnera, a od 2005 roku kierowany przez Boba Igera, dając Disneyowi przewodnictwo jako jedna z najbardziej ukochanych firm Ameryki.

George Lucas miał od dawna relacje z Disneyem. Kiedy miał 11 lat odbył swoją pierwszą w życiu samolotową wycieczkę, żeby stanąć w kolejce gdy Disneyland został otwarty dla publiczności. Pracował blisko z twórcami Disneya i ILM przy opracowywaniu Star Tours i atrakcji Indiany Jonesa w kilku parkach Disneya, od dawna miał pomysły na inne przygody w parkach, Star Wars Weekends są wielkim sukcesem od ponad dekady.

Jednak po prequelach, George wiedział dobrze, że jego czas robienia filmów Star Wars się skończył. Nie podejrzewałem jednak, że po kryjomu i bardzo cicho, George zaczął wymyślać fabuły do przynajmniej trzech nowych filmów dziejących się jakiś czas po Epizodzie VI: Powrót Jedi. Myślę, że to dlatego, że George czerpał tak dużo radości z opracowywania nowych pomysłów do serialu The Clone Wars. Musiał po prostu znaleźć odpowiednią osobę i odpowiednie warunki, żeby przenieść dziedzictwo Star Wars.

Odnalazł taką osobę, była nią Kathleen Kennedy, długoletnią przyjaciółkę, wybitnego producenta, znakomitą twórczynię filmów, naznaczył ją, jako jego następczyni.

Kiedy Kathleen pojawiła się na serii firmowych spotkań w zeszłym miesiącu, dała jasno do zrozumienia, że zaakceptowała ofertę George'a na przejęcie Lucasfilm, żeby tworzyć filmy, była podekscytowana możliwością pracowania z nowym pokoleniem scenarzystów i reżyserów. Dała też pewne sugestie, że pomoże przywrócić Gwiezdne Wojny na duże ekrany. Czyli pierwsza część problemu George'a została rozwiązana.

Kiedy George zaczął mówić o swoim odejściu na emeryturę, kilka lat temu, wielu z nas zaczęło się obawiać. Czuliśmy, że potrzeba jeszcze kilku filmów Star Wars, żeby zapewnić przetrwanie tej marki; twórczość z Expanded Universe, zabawki, nawet wspaniałe seriale telewizyjne nie wystarczyły. Przynajmniej mojej wyobraźni, najlepszym wynikiem dla Lucasfilm było wykupienie przez Disneya. To są dwie firmy, które rodzinną rozrywkę mają w swoim DNA, uzupełniają się nawzajem. Co więcej kiedy Star Wars miały swoją premierę w 1977 roku, wielu recenzentów powiedziało, że to takiego rodzaju film, jaki Disney powinien robić.

Jednak Disney to wielka korporacja, czy Lucasfilm i Star Wars nie zostaną przez nią połknięte? Dowody temu zaprzeczają. Spójrzcie na przejęcie Pixara, oraz później Marvela. Choć Disney zintegrował z nimi część swoich funkcji, oba oddziały otrzymały tego rodzaju kreatywną niezależność, która pozwoliła im się rozrastać i kontynuować wielkie sukcesy, które na początku zainteresowały Disneya. The Avengers, na przykład, stworzony po tym jak Disney przejął Marvela. Film stał się jednym z największych filmów w historii, a marka jest silna ja nigdy dotąd.

Pomimo tego, że marzyłem o takim połączeniu się tytanów, wciąż byłem w szoku gdy usłyszałem wiadomość – z pewnością w przyjemnym szoku. Chociaż szczegóły dopiero będą rozwikłane w przeciągu miesięcy i lat, więc wiele konkretnych pytań pozostaje bez odpowiedzi, ale jest tak dużo rzeczy, które obie strony mogą nawzajem dać, że możliwości stają się nieskończone. Oprócz Gwiezdnych Wojen na dużym ekranie, nowe seriale telewizyjne, bardziej aktywna obecność w sieci, to kolejne znakomite możliwości. Być może pewnego dnia dawne marzenie o olbrzymim parku Star War Landzie stanie się rzeczywistością. Albo w skromniejszych marzeniach, żeby Weekendy Star Wars odbywały się we wszystkich parkach Disneya, nie tylko w Walt Disney World.

Disney pokazał w swoich ostatnich udanych inicjatywach, jak fanklub D23, czasopismo i konwenty, że docenia wysoko fanów. Czułem się doceniony gdy główni przedstawiciele D23 przyszli do mnie z zapytaniem jak dotąd Lucasfilm zajmowało się i opiekowało fanami.

Dlatego dzisiaj świętuję. I czuję się bardzo podobnie jak 11-letni George Lucas musiał się czuć stoją w kolejce w 1955 roku, czekając na otwarcie bram, żeby zobaczyć jak kolejna legenda zmienia fantazję w rzeczywistość.



Temat na forum o przyszłości Lucasfilm
Temat na forum o Epizodzie VII
KOMENTARZE (10)

Pablo Hidalgo o sprzedaży Lucasfilmu

2012-10-31 10:39:18 Starwars.com



Podobnie jak cały fandom, także Pablo Hidalgo jest bardzo podekscytowany wieściami o kupnie Lucasfilmu przez Disneya. Oto co ma do powiedzenia na blogu na oficjalnej stronie:

Dla fanów SW dzisiejsze wspaniałe wiadomości są wstrząsem. Widok nowych filmów wzbudza wiele pytań i wątpliwości kiedy umysł usiłuje ogarnąć i przyswoić sobie implikacje tego wydarzenia. Jednak dla mnie nie nowe filmy są ważne. Ważne jest pytanie: "Gdzie byłeś jak o tym usłyszałeś?". Chociaż jest pokusa, żeby pospekulować co się dalej stanie, należy pamiętać także o teraźniejszości, jak mówił Qui-Gon w Epizodzie I.

Moi drodzy fani Star Wars z dawnych czasów. Sięgnijcie do swojej kolekcji i odkurzcie magazyn "Lucasfilm Fan Club" nr 10, z zimy 1990 r. Poczekam chwilę, aż nacieszycie się okładką z "Indiany Jonesa i Ostatniej Krucjaty". Dobrze, teraz otwórzcie magazyn i spójrzcie na stronę 1. Znajduje się tam wielki nagłówek "Moc powróci w latach 90-tych!!"



Opuszczę niestardowe wykonanie napisu "lata 90-te", i podwójny wykrzynik - rzeczy, których nie lubię jako edytor - bo przypominam sobie moje podniecenie, kiedy miałem 15 lat i przeczytałem tą wiadomość. To była "przedpotopowa" era w fandomie, gdzie oficjalnych aktualizacji można się było spodziewać raz na 3 miesiące, a nie miałem jeszcze znajomych fanów, z którymi mógłbym się podzielić tą nowiną. Wspomnienie o tym wielkim nagłówku nie zatrze się w mojej pamięci. Dzisiaj wszystko dzieje się tak szybko... ale zatrzymałem sobie tamte notatki.

Dzisiejsza wiadomość o powstaniu nowych filmów jest kulminacją innych wielkich zmian w Lucasfilmie. Był 1 czerwca, kiedy gruchnęła wieść, że Kathleen Kennedy będzie współszefowała Lucasfilm. Tego ranka znajdowałem się w Lucasfilm Animation, oglądając prace nad kolejnymi odcinkami The Clone Wars i Detours. Meagan Finnerty wywołała mnie stamtąd, bo stało się coś WIELKIEGo i ludzie ze starwars.com chcieli żebym napisał szybkiego posta. To nie zdarzało się odkąd przestałem być członkiem społeczności online. Szybki post? Co takiego musiało się wydarzyć, że musiałem go napisać?

To była pierwsza z nowości. Spotkałem Kathleen przelotnie podczas kręcenia "Indiany Jonesa i Królestwa Kryształowej Czaszki" i podziwiałem jej pracę. Przeglądając jej filmografię, którą należało podać w pisanym przeze mnie poście, widziałem, że wyprodukowała wiele wspaniałych filmów. Na czele Lucasfilmu miała stanąć prawdziwa miłośniczka filmów. Nietrudno było się domyślić co to znaczy - więcej filmów tworzonych przez Lucasfilm. Ale kto by się spodziewał, że będą to filmy Star Wars?

29 czerwca 2012 r. dowiedziałem się o co chodzi. Zostałem wezwany na spotkanie żeby przedyskutować parę rzeczy przy kolejnych aktualizacjach dla Lucasfilm. Abym lepiej mógł się rozeznać, co przyniesie przyszłość, mój szef powiedział, cytuję: "robimy siódmy, ósmy i dziewiąty". Nie powiedział: "epizody Star Wars". Nie musiał. Te liczby musiały mieć jakieś znaczenie.

Musiałem usiąść. Podejrzewam, że przekazał mi te wieści dokładnie w taki sposób, żeby ocenić moją reakcję. Powiedziałem wtedy coś co nie nadaje się do druku.

Wyciągnąłem z kieszeni mający 160 stron notatnik. To będzie mój Święty Dziennik przyszłości Star Wars. Szybko zapisałem sobie wszystko co do tej pory się zdarzyło. Miałem to szczęście, że obserwowałem powstawanie Epizodu III od 2003 do 2005 r. Wtedy moim zadaniem było opisanie w internecie historii powstawania tego filmu. Niestety te posty zaginęły gdzieś w otchłaniach internetu, ale pozostały mi notatki. Chociaż nie wiem jaka będzie moja rola w przyszłości Star Wars, chciałem zatrzymać te notatki, bo ludzie oczekują ode mnie, że będę wiedział co i kiedy się zdarzyło.

Spotkałem się z niektórymi współpracownikami Kathleen Kennedy, którzy pracowali w Lucasfilmie. Przedstawiłem im się i zaproponowałem swoje usługi, gdyż posiadam wiedzę na temat sagi i znam historię Star Wars. Miałem to szczęście, że byłem znany jako jeden z tych gości, którzy znają na wylot Gwiezdne Wojny. Kiedy George Lucas tworzył projekty pod przyszłe filmy, dostawałem prośby z jego biura o wyszukanie czegoś i pomagałem przygotowywać dokumenty, podręczniki i przewodniki po pisaniu scenariuszy dla przyszłych filmowców mających zamiar kręcić kolejne epizody, kimkolwiek by nie byli.

Kilka dni temu przeżyłem kolejne zaskoczenie kiedy dowiedziałem się, że Disney Company przejmie Lucasfilm. Moja pierwsza myśl powędrowała do wspomnianego na wstępie artykułu i tych kilku skąpych zdań wspominających, że powstaną nowe filmy. Kiedy 20 lat temu George mówił o przyszłości Star Wars, znajdował się w Walt Disney World. To było przeznaczenie. Wola Mocy.

Na razie nie mam dużo szczegółów, ale mogę pospekulować. W tym fani Star Wars są najlepsi. Jestem jednak podekscytowany, że coś się dzieje i że SW powracają na duży ekran, gdzie jest ich miejsce.



Temat na forum o przyszłości Lucasfilm
Temat na forum o Epizodzie VII
KOMENTARZE (4)

Długie i powolne kształtowanie się Epizodów VII, VIII i IX

2012-10-30 22:40:37



Informacja o nowej trylogii i sprzedaży Lucasfilmu do Disneya (więcej) zaskoczyła wielu z nas. Oficjalna (i jej część blogowa) jednak przygotowała się na tą okazję. Jonathan W. Rinzler nawet postanowił opisać jak przez lata wyglądała sprawa trzeciej trylogii.

Od dawna spekulowana trzecia trylogia „Gwiezdnych Wojen” była pytaniem, które dręczyło fanów od dekad, a nawet kilku numerologów pracowało nad tą tajemnicą. Ciągle zmieniające się uczucia George’a Lucasa do przyszłych trylogii „Gwiezdnych Wojen” sprawiały, że cała ta sprawa ciągle była pod znakiem zapytania. Pamiętając wszystkie problemy z powstawaniem „Gwiezdnych wojen” w 1977, nic dziwnego, że pomysły Lucasa zmieniały się jak w kalejdoskopie. Kiedy podejmuje się tak wielkie wyzwanie i stara się je skończyć, zrozumiałe jest, że wizje przyszłości są zazwyczaj mgliste. Ale dziś, 30 października 2012, Epizody VII, VIII i IX zostały ogłoszone, więc niebawem będą prawdziwe i namacalne, ale pamiętajmy, że one istniały gdzieś w pajęczynie niedomówień prawie 40 lat! 29 grudnia 1975, podczas rozmowy z Alanem Deanem Fosterem o adaptacji powieściowej „Gwiezdnych wojen” Lucas wspomniał o trylogii prequeli, tak samo jak o tym ,co potem stało się Epizodem V i VI: Chcę by Luke pocałował księżniczkę w drugiej książce. W trzeciej książce, chcę historie która będzie jak opera mydlana rodziny Skywalkerów, która skończy się zniszczeniem Imperium. Potem pewnego dnia wróciłbym do opowieści o Kenobim jako młodym mężczyźnie, opowieści o Jedi i o tym jak Imperator przejął władzę i przemienił Republikę w Imperium, jak oszukał Jedi i ich zabił. Cała bitwa w której ojciec Luke’a ginie. To raczej niemożliwe do zrobienia, ale wspaniale jest o tym marzyć.

W porozumieniu z Twentieth Century-Fox podczas kręcenia „Gwiezdnych wojen”, Lucas zabezpieczył swoje prawda do sequeli, choć nie zostały one określone w tamtym czasie. Podczas pierwszej fazy podstawowych zdjęć na lokacji w Tunezji w marcu 1976, Lucas rozpoczął długą tradycję rozmawiania ze swoimi współpracownikami, dzielenia się pomysłami o kolejnych epizodach i trylogiach, z czego Walt Disney zrobi coś z tych projektów.

Wiecie, kiedy pierwszy raz o tym usłyszałem, były to cztery trylogie, wspominał Mark Hamill w 2004 gdy opowiadał o konwersacji z 1976. Dwanaście filmów! Tam na pustyni, pomiędzy zdjęciami... było dużo wolnego czasu. A George opowiadał przez cały ten czas.... „Jakby podobało ci się być w Epizodzie IX?”, „A kiedy to będzie?”, „2011.”... Powiedziałem: „Cóż, co chcesz bym zrobił?”. Powiedział „Pojawisz się na chwilę. Będziesz trochę jak Obi-Wan przekazujący miecz świetlny następnej nowej nadziei.”

W 1978 magazyn Time doniósł, że Star Wars Corporation (firma, którą Lucas wcześniej stworzył na potrzeby produkcji Gwiezdnych Wojen) wyprodukuje „Gwiezdne Wojny II [Empire]”, a potem 10 kolejnych planowanych sequeli. W tamtym czasie Lucas wspominał o 12 filmach, a nawet stworzył krótki plan, jakby miało to wyglądać.







Według tego planu oryginalna trylogia miałaby być Epizodami VI, VII i VIII, trylogia Wojen Klonów działaby się w Epizodach II, III i IV, a Epizod I byłby preludium. Epizody IX do XI pozostały nieokreślone, a Epizod XII miał być zakończeniem.

W 1979 Lucas w jednym z wywiadów udzielonych na planie Imperium stwierdził: Pierwszy scenariusz bazował na jednej z sześciu oryginalnych historii, które napisałem na potrzeby dwóch trylogii. Po sukcesie „Gwiezdnych wojen” dodałem jeszcze jedną trylogię. Więc teraz mam dziewięć historii. Dwie oryginalne trylogie złożą się na sześć filmów, z których pierwszy będzie numerem czwartym. Podczas postprodukcji na początku 1980, Lucas zwykł ucinać sobie pogawędki od czasu do czasu z kierownikiem ILM Jimem Bloodem i opowiadać mu o większej historii. Pierwsza trylogia jest o młodym Benie Kenobim i wczesnym życiu ojca Luke’a, kiedy Luke był małym chłopcem, twierdził Lucas. Ta trylogia dzieje się jakieś 20 lat przed drugą trylogią, w której skład wchodzą „Gwiezdne wojny” i „Imperium”. Będzie koło roku lub dwóch lat przerwy między opowieściami w każdej z tych trylogii i 20 lat między trylogiami. Cała saga obejmie okres 55 lat. Będą trzy trylogie w dziewięciu filmach. Po dwie godziny każdy, to da razem osiemnaście godzin filmu!

Choć „Imperium” w oryginale było częścią planu 12 filmów, w czasie kiedy zostało wypuszczone, liczba ta spadała do dziewięciu. Opowieści prequeli istnieją – skąd wziął się Darth Vader, cała opowieść o Darthie i Benie Kenobim – i dzieje się to zanim Luke się urodził, tłumaczył wówczas Lucas. Z drugiej strony mamy to co się dzieje z Lukiem później, to będzie bardziej nieziemskie. Mam mały notesik pełen notatek. Jestem ambitny, mógłbym to kontynuować, by dowiedzieć co się stało z Lukiem.

Lucas wspomniał mi o tych notatkach – a raczej jednej wielkiej książeczce – kilka lat temu. Zapytałem go, czy mógłbym to zobaczyć, ale odmówił. Moje przeczucia podpowiadały mi, że ta wielka książka lub notatniki są prywatne, choć Lucas czasem podsyłał mi przez swoich asystentów kilka ręcznie zapisanych notatek z okresu 1976-1983, by pomogły mi w pisaniu książek o robieniu filmów. Ale dwa lata później, podczas kręcenia „Jedi” z wielu powodów Lucas się wypalił, był zmęczony całym przedsięwzięciem. Robię to ponieważ to zacząłem i teraz tu to skończę, dodawał. Następna trylogia będzie to wizja kogoś innego.

Z informacji na dziś, Lucas dał swojej nowej współprezes Kathleen Kennedy kilka pomysłów i zamierza naprawdę pójść na prawie emeryturę. Teraz, w relatywnie krótkim czasie, zwłaszcza w porównaniu z dekadami spekulacji, fani poznają sekrety Epizodów VII, VIII i IX. „Gwiezdne Wojny” powróciły!


KOMENTARZE (15)

Kilka informacji o „Star Wars Art: Illustration”

2012-10-30 18:31:19 oficjalny blog



Kolejny wpisy z oficjalnego bloga autorstwa Jonathana W. Rinzlera dotyczy pewnych kulis przygotowania albumu „Star Wars Art: Illustration”, który niedawno ukazał się na amerykańskim rynku.

Trzecia pozycja z serii „Star Wars Art: Illustration” właśnie wyszła. Wcześniej były Visions i Comics. Ta książka zbiera po raz pierwszy wiele ilustracji, które pojawiły się w różnych miejscach; niektóre z nich były łatwe do odnalezienia, inne wręcz przeciwnie, od wydanych w limitowanych edycjach malunków poprzez licencjonowane dzieła aż po wszystko, co znalazło się pomiędzy, co stworzyli artyści tacy jak legendarny Ralph McQuarrie, Jerry Vanderstelt, Christian Waggoner, Paul Youll, Brian Rood, Terese Nielsen, Tsueno Sanda, John Alvin, Dave Dorman, Hugh Flemming i wielu innych utalentowanych ludzi.



Zawiera także słowo wstępne napisane przez Howarda Roffmana (do niedawna prezesa Lucas Licensing), który pisze: Nigdy nawet nie wyobrażałem sobie, że ilość dzieł inspirowanych „Gwiezdnymi Wojnami” będzie tak ogromna jak jest dzisiaj, albo że cześć z nich zostanie wybrana własnoręcznie przez George’a aby znalazły się w książce takiej jak ta. Dwadzieścia pięć lat temu wyglądało to jak szalony sen. Ale teraz, zupełnie jak z „Gwiezdnymi Wojnami”, dzięki wierze i determinacji marzenia się spełniają.

Rzeczywiście nad tą kolekcją sprawował kuratelę George Lucas. Potem wydawnictwo Abrams - redaktor Eric Klopfer i projektant Liam Flanagan - zrobiło swoją zdumiewającą robotę aranżując te ponad 150 prac w sposób artystyczny i logiczny. Kilka osób tu w Lucasfilmie miało za zadanie znalezienie wielu z tych oryginalnych dzieł, które zazwyczaj wiszą na naszych ścianach. Musiały być bez ramek, sfotografowano je w zdumiewającej rozdzielczości, a następnie ponownie oprawiono w ramy i powieszono.

Przynajmniej jeden obraz trafił do tej książki w ostatnim momencie. Każdego ranka przechodzę obok „Star Wars Rocks” Hugh Fleminga. Pewnego dnia, mój pozbawiony snu mózg nagle się przebudził i wysłał mi komunikat „Hej, głuptasie, ten klasyczny obraz prześlizgnął ci się przez palce!” Więc jeszcze w stanie pół przytomnym, umieściłem go w notatce wysłanej do George’a tak szybko jak się dało. On powiedział, że się zgadza i załączyliśmy ten obraz do książki w ostatnim momencie.



W książce znajduje się też wprowadzenie napisane przez współprezesa Szkoły Sztuk Wizualnych, Stevena Hellera, który pisze: „Gwiezdne Wojny” są wyznacznikiem dla ilustracji nieziemskiego rodzaju. To kolekcja obrazów zawierająca nowatorskie i popularne opowieści kulturowe i postaci, które interpretowały na swój sposób setki znanych i nieznanych artystów.

No i jeszcze dodam, że to nie będzie ostatnia książka z serii. Mamy plany na przynajmniej dwie kolejne. Następna ukaże się jesienią 2013 i będzie najlepsza w serii! Abrams ma już 98% procent prac, a ja mam spotkanie z Georgem na którym pokażę mu te ostatnie 2%.


KOMENTARZE (1)

Wywiady z Andrew Kishinem i Dawn-Lyen Gardner

2012-10-29 20:17:26 Oficjalny blog



Oficjalna - a raczej oficjalny blog - postanowił powrócić do wywiadów z aktorami biorącymi udział w tworzeniu "The Clone Wars". Ostatnio zaprezentowano nam dwie rozmowy z nowymi twarzami serialu, Andrew Kishinem i Dawn-Lyen Gardner, czyli Sawem i Steelą Gerrerami. Oboje opowiadają o swojej pracy nad zakończonym już aktem o Onderonie.

Andrew Kisihino zajmował się w swoim życiu wieloma rzeczami – był hiphopowcem i dubbingowcem w grach z serii „Transfromers”. Teraz może dodać do swojej imponującej listy coś jeszcze: bohater „Gwiezdnych Wojen”. Jako aktor użyczający głosu Sawowi Gerrerze, Kishino ożywa jedną z kluczowych postaci z aktu o Onderonie i, w szerszym sensie, całej Sagi. Jest on jednym z założycieli rebelii na swojej planecie; taktyka i formacja członków tej organizacji, wspieranej przez Jedi, pewnego dnia stanie się podwaliną dla Sojuszu Rebeliantów w klasycznej trylogii. To silne ogniwo łączące prequele ze starszymi filmami, a skoro Saw jest w centrum wydarzeń, to jego rola jest istotniejsza, niż mogłoby się początkowo wydawać. Ekipa Starwars.com ostatnio zaprosiła Kishina do rozmowy o znaczeniu, jakie mają dla niego figurki, jak dostał rolę Sawa, dlaczego myślał, że serial powstaje dla The CW oraz jak jego doświadczenie rapera wpłynęło na kreację postaci.

Czy zanim dołączyłeś do ekipy „The Clone Wars”, byłeś fanem „Gwiezdnych Wojen”?

Zdecydowanie, zdecydowanie. Każdy, kto był w moim wieku, nim był. Zostało to nam trwale wpojone, jako coś ogromnego, epickiego, mitycznego. Zawsze byłem wielkim fanem SW.

A jaki był twój pierwszy kontakt z uniwersum? Czy oglądałeś filmy jako dziecko, zbierałeś zabawki?

Tak! Gdy byłem bardzo młody – niech no sobie przypomnę – może w wieku sześciu, siedmiu lat, zobaczyłem „Nową nadzieję”, która zupełnie wbiła mnie w fotel. Zupełnie wbiła mnie w fotel. I tak, gdy dorastałem, widziałem kolejne odsłony Sagi. Ale słaby był ze mnie kolekcjoner, bo gdy byłem mały, moja rodzina – z braku lepszego terminu – miała wiele ekonomicznych niedogodności. Dorastałem nie posiadając wielu rzeczy. Ale te, które zdobyłem, zawsze trzymałem przy sobie. Gdy miałem naprawdę mało lat i byliśmy biedni, moja mama zdobyła figurki z GW od kogoś, dla kogo wykonała jakąś dodatkową pracę, więc dała je mnie i mojemu bratu. Byłem do nich bardzo przywiązany. A więc poczułem coś w rodzaju emocjonalnego odrodzenia, gdy dostałem rolę Sawa Gerrery, ponieważ stawanie się częścią kanonu to jak zaczynanie całego cyklu od początku.



Jakie to uczucie, gdy ma się świadomość, że twoja postać może stać się figurką?

Dave Filoni – kocham tego gościa jak brata – chodził dookoła po pokoju. Mieliśmy możliwość zrobienia nagrania w grupie, co jest świetne, bo dzięki temu można wykrzesać z siebie więcej energii. Filoni przedstawił każdą postać i o mojej powiedział: „To jest Saw. Jest on taki i taki. Oto, co zrobi w tym akcie, a oto, jaki wpływ będzie miał na uniwersum. Och i prawdopodobnie będzie zrobiona jego figurka.” I wtedy ja na to: „Dajcie mi chwilę”. Ponieważ jedyne, o czym mogłem w tamtej chwili myśleć, to fakt, jak już mówiłem, że moja rodzina miała mało rzeczy. Bardzo mało, by uściślić. A więc, gdy zdałem sobie sprawę z poświęcenia mojej matki, która zdobyła dla mnie figurki oraz z tego, że miałem je ze sobą już jako poważna osoba dorosła… To było coś takiego, że musiałem usiąść, gdy Dave rozmawiał z innymi ludźmi. To było jak: „Dajcie mi trzydzieści sekund na ochłonięcie.” To było dla mnie emocjonujące przeżycie, oczywiście w dobrym sensie, ale i tak walnęło mnie w sam środek klatki piersiowej. Ponieważ w naszej kulturze każdy wie co to znaczy „figurka z SW”. Więc, aby podsumować, to było coś naprawdę mocnego i czułem niezmierną wdzięczność. Oczywiście, gdy już ochłonąłem, to totalnie odjechałem. [śmieje się].

Cóż, dla kolejnego pokolenia będzie miało to takie samo znaczenie jak dla ciebie.

Mogę mieć tylko nadzieję. Ponieważ znaczenie tego było olbrzymie.

Gdy po raz pierwszy zacząłeś pracę nad serialem i Sawem, jak to było? Czy dostałeś rysunki jego postaci lub coś w tym guście?

Cóż, ogólnie rzecz biorąc, gdy scenariusz dochodzi do kwestii postaci, to jest dość trudno. Nie ma tam zbyt wielu informacji o kontekście, linijki istnieją sobie jakby w powietrzu. Powód tego jest oczywisty: nie chcą dawać nam za wiele i ujawniać zbyt dużo. Ale potem następuje opis postaci… Jedyne co pamiętam, to fakt, że zaśmiałem się i powiedziałem: „Łał! To brzmi zupełnie jak ja!” Na górze znajdował się napis CW, nie było żadnych informacji co to dokładnie jest, z kontekstu też nie dało się nic wyczytać. Pomyślałem sobie wtedy: „Aha, to jest coś dla The CW, nie ma problemu” [The CW to amerykańska stacja telewizyjna – przyp. tłum.] Więc pokazałem się na miejscu, wchodzę i zaraz, jest James Arnold Taylor [Obi-Wan]. Och, już wtedy wiedziałem co to jest. Jak bardzo się pomyliłem! Nie dostałem żadnych informacji co to właściwie było, dopóki się tam nie pokazałem. I jak możecie sobie wyobrazić, możliwość udziału w tworzeniu uniwersum to ogromy przywilej. Znów miałem siedem lat.

A Saw jest taki ważny, bo to on w pewnym sensie rozpocznie Rebelię. Zasieje ziarna, które wyrosną w trakcie trwania akcji filmów.

Absolutnie, absolutnie. I w pewnym sensie dziki duch Rebelii jest w nim uosobiony. To typ, który nie akceptuje żadnych ściem. Jest stoicki, odważny i pochopny. Jest „tym gościem”, a jego siła jest nieco temperowana przez spokój Steeli, co jest niezbędne, by stanąć do walki z czymś, co ostatecznie stanie się Imperium.

Chciałbym pomówić na temat twojej kreacji postaci Sawa. Trochę z niego pyszałek, co przypomina mi Hana Solo. Nie wiem, czy jest to jego wpływ na ciebie, czy może przyszło to naturalnie i taka jest twoja interpretacja tej postaci.

Cóż, gdy dostałem skrypt, to, jak powiedziałem, od razu się roześmiałem, bo trochę przypominał mi samego siebie. Kiedyś byłem artystą hiphopowym; wydałem kilka albumów – jeden dla A&M, drugi dla Sony – jeździłem z koncertami po świecie, współpracowałem ze wszystkimi, od Ice T poprzez Naughty by Nature, Chubb Rock po Leaders of the New School. To byli moi goście. Więc pochodzę ze świata, który był trochę pyszałkowaty… ale w inny sposób. Wszyscy mieliśmy charakterek i robiliśmy rzeczy dla prawdziwych facetów. To przesycało mnie od chwili, gdy skończyłem sześć, siedem lat. Prócz „Gwiezdnych Wojen”, interesowało nas słuchanie nagrań Grovera Washingtona, Earth Wind & Fire i disco. Wszyscy w młodym wieku poszukiwaliśmy nagrań i nieodłącznie z tym przyszła rola Master of Ceremony. Robiliśmy przedstawienia z gośćmi z Boogie Down Productions i KRS-One. Więc mieliśmy tę pewność siebie, jaką posiadają MC. I Saw właśnie taki jest. Jest gościem z tego pokolenia, nie obawia się ubrudzić rąk ani stanąć do walki. Gdy w pierwszym odcinku schodzi z tego stworzenia i podchodzi do Anakina, to od razu wyrzuca wszystko z siebie. Mówi: „Generale Skywalker”. Znaczy to: „Tak, wiem kim jesteś, ale nie mam zamiaru kłaniać się przed tobą”. Chciałem się upewnić, że on ma w sobie to coś. Jakby chciał powiedzieć: „Tak, jestem tym gościem i lepiej w to uwierzcie.”

Jedną rzeczą, którą zauważyłem zanim ujawniono, że Steela to jego siostra, to fakt, że przedstawiasz go w taki sposób, że jest bratem dla Luksa i wszystkich. Przypominało mi to ludzi z Nowego Yorku, którzy są twardzi, ale jednocześnie pragną, by bliscy odnieśli w czymś sukces. Saw nie był samolubny. Jego sposobem na motywowanie ludzi było trzymanie ich krótko, prowokowanie ich, jeśli trzeba, więc dzięki temu zdaje się takim wielkim bratem i kolesiem z Nowego Yorku.

Absolutnie. W pełni się zgadzam. To on ustawia poprzeczkę. Sam robi z siebie alfę, ale odpowiedzialnego alfę, upewnia się, że wataha podąży za nim. To nie jest kwestia rywalizacji, lecz raczej, jak powiedziałeś, braterstwa. Nawet gdy staje z Luksem twarzą w twarz i mówi mu: „Nie jesteś dobrym żołnierzem.” Jest dokładnie tak jak powiedziałeś. Jest w tym obecny duch wschodniego wybrzeża, gdzie takie słowa można w zły sposób wziąć za: „Właśnie mnie zwymyślasz.” Właśnie w takim języku mówimy do siebie. Nie dotykamy dzieciaków przez białe rękawiczki. Bierzemy je za kołnierz, ale również mocno przytulamy do siebie.

Wykonałeś tony innej roboty, na przykład brałeś udział w nagrywaniu postaci do gier i innych seriali animowanych. Czy są jakieś wyzwania charakterystyczne dla „Gwiezdnych Wojen”, których nie ma przy innych mediach?

Cóż, powiem jasno: chodzenie na sesje nagraniowe było jak odwiedzanie nawiedzonych ziem. Mam pełen szacunek dla tego, co robiłem wcześniej, ale nie ma o czym mówić – „Star Wars” to ikona kultury. Więc gdy wchodziłem do pokoju, to myślałem sobie: no dobra, to coś epickiego. Pierwszym moim wyzwaniem było uspokojenie się. [Śmieje się] Jedną z najlepszych rzeczy było przebywanie w pokoju z Dave’em. Poczułem z tym gościem natychmiastową więź. Ma subtelną umiejętność wyrażania tego, czego chce. Ma dokładnie taką braterską nutę, o której mówiłeś. Potrafi wszystkich od razu uspokoić. Jedyną rzeczą, która jest w nim nie tak, to fakt, że jest fanem Steelersów. Ale skoro sam kibicuję New York Giants. Fani Eaglesów, to byłby problem.

Albo Cowboysów.

Gdyby kibicował Cowboysom, nie pożyłby długo.

Czy to prawda, że ostateczne wersje animacji uchwyciły trochę twojej ekspresji i maniery?

To było dziwne uczucie egzystencjalne, gdy oglądałem „A War on Two Fronts” i myślałem: „Ja właśnie tak robię!” A potem wyszły kolejne dwa odcinki, gdzie zrobili najazd kamery na moją twarz. Śmiałem się, bo musiałem wypaść strasznie konfrontacyjnie. A po chwili powiedziałem sobie: „Nie, czekaj chwilę. Saw to ten gość, widzisz go w kontekście i właśnie w taki sposób wypowiedziałeś jego kwestie.” Ale są w nim takie rzeczy, dzięki którym mogłem łatwo wpasować się w jego postać, ponieważ, jak powiedziałeś, ma w sobie pyszałkowatość. „Jestem Saw Gerrera, pogódź się z tym.” Jego osobowość promieniuje z niego. Wiele z tego, co robi, nie wynika tylko z tego co mówi – na przykład z jego łukowatych brwi lub z sposobu w jaki wychyla się lekko w stronę słuchacza. Czuje się w nim wzmożony poziom zaangażowania. To jest, z braku lepszego terminu, nuta wschodniego wybrzeża, którą wnosi do serialu. Jeden z moich przyjaciół zadzwonił i powiedział: „Wyglądasz świetnie w serialu! Było niesamowicie! Zanimowali cię lepiej, niż w rzeczywistości.” Ja wtedy na to: „Dzięki, koleś. Wielkie dzięki.”

Gdy oglądałem te odcinki, to w wielu aspektach przypominały mi one klasyczne „Gwiezdne Wojny”. To jedna z pierwszych sytuacji w prequelach, w których dobrzy bohaterowie to potencjalni przegrani, ponieważ są rebeliantami. Zastanawiałem się, czy zdawałeś sobie z tego sprawę i czy czułeś więź ze starszymi filmami.

Słyszę co mówisz i to zabawne, ale zaczynam rozumieć coś, co latało po mojej głowie od czasu, gdy obejrzałem odcinki. Klasyczna trylogia w dużej mierze opierała się na rozwoju postaci i micie. Były tam oczywiście tony akcji, ale rozwój postaci był funkcjonalny, ponieważ film nam je przedstawiał. Takie samo odczucie ma się, gdy ogląda się te odcinki, ponieważ sięgamy do korzeni Sojuszu Rebeliantów. Oni są archetypami, z których wyrosną późniejsze postaci. Zobaczycie mitologiczne konflikty i relacje, które będą miały trwały wpływ na to, co stanie się w przyszłości. A więc tak, to dobre stwierdzenie.

Jakieś ostatnie przemyślenia na temat tego jak to jest być częścią kanonu „Gwiezdnych Wojen?”

Jestem niesamowicie wdzięczny, zaszczycony i zainspirowany, że mogę być częścią uniwersum, od czterech dekad definiują to, co rozumiemy przez pojęcie mitu, heroizmu i poświęcenia. Jestem potwornie wdzięczny nawet za małą rolę. To prawdziwy honor i to pojęcie nie zużyło się do naszych czasów.

Gdy historia o rebeliantach z Onderonu zbliża się do końca, Steela Gerrera staje się wybuchową postacią. Wyewoluowała z nieopierzonej rebeliantki to pełnoprawnej przywódczyni, więc zasłużyła sobie na miejsce w panteonie bohaterek „Gwiezdnych Wojen” (nie zdziwcie się, jeśli do Waszych drzwi w to Halloween zapuka Steela lub dwie). Główne zasługi w owej przemianie postaci – i jej rzeczywistości – należą się Dawn-Lyen Gardner, aktorce, która się w nią wcieliła. Pracownicy Starwars.com odbyli z nią mailową rozmowę, w której poruszyli temat podjęcia przez nią tak wielkiej roli, co to znaczy być gwiezdnowojenną bohaterką i dlaczego bycie rozpoznawaną przez resztę życia jako Steela Gerrera nie jest takie złe.

Jak dostałaś rolę Steeli?



Moja pierwsza odpowiedź jest taka, że Bogowie Dubbingu uśmiechnęli się do mnie! A tak na serio, to przeszłam przez przesłuchania. Lecz jako aktor nigdy nie wiesz czy i dlaczego dostaniesz rolę, więc gdy tak się dzieje, to czuję niemal snop światła spadający na mnie z góry. I to naprawdę zabawne, bo gdy poszłam na przesłuchanie, to nie wiedziałam, że chodzi o "The Clone Wars". Z powodu poufności historii na przesłuchaniach dostajemy scenariusz z dialogami z odcinka, ale imiona postaci są zmienione. Nawet nazwa serialu była zakryta - co właściwie okazało się wielkim prezentem. Myślę, że gdybym wiedziała, że chodzi właśnie o TCW, to podczas przesłuchania mogłabym się czuć bardziej zestresowana, kto wie? Bez tej wiedzy mogłam postrzegać Steelę jako dziewczynę, z którą mogę się identyfikować - zwykłą kobietę, która walczy za coś, w co wierzy.

Czy wiedziałaś jak dużą rolę dostanie zarówno w pierwszym odcinku, jak i w całym akcie?

Nie miałam pojęcia! Przeżyłam szok, gdy odebrałam telefon - najpierw dowiedziałam się, że to "The Clone Wars", a na dokładkę powiedzieli mi, że moja postać nie jest tylko w jednym odcinku. Powtórzę: to jak wielki prezent, który spadł prosto z niebios.

A czym różnił się sam proces nagrań? Czy był inny od twojej poprzedniej pracy?

Był niesamowity pod każdym względem. Po pierwsze, fantastycznie się współpracowało z zespołem producentów i reżyserów: byli zabawni, profesjonalni, zrelaksowani a jednak skupieni. Stworzyli, przynajmniej dla mnie, atmosferę komfortu. Trochę straszna może być taka sytuacja dla nowej osoby, która dołączą do znanej ekipy, która ma taką historię, ale w tym przypadku nie stanowiło to problemu. Każdy był otwarty, fajny i chętny do współpracy. Co więcej, Andrew Kisihino i ja przyjaźniliśmy się jeszcze przed sesjami, ale nie wiedzieliśmy, że oboje zostaliśmy zaproszeni. Wielką niespodzianką było wejście tam i zobaczenie go - a następne trzy godziny spędziliśmy w typowej dla rodzeństw rywalizacji, dodatkowo walcząc w samym centrum wojny o odzyskanie Onderonu.

Co więcej, podczas większości sesji ekipa nagrywa razem. Nie zawsze, ale gdy tak się dzieje, to jest to niesamowity dar. Sceny zaczynają wydawać się żywe, gdy każdy jest w pokoju. Dodatkowo, słyszenie tych wszystkich mistrzów dubbingu przy pracy to prawdziwy dreszczyk emocji. Andrew i ja wychodziliśmy z sesji i mówiliśmy jedno do drugiego: "Możesz mnie uszczypnąć, to się dzieje naprawdę?" Fajny był też sposób w jaki dowiedziałam się o historii Steeli. W dubbingu często dopiero na sesjach nagraniowych dostaje się kompletny scenariusz, a potem zazwyczaj ma się czas na to, by usiąść, popodkreślać swoje kwestie i tak dalej. Tak było i w tym przypadku - i było zabawnie, bo aktorzy siedzieli i cicho czytali, ale i tak dało się słyszeć odgłosy w rodzaju: "Oooooch", "Och, łał" lub "O nie!" Dosłownie poznawałam historię, która nie dotyczy Steeli, jakby działa się na moich oczach. I to było naprawdę ekscytujące.


W "Gwiezdnych Wojnach" istnieje tradycja umieszczania w historii silnych postaci kobiecych. Czy zdawałaś sobie sprawę, że będziesz jedną z nich, a jeśli tak, to czy wpłynęło to na twoją grę? Bo Steela to kobieta z rodzaju Lei lub Padmé. Jest może nawet silniejsza.

Łał - po pierwsze dzięki, że porównujesz Steelę z tymi paniami. To naprawdę świetne towarzystwo! Ale owszem, myślałam o tym. Po dostaniu roli wróciłam myślami do wszystkich kobiet z GW i nawiązałam z nimi więź, jeśli to ma jakikolwiek sens. Wszystkie mają w sobie chęć do podejmowania ryzyka: walczyć za to, w co wierzą i działać w słusznej sprawie. Są również zdeterminowane i zdecydowane: wiedzą, że nie tylko odniosą sukces, lecz także, że zostaną usłyszane... A jeśli nie, to sprawią, że tak będzie, nawet jeśli wielu stoi przeciwko nim. To kocham w Steeli. Macie poczucie, że ta dziewczyna może - i robi to - zmienić świat.

Jednocześnie jest w niej delikatność w kontaktach z bratem oraz jej oczywiste przywiązanie do Luksa. Jak udaje ci się, jako aktorce, balansować te dwa aspekty bohaterki?

To część pracy, która najbardziej mnie ekscytuje. Dlatego właśnie zdecydowałam się, by być aktorką. Obie części żyją w niej i są prawdziwe: jedna jest silna, szlachetna i odważna, druga romantyczna, wrażliwa i czuła. To jest bardzo ludzkie i to czyni z tych postaci wielkich herosów - dwie natury nie wykluczają się nawzajem, lecz uzupełniają się. Jest na tyle odważna, by pokazać swoją wrażliwość, a przy tym dość współczująca, by powziąć działania w imię ludzi.

Co najbardziej zdumiewa mnie w twojej grze, to fakt jak dobrze "wyrobiłaś" postać: wyrasta ona od walczącej rebeliantki do pełnoprawnej przywódczyni i jest to wiarygodne. Zastanawiam się, czy zainspirowałaś się swoimi własnymi doświadczeniami lub ludźmi, których znałaś, by tak ją zagrać.

Dużo myślałam o wielkich przywódcach, zwłaszcza o postaciach z historii, takich jak Martin Luther King, ale patrzyłam również na współczesny świat i wydarzenia, które rozgrywają się na naszej planecie, to jak walka rebeliantów na Onderonie. I co uderza mnie najbardziej, to fakt, że większość z rzeczywistych przywódców było zwyczajnymi ludźmi. Nawet King był kaznodzieją w małym kościele w Alabamie. Nie byli gigantami tego świata, nie uczono ich od dziecka jak być wielkim liderem. Myślę, że to właśnie czyni "Gwiezdne Wojny" ponadczasowymi, to ich rozumienie heroizmu i epickości. Stawki są ogromne, całe planety pogrążone są w wojnie. Mamy też epickie historie. Kuszące dla aktora może być granie postaci, które są wielkie albo takie, które od razu są gotowe poradzić sobie ze wszystkim. Ale tak naprawdę przywódcy lub rewolucjoniści - zwłaszcza ci niezwykli - to zwykli ludzie, którzy natrafiają na niecodzienne okoliczności i stawiają im czoła. Myślę, że to właśnie Steela. To ktoś, z kim mogę się emocjonalnie związać: normalna dziewczyna, którą poproszono, by zaczęła wykonywać jakąś władzę, poprowadziła innych i broniła tego, w co wierzy. I tak zrobiła.

W jaki sposób po raz pierwszy obejrzałaś odcinki, w których jesteś? Jak na nie zareagowałaś?

O mój Boże, po raz pierwszy dowiedziałam się o tym, że odcinki będą emitowane od Andrew, który wysłał mi na Facebooku link z klipem z naszego odcinka. A potem, gdy był już dostępny, obejrzałam go na Starwars.com i w trakcie dosłownie skakałam z radości! Prawdę powiedziawszy, nagranie robiliśmy rok temu, więc jeszcze większym dreszczykiem emocji było dla mnie oglądanie jak Steela budzi się do życia na ekranie po całym tym okresie wyczekiwania, a zwłaszcza z taką mocą i pięknem... to znaczy, jest wspaniała! Poważnie, gdy oglądałam te odcinki i patrzyłam na jej piękno, waleczność i heroizm, to wiele razy myślałam: "Cóż... gdy dorosnę, chcę być nią..."

Jak to jest, gdy się wie, że dla wielu ludzi już zawsze będziesz Steelą Gerrerą?

Nie mogę opisać tego uczucia jak to jest, gdy wniosło się do uniwersum taką postać, zwłaszcza do takiego serialu i z taką historią. W walce rebeliantów uwidacznia się socjopolityczny ton i to w zupełności odnosi się do współczesnych nam wydarzeń; tym, co kocham najbardziej w TCW jest to, że serial ufa tak samo dzieciom i dorosłym, by zrozumieli naprawdę skomplikowane siły sprawcze. Zakłada, że publiczność jest na tyle rozwinięta emocjonalnie i intelektualnie, by je śledzić. To mnie naprawdę inspiruje. Zaszczytem jest być tak dobrą postacią, która znajduje się w samym centrum wydarzeń.


KOMENTARZE (6)

Leland Chee o chronologii "The Clone Wars" #4

2012-10-27 13:36:42 Oficjalny blog



Co stało się już tradycją, Leland Chee raz na dwa tygodnie serwuje nam nowy post na temat chronologii i kanonu w "The Clone Wars". Aby zobaczyć ułożoną przez Strażnika Holokronu listę wraz z linkami do odpowiednich newsów, wystarczy, że zobaczycie nasz nowy, chronologiczny spis.

Dalszy ciąg sagi o Nucie Gunrayu! No i przedstawiamy pirata Hondo.

"Cloak of Darkness" (S109) - Ahsoka i mistrzyni Luminara eskortują zatrzymanego Nute'a Gunraya, by postawić go przed sądem. Są nieświadome faktu, że hrabia Dooku wysłał swą uczennicę, by uwolniła więźnia i wyeliminowała Jedi.

Ten epizod dzieje się natychmiast po wydarzeniach na Rodii w poprzednim odcinku. Ucieczka wicekróla sprawia, że będzie on mógł się pojawić w kolejnych odcinkach i w "Zemście Sithów". Inni przywódcy Separatystów, którzy dali się złapać tylko po to, by później zjawić się w Epizodzie III, spędzą większą część serialu w celach. Luminara Unduli i jej klon-komandor, Gree, debiutują w tym odcinku [Tu najwidoczniej Chee się pomylił, bo Gree pojawił się już wcześniej - przyp. tłum.] Oboje są w późniejszych epizodach, a także towarzyszą żołnierzom na Kashyyyku w "Zemście Sithów". To również pierwsze spotkanie Luminary i Ahsoki; ta druga wkrótce zaprzyjaźni się z jej uczennicą, Barrissą Offee. Sidious wyraża powątpiewanie odnośnie umiejętności Ventress, ponieważ zawiodła ona przy kilku wcześniejszych okazjach. Jego zdanie na ten temat zmieni się w trakcie trwania serialu.

"Lair of Grievous" (S110) - Generał Grievous musi udowodnić, że jest godny uczestnictwa w sprawie Separatystów, podczas gdy hrabia Dooku wiedzie Kita Fisto i jego byłego padawana Nahdarra Vebba do złowieszczej enklawy cyborga.

Akcja tego epizodu dzieje się tuż po wydarzeniach z "Cloak"; tu debiutuje Kit Fisto (widziany w "Ataku klonów"). Podróżuje na Vassek z nadzieją na znalezienie Gunraya, lecz przekonuje się, że wicekról znajduje się poza planetą. Nahdarr pojawia się po raz pierwszy i ostatni. Walka Grievousa z Jedi to test, na który wystawił go Dooku po serii porażek, w tym stratę "Malevolence", przegraną nad Bothawui oraz zniszczeni stacji Skytop.

"Dooku Captured" (S111) - Podczas próby pochwycenia hrabiego Dooku, Anakin Skywalker i Obi-Wan Kenobi odkrywają, że lord Sithów został już złapany przez piratów.

"The Gungan General" (S112) - Podczas negocjacji nad okupem za hrabiego Dooku, Anakin i Obi-Wan trafiają do więzienia. Tworzą niecodzienny sojusz z Sithem w nadziei na ucieczkę, a ich jedyną nadzieją jest Jar Jar Binks.

W tej duologii Skywalker i Kenobi zaznajamiają się z piratem Hondo Ohnaką, który co jakiś czas powraca w serialu, pracując dla Jedi lub przeciwko nim, zależnie od tego, który sposób jest dla niego bardziej opłacalny. Jego czyny w tych odcinkach będą miały swoje konsekwencje w sezonie piątym. Planety Florrum i Vanqor powracają później. Kharrus to pierwszy z dwóch senatorów rasy Gran, którzy giną w serialu. Dzierżona przez niego laska to jeden z wielu ukłonów w stronę "Indiany Jonesa".



Zapraszamy do dyskusji na forum.
KOMENTARZE (10)

J.W. Rinzler o projektowaniu Jedi i szperaniu w archiwach

2012-10-23 17:28:29 oficjalny blog



Jonathan W. Rinzler to bez wątpienia człowiek, który bardzo poważnie podszedł do blogowania na oficjalnej. Efektem tego są jego kolejne wpisy, tym razem zdradził nam pewne kulisy powstawania książki „The Making of Return of the Jedi”, która ukaże się w przyszłym roku. Kolejny wpis nie dotyczy dokładnie samego albumu, ale opisuje fragment procesu poznawczego, przez jaki musi przejść autor.


Tym razem będzie krótko, bo ostatnio mało sypiam. Rankami i weekendami kontynuuję tworzenie mapy książki „The Making of Return of the Jedi”, skończyłem właśnie rozdziały o ILM. Staram się używać fotografii tak dużych jak tylko mogę. Mam odczucie, że w The Making of the Empire Strikes Back miałem za dużo zdjęć na jednej stronie, więc w rezultacie było tam trochę rozgardiaszu. Niektóre z tych fotografii z „Powrotu Jedi” są tak wspaniałe, że chciałem by czytelnicy mogli się w nich zanurzyć: George Lucas i Dennis Muren w ILM, Harrison Ford i Lucas razem w ujęciu z lokacji Ewoków, Carrie Fisher w scenie z sali tronowej Jabby i inne. A jak mówią, obraz jest wart...

Natomiast to nad nami to zdjęcie notatki, które nie znajdzie się w książce. Nie jestem pewien, kto je napisał, ale wygląda na to, że adresowano je do Howarda (Howie’ego) Steina, montażysty efektów wizualnych. Notka dotyczy RA96 czyli Ataku Rebeliantów (na drugą Gwiazdę Śmierci), ujęcia #96 w sekwencji i kilku ulepszeń, których wymagał Sokół Millennium. To musiało powstać gdzieś blisko końca postprodukcji, pewnie w okolicach grudnia 1982. Ale to co jest najwspanialsze w tej notatce, to możliwość wejścia w nocne życie ekipy i rytm pracy w ILM w tamtym czasie: Choć napchaliśmy się na kolację, byliśmy w stanie nie zasnąć tak długo, że mogliśmy zrobić... Mamy tu przykład poczucia humoru o pracy, nawet jeśli możemy sobie wyobrazić presję pod jaką pracowano. ILM wykonywał wtedy prawdopodobnie najlepszą robotę w historii swojego krótkiego istnienia.

Kiedy rozmawiałem z Selwynem Eddym III o tym jak być członkiem zespołu nocnych kamerzystów, wspominał tylko, że zaczęli tradycję nocnego grillowania, które podchwyciły inne departamenty pracujące po nocach: optycy itp. Nie wiem, czy chodziło mu o jedzenie po północy, czy nie, ale to jest przykład małego kawałka wiedzy, który pomaga autorowi wyobrazić sobie jak to wtedy było...


KOMENTARZE (1)

„Ukryta forteca”, Kurosawa i „Gwiezdne Wojny”

2012-10-19 17:34:28 oficjalny blog



W ramach rozwoju oficjalnego bloga, redakcji StarWars.Com udało się ściągnąć Bryana Younga, filmowca i publicystę, który postanowił zająć się kinem, które inspirowało „Gwiezdne Wojny”. Pierwszy jego wpis dotyczy przede wszystkim „Ukrytej fortecy” oraz twórczości Akiro Kurosawy.

Jest to dla mnie prawie niemożliwe, by wymienić wszystkie wpływy sztuki filmowej, które konsumuję, i to nawet jako ktoś, kto robi filmy i scenariusze. Niektórzy mogą próbować uciekać od tych wpływów i hołdów, martwiąc się o słowa takie jak „oryginalność”, ale są i inni, którzy je przyjęli i dzięki temu stworzyli naprawdę zapierające dech w piersiach dzieła sztuki.

Gdy byłem młody, zawsze myślałem, że „Gwiezdne Wojny” powstały w jakiejś próżni. Coś tak imponującego musiało być całkowicie nowe, świeże i oryginalne, racja?

Nie miałem bladego pojęcia o długiej historii filmów, które pomogły ukształtować się temu, co formowało się w głowie George’a Lucasa. Od starego serialu „Flash Gordon”, do dzieł Akiro Kurosawy, „Gwiezdne Wojny” stały się utkanym gobelinem tego, co powstało wcześniej. Czasem choć nie jest to tak wyraźne, da się dostrzec te wpływy, i można sobie uświadomić, że kiedyś jeszcze przed „Gwiezdnymi wojnami”, „Wojnami klonów” i wszystkim innym z logiem Star Wars, byli ludzie ogarnięci pasją tego, co robią.

Dla mnie ta podróż odkrywania wpływów zaczęła się od końca. Moja miłość do filmów Kurosawy narodziła się z tego, że miały one wpływ na „Gwiezdne Wojny”. Kiedy miałem tę szczęśliwą okazję spotkać się z Georgem Lucasem, udało mi się podziękować mu za to, że dzięki niemu poznałem tak wspaniałego i poruszającego filmowca.

To co chcę osiągnąć tym wpisem, to pokazać wam kilka wpływów na „Gwiezdne Wojny” i mieć nadzieje, że sami spróbujecie sobie je zbadać.

Pierwszym filmem, który chciałbym wam przedstawić będzie klasyczny obraz Kurosawy z 1958 „Ukryta forteca”, który opowiada historie o generale i księżniczce, którzy walczą by móc wrócić do domu z terytorium wroga w czasach feudalnej Japonii, a pomaga im przy tym para nieudolnych wieśniaków. Każdy kto ogląda ten film od razu rozpozna w dwójce kłócących się chłopów luźną analogię do naszych ulubionych droidów, czyli Artoo-Detoo i See-Threepio. Wieśniacy nawet na początku filmu pojawiają się na jakimś pustkowi i są nakręceni z użyciem długich obiektywów, w sposób bardzo podobny w jaki Lucas i jego ekipa filmowali sceny na Tatooine w „Nowej nadziei”. Chociaż Artoo i Threepio są dużo bardziej przyjaźni niż chciwi wieśniacy w „Ukrytej fortecy”, ich komediowa rola w całej historii pozostaje zdumiewająco podobna.

Po raz pierwszy zagłębiłem się w „Ukrytą fortecę” mając 12 lat. Znalazłem ją w bibliotece, na starej, podwójnej kasecie VHS, na której widniały słowa „Panoramiczna odyseja, która zainspirowała Gwiezdne Wojny George’a Lucasa... Niech droga ku Mocy Kurosawy będzie z tobą”. Wziąłem ją do domu, obejrzałem i moje życie się zmieniło. To był film mocno przypominający „Gwiezdne Wojny”, ale w całkowicie obcym dla mnie świecie, z historią nie mniej emocjonującą, czy napakowaną akcją. Ponieważ Kurosawa zainspirował „Gwiezdne Wojny”, mogłem wrócić do tych filmów i doświadczyć je osobiście.

W 2001 wyszła Criterion Collection, z nowym wydaniem „Ukrytej fortecy” na DVD, zapowiedziano, że George Lucas wypowie się o wpływie filmu na „Gwiezdne Wojny”.
- Pamiętam jedną rzecz, która naprawdę mnie urzekła w „krytej fortecy” - powiedział - jedna rzecz, która naprawdę mnie zaintrygowała to fakt, że ta historia została opowiedziana z perspektywy dwóch nisko urodzonych bohaterów. Uznałem, że to będzie to dobry sposób na opowiedzenie „Gwiezdnych Wojen”. Wziąć dwie najmniej ważne postaci , jak Kurosowa, i opowiedzieć wszystko z ich punktu widzenia. W przypadku Gwiezdnych Wojen były droidy, i to jest najsilniejszy wpływ. Fakt, że pojawia się księżniczka, która znajduje się na terytorium wroga to raczej koincydencja, niż cokolwiek innego. W moim filmie, księżniczka jest zdecydowanie bardziej waleczna i samodzielna. Na początku, w pierwszych wersjach scenariusza, miałem jej zdecydowanie więcej, wraz z Jedi, starym Jedi, z którym próbowała uciec. Potem to ewoluowało w historię Luke’a.

Nie trzeba się dużo zastanawiać, czy użycie dworek jako sobowtórów, które jest dość powszechne w filmach Kurosawy, w szczególności w przypadku inspiracji dla „Mrocznego widma”, no i śmierci Corde w „Ataku klonów”. Podobnie jak Padme w „Mrocznym widmie”, księżniczka znajduje się na niebezpiecznym terytorium, jest biedna, i odkrywa że jak ludzie na świecie naprawdę żyją. Ta analogia nabiera jeszcze głębszego sensu, gdy przypomnimy sobie, że to Lucas osobiście wyprodukował najbardziej znany film Kurosawy o królewskich sobowtórach – „Kagemushę – Sobowtóra”.

Jest wiele innych analogii między tymi dwoma filmami i fajnie jest je móc porównać. Ale ten film nie tylko inspirował scenariusz „Gwiezdnych Wojen”, także technika filmowania Kurosawy jest obecna w dziełach Lucasa. W „Ukrytej fortecy” jest scena, w której generał na koniu ucieka przed wrogami, a w tle widzimy intensywnie zmieniającą się scenerię, która przypomina atak na Gwiazdę śmierci w „Nowej nadziei”. Wyobraźcie sobie to. Kurosawa nakręcił jazdę na koniu i to było emocjonujące. Kamera koncentruje się na koniu (lub X-Wingu), a tło nam tylko przelatuje, kręcone bardzo długimi obiektywami, pełne szarości, dodające dynamiki do pościgu. Potem kamera się zatrzymuje a generał jest otoczony wrogami, zupełnie jak Han na Gwieździe Śmierci. Zobaczycie też, że w „Ukrytej fortecy” sposób w jaki Kurosawa przechodzi między ujęciami jest bardzo podobny do tego który znamy i kochamy z „Gwiezdnych Wojen”.

Między „Gwiezdnymi Wojnami” a „Ukrytą Fortecą” jest jeszcze więcej podobieństw. Dość szybko donoszono o tym, że Toshiro Mifune, który grał generała samuraja Rokurotę Makabe, był rozważany do roli Obi-Wana Kenobiego.

Nie ma nic fajniejszego dla fana filmów i Gwiezdnych Wojen niż śledzenie tych nawiązań jeszcze dalej. We wspomnianym już wywiadzie dla Criterion Lucas mówił o inspiracjach Kurosawy:
- Wiem, że Kurosawa był wielkim fanem Johna Forda i że się inspirował Johnem Fordem, no i można zobaczyć wpływ Johna Forda na filmy Kurosawy, co moim zdaniem jest jedną z przyczyn, że te filmy są przyswajalne przez ludzi zachodu.

No i John Ford to kolejna styczność w którą się zagłębiam, dziękuję za takie komentarze. Mam nadzieję, że wskazałem wam wpływy i części wspólne, może nawet dacie szansę któremuś z tych filmów. Wpływ klasycznych filmów na różne aspekty „Gwiezdnych Wojen” jest chyba nieskończony i mam nadzieję, że będziecie zainteresowani kolejnymi odsłonami podróży filmowej przez pryzmat „Gwiezdnych Wojen”.



Można się zastanawiać ile Kurosawy jest w „Gwiezdnych Wojnach”, zwłaszcza w kontekście fabularnym, gdzie te podobieństwa są bardzo duże. Zresztą napisano na ich temat bardzo wiele, ba nawet w Polsce ten temat czasem pojawia się na konwentach, a nawet na specjalnych imprezach jak Azjatycki Wieczór Filmowy. O ile fabularnie sam Lucas twierdzi, że raczej korzystał z innych źródeł, choćby westernów które inspirowały Kurosawę, o tyle George jest cały czas świadom tego, że podpatrywał techniki słynnego Japończyka, w tym właśnie ścienianie kadrów, o którym wspomniał Bryan Young. Są jeszcze dwie rzeczy o których Young nie wspomniał. Jedna to „Kagemusha”, czyli po naszemu „Sobowtór”. To film na który Akiro Kurosawa w Japonii nie dostał pieniędzy. Choć był uznanym reżyserem, gwarantującym sukces artystyczny, niekoniecznie potrafił zagwarantować zyski. Film prawdopodobnie by nigdy nie powstał, gdyby nie dwóch jego wielbicieli, którzy inspirowali się jego twórczością. Chodzi oczywiście o George’a Lucasa i Francisa Forda Coppolę, to oni wyłożyli własne pieniądze by wyprodukować dzieło swojego mistrza, dając mu pry tym wolną rękę, a jednocześnie oddając mu bardzo osobisty hołd.

Druga sprawa to także hołd, który złożył Lucas Kurosawie, robiąc bardzo bezpośrednie nawiązanie w „Nowej nadziei”. W scenie kiedy Vader dusi imperialnego admirała Conana Antonio Mottiego, ten prawie wymawia tytuł „Ukryta forteca”.
KOMENTARZE (0)

Jonathan W. Rinzler o zawartości Ralpha w Ralphie

2012-10-18 17:29:17



Kolejny wpis Jonathana Rinzlera na blogu oficjalnym dotyczy Ralpha McQuarriego, a dokładniej jednego problemu - jak rozróżnić, które prace Ralpha są rzeczywiście jego obrazami koncepcyjnymi, a które tylko licencjonowaną grafiką. Zatem tym razem Rinzler musiał rozpoznać ile jest Ralpha w Ralphie.

Obraz koncepcyjny Ralpha McQuarriego czy licencjonowana ilustracja?

Wydawać by się mogło, że wystarczy popatrzeć na inspirujące kompozycje, wyrafinowaną paletę barw, dynamiczne pozy postaci czy oryginalne pomysły, ale podczas prac nad „Making of Return of the Jedi” Rinzler natknąłem się na jeszcze jedną rzecz - ilustracje produkcyjne, które mogły bazować zarówno na istniejących projektach, jak i być samodzielnymi pomysłami. I tu pojawił się problem, jak je sklasyfikować, jako dzieła autorskie, czy raczej odtwórcze, skoro były razem chowane w archiwach.

Nie było wcale łatwo, ponieważ od czasu „Imperium kontratakuje” Ralph robił
1. szkice koncepcyjne, ale uwzględniał ważne wskazówki i polecenia George’a Lucasa, które zostały zawarte w różnych wersjach scenariusza. Dotyczy to także „Powrotu Jedi”.
2. licencjonowane obrazy, które miały stanowić uzupełnienie konceptów, oparte na fragmentach filmu. Prowadzi to do pewnej zmyłki, na którą nabiera się wielu fanów. Myślą oni, że to reżyser Irvin Kershner i scenograf Norman Reynolds skopiowali właściwie jeden do jeden pomysł Ralpha McQuarriego, natomiast naprawdę jest dokładnie na odwrót. Jeżeli malunek i fragment w filmie bywają identyczne, to dlatego, że McQuarrie właśnie odtworzył to, co zobaczył na zdjęciach. Czasem było jeszcze tak, że Ralph rozwijał i upiększał fragmenty filmu właśnie w formie malunku, ba czasem nawet wykorzystywał istniejące i zaakceptowane projekty, by tworzyć kolejne wspaniałe ilustracje.

Niektórzy fani zapominają, że Joe Johnston (i pewnym stopniu również Nilo Rodis-Jamero w „Imperium” i „Powrocie”), którzy zaprojektowali praktycznie wszystkie pojazdy znane z prac Ralpha McQuarriego, w tym X-Winga, Sokoła Millennium, TIE Fightera czy AT-AT. Owszem znajdzie się kilka wyjątków, jak barka żaglowa Jabby, która wyszła spod ręki Ralpha, reszta jednak nie jest jego projektem. Ralph bazując na tych projektach potrafił dodać im ducha, przetworzyć je jeszcze bardziej, czasem na potrzeby ilustracji koncepcyjnych, a czasem właśnie licencjonowanych prac.

Pomimo tego, że wszystkie jego prace są znakomite, ja nie chcę w książce mieszać tych prac stworzonych po fakcie, z tymi, które faktycznie przedstawiają zupełni nowe pomysły. Niestety różne źródła okazały się zawodne. Niektóre mówiły, że Ralph ukończył tylko sześć obrazów produkcyjnych na potrzeby „Powrotu Jedi”. Zresztą sam McQuarrie nie potrafił określić dokładnie, raz wspominał sześć, raz osiem, a raz dwanaście. Na dodatek sam nie zawsze pamiętał, które prace były jego koncepcjami, a które powstały trochę później. Choćby jego obraz przedstawiający Pałac Jabby. Żeby było jeszcze trudniej, część oryginalnych konceptów trafiała potem w wersji lekko przetworzonej do licencjonowanych książek, uniemożliwiając właściwie rozpoznanie, kiedy powstał oryginał. No i żadne z tych dzieł nie mają opisanych dat. (W przypadku „Nowej nadziei” i „Imperium” Ralph udostępnił mi swój kalendarz z tamtych lat, gdzie zapisywał nad czym i kiedy pracował. Niestety w przypadku „Powrotu Jedi” coś takiego nie istniało).

Pewnego dnia nastąpił przełom, gdy przeszukując archiwa Lucasfilmu znalazłem teczkę na której znajdował się napis „sześć obrazów produkcyjnych”. Tam znalazły się przede wszystkim rysunki Had Abbadon (czyli stolica Imperium, nim stała się nią Coruscant), którą ujął Lucas we wcześniejszych wersjach scenariusza. W tym wypadku mogłem być pewien, że to oryginalne pomysły Ralpha. Było jednak jeszcze siódmy rysunek, podobny w tematyce, ale nie sposób potwierdzić czy to też koncept, choć tak sugerował archiwista Arran Harvey.

Jednak było jeszcze cały szereg, około 20 malowideł, które trudno zakwalifikować. Badania wykazały, że to „oryginały”. W jednym z wywiadów McQuarrie wspominał, że namalował dwie barki nad jamą Sarlacca. W innym wspominał o jakimś przelatywaniu, choć nie podał konkretów, by przypadkiem nie zdradzić szczegółów filmu. Patrząc na te prace, chyba rozumiem już o co mu chodziło.

Wreszcie miesiąc później przeglądając Archiwum Zdjęć, gdzie szukałem fotografii. Trafiłem na skoroszyt „biblię” ILM z 1982. Tam znajdowały się wszystkie kluczowe szkice każdego pojazdu i stwora. Tam znalazłem też dziewięć kolejnych prac McQuarriego, które mogłem już śmiało określić jako koncepty, a nie prace licencjonowane. Wreszcie namacalny dowód. I wielka ulga, bo bardzo nie chciałem się pomylić w swoich rozpoznaniach (co niestety zdarzyło mi się to już wcześniej).

A zatem, drodzy czytelnicy, to jest jeden z ekscytujących (a także, nie uwierzycie, „interesujący”) aspektów pracy nad tego typy książkami.


KOMENTARZE (2)

Jason Fry mówi o swojej ukochanej książce

2012-10-16 21:24:24 The Official Star Wars Blog



Jason Fry jest znany fanom przede wszystkim jako autor licznych przewodników i innych materiałów źródłowych, takich jak choćby The Essential Atlas. W swoim ostatnim wpisie na oficjalnym blogu Gwiezdnych Wojen opisał, jaka była pierwsza książka z tego uniwersum, w której się zakochał - a mowa tu o Hanie Solo na Krańcu Gwiazd. Jeśli chcecie zapoznać się z przemyśleniami Fry'a na temat tej książki Briana Daleya, jednego z pionierskich dzieł Expanded Universe, zapraszamy do lektury wpisu poniżej.

Zobaczyłem ją jesienią 1979 w lokalnym centrum handlowym: w miękkiej oprawie, błękitną z czerwonymi literami o znajomej czcionce i z cudownym napisem - Han Solo na Krańcu Gwiazd.

Miałem 10 lat i była to prehistoryczna era mediów, kiedy proto-Internet nie opuścił jeszcze uniwersytetów. Dziś książki pojawiają się po strategicznych zapowiedziach i miesiącach dyskusji; wtedy zaś dowiadywało się o nowych premierach, natykając się na nie na półkach B. Daltona lub Waldenbooks.

Jak dla mnie nasza podróż do centrum się skończyła. Zapłaciłem swoje 1,95 $ za Hana Solo na Krańcu Gwiazd, zastanowiłem się krótko nad autorem (kto to Brian Daley?) i zacząłem czytać swoją nową książkę w samochodzie w drodze do domu. Trzydzieści trzy lata później rogi są zaokrąglone, kartki nabrały koloru słabej herbaty, a na wpół oderwane okładki wciąż mają na sobie moje pradawne rysunki Dartha Vadera i ostrzeżenie dla intruzów: JAY FRY – JEGO KSIĄŻKA.

Zakochałem się w tej książce na zabój w ciągu kto wie ilu lektur. Czytałem ją jako dziecko, jako nastolatek, a potem zaglądałem do niej niezliczoną ilość razy jako dorosły i gwiezdnowojenny autor, zwracając się do niej, by sprawdzać wszystko od geografii Sektora Wspólnego (The Essential Atlas) po subtelności slangu pilotów myśliwców (The Essential Guide to Warfare).

Lecz pomimo tego wszystkiego, tak naprawdę nie przysiadłem i nie przeczytałem Krańca Gwiazd od lat.

Wróciłem do niego dzięki Celebration VI. Jednym z moich ulubionych paneli było tam wspomnienie Daleya, który zmarł z powodu raka trzustki w 1996, w wieku ledwie 49 lat. Na panelu długotrwały przyjaciel i współpracownik Daleya, James Luceno, dołączył do Pablo Hidalgo w czytaniu ustępów z książek o Hanie Solo i wspominaniu jego wpływu na dzisiejszy Expanded Universe. Później poszedłem na obiad z grupą pisarzy, włącznie z Luceno i jego żoną Karen-Ann Lichtenstein. Tam wchłaniałem historie o Daleyu – poszukiwaczu przygód, kowalu słów i gawędziarzu, którego przyjaciele wspominali jego śmierć z żalem, lecz jego życie ze śmiechem.

Słuchając tych historii, zdałem sobie sprawę, że minęło wiele czasu, od kiedy rzeczywiście czytałem Daleya. Kiedy więc w końcu umknąłem ostatniemu nawałowi terminów, wyszperałem Kraniec Gwiazd ze swoich przeładowanych półek i zacząłem czytać.

Szczerze mówiąc, zrobiłem to z pewnym niepokojem. Jasne, miło wspominałem książki Daleya. Mogę jednak przywieść na myśl przynajmniej trzy rzeczy, które skutecznie zmniejszają przyjemność czytania:
  • bycie profesjonalnym pisarzem
  • bycie ekspertem na danym polu
  • powracanie do książki, którą kochało się w dzieciństwie.
Kiedy ostrożnie otwierałem sponiewieraną okładkę Krańca Gwiazd, wiedziałem, że narażam się na wszystkie trzy zagrożenia.

Na szczęście żadne z nich nie miało znaczenia. Kraniec Gwiazd był tak żywy i ciekawy, jak to zapamiętałem – i miał głębsze akcenty, które umknęły mi jako dziecku.

Pierwszą rzeczą, która mnie uderzyła, były wyzwania, przed którymi stanął Daley. W 1979 na całość Gwiezdnych Wojen składały się film, program telewizyjny, o którym miano już nie mówić, adaptacja książkowa i inna powieść, kilka historyjek dla dzieci, komiksy Marvela oraz plotki o Bobie Fetcie.

To nie było wiele, lecz Daley był ograniczony do Hana, Chewbacki i Sokoła Millennium. Żadnego Luke'a Skywalkera (choć Kraniec Gwiazd był reklamowany jako Z przygód Luke'a Skywalkera, co już wtedy było dziwne), żadnego Imperium, żadnych mieczy świetlnych, brak pozostałych rzeczy, których domagało się pierwsze pokolenie fanów. Łatwo to dzisiaj przegapić, kiedy mamy Expanded Universe zbudowane na fundamentach Daleya, lecz w tamtych czasach była to gwiezdnowojenna książka bez dużej części Gwiezdnych Wojen.

Jeśli speszyło to Daleya, z pewnością nie da się tego dostrzec. Jego najlepszy styl pisania i narracji jest subtelny i bystry. Obserwując zlepek pilotów myśliwców przed bitwą, Han wie, że brakuje im doświadczenia bojowego, ponieważ nie wyglądają na dość zatroskanych. Z kolei Władze Sektora Wspólnego Daleya nie są gangiem podkręcających wąsiki złoczyńców, lecz logicznym rezultatem niepohamowanej władzy połączonej z brakiem biurokratycznej odpowiedzialności – jedna z postaci opisuje program usuwania dysydentów jako produkt "władzy i paranoi. Tam, gdzie nie było prawdziwej opozycji, pojawiała się ona w podejrzeniach."

Daley jest też naprawdę zabawny, doprawiając napięte sceny walki ironicznymi obserwacjami i dygresjami. Stwór atakujący rekina finansjery zostaje odrzucony na bok i ląduje "na obiedzie bogatej wdowy, pozbawiając apetytu wszystkich przy stole", a śmigacz lecący przez pola kończy z kratownicą i wnętrzem pełnym zbłąkanych kłosów zboża, wyglądając "jak jakaś dziwna, rolniczna tratwa". Gwiezdne Wojny zawsze korzystały z odpowiednio dawkowanego humoru dla zmniejszenia napięcia, czy to poprzez "jest gorzej" w zgniatarce śmieci, czy droida bojowego, który wychyla się za mocno i spada ze wzniesienia.

Jak przystało jednak na dobrego autora, Daley jest szczodry dla swoich postaci, raczej oddając im najlepsze kwestie niż zachowując je dla siebie. Dialog Hana nie byłby nie na miejscu w filmie z lat 40., szczególnie gdy dołącza do niego jedna z wygadanych bohaterek Daleya. (A czemu nie? Han i Sam Spade dogadaliby się doskonale, wymieniając się historiami przez długą noc w kantynie, obaj z plecami opartymi o drzwi.) W Krańcu Gwiazd głównym kontrastem dla Hana jest Jessa, zawzięta, rozżalona inżynier statków kosmicznych, choć Han docina również (i parę razy zbiera cięgi) w rozmowach z sędziwym droidem-robotnikiem Bolluxem. Wszystkie z ich scen zapadają w pamięć, nawet bez strzelających blasterów i buczących mieczy świetlnych.

I to w końcu jest to, co cenię najbardziej w Krańcu Gwiazd - ponad wszystko jest to znakomite studium postaci. Han Daleya uważa się za uczulonego na ideały, kryjąc się za odruchowym blefem i zawadiackim zachowaniem najemnika. Jego cynizm przegrywa jednak bitwę z jego lojalnością wobec przyjaciół i odrazą do tyranów, oszustów i dręczycieli. W fabule Krańca Gwiazd Han dokonuje właściwych czynów po tym, jak się od nich wymiguje – cieszymy się jego zaprzeczeniami i unikami, nawet kiedy kibicujemy mu, aby się przekonał. Przez lata pojawiło się wielu wartościowych pretendentów, lecz żaden - żaden - nigdy nie opisał Hana Solo lepiej niż Daley zrobił to na samym początku.

Niestety, nigdy nie dostąpiłem okazji spotkania Briana Daleya – odszedł od swoich przyjaciół dawno temu i o wiele zbyt młodo. Lecz czytając ponownie Kraniec Gwiazd zauważam, że był on jednym z moich nauczycieli – i naprawdę nauczył mnie wiele.

A teraz wybaczcie mi, proszę, bo idę ponownie przeczytać Zemstę Hana Solo.

KOMENTARZE (9)
Loading..