TWÓJ KOKPIT
0

Okiem sceptyka :: Newsy

NEWSY (4) TEKSTY (0)

Okiem sceptyka #4

2017-01-03 22:02:48 Wspomnienie Carrie Fisher

Przyznam, że kolejny wpis miał być o książkach, bo udało mi się coś z SW przeczytać i to nawet w większej ilości. A nie zdarzyło się to od lat. Ale życie bardzo często decyduje za nas, więc będzie wspomnieniowo. Nie tak długo jak o sir Christopherze Lee, ale może bardziej osobiście.




Tekst ten poświęcony jest zmarłej niedawno Carrie Fisher.
(21 października 1956 - 27 grudnia 2016)











So what I told you was true, from a certain point of view.
A certain point of view?
Luke, you're going to find that many of the truths we cling to depend greatly on our own point of view.


― The spirit of Obi-Wan Kenobi and Luke Skywalker, on Dagobah, Episode VI Return of the Jedi



Moje wspomnienie Carrie Fisher



Na początek z grubej: nie płakałem po Carrie Fisher. Taka prawda, nie ma co się oszukiwać. To nie znaczy, że ktoś naprawdę nie uronił łezki, pewnie są takie osoby i nic mi do tego. Ja nie płakałem po papieżu, nie płaczę po Fisher, nie będę płakał po Fordzie, Eastwoodzie, Tarantino czy Messim (z innej paczki).

Śmierć znanych/lubianych nie robi na mnie większego wrażenia niż umieranie „maluczkich”. Ale zawsze powoduje zadumę nad pewnego rodzaju stratą. Przecież ktoś mógł jeszcze coś stworzyć, coś zagrać (filmowo, ale i muzycznie, ale i na boisku), wnieść coś do szarej, powtarzalnej codzienności. Albo i nie. Wtedy, wg mnie, pozostaje taka specyficzna nić łącząca żywego człowieka, którego może gdzieś-kiedyś uda się spotkać i zamienić trzy zdania, łącząca go z tym co już zrobił.

I chyba ta druga opcja pasuje mi do Carrie Fisher (dalej jako CF). Aktorki, scenarzystki, pisarki. Zacznę może od książek – z jej dorobku znam dwie. Chociaż jest to pewnego rodzaju przekłamanie, bo „Pocztówki znad krawędzi” zdaje mi się, że czytałem ponieważ zgarnąłem kiedyś pakiet – film o tym samym tytule i książkę, prawie-autobiografię CF. Wiem, że produkcja Mike’a Nicholsa spodobała mi się, zwłaszcza z kapitalną rolą Meryl Streep (nominacja oscarowa), ale oryginał… nie pamiętam. Z pewnością nie zdawałem sobie wtedy sprawy (bądź nie ruszyło mnie to), że całość dotyczy „tej” Księżniczki.



Drugą, której recenzja pojawi się następnym razem, jest „Księżniczka po przejściach. Nie tylko o Gwiezdnych Wojnach”, wydana w Polsce w listopadzie 2015 roku, premierowo jako „Wishful Drinking” z 2008 roku. Najkrócej rzecz ujmując CF w dość prosty, często soczysty, ale barwny tabloidowo-hollywoodzki sposób przedstawia nam historię swojego życia. Ale ja odebrałem to jako… kolejny etap terapii, pozytywny, ale jednak dotykający tego co (wg mnie) mogło być przyczyną odejścia właśnie teraz.

Nie ukrywajmy: alkohol, narkotyki, elektrowstrząsowa kuracja, lekko czyszcząca pamięć – takie rzeczy raczej nie pomagają organizmowi. Ale każdy żyje jak chce, nie mnie to oceniać, niemniej czy na pewno? Rodzina w jakiej przyszła na świat, otoczenie w którym wychowywała się i dorastała – miały na to wszystko gigantyczny wpływ, parokrotnie większy niż na każdego z nas. Czy żyła tak jak chciała? Czy zazdrościć jej, czy jednak zasmucić się? To chyba na zawsze pozostanie nie do rozstrzygnięcia.



To tyle jeśli chodzi o literaturę. A film? Prawda jest taka, nie ukrywajmy, że CF to Księżniczka Leia. Tak było, jest i będzie. Dlatego też Gwiezdne zostawię na koniec, a poświęcę chwilę pozostałym jej rolom, jakoś tak podchodzącym pod pięćdziesiąt? Właśnie. Rękę na sercu niech położy sobie każdy.

Ja pamiętam ją z trzech filmów. I znowu „pamiętam” jest tak naprawdę mocno naciągane. Widziałem trzy filmy z jej udziałem, ale tylko jeden mam nadal w jako takiej pamięci. Ten będzie na końcu.
W 1980 roku, roku premiery EV, CF zagrała rolę Mystery Woman (czy jak kto woli Camille Ztdetelik) w legendarnym dla wielu „Blues Brothers” Johna Landisa. W tym miejscu bardzo przepraszam naszego Naczelnego, ale o ile sam film kojarzę (też tylko kojarzę, bo nie przepadam za nim, pokornie proszę o wybaczenie) to roli Carrie już nie. Dziwne?

W 1987 roku CF zagrała Mary Brown w „Amazonkach z księżyca” pięciu różnych reżyserów. To ciekawa satyryczna komedia parodiująca niskobudżetowe filmy nadawane w tzw. late-night television. Wystąpiło tam wielu interesujących aktorów w roli cameo (Joe Pantoliano, Jenny Agutter, Rosanna Arquette, Michelle Pfeiffer), jak również Carrie. I chociaż filmu nie pamiętam praktycznie, to jej roli jeszcze bardziej. Taka przypadłość ekranowa?



Nie. Bo dotarliśmy do roku 1989, do komedii romantycznej „Kiedy Harry poznał Sally” Roba Reinera. Z czasów kiedy komedie romantyczne były naprawdę zabawne i… romantyczne. Oczywiście główną rolę odgrywa tutaj duet Meg Ryan-Billy Crystal, ale towarzyszą im Bruno Kirby i Carrie Fisher właśnie.
CF gra Marie, najlepszą przyjaciółkę głównej bohaterki Sally. Tryska humorem, żywiołowością, jest prawdziwą kopalnią cytatów odnośnie miłości, małżeństwa i samo-determinacji w randkowaniu, z moim ulubionym

„All I'm saying is that somewhere out there is the man you are supposed to marry.
And if you don't get him first, somebody else will, and you'll have to spend the rest of your life knowing that somebody else is married to your husband”

Gdzieś czytałem porównanie, że CF jako Leia to właśnie Marie tylko z tymi dziwnymi bocznymi warkoczami, czy jak to się tam nazywa. Po części nie sposób się z tym nie zgodzić.

I to tyle. Nowszej filmografii nie znam, podczas pisania tego tekstu przysiadłem na(d)… „Na przedmieściach” Joego Dantego, filmu który powinienem obejrzeć wcześniej, ze względu na głębokie przeszukiwanie tematu Toma Hanksa. CF gra tu jego żonę, ale zdjęcia które bym chciał – nie wypada tutaj i teraz zamieszczać.
Do tego przecież CF wystąpiła jeszcze u Woody'ego Allena („Hannah i jej siostry” 1986)... jednak pozostanie na zawsze postrzegana jako Księżniczka Leia. Czy to źle? O niektórych osobach mówi się, że są „aktorami jednej roli”. Faktycznie, niektórzy grają w jednym hicie, a potem już w niczym, inni mają wiele naprawdę wspaniałych ról, ale dla ogółu pozostają to jedną.

Leia bezapelacyjnie jest Carrie Fisher, a Carrie Fisher to Leia. Czy pasuje to do któregoś z dwóch powyższych opisów? Nie wiem, wiem za to, że ta „jedna jedyna” może być bardzo zła albo bardzo dobra. Leia jest… niezrównana.
Tak więc pora przejść do Gwiezdnych Wojen.



CF w pierwszej trylogii to dla mnie maksimum ekspresji. Jest żywiołem, dynamitem, jeśli ktoś rozsadza ekran to nie wybuchy, skaczący Luke z Yodą na plecach, czy kosmiczne wygibasy Falconem w wykonaniu duetu Han&Chewie, ale właśnie Leia. Bardzo często hollywoodzka maniera „silnych” kobiet wprawia mnie w zażenowanie, nie dlatego żebym miał patriarchalne i samcze spojrzenie na płeć przeciwną. Po prostu wielokrotnie nie pasuje to do realiów, w których dzieje się dana historia i wygląda po prostu głupio.
Ale w sci-fi, w świecie jaki widzimy, księżniczki wcale nie muszą być delikatnymi i pachnącymi ambasadorkami pokoju. Jak trzeba to i celnie strzelą z blastera. I dobrze! To właśnie udało się odegrać CF znakomicie.

Dlatego też w tym miejscu nie mogę nie wrócić do tego o czym pisałem w recenzji TFA. Owszem, poruszyłem kwestę wizerunku (zresztą jak wiele osób, co wywołało słuszną ripostę CF na twitterze), ale starałem się to zrobić delikatnie. Może/pewnie nie wyszło, usprawiedliwię się ogólnym stanem w jaki wprawił mnie ten film, ale też nie oszukujmy się – aktorki, zwłaszcza w Hollywood byłą, są i będą postrzegane przez cielesność. I wcale nie chodzi mi o to o co MNIE chodzi, czyli mimikę twarzy, nieodłączną część sztuki aktorskiej.



Aktorki, w 98%, tak czy siak, muszą być ładne. Taki świat, męski i takie postrzeganie. Młoda CF, CF jako Leia była ładna/śliczna, taka jak powinna być wg tych standardów. CF z TFA… jest inna, żeby ująć to łagodnie. Ta inność, na którą wpłynęło całe życie, mogła (tak mi się teraz wydaje) też odbić się na jej roli, skoro miała ponownie wcielić się w Leię. Zastanawiam się na ile zmieniono scenariusz pod taką-a-nie-inną Carrie?

Bo naprawdę zabolało mnie nie to, że „czas zrobił swoje”, ale może przez to historia jaką sobie wyobraziłem, że „żyli długo i szczęśliwie” z Hanem, kończy się jak pokazano. Nie ma co ściemniać, w Legendach też nie jest sielsko, ich związek to nie bajka, a dzieci… chociaż akurat dzieci, mimo wszystko, wypadły lepiej niż wybitnie potrzebujący rodzicielskiej opieki emo-Kylo.

Ale tak to sobie wyobrażałem. Tymczasem… jest jak jest. Dlatego właśnie jeśli mówię, że chcę pamiętać Leię/CF młodą, piękną i pełną determinacji to nie dlatego, że lubię młode kobiety, „kult młodości” i inne takie. Po prostu ta postać taka była i taką powinna zostać do końca.


Dla mnie taką zostanie.



Dlatego pora kończyć. Zrobię to dwoma cytatami. Pierwszym z Niej samej, z „Księżniczki po przejściach”

Czy wiecie, co dzieje się wtedy, kiedy ocieramy się o śmierć?
Poza tym, że uświadamiamy sobie, iż czeka nas absolutna pustka?
Chyba to, że przy okazji odkrywamy, iż nie jesteśmy nieśmiertelni.


My nie, ale pamięć o nas – tak. Mam nadzieję.


Stanisław Lec napisał, że można oczy zamknąć na rzeczywistość, ale nie na wspomnienia. I ja to właśnie robię. Rzeczywistość SW jest obecnie dla mnie okropna, ale wspomnienia te pierwsze – pozostają pozytywnie bez zmian.


Za co dziękuję Pani, Pani Fisher. Dziękuję Ci, Carrie.








Autorem przemyśleń i treści zawartych w tekście jest Lord Bart. Bastion Polskich Fanów Star Wars nie ponosi żadnych konsekwencji ani odpowiedzialności w związku z publikacją. Tekst nie miał na celu obrazić niczyich uczuć, są to po prostu moje przemyślenia. Bannerek tytułowy autorstwa Amy Mebberson oraz wszystkie inne grafiki/zdjęcia są własnością ich autorów i zostały wykorzystane jedynie w celu podkreślenia mojego przekazu :)
KOMENTARZE (13)

Okiem sceptyka #3

2016-01-15 00:30:12 Moja osobista recenzja

Witajcie moi kochani Bastionowicze! Tak, nadszedł ten czas, że w końcu i ja postanowiłem skrobnąć dwa-trzy zdania recenzji na temat Epizodu VII. Powiem szczerze, że robię to raczej niechętnie. Znaczy na początku, przed seansem, a nawet chwilę po - byłem do tego nastawiony pozytywnie. A potem im dalej w Endor, tym mniej Ewoków. Zresztą przeczytacie sami.

Jako że jesteśmy jeszcze we wstępie to chciałbym z tego miejsca wspomnieć o polskiej kinowej dystrybucji TFA (i nie mam na myśli żenującej ??wpadki?? z byłym legendarnym redaktorem naczelnym "Nowej Fantastyki"). Otóż stało się to co wg mnie powinno być normą nie tylko przy projekcjach filmów hmm efektownych, ale jak najczęściej przy wszystkich gatunkach. O ile to oczywiście możliwe i sensowne. Mówię w tym momencie o formacie obrazu i dźwięku.

Siódmy Epizod mogłem sobie obejrzeć aż na cztery różne sposoby: klasycznie i w 3D oraz z napisami lub z dubbingiem. Nawet jeśli dubbing 3D wyświetlany był raz dziennie (mówię na przykładzie mojej ulubionej warszawskiej Kinoteki) to i tak był. W przyzwoitej godzinie i każdy mógł się na niego wybrać. Chciałbym żeby bogactwo wyboru było normą. Znaczy się w tym miejscu szczerze dziękuję polskiemu oddziałowi Disneya, czy komu tam moja wdzięczność się należy.

A teraz zapraszam do przeczytania mojej recenzji. Osobistej i dość bolesnej, bo naprawdę było mi przykro pisać większość poniższych słów, ale inaczej się nie dało. Nie mogę zakrzywiać rzeczywistości dla... wirtualnego poklasku? Oportunizmu? Konformizmu? Nigdy taki nie byłem i TFA nie jest powodem by teraz nastąpiła jakaś zmiana.

So what I told you was true, from a certain point of view.
A certain point of view?
Luke, you're going to find that many of the truths we cling to depend greatly on our own point of view.


― The spirit of Obi-Wan Kenobi and Luke Skywalker, on Dagobah, Episode VI Return of the Jedi



Recenzja The Force Awakens (względnie A New Hope 1.5/2.0)


Film widziałem w kinie raz (klasycznie + napisy) i starczy. Dla pokolenia tl;dr przygotowałem tutaj mały skrót, łącznie z oceną. Ale obrazków nie ma.

Dla całej reszty: tekst wypadałoby zacząć od przypomnienia tego co pisałem głównie przy teaserach i trailerach, bo spokojnie obywałem się i unikałem wszelkich newsów, newsików, spoilerów i temu podobnych. Również po premierze nie czytałem niczego, żadnych pytań, żadnych odpowiedzi, nie było żadnego zaglądania do wookieepedii czy w końcu nawet przeglądania bastionowych dwóch działów, w których opisujecie różne teorie i szukacie rozwiązań.

Po dwóch teaserach miałem raczej wyrobione zdanie, gdzieś tak na 70-75%. Czułem, że „nowe” Gwiezdne Wojny nie będą tym co znam, tylko właśnie… nowością, ale nie w takim sensie, że to kolejna część, ale że JJ Abrams koniecznie będzie chciał ulepszyć to co dobre. Bo dostał szansę, bo może. Niby postara się zachować klimat, ale jednak namiesza i niekoniecznie pozytywnie.

Po trailerze… czułem się rozczarowany, że jednak jakaś Moc nie zadziałała i nie naładowała mnie, chociaż odrobinę, na czas premiery. Nie wierząc w nowy zaciąg aktorski, trzymałem się nadziei iż dziadkowie nestorzy SW dadzą popalić. Że chociaż na ich udziale będzie się można oprzeć.
Do kina poszedłem jednak z otwartym umysłem, chociaż mam tak w życiu, że złe rzeczy zawsze podświadomie wyczuwam i wiele z nich się dzieje. Bo nie ma możliwości przeciwstawienia się im.

Shedao Shai napisał na Forum, że
Większość z nas oceniła ten film jeszcze przed jego zobaczeniem, potem tylko poszliśmy potwierdzić swoje oceny i wynaleźć jakieś argumenty dla swoich teorii.

Pewnie jest w tym wiele prawdy, ale zaskoczę wielu – ja się w to nie wpisałem. Mój totalny brak oczekiwań był właśnie najlepszą metodą na roztrząsanie wszystkiego, co prowadziło do jednoznacznie negatywnych opinii. Przestałem się przejmować poziom aktorstwa, poziomem nawiązań, klimatem, nawet roztrząsaniem tego czy robota Disneya naprawdę podpada pod franczyzę.

Poszedłem na Gwiezdne Wojny tak jak chodzę na 99% innych filmów. Nie wiem kto poza Quentinem Tarantino (i SW właśnie) wywołuje u mnie jeszcze nadzieję na orgię zmysłów w kinie. Ale orgię sztuki, nie popcornowej rozrywki.


Tak właśnie widzę popcorniarzy ogarniętych szałem 3D itp.


To bardzo ważne – dla mnie kino jest sztuką, X najpiękniejszą z Muz. Nie czas i miejsce by się tu o tym rozpisywać nie mniej nawet TFA jest tego częścią.

No i poszedłbym prawie idealnie gdyby nie mały obrazek, który wpadł mi w oko. Tak naprawdę jest to powtórzony chwyt, ponieważ przypominam sobie podobne skreślenia przy duecie 'Pocahontas'-'Avatar'. Naprawdę, oczyściłem umysł niczym Neo z 'Matrixa' (chociaż to nie jest najlepszy przykład, patrząc po jego efektach :P), bo jeśli ktoś myślał (a zdaje mi się, że wielu), że życzę temu filmowi wszystkiego najgorszego i chcę by był kaszaną – to żal słów. Nawet najprostszych, najbardziej wulgarnych.



Ale patrząc na niego… czułem, że przegrywam. Naprawdę nie chciałem wierzyć, że można zrobić coś takiego, bo mój brak oczekiwań wyłączył również spory żal za skasowanym Expanded Universe. I to już nie tym, który kolidowałby z Epizodami VII-IX, ale właśnie historiami przed EI. Revan, Bane, wiecie o co chodzi.
Czymś „takim” miałby być zwykły plagiat? Serio? Nawet Abramsa o to nie podejrzewałem, a przecież pomagali mu Lawrence Kasdan (TESB Indy Jones czy dobre westerny) i Michael Arndt ('Toy Story 3', tak część trzecia, obejrzyjcie koniecznie). Wiedziałem, że JJ odwali jakiś numer przy miksowaniu klasyki ze swoją „klasyczną nowością”, ale coś takiego?

Oto co dostałem.

FABUŁA


Dodam jeszcze, że ową kartkę ze skreśleniami wydrukowałem sobie i zabrałem do kina. Na wszelki wypadek. Co jakiś czas podświetlałem ją komórką i… no nie wierzyłem w to co widzę. To był, TO JEST PLAGIAT. Epizod VII, nowa część nowej heh dajmy na to tylko trylogii – NIE JEST NOWA. Może to remake? Ta sama historia, tylko trochę inaczej, w trochę innych scenach? No, kurde, nie!

Oczywiście, plagiat można zdefiniować na różnych poziomach głębokości, trochę jak moje nazywanie SW-Disneya franczyzą od Lucasa. Czy Abrams miałby się wybronić plagiatem niezamierzonym, jeśli rzeczywiście uznamy, że coś takiego istnieje? Podobno sam to gdzieś przyznał, ale to akurat nie ma wpływu na tą recenzję, bo pojawiło się już po tym jak spisałem większość tekstu. Zresztą to nie ma żadnego znaczenia, po prawdzie „zabawna” kartka ze skreśleniami nie jest doskonała, ale w całokształcie filmu ilość scen oryginalnych do… „powtórzonych” tak czy inaczej dramatycznie mała.

Już sam początek, słynny opening crawl, każe się zastanowić „czy ja już przypadkiem gdzieś tego nie widziałem”? Minęło 30 lat od wydarzeń w ROTJ (chociaż w filmie czas ten nigdzie nie pada?), wydarzeń zdawałoby się pozytywnych – zginęło dwóch „czarnoksiężników”, władających tajemniczymi mocami, ich militarna siła może opiera się jeszcze na kilku flotach, ale II Gwiazda Śmierci również nie istnieje. Galaktyczne Imperium może zatem swobodnie przekształcić się, czy raczej (stosując polską miarę) odrodzić w wolną i demokratyczną Republikę.

A i owszem – jakaś Republika istnieje. Nawet później dowiemy się, że przez moment ma jakąś własną armię. Ale tą armią nie jest Resistance (będę korzystał z nazwy oryginalnej), który heh jest i na jego czele stoi Leia Organa. Pominę już, że nie Solo czy Organa-Solo, ale… widzicie to? Organizacja o nazwie partyzanckiej, heh ponownie, rebelianckiej – zdaje się być następstwem Rebelii/Sojuszu dla Przywrócenia Republiki. Lekko tego nie ogarniam, ale z kim walczą? Z niedobitkami tych flot imperialnych? Nie, z niejakim First Order (dalej FO), który nie chce przywrócić poprzedniego stanu rzeczy, ale… poluje na Luke’a Skywalkera.

Naprawdę? Po 30 latach, TRZYDZIESTU, nie roku, dwóch czy pięciu – naprawdę nic lepszego i ciekawszego Galaktyka nie może wymyślić? Teoretycznie Georg Hegel powiedział kiedyś historia uczy, że ludzkość niczego się z niej nie nauczyła. OK, była wojna dwóch frakcji, jest wojna dwóch frakcji (+ jedno „oporowe” coś dodatkowo + tak naprawdę nie wiadomo jak wygląda układ polityczny). A co ten Skywalker? Ano stał się on teraz, niczym Leia i jej plany w ANH, lekarstwem na chorobę, odnajdą go a on save people and restore freedom to the galaxy…

To wszystko sieje zamęt już w napisach początkowych, a to przecież tylko pięć zdań. W tym jedno takie raczej nowe – na poszukiwanie klucza do sekretu pobytu Luke’a zostaje wysłany most daring pilot. Nie Bothanin? Pewnie skoro zginęło ich aż tylu, a źli trzymają się nieźle (i jak się okaże znowu mają mega-galaktycznego niszczyciela wszystkiego), to odmówili dalszej współpracy. Też bym odmówił, ile można? Gorzej, że pilot X-winga pachnie mi brzydko spin-offem, chociaż może niewłaściwie kojarzę to z Rogue Squadron. Czas pokaże, nie mniej nadal jest to dziwne. Chociaż może nie, zwykły agent nie taszczyłby ze sobą droida i nie „zgubiłby” go, a pilotowi zawsze można wcisnąć astromecha.


I tak właśnie dalej toczy się fabuła, nieliczne nowe rzeczy może wywoływałyby jakąś radość gdyby nie znudzenie tym, że „kurde, ale ja już to widziałem”. Chociaż u mnie to była duża frustracja, nie – duży szok, który potem zmieszał się ze zniechęceniem. Nie mogłem (nadal trochę nie mogę) uwierzyć, że to się dzieje. A tak było, kolejne minuty ulatywały, przez ekran przewijały się kolejne sceny, a ja jak głupi czekałem kiedy w końcu to przerwą.

Ale „dali radę” do końca. Ważnego droida na pustyni znalazła pozostawiona kiedyś mistrzyni techniki i pilotażu, która uciekła z nim przed pogonią. Spotkała legendę, która została po trochu jej mentorem, mieli parę przygód, ale szczęśliwie dotarli do Resistance’u, skąd znowu wyruszyli stawić czoło FO i ich super-uber broni, która już nie niszczyła planet. Teraz kasowała całe układy. Ale i tak plan jej zniszczenia ułożono w ok. 15 sekund.

Ekipa oczywiście wbiła się tam bez problemów, a główna bohaterka, dorzucając do techniczno-lotniczych skilli, odkryła u siebie Moc i zaczęła, chyba przez jakąś pamięć moco-genetyczną, naśladować Obi-Wana na Gwieździe z ANH. Potem mentor ginie i powinniśmy z „niecierpliwością” oczekiwać co dalej, gdyby nie drobna zmiana – dorzucono finałowy pojedynek na miecze świetle. Który też niczego nie rozwiązał, ale akcja była. Wtórna.

I po to skasowano EU? Po to mamiono „starych” fanów klasycznym trio L(uke)L(eia)H(an), by w ogóle nic ciekawego nie pokazali (poza Hanem, ale to nadal 2:1)? Cokolwiek jest dobrego w tym filmie, nie liczy się. Nie ma dla mnie znaczenia.
Obrzydliwy, zmutowany plagiat przekreśla nie tylko te 130 minut, ale kładzie się smutnym, nagrobkowym cieniem na całą resztę. Nie tylko na Epizody, ale nawet na spin-offy, o których jeszcze trochę myślałem, że scenariusz o Solo czy Bobie F. może mnie zagrzać. Co z tego jeśli te będą naprawdę oryginalne, z drobnymi tylko, smakowitymi nawiązaniami?

Nowy dom buduje się na solidnych fundamentach. Home Chewiego i Hana taki był i Falcon dalej daje czadu. Ale nie o jeden statek tu chodzi i nie o jeden mega-duet. Nie mam bladego pojęcia dlaczego oni tak to zrobili. Bo mogli? Mogli wszystko, tak. Plagiat też. Ale to była jedna z zyliona opcji. Czemu wybrali właśnie ją? Nie wiem, wiem za to że coś się skończyło. Tak jak 'Matrix' wytrzymał tylko pierwszą część, a dwie następne utopiły genialny pomysł w tandecie CGI i przeroście treści na wizją, tak Gwiezdne Wojny na zawsze pozostaną już historią Dartha Vadera. Tą klasyczną i tą nową, z Jar Jarem, cienkim aktorstwem i co kto tam chce od siebie.

Jak zwał tak zwał – teraz to już tylko franczyza. Coś z Mocą, mieczami świetlnymi, blasterami i pewnie kolejną super-bronią. Magia się skończyła. I jest mi naprawdę smutno. Aż sam jestem zaskoczony, że nie ciskam jakiś wulgaryzmów na Abramsa, a tym bardziej na jego kolegów. Jest mi tak smutno, że… kurcze, nie spodziewałem się, że GW tak mnie mogą przejąć.


BOHATEROWIE

Teraz pora po nazwiskach trochę :P Tu też znajdzie się parę elementów wtórnych, ale będą i pozytywy.

Finn – czy John Boyega dał radę? Trochę myślę, że tak, ale tylko wtedy gdy dano mu na to szansę. Jednak przez większość jego bytności na ekranie mam wrażenie, że pierwszy teaser, który tak pobudził humorystyczno-„rasistowską” stronę zainteresowanej ludzkości – nie był przypadkowy. To wyskoczenie spod ekranu, z KFC w domyśle, to tak naprawdę większość jego roli. Tego typu grepsów i przepraszam, że to napiszę, grania wioskowego głupka. W tym przypadku nigga-czernucha, wklejcie tu sobie cały stereotyp.

No bo jak widzę ten dialog
Why? Why are you helping me?
Because it is the right thing to do.


to jeszcze nie cisnę facepalma, ale jak sobie tak radośnie gaworzą w TIE zapominając w ogóle o goniących i pociskach to naprawdę Dude, Where's My Car?. Ok ok, tam byli biali, ale tu na jedno wychodzi. Potem komedia przy wodopoju, w momentach wymiany ognia, jak ciągnie go ten stworek (akurat jego jednego nie zjadł) czy innych, a jak już mu wcisnęli lightsaber… masakra.

Problem w tym, że z założenia to naprawdę powinna być fajna postać. Z tego co zrozumiałem nowi szturmowcy nie zgłaszają się już do akademii tylko są porywani i poddawani praniu mózgu. Coś tak ktoś wspomina o programie klonowania nowym i jak dla mnie to może by była lepsza opcja. Może nie tańsza, ale pewnie skuteczniejsza.
Finn nie wiem kim jest, nie ma nawet imienia, nie zna go, ale jednak indoktrynacja nie zadziałała. Czuje się źle jako „bałwanek”, nie chce mordować, ucieka i pewnie chciałby żeby ktoś pomógł mu oderwać się od tej złej przeszłości. Dlatego w filmie są momenty i nawet całkiem nieźle zagrane, w których coś takiego widać. Znaczy się założenie. Bo całokształt wyszedł jak wyszedł. Niestety, więcej głupiego murzyna niż bezimiennego uciekiniera, z nieznaną przeszłością i niepewną przyszłością.


Rey – tu specjalnie dla jej wielbicieli powiem, iż przez moment wydawało mi się, że może być „fajna” w tym znaczeniu o jakie chodzi niektórym. Cielesne i tak dalej :P Ale w całokształcie wypada jednak… płasko, do niewolnicy Leii lata świetlne.
Natomiast reszta, niestety, wypada tutaj najgorzej, przez pryzmat plagiatu oczywiście. To, że po dwóch razach zmieniono w końcu płeć wieśniaka z zadupia Galaktyki, to nic szczególnego. Super zdolności techniczne, pilotaż bez wcześniejszych prób, aż w końcu ukryte pokłady Mocy owocujące nie tylko rozłożeniem (może nie w pełni, ale jednak z doświadczeniem) na łopatki „złego Jedi”, ale zabawą słabym umysłem – amerykańskie od zera do bohatera w kapitalnym stylu. Takiego nie zaliczyli w debiutach ani Luke (marne wstrzelenie torpedy do wąskiej dziurki), ani Anakin (wygrany wyścig i skasowanie statku-bazy, zakładam że pomogły mu w tym te gigantyczne ilości midichlorianów, ale jednak wszystko w wygodnym fotelu).

Daisy Ridley utrzymała przez cały film jednakowy poziom aktorski, nie mniej niczym mnie nie porwała. Nie było źle, nie było dramatów, ale też nie było się nad czym zachwycać. Chciałbym jednak wrócić do dwóch wątków. Pierwszym z nich znowu będzie plagiatowanie, tym razem oberwało się i TESB. Chodzi mi o wizje po dotknięciu miecza Skywalkera. Naprawdę trzeba to było tak łopatologicznie wsadzić, zwłaszcza że w żadnej z poprzednich scen nie widać by Rey była Force-sensitive?

A to to jeszcze mało. Bardziej intryguje mnie w jaki sposób Kylo Ren uwolnił jej potencjał? Bo mam wrażenie, że to stało się za jego sprawą, tego „Force Minda”. Tylko uwolnienie, nawet kogoś super, chyba nie powinno skutkować tym co nam pokazano? Mind trick, ot tak? Profesjonalna walka na miecze świetlne (bo ja nadal obstaję przy klasyce, że używać w ten sposób saberów mogą tylko wyszkoleni Force-userzy)? Herosi tego typu mogą być fajni. Jak są fajni, jak świeży i przede wszystkim jak jest to w jakiś sposób naturalne. Tutaj nie udało się tego zrobić.


Kylo Ren – trzeci z nowej trójcy, dla zrównoważenia LLH. Tak to sobie ułożyłem. I tak jak go pierwszy raz zobaczyłem tak już to zostało ze mną i nie uległo zmianie w trakcie trwania, ani po filmie – czy jest ktoś, w pełni zdrowy na umyśle, ze zdrowym wzrokiem i znajomością SW, kto może „uczciwie” powiedzieć, że w tej masce KR nie przypomina Vadera, tylko Revana? Zarżniętą tą epicką postać tylko po to by jakiś koleś nosił się identycznie? Bo rozumiem, że rzęzić zza osłon miał ala dziadek… Apparatus :P

A jak już jesteśmy przy częściach ubioru to nie byłbym sobą gdybym nie wrócił do tematu cross-sabera. Cały film wypatrywałem motywów dla których to „coś” wygląda jak wygląda. Oczywiście KR posługuje się nim cudownie (do finału oczywiście :P), ale… po kiego powstała taka wizualna głupota? Bo większość „złych” (specjalnie nie piszę Sithów, bo tu też nic o nich nie wiadomo) miała w filmach jakieś bajery? Pisałem już o tym, Dooku, Maul, Grev z czterema różnymi, to i tu trzeba było wcisnąć? Ale po co? Czemu to miało służyć? Siłowaniu się? Fakt, Kylo przez moment „nadpala” Finna, ale to był niewytrenowany głupek. I tyle?

Natomiast aktorsko… tego się nie da faktycznie zmienić, ale jako Ren pierwszy raz ściągnął maskę to naprawdę zobaczyłem twarz mojego redakcyjnego kolegi, Freeda. Oczywiście jego młodszą i słodszą wersję :P
Poważnie to ta postać, tak zakładam, miała być kimś tragicznym rozdartym między przeszłością swoich rodziców, swojego wuja, teraźniejszością i może obsesją dziadka? Fajny miks, tylko znowu scenarzystom nie wyszedł. „Komiczna” tortura ala pogadaj z moją ręką


Tak, tak to właśnie widzę.


to jedna sprawa, ale gadanie właśnie do maski Vadera? Da fak?
Adamowi Driverowi nie dane więc było popisać się, jedyna scena z Hanem wyszła znośnie, ale tylko znośnie. Czyli trzeba się cieszyć, że nie zepsuł.


Poe Dameron – czy ja wiem? Trochę się nalatał, trochę pogadał, zostawił droida i chyba tym najbardziej zapisał się w filmie. Na dobrą sprawę, gdyby X-wingi nie stanowiły jakiejś tam ważnej części SW – można by go spokojnie pominąć. O grze Oscara Isaaca nie powiem nic, bo nie było czego zauważyć.


Han Solo – uratował chociaż drobiny honoru i godności tego filmu. Jego duet z Chewiem… naprawdę jeśli miało mi zabić serce mocniej (poza początkiem, ta magia działa i na mnie) to właśnie wtedy, we are home i ich wzajemna chemia. Naprawdę ta para jest jedną z najgenialniejszych w historii kina, nawet jeśli Wookiee nie mówi zrozumiale :P i nie odgrywa tak istotnej roli, będąc raczej oddanym pomocnikiem. Każdy ich wzajemny gest, każdy greps, każdy żart są super, zrobiono to w niewymuszony sposób i przede wszystkim nie zepsuto!
Oh really? You're cold?


Albo
What we do with her?
Is there a garbage chute? Trash compactor?
Yeah, there is.



Czy jak się tłumaczy dwóm gangom (chociaż to było plagiatowane na Jabbę z ANH), cały Solo. Zagada, strzeli pierwszy i zacznie uciekać. Szkoda, że już wolniej, czasu nie oszukasz. Ale nadal Harrison Ford to klasa, Han Solo to on, a on to Han Solo. Po prostu jak zrobią taki spin-off, to już nie będzie nawet franczyza, to będzie marnotrawstwo taśmy.

Ford daje również popis (solowy ;P) w momentach hmm dramatycznych tj. podczas spotkania z Leią i z Kylo. O ile dobrze to ogarnąłem to… para doczekała się potomka, ale że tak powiem – nie ze sformalizowanego związku. Nie byłoby to niczym dziwnym, w amerykańskich filmach „miłość” bardzo często idzie z dynamiczną i sensacyjną przygodą. Niby potem widzimy parę i zachodzące słońce, ale nie wiemy już co się stanie następnego ranka. Albo następnego za 3 lata. A tu mam 30. Trzydzieści… jak Disney zagospodaruje to wstecz, boję się bać. I tak jak patrzę na ich relację, na to że nawet przytulenie wyglądało jakoś dziwnie – jest mi smutno, biorąc pod uwagę jaką parą byli w EU.

A Kylo? Gdzieś tam w głowie kołacze mi się, że Ford chciał zagrać Solo jeszcze raz i uśmiercić go. Akurat on ma do tego prawo. Jak wyszło? Pamiętam, że za Chewbaccą płakałem. Pierwszy „wielki” SW, któremu pozwolono umrzeć, ale jak to zrobiono. Tak, że wpieniony położyłem lagę na całą Nową Erę Jedi. Tutaj jest to dobre, nie epickie czy wspaniałe, ale dobre. Smutne, bardzo smutne, chociaż jak się człowiek tak zastanowi nad jego spadającym ciałem… w SW nie ma rzeczy niemożliwych. Zmarli tymczasowo, dopóki marketing ich nie przywróci. If you know what I mean ( ͡° ͜ʖ ͡°)


Leia Organa – jedno wielkie masakrystyczne nieszczęście tego filmu. Już nie mówię o fabule i o tym, że nawet słówkiem nie zająknięto się o jej Mocy. Ale jej wygląd… ok, to nie powinno być źródłem sporu czy przytyków. Każdy wygląda jak wygląda, ja też nie jestem ani Bradem, ani Andżeliną. Wiem, że Hollywood jest bezlitosne dla aktorek, nigdy nie zapomnę rozwścieczonej i rozżalonej Meryl Streep, która po 40-tce dostała trzy propozycje zagrania czarownic.

Ale jest taki moment, w którym… życie (bądź nadmiar chirurgii plastycznej) odbiera kobiecie możliwość przekazania jakiejkolwiek ekspresji na ekranie. I to właśnie stało się z Carrie Fisher. Może gdzieś pod warstwą grubej tapety, całkowicie zabijającej mimikę, pod warstwami zmian jakie przyniosły ze sobą dragi i wóda jest nadal TA piękna dziewczyna, żywioł z Epizodów IV-VI.


Taką będę Cię pamiętał.


Nawet przyjmując te 30 lat, macierzyństwo i może coś Han jej przyprawił zmarszczek i kilogramów (czy tylko ja odniosłem wrażenie, że wyglądała grubo?) – efekt jest straszliwie powalający.

Źle się z tym czułem, źle się z tym czuję nadal i gdzieś uleciała jakaś mała radość i nadzieja z trójcy LLH. A jeśli tak, to pora przejść do kogoś kto chyba tylko przypadkiem zagościł w tym filmie.


Luke Skywalker – 70 sekund. Tyle dokładnie trwa jedyna scena z jego udziałem. Jego samego byłoby mniej, gdybym wyciął ujęcia z Rey. I nie mówi ani słowa. Ani jednego. Ja pierniczę, co się stało? Coś się zgubiło po drodze? To jest jakaś mega-głębsza koncepcja, która zostanie w pełni odkryta po 10 kolejnych filmach? Równie dobrze mogli gdzieś pokazać plakat most wanted od FO z jego twarzą i to by było równoznaczne. C-3PO, ze swoim wciśniętymi na siłę grepsami i cudownie zmartwychwstały R2 dają w tym filmie więcej niż… Luke. Kurde, Luke Skywalker.

W tym momencie przypomniała mi się scena z Teatru TV, z 'Księżyca i magnolii' Rona Hutchinsona, kiedy to Ben Hecht słyszy ostatnie zdanie z książki 'Przeminęło z wiatrem'. To już piąta doba, kiedy tkwi zamknięty na klucz w gabinecie Davida O. Selznicka i rzeźbi maszynopis scenariusza przyszłego mega-hitu wszechczasów (z uwzględnieniem inflacji). I kiedy jest już u progu wytrzymałości fizycznej i psychicznej, kiedy (nie znając książki) chce uderzyć w finał, słyszy że jutro znów będzie nowy dzień. Wpada w szał, bo pięć dni i nocy czekał żeby dowiedzieć się ja to się skończy. I dostał takie coś.

U mnie szału nie było, bo do kina poszedłem w środku dnia, najedzony, wyspany. Prawdopodobnie Luke wystąpi w kolejnych Epizodach, może nawet powie słowo. To z pewnością nie jest jego finał. Ale po tych wszystkich oczekiwaniach, zapowiedziach, promocji filmu trójką LLH – dostałem 70 sekund? Siedemdziesiąt sekund? Niemowy?




BB-8They see me rollin' They hatin’



Tak prawda (i tu się przyznaję bez bicia), że BB był dla mnie pewnym synonimem połączonych sił Disneya i Abramsa. Teoretycznie The Rolling Stone(s), w praktyce raczej fantastic-sam-plastic. Ale zmieniło się to po seansie, chociaż nie jestem zadowolony ze sposobu, w jaki to się stało. Zostałem bowiem wzięty pod włos, na litość, na tą moją małą uczuciową część serduszka, która czasem zdaje się brać górę.

BB-8 to pierwszy droid, który w filmach SW z… mechanicznego dodatku stał się pełnowymiarowym bohaterem. Już widzę wzburzenie fanów duetu C-3 i R2, ale wstrzymajcie rumaki. Złota sztaba, poza momentem królowania Ewokom, był tylko zawalidrogą. Tak prawda. R2 zaś… ćwierkał i świerkał, ale w sytuacjach ostatecznych to on ratował wszystkich. I to chyba przez sześć Epizodów. Nie był jednak na pierwszym planie.

BB jest. Albo przynajmniej takie odniosłem wrażenie. Co prawda mam przeczucie, że został wrzucony do filmu specjalnie dla dzieciaków i ogólnego słodzenia (wychodzi mu to cudownie), ale i tak jest autorem najlepszego chyba slapsticku w całej historii kinowej SW


Everybody likes it.


Po tym czymś miałem tylko dwie opcje do wyboru: walnąć facepalma i wyjść z kina albo… polubić go. No i zdecydowałem się na drugą. Bo przypomina mi trochę kogoś innego, kogoś kto zawsze wyciśnie ze mnie łezkę. WALL•E’ego.


I za to ich nie lubię. Że mnie tak złapali.



Generał Hux – jego potyczki z Kylo byłyby nawet urocze, gdyby nie wtórne. Tak, mówię o relacji Tarkin-Vader, raczej łatwo się tego domyślić w tym scenariuszu. Wystąpił jednak w jednej z ciekawszych (i nielicznie oryginalnych) scen filmu tj. przemówieniu do wojska przed oddaniem „słonecznej” salwy. Skojarzyłem to wyłącznie z wąsikiem pewnego niedoszłego austriackiego malarza, zwłaszcza jak szturmowcy mu hajlnęli, znaczy zamówili deskę piw.
Ale poza tym – zupełnie nic ciekawego, kolejny militarysta, sztampowo zakochany w przewadze technologicznej i rozwalaniu wszystkiego co da się rozwalić.


Kapitan Phasma – jak tak sobie paradowała w zwiastunach i na ekranie w tej srebrnej blink-blink zbroi to pomyślałem, że to może być ukłon w stronę tych fanów, których jarał zawsze inny pancerz. Tak, chodzi o Bobkę. Zatrudniono też do tej roli Gwendoline Christie, więc pomyślałem że może coś ciekawego jej zaoferują. Owszem – finał w zgniatarce. Pytaniem pozostaje czy ją włączyli czy miała automatyczny program. No i czy zabrali Phasmie komunikator (kiedyś szturmowcy, a już na pewno oficerowie mieli kontakt z bazą) wcześniej i… z perspektywy tej publicystyki – czy była tam jakaś dianoga ;)
Głos głosem, ale jakikolwiek potencjał tej postaci został totalnie zmarnowany. Poza tym Gwen raczej nie będzie mogła łatwo przekonać swoich dzieci, że grał w SW :P


Snoke – był ktoś taki. Powiem szczerze, że ledwo go zarejestrowałem, mimo iż gadał z dużego hologramu. Kto to, po co i dlaczego – nie wiem. Ale ta postać idealnie pokazuje jakim „fachowcem” jest Abrams. Wprowadzić kogoś tajemniczego, złowrogiego, kogoś kto ujawni się dużo później, ale zrobić to umiejętnie i swobodnie – to klasa. Klasa, której JarJarowi brakuje i to widać po tej postaci. A jak czytam teorie, że to może mistyczny Plagueis… litości.


Maz Kanata – każda opowieść musi mieć swoją karczmę kantynę, w której roi się od przeróżnych archetypów, łącznie z kimś ważnym, kto da nam głównego questa. Oczywiście do czasu jak dziesiąta woda po imperialnym kisielu nie przyleci i nie rozpirzy wszystkiego.
Patrząc na Maz miałem podskórne przeczucie, że widzę któregoś z podracerowiczów z EI. Ale to może przez te binokle. W teorii chyba ciekawa postać, Force-sensitive jak mi się wydaje, ale sprowadzona do hmm pośredniczki w przekazaniu miecza Skywalkerów. Trochę szkoda, zwłaszcza że nie zobaczyłem jej z Chewiem :P


Lor San Tekka – swego czasu w drugim Oku postawiłem taką tezę, że pałeczkę jakości aktorskiej, podbijającej standardowy poziom sci-fi, przejmie po śp. Sir Guinnessie i Sir Lee trio LLH. Bo nie ma w obsadzie nikogo godniejszego. W komentarzach jednak Long zasugerował mi, że zapomniałem o Maksie von Sydowie. Właśnie nie zapomniałem, celowo go pominąłem, bo nie słyszałem żeby miał odgrywać w TFA znaczącą rolę.
I trafiłem. Lor San Tekka to postać… właściwie mogę o niej powiedzieć jeszcze mniej niż o Snoke’u. Pojawił się na ekranie, z krwi i kości, wielki aktor. I tyle. Dziękuję Abramsowi za to. Mógł dać kolejny plakat, jak z Lukiem.


C3-PO & R2-D2 – wrzuceni do tego filmu na siłę. C3 musi poględzić, bo jest też Lei, więc jakoś tak w pakiecie, rozumiem że czerwona wstawka to pozdro dla kumatych. Ja widać nie należę do klubu, więc… R2 natomiast heh jest jak R2, tak jak pisałem wyżej – gdy istoty cielesne nie dają rady, on robi beep boop i po problemie.
Nie chce mi się już wnikać czy po rozładowaniu takiego astromecha można go oddać tylko na złom, czy ładowanie zajmuje wieki, czy nie można go uruchomić zdalnie, bez jego „woli” itd. Po prostu to przebudzenie w idealnym momencie – jest jedną z najsłabszych rzeczy w tym smutnym filmie.


Podsumowując: nowe trio nie sprostało staremu i to nawet takiemu, które widzimy w filmie. „Zmęczona życiem” Leia i „niemy” Luke, będący tylko pyłkiem nowej kurtce genialnego Hana, są razem lepsi od mistrzyni wszystkiego znikąd, głupiego szturmowca i metroseksualnego złego płaczka. Dlaczego? Bo są żywymi Legendami, mającymi za sobą wspaniałą historię, popartą dobrym aktorstwem. Rey, Finn i Kylo nie mieli z nimi szans. Na starcie, dlatego że spieprzył ich ktoś już w scenariuszu.

Film kradną Han z Chewiem. Za nimi, muszę to przyznać, BB-8. Potem jest przepaść i dopiero możemy ustawiać RFK w kolejności jak kto chce.
„Źli” w TFA? Generał-psychopata raczej, niedoszkolony gimnazjalista, który chce zyskać na „prestiżu DarkSajda” dysząc przez maskę, srebrna szturmowczyni (odmieniłem to dla feministek języka polskiego :*) kończąca przygodę w odpadach, a nad nimi wszystkimi hologram… kogoś. Nie powiem, że to Power Rangers, ale jakoś ciarki mnie nie przechodziły.


MUZYKA

Tu będzie krótko, bo i nie ma się nad czym rozwodzić. W całym filmie słychać klasyczne, legendarne motywy SW, które KIEDYŚ wyszły spod ręki Johna Williamsa. Natomiast jeśli kto liczył, że pojawi się tu coś na miarę hmm przykładowo „Duel of the Fates” – gratuluję. Ja chciałem tylko by „zwykłego” Williamsa nie ruszali. I to się stało. Natomiast nowości, coś co by można zagwizdać po wyjściu z kina – zero.
Ja wiem, że wyszedł soundtrack, nawet przeglądałem track listę. Patrzyłem po tytułach, kojarzyłem sceny. Nic nie słyszałem, nic nie pamiętałem.


CAŁA RESZTA

Którą chciałem umieścić, a nie było miejsca i okazji wcześniej.

Żeby nie besztać Abramsa bez końca – muszę mu przyznać, że z roboty technicznej (wraz z Danielem Mindelem) wywiązał się bardzo dobrze. TFA co prawda nie wnosi nic nowego do gatunku sci-fi, zarówno pod względem fabularnym, jak i zdjęciowo-komputerowym, ale przede wszystkim nie wali po oczach efektami i CGI.

Jedyne dwie „popisówki”, które bym wytknął to moment ucieczki TIE z hangaru (swoją drogą ciekawe, że blastery nie robią mu krzywdy, a X-winga skasowali) i finałową walkę, w tej części jak już ziemia się rozstępuje. Miałem takie nieprzyjemne uczucie, że oglądam jakiś kolejny gwałt Jacksona na Śródziemiu.

Reszta zdjęć jest bardzo ładna, umiejętnie operowano przedstawianiem dużych i małych obiektów. Zaś najlepszą częścią akcji filmu są pojedynki statków. Wszystkie sceny w Falconem – wiadomo, że cudowne. Ale również X-wingi dały radę, chociaż nie wiem czy dobrze dobrano ich ilość w finałowym ataku.


Pojedynek finałowy, chociaż miał genialną otoczkę (trochę przypominała mi walkę Czarnej Mamby z O'ren Ishii)


Finał Kill Billa vol.1


został jednak zepsuty nie tylko kolejnym bezsensownym łamaniem zasady, że lightsaberem to niewytrenowani mogą co najwyżej oświetlić sobie ciemne pomieszczenie, ale choreografią. Ja wiem, że wielu osobom nie podobało się odejście od czystej szermierki ze ST na rzecz akrobatycznych wygibasów z NT. Dla mnie i to i to ma sens, jeśli jest zrobione z umiarem. W TFA dostałem jednak… coś pośrodku, ale jednak najbardziej zbliżone do okładania się cepami. Ale może teraz ma to tak wyglądać.

Zresztą jeśli przy saberowaniu jesteśmy to Finn dostał szansę podwójną. Nie wiem jak wy, ale ja za pierwszym razem parsknąłem śmiechem widząc tego szturmowca z jakąś pałą energetyczną. A jednak nasz czarnuszek stanął dzielnie do pojedynku, zebrał oklep, ale oczywiście to nie był jeszcze jego czas na zgon.
Nie rozumiem tego. Zasad, że nie „Mocny” potnie się mieczem świetlnym nie jest wzięta z kosmosu. Ostrze lightsabera nie ma masy. Nic nie waży, mówiąc prosto. Wielu z was ma własne rękojeści, zrobione samodzielnie lub kupione. Czasami doczepiacie do nich jakieś kijki czy co innego, żeby się ponaparzać czy zrobić fan film. Ale to jest błąd.

Prawdziwego miecza świetlnego praktycznie nie można sobie skutecznie wyobrazić. Bardziej bowiem pasuje tutaj zwykła latarka. On jest rękojeścią, a strumień światła… no właśnie, jest ostrzem. Nie czujecie żadnego oporu machając latarką. I z saberami też tak jest, do momentu zetknięcia się z jakąś powierzchnią, innym ostrzem czy blasterową smugą.
Normalny człowiek nie czuje więc tego „ciężaru”, nie mówiąc już że nie może się tutaj uderzyć przypadkowo płazem ostrza i nic się nie stanie. Stąd do skutecznej walki potrzebny jest ten szósty zmysł – Moc.

Jednak w zupełnie dla mnie niezrozumiały sposób, w wielu miejscach chce się forsować ideę, że każdy może się posługiwać lightsaberem, ale żeby to jeszcze tyle. Ja wiem, broń fajna, jedna z najbardziej klimatycznych w świecie sci-fi/fantasy. Ale patrząc po przykładzie Rey – totalnie nieobeznana ze sztuką osoba pokonuje kogoś kto (teoretycznie) uczył się tego, czuje ten flow i tak dalej.


Żeby było tego mało, Abrams nie trzyma się kolejnego faktu, chyba jeszcze bardziej bezspornego, że blasterowe rany (podobnie jak te od miecza) nie krwawią. Następuje natychmiastowa kauteryzacja i jedynie wnętrze ciała jest przepalone.
Stąd skrzywienie na mojej twarzy widząc innego szturmowca rozmazującego krew na hełmie Finna, czy Kylo, który uderza się po ranie i krwawi. Swoją drogą są to klimatyczne momenty (chociaż Renowi nie pomogło to wyzwolić Rage’u), ale dlaczego łamią zasady świata?

Zresztą takich zaskoczeń jest więcej, te które chcę teraz wymienić obracają się w ramach plagiatu. Nie wiedziałem np. że X-wingi mają działko pokładowe do rozwalania piechoty. Sokół miał i kasował szturmowców na Tatooine czy Hoth.
Hologram Snoke’a można zrozumieć przez dzielącą ich odległość, ale dlaczego przypomina to Imperatora i Vadera?
Ten drugi gang co nachodzi Solo, mówią trochę jak Rodianie, ale nimi nie są. Jeśli już tak zrzynaliśmy to trzeba było wstawić paru zielonych ryjków, a tak ci Azjaci to słabo trochę wyglądali.

Aż w końcu dochodzimy do mojego ulubieńca, czyli mega-działa. Chociaż tak naprawdę to jest podobno eee nie wiem jak to dobrze opisać – konstrukcja składająca się z bazy na… ruchomej planecie? Że Starkiller to pominę, bo wyjątkowo źle mi się kojarzy, ale… prawdziwa ruchoma planeta? Czy ktoś tam w ekipie chociaż przez moment ogarniał zasady fizyki czy astronomii? Chociaż na poziomie podstawowym?

Ja w ogóle przez moment to myślałem, że ten super-strzał to oddawany jest po naładowaniu się z energii z gorącego jądra tej planety. Ale okazało się, że to coś… wygasza słońca z układów, które je mają. Nie wiem jak jest w USA, ale jeszcze pamiętam z normalnej lekcji fizyki, że brak słonecznego promieniowania ma najczęściej wpływ na wszystkie planety tego układu. Prościej – oznacza to, że wystrzał (który w ogóle jest komiczny pod względem prędkości przemierzania Galaktyki) nie tylko rozwala ileś tam planet jednego systemu, ale też powoduje po czasie negatywny wpływ na planety bez wyssanego słońca. To jest mniej więcej tak jakbyśmy wysyłali głowicę atomową z naszego silosu na wrogie miasto, tam następowałby wybuch, ale po jakimś tam czasie nasza wyrzutnia też by wybuchała albo promieniowała, albo cokolwiek innego.

A nawet jak to wszystko olejemy to plagiatując hehehe nieświadomie zahaczyliśmy o


Pogromcę Słońc. Legendarnego.


Było. Nuda.


Od strony minusów jeszcze interesuje mnie Han Solo. Nie nie, on i jego wątek są świetni, nie mniej nie rozumiem dwóch rzeczy: pierwszej, dość prostej chyba – po kiego grzyba Solo zabierał kuszę Chewiemu? Pomijając już, że to sprzęt Wookieech i trzeba siły do jej obsługi, po latach blaster mu się znudził i spodobała broń kumpla?

Druga to skradziony wielokrotnie Falcon. Serio? Wydawało mi się, że największą tego typu głupotą było ukradzenie Dooku jego miecza świetlnego przez kowakiańskiego małpo-jaszczura w TCW. Ale można to przebić, jak widać. Czy dostaniemy kiedyś sensowną odpowiedź? Może kiedy zostaną zapisywane, zarysowywane i kręcone te lata trzydzieste wstecz?

To już chyba tyle, skoki nadświetlne pominę minutą ciszy, zresztą skrobnąłem już o tym. Pora przejść do podsumowania.



PODSUMOWANIE

W skrócie:
Plusy
+ Han Solo & Chewie
+ ograniczone szaleństwo CGI i ładne zdjęcia
+ BB-8 niech będzie

Minusy
– PLAGIAT fabuły Epizodu IV: Nowej Nadziei (i tu mógłbym poprzestać, bo i tak reszta nie ma przy tym znaczenia, ale)
– plagiat mniejszych scen, szczegółów, smaczków - zupełnie niezrozumienie czym jest nawiązanie czy puszczenie oka do fanów, a czym łopatologiczne kopiowanie
– brak nowych dźwięków Williamsa
– nowa trójca bohaterów (Rey, Finn, Kylo) rozpisana fatalnie, bez żadnej głębi i subtelności
– dwoje ze starej trójcy (Luke, Leia) praktycznie zmasakrowani w stosunku do oczekiwań i dokonań z EIV-VI
– zmarnowanie potencjału większości postaci drugoplanowych
– brak przejrzystego nakreślenia linii polityczno-historycznej
– łamanie zasad obowiązujących w uniwersum dla własnego widzimisie
– super-broń, która jest totalnym wybrykiem techniki i chociaż w minimalnym stopniu nie trzyma elementów realizmu w tym uniwersum


Tak to niestety wygląda. JJ Abrams i Disney zaserwowali mi próbę grania na sentymencie do Starej Trylogii, a co jeszcze smutniejsze - przyłożył do tego rękę Lawrence Kasdan.

Skasowano EU żeby zrobić sobie czyste pole do napisania nieskrępowanej niczym historii, w której miano połączyć stare z nowym. Miano to zrobić dobrze. Bo every generation has a story. I to jest ta opowieść? Na czas lajków i instagramów?

Czy naprawdę musiano wymazać, bądź ukraść niektóre nuty Beatlesom czy The Rolling Stones, żeby tworzył dzisiaj Justin Bieber czy Lady Gaga?

Naprawdę, ale to naprawdę, nie dało się stworzyć oryginalnego scenariusza, ze złymi i dobrymi, ale może już bez super-broni, może z głębszą polityczną intrygą? W końcu obecna "generacja" kocha House of Cards czy Grę o Tron?

Dziś, po czymś takim, nie jestem wstanie powiedzieć kto bardziej zarżnął klasykę – Lucas ze Spielbergiem gwałcący Indiego Jonesa, Peter Jackson z Hobbitem, czy właśnie Jar Jar Abrams wykańczający poprzez ANH2.0 Starą Trylogię.
Ktoś zaraz powie, że przecież nadal mogę oglądać te filmy i - nie wiem - udawać, że EVII nie powstał. Ale naprawdę? Zakrzywiać rzeczywistość, że czego nie ma chociaż jest? Niektórzy z was robią tak z EU i obecnym kanonem. Jasne, ale ten "dozwolony użytek własny" nie zmieni faktów, z którymi już zawsze i coraz częściej będziemy się stykali.

Dla mnie są to ostatnie Gwiezdne Wojny w kinie. Kolejne coś z Epizodem w nazwie (jeśli ostatecznie tego nie zniosą) obejrzę jak będzie w dobrym formacie .avi albo w telewizji. Spin-offy, które mogłyby być niezłymi filmami, również przestają mnie interesować, bo mam 99% pewność że będą identycznie słabe.

Jedyną nadzieją jaka mi pozostaje to wiara w normalny serial, dramę dobrej jakości jakich wiele. Może być nawet animowana, ale taka na jaką SW zasługuje, chociażby przeciwwagą do tragicznych treści, które obecnie zdominowały to uniwersum.
Jest to nadzieja nikła, ale jest. Są jeszcze gry video, tu siłą rozpędu musi powstać coś ciekawego, ale gry to namiastka.


Przyjmując kryteria, którymi kieruję się przy ocenianiu innych filmów na Bastionie, wystawiam
The Force Awakens 2/5 jako zwykły widz
.
Tak jak planowałem pójść do kina, o czym pisałem na poczatku. Film bowiem ten nie wnosi nic ciekawego do gatunku sci-fi i ratuje go tylko jedna postać.

Natomiast jako fan Star Wars, czuję się oszukany i... wkurzony tym, że poświęcając EU i godząc się na to, dostałem kradziony badziew, który jeszcze niesmacznie zahacza o coś do czego w ogóle nie ma prawa. I nie mówię tu o autorskich przywilejach.
TFA nie wystarcza odbicie się od ST jak od trampoliny, to raczej jakaś forma choroby nowotworowej, która bardzo skutecznie (patrząc po wynikach) pasożytuje na pięknej przeszłości.
W takim wypadku ocena może być tylko jedna
The Force Awakens 1/5 jako fan



Na samym już końcu końców przepraszam jeśli pomyliłem imiona, zdarzenia, coś przeoczyłem, przekręciłem. Mogło się tak zdarzyć, bo… chociaż dołożyłem wszelkiej możliwej staranności pisząc ten tekst, to nie powstał on z przyjemności. Nie przywiązałem się do żadnego z nowych bohaterów, do żadnego z nowych miejsc, do żadnej nowej części historii. Może dlatego, że było ich tak mało? Stąd mógł się wkraść brak uwagi, za co jeszcze raz serdecznie przepraszam.



PS1. Takie są fakty o tym filmie (doprecyzujmy - mówię o scenariuszu). I teraz one się mogą komuś podobać, a komuś nie. Każdy ma do tego prawo, ale to co się dzieje na ekranie – jest jednoznaczne.
Normalnie tego nie robię, ale teraz wyjątkowo powiem, że rozczarowały mnie recenzje moich kolegów z Redakcji. Spodziewałem się po nich i wiem, że ich na to stać, że nie przełkną tego tak gładko. A jednak, zawsze można się zdziwić.

PS2. Przy okazji polecam przeczytać świeżą rozmowę redaktorów Esensji na temat TFA.



Autorem przemyśleń i treści zawartych w tekście jest Lord Bart. Bastion Polskich Fanów Star Wars nie ponosi żadnych konsekwencji ani odpowiedzialności w związku z publikacją. Tekst nie miał na celu obrazić niczyich uczuć, ani też stanowić jakiegoś "formalniejszego" oskarżenia kogokolwiek. Wszystkie grafiki nie są moją własnością i zostały wykorzystane jedynie w celu zobrazowania moich niecnych i pokrętnych myśli ;)



KOMENTARZE (53)

Okiem sceptyka #2

2015-12-08 20:38:09 Historia życia wielkiego człowieka

Witam wszystkich czekających tak długo na mój kolejny tekst! Tym razem sytuacja jest dość specyficzna, nostalgiczna i w ogóle. Nie będzie sceptycyzmu, logicznych rozważań, tylko wspomnienie. Wspomnienie pochwalne wielkiego aktora i niesamowicie ciekawego człowieka.

Mowa o Sir Christopherze Lee. Wczoraj bowiem minęło pół roku od jego śmierci. Zdaje mi się, że uczciłem go godnie - na Forum avatarem i cytatem ze Scaramangi. W życiu - ponownym obejrzeniem kilkunastu z jego filmów, łącznie z dokopaniem się do naprawdę zapomnianych klasyków.

Sir Christopher Lee (w dalszej części tekstu pozwolę sobie skrócić do SCL) był dla mnie, szczerze powiem, wspaniałym aktorem, chociaż pewnie nie zmieściłby się w osobistej Złotej Piątce. W TOP10 pewnie tak, ale moje ciepłe wspomnienie o nim nie zawiera się wyłącznie w charakterystycznych rolach, ale również w podziwie dla tego co przeżył. Ktoś bardzo trafnie ujął te 92 lata w formacie "achievement-mana", człowieka-osiągnięcie, zapewne odwołując się do popularnej terminologii gier video.

Mam dokładnie to samo odczucie. Im więcej poznawałem faktów z życia SCL, tym bardziej kręciłem z niedowierzaniem głową i tym bardziej jest mi przykro, że nie ma go już wśród nas. Dlatego, wspomnieniowo, dedykuję mu ten tekst, przybliżający wybrane przeze mnie "ciekawe przypadki".




So what I told you was true, from a certain point of view.
A certain point of view?
Luke, you're going to find that many of the truths we cling to depend greatly on our own point of view.


― The spirit of Obi-Wan Kenobi and Luke Skywalker, on Dagobah, Episode VI Return of the Jedi



Ciekawy przypadek Sir Christophera Lee


* Matką SCL była Estelle Marie Carandini di Sarzano, podobno piękność epoki edwardiańskiej. Z pewnością coś było na rzeczy, gdyż za muzę malarską wybrali ją Sir Johna Lavery’ego czy Oswalda Birleya, a także rzeźbiarka Clare Sheridan. Jednak nie zachowały się przekonujące dowody, ale wg niektórych tak mogła wyglądać na obrazie Lavery’ego "A Long Lady At Rest"



* Pierwszą rolą w życiu SCL był występ w adaptacji baśni braci Grimm „Rumpelstilzchen” (polska wersja to Rumpelsztyk). Miał wtedy 5-6 lat, jego rodzice byli w separacji, a on sam przebywał z matką w Szwajcarii. Oczywiście w sztuce odgrywał tytułową rolę złowrogiego karła/skrzata/krasnoluda, postaci z germańskiego folkloru ludowego. Biorąc pod uwagę jego przyszłe "dorosłe" wcielenia – zaczynał właściwie ;)

* Po rozwodzie i powrocie do Londynu matka wyszła ponownie za mąż za Harcourta George'a St-Croix Rose, wuja Iana Fleminga. Tym samym SCL został przyrodnik kuzynem twórcy postaci Jamesa Bonda.

* W tym samym czasie SCL został zaprezentowany Księciu Feliksowi Feliksowiczowi Jusupowowi i Wielkiemu Księciu Dymitrowi Pawłowiczowi Romanowowi, znanym z udziału w zabójstwie Grigirija Rasputina. Jak możecie się domyślić – po latach Lee zagrał właśnie owego "mnicha", faworyta rodziny cesarza rosyjskiego Mikołaja II.



* SCL starał się o stypendium w Eton College, gdzie rozmowę kwalifikacyjną prowadził między innymi Montague Rhodes James, legendarny twórca tzw. ghost stories. Lee, w związku ze swoimi słabymi ocenami z matematyki, zajął jedenaste miejsce, a stypendium przyznawano wyłącznie pierwszej dziesiątce. Również i tutaj historia zatoczyła koło, bowiem 60 lat później SCL odegrał rolę M.R. Jamesa w spektaklu BBC.

* Latem 1939 roku SCL wyjechał wraz z siostrą na wakacje na Lazurowe Wybrzeże. Podczas podróży zatrzymali się w Paryżu, gdzie Lee był świadkiem egzekucji Eugena Weidmanna, ostatniej osoby straconej publicznie w tym kraju, słynną rewolucyjną gilotyną.

* Wkrótce po wybuchu II wojny światowej Lee zgłosił się na ochotnika do fińskiej armii, by walczyć w wojnie zimowej. Wraz z innymi brytyjskimi ochotnikami nie brał udziału w walce, pełniąc służbę wartowniczą.

* W 1941 roku zgłosił się ochotniczo do Royal Air Force, ukończył szkolenie i został przeniesiony do Afryki. Tam jego kariera lotnicza uległa dramatycznemu zakończeniu, gdyż podczas przedostatniej sesji treningowej przed solowym lotem doznał uszkodzenia nerwu wzrokowego.

* W kampanii afrykańskiej, pracując dla wywiadu RAFu, przeżył m.in. bombardowanie lotniska oraz sześciokrotną malarię. Tak, dokładnie – był chory sześć razy w ciągu jednego roku.

* W kampanii włoskiej, w ramach wymiany oficerskiej, służył z Gurkhami w ramach 8 Dywizji Piechoty Indyjskiej, podczas bitwy o Monte Cassino. Z pewnością nie miał problemów z aklimatyzacją – SCL znany był z multi-językowych zdolności: znał (w różnym stopniu) angielski, hiszpański, francuski, niemiecki, włoski, szwedzki, rosyjski i standardowy język chiński.
Podczas finalnego natarcia na Monte Cassino śmierć ponownie zaczaiła się na SCL. Pozostający na tyłach oficer potknął się bowiem o zgubioną bombę lotniczą, która odpadła od rozbitego przy starcie bombowca. Pozostała jednak niewypałem.

* Podczas przepustki w Neapolu, w marcu 1944 r., SCL wspiął się na Wezuwiusza. Wulkan oczywiście nie mógł przejść obojętnie obok takiego spotkania i trzy dni później doszło do erupcji, po ćwierć wieku ciszy i spokoju. Stacjonująca najbliżej 340-ta Grupa Bombowców amerykańskiej armii straciła trwale lub na skutek uszkodzeń 78 z 88 maszyn.
Lee, nie niepokojony przez nikogo, wrócił z przepustki cało.

* Podczas działań wojenny SCL był przydzielany do Kierownictwa Operacji Specjalnych (SOE) oraz do Pustynnych Grup Dalekiego Zasięgu (LRDG), prekursorów SASu. Aktor jednak konsekwentnie unikał ujawniania jakichkolwiek szczegółów na temat tamtej działalności. Robił to zawsze z wielką klasą, pytając osób, którym udzielał wywiadu „Czy umiesz dochować tajemnicy?”. Po odpowiedzi twierdzącej uśmiechał się i mówił „Ja również.
Nie trzeba jednak wielkiej wiedzy historycznej żeby wiedzieć iż „chłopcy z SOE” nie byli grzecznymi i taktownymi Brytyjczykami. Nie na darmo określano tą organizację mianem Ministerstwa Wojny Nie-Dżentelmeńskiej Winstona Churchilla.

* Tu pozwolę sobie zaburzyć dotychczasową chronologię i zrobić mały wtręt, dotyczący pewnego epizodu podczas kręcenia "Powrotu Króla" przez Petera Jacksona. Otóż, jak wszyscy wiemy (chociaż nie wszyscy to pochwalają), PJ adaptował Tolkiena na swój specyficzny sposób. Dotyczy to również sceny, w której Grima (Żmijowy Język w jednym z tłumaczeń) pozbawia Sarumana życia. W oryginale podrzyna mu gardło, ale oczywiście PJ chciał to zrobić po swojemu i pokazać scenę sztyletowania.
Jednak napotkał tutaj dość duży opór SCL, któremu nie pasowało odegranie dźgniętego w sposób, który zaproponował reżyser. Padły wtedy znamienne słowa „Masz pojęcie, jaki dźwięk wydaje człowiek, gdy ktoś dźgnął go w plecy? Ponieważ ja tak.” Możecie to zobaczyć na nagraniu poniżej:


Czy zatem SCL znał to z autopsji? Czy może tylko widział kolegów z SOE, którzy w ten sposób likwidowali żołnierzy Osi? Wg moich źródeł pisanych brytyjscy komandosi raczej jednak stosowali inną metodę, znacznie hmmm drastyczniejszą tj. chwytali jedną dłonią twarz ofiary, zasłaniając mu usta by nie mogła krzyknąć. Drugą wbijali nóż w podstawę czaszki, jednocześnie przekręcając go kilkukrotnie, co prowadziło do rozbełtania mózgu i wnętrzności.
Jednak swoją tajemnicę SCL zabrał do grobu, choć niewątpliwie, jak chyba większość jego życiowych doznań, pomogła mu ona w aktorskim kunszcie. Sama scena znajduje się w dodatkach do tego filmu, ale możecie zobaczyć ją tutaj (od 01:55 najciekawsze):



* Debiut SCL na wielkim ekranie nastąpił w 1947 roku, w gotyckim romansie "Corridor od Mirrors", w reżyserii Terence’a Younga. Twórcy pierwszy przygód Jamesa Bonda :)
Znamienne jest to, że postać, którą odgrywał CL, wypowiada w całym filmie tylko jedno zdanie.

* Na początku swojej kariery SCL grywał role drugo- i trzecioplanowe, jednak zawsze czymś się wyróżniał. W 1951 roku otrzymał propozycję zagrania hiszpańskiego kapitana statku w "Captain Horatio Hornblower R.N.", w reżyserii Raoula Walsha. Dlaczego? Ponieważ reżyser poszukiwał kogoś kto zna hiszpański i jednocześnie sztukę fechtunku. Lee posiadał obydwa te talenty i tak oto rodowity Brytyjczyk nie zagrał brytyjskiego dowódcy, ale Hiszpana.

* Przełomowym momentem w życiu aktorskim SCL był rok 1957 i pierwszy film dla legendarnej stajni Hammer Film Productions tj. "The Curse of Frankenstein", w reżyserii Terence’a Fishera. Lee zagrał tam rolę The Creature/Stwora, natomiast Barona Victora von Frankensteina… niejaki Peter Cushing. Fani SW powinni trochę go kojarzyć.
CL i PC znali się już wcześniej, ale ten film i ponad 20 innych umocniło tylko ich przyjaźń, nie mówiąc o tym, że stali się najsłynniejszym duetem ery horrorów.



* A już totalnie na tronie króla horrorów osadziła SCL rola Księcia Draculi, w 1958 r., w filmie "Dracula", również autorstwa Terence’a Fishera. Łącznie, przez 15 lat, Lee zagrał tego kultowego wampira 7 razy. Jednak już po dwóch częściach chciał zrezygnować, z racji tego iż jego bohater nie wymawiał ani jednego zdania, a poza tym producenci nie pozwalali mu nawet na tych kilka skromnych kwestii, napisanych przez Brama Stokera.
W końcu jednak SCL godził się na granie po tym jak właściciele studia Hammer powiedzieli mu, że bez jego udziału w tych filmach nie będzie takiej widowni, a przez to wielu ludzi straci pracę. Urocze.



* Wrzucając jeszcze do jednego worka starych znajomych to SCL z Hammer FP i Fisherem połączyły jeszcze m.in. "The Mummy" (1959r., oczywiście w roli tytułowej), "Rasputin, the Mad Monk" (1966, wspominany wyżej, tytułowa rola) oraz postać Sir Henry’ego Baskerville’a w "The Hound of the Baskervilles" (1959, Peter Cushing jako Sherlock Holmes). Wszystkie warte obejrzenia nawet dzisiaj.

* SCL ma swój mały udział również w filmie pornograficznym. Od razu spieszę sprostować, że jest to tylko softcore (:P) a aktor został poproszony o bycie narratorem, chociaż nie miał pełnej świadomości w czym bierze udział, ponieważ powiedziano mu, że chodzi po prostu o scenariusz oparty o markiza de Sade. Lee spędził jeden dzień w Hiszpanii, z ludźmi w ubraniach, a po jakimś czasie znajomy zapytał go czy wie, że jego nazwisko występuje w filmie wyświetlanym w kinach dla dorosłych w londyńskim Soho, przy Old Compton Street.
W jednym z wywiadów, dość zabawnie (przynajmniej dla mnie), SCL opisuje swoją wizytę w takim kinie, w czarnych okularach i owinięty szalikiem. Nie mógł uwierzyć, że ci wszyscy ubrani, na czas jego wizyty, aktorzy zrzucili ciuchy zaraz po jego wyjeździe. A film można znaleźć w otchłaniach Internetu, chociaż imo to strata czasu – "Eugenie" (1970), w reżyserii Jessa Franco.

* Przygoda SCL z Jamesem Bondem mogła zacząć się dużo wcześniej, gdyż Ian Fleming zaproponował mu tytułową rolę w "Dr. No" (1962), ale okazało się, że producenci wybrali już Josepha Wisemana. Co się odwlecze… Dwanaście lat później Lee zagrał zabójcę o trzech sutkach, Francisco Scaramangę, w "The Man with the Golden Gun" (1974 r.). Sam aktor tak opisał swoją postać „W powieści Fleminga Scaramanga to tylko karaibski zbir, ale w filmie jest czarujący, elegancki, zabawny i śmiertelnie niebezpieczny. Zagrałem go jako ciemną stronę Bonda.
Pewnie dla tego jest to mój ulubiony villain serii...



* SCL zagrał Sarumana w filmowej adaptacji "The Lord of the Rings". Zawsze uważał, że powinien przyjąć rolę Gandalfa, ale również obiektywnie podszedł do limitów jakie wyznaczył mu jego wiek - mając 78 lat, podczas kręcenia pierwszej części, nie uważał by jego sprawność była wystarczająca dla wielu forsownych scen (tak przy okazji Sir Ian McKellen miał wtedy 61 lat).
Ciekawe co powiedziałby na to sam J.R.R. Tolkien, którego oczywiście Lee poznał osobiście? Jako jedyny z ekipy pracującej nad filmami.

* Mam takie wrażenie, że niewiele osób zdaje sobie sprawę z wokalnych zdolności SCL. Oczywiście z pewnością kojarzycie jego charakterystyczny operowy bas, ale Lee używał go nie tylko na ekranie kinowym czy podkładając głos np. pod Jabberwocky'ego w "Alice in Wonderland" Tima Burtona. SCL wydał 4 solowe płyty, a trzecia z nich była pierwszą czysto metalową! Charlemagne: By the Sword and the Cross okazał się chyba dobrym albumem (nie znam tego gatunku) ponieważ na ceremonii Metal Hammer Golden Gods Awards w 2010 roku otrzymał nagrodę "Spirit of Metal", którą Lee odebrał osobiście z rąk gitarzysty Black Sabbath.



* 30 października 2009 roku Christopher Lee dostąpił zaszczytu pasowania na rycerza i odebrał tytuł szlachecki z rąk Księcia Walii Charlesa.



* Osiągnięciem wszystkich osiągnięć był wpis do Księgi Rekordów Guinnessa (a SCL bywał tam częściej) z 2007 roku, uznający Lee za najczęściej występującego na liście płac aktora wszechczasów. Oznaczało to ni mniej, ni więcej największą ilość występów na ekranach kinowych i telewizyjnych, na tamten czas w liczbie 244 tytułów.



Is it possible to learn this power?
Not from a Jedi.



Aż chciałoby się użyć tego cytatu, prawda? Niezwykle pasuje. A ja tyle właśnie wybrałem. Pewnie całą masę pominąłem, o sporej ilości jeszcze nie wiem, dlatego na rok 2016 planuję zdobyć którąś z jego auto/biografii. Niestety, żadna do tej pory nie została wydana na polskim rynku.

Jak już wspomniałem SCL był dla mnie wspaniałym aktorem i niesamowitym człowiekiem, jednak nie zaliczałem go do ulubionych, do ścisłego grona. To pewnie dziwnie brzmi, ale... u Lee brakowało mi tylko jednego - wyrazistych ról po hmmm Jasnej Stronie Mocy. Jego warsztat złoczyńcy jest niepodważalny, nie było i nie ma drugiego takiego artysty, który Ciemną Stronę potrafi oddać bez słów (patrz - Dracula). Szkoda, że nie miał takiej szansy, nawet jeśli uważam że naprawdę wybitne kreacje aktorskie tworzone są w oparciu o złych.



Śmierć i wspominanie SCL niechętnie nasuwają mi myśli o moich dwóch innych ulubieńcach, którzy jednak również nie są w ścisłej czołówce. No, może jeden z nich. Chyba, dawno nie zaglądałem do TOP5.
Mówię tutaj o Sir Seanie Connerym (obecnie lat 85), który od 2007 jest na aktorskiej emeryturze i o wciąż aktywnym Clincie Eastwoodzie (również 85). To już, niestety, jest ten wiek. A bez nich kino będzie miało jeszcze mniej uroku, mniej tego czaru, który mną zawładnął.

Ale wróćmy na koniec do Christophera Lee i Gwiezdnych Wojen, w końcu to portal tematyczny o SW :P Dla mnie SCL był dla Nowej Trylogii tym czym Sir Alec Guinness dla Starej. Przy bandzie dzieciaków-świeżaków w głównych rolach, ten wybitny interpretator Shakespeare'a dodawał (nie oszukujmy się) fantastycznej/s-f space operze poziomu, znaczenia i klasy. "Star Wars" (1977), pomimo nowinek i eksperymentów Lucasa, mogły się równie dobrze zakończyć totalną klapą i nikt by dzisiaj o nich nie pamiętał. A jednak, stało i dzieje się inaczej, wg mnie dzięki sporemu wkładowi Sir Guinnessa.

Nowa Trylogia, na miarę naszych czasów (cokolwiek to oznacza), dała nam aktorski gwiazdozbiór o dużo większej skali. Nie będę dyskutował czy wyliczał kto był bardziej medialny, kto utalentowany, a kto zawalił w tym projekcie. Ale pomimo wszystko - Christopher Lee stanął na wysokości zadania, czyli na swoim normalnym poziomie.
Mógłbym też dużo powiedzieć o roli Dooku, właściwie o rozpisaniu jej przez Lucasa, zwłaszcza o skandalicznym zakończeniu, ale nie ten czas i nie to miejsce. Zresztą i tak SCL pozamiatał resztę, zrobił co należało zrobić.

A teraz najważniejsze, o zbliżającej się tuż tuż przyszłości. Zerknijcie jeszcze raz na samą górę, o grafikę tytułową, na słowa SCL o byciu aktorem nawet w kaszance. Czyż to nie jest piękne i trafiające w punkt? Aż chce się krzyknąć do analogicznych no-name'ów (JJ Abrams chyba bardzo wziął sobie do serca początku Lucasa) z "The Force Awakens" - bierzcie i grajcie z tego wszyscy! Film może być jak "Mroczne Widmo", ale może być jak "Imperium Kontratakuje". Nie liczcie jednak na to, ale na siebie. Dajcie coś widzom, jeśli potraficie.
Bo tym razem nie ma już nikogo pokroju rycerzy Guinnessa i Lee. Niby mieliby ich zastąpić "seniorzy" Hamill, Ford i Fisher. Ja w to nie bardzo wierzę, chociaż do kina pójdę właśnie dla nich. Tylko, że w tym wypadku nie dla jakości aktorskiej, ale po prostu z nostalgii za czymś utraconym.


Tyle. Christopher Lee na zawsze zostanie w mojej pamięci kinomaniaka.



Autorem przemyśleń i treści zawartych w tekście jest Lord Bart. Bastion Polskich Fanów Star Wars nie ponosi żadnych konsekwencji ani odpowiedzialności w związku z publikacją. Przy pisaniu tekstu korzystałem z Wikipedii, fragmentów przedruku auto/biografii Lee, wywiadów z nim oraz bastionowej notki biograficznej autorstwa JORUUSA Wszystkie grafiki nie są moją własnością i zostały wykorzystane jedynie w celu zobrazowania moich niecnych i pokrętnych myśli ;)
KOMENTARZE (5)

Okiem sceptyka #1

2015-05-04 22:54:34 przemyślenia własne

Witam wszystkich! Teoretyczne "święto" SW to dobry moment by zacząć coś z czym nosiłem się już od pewnego czasu - moją małą, osobistą publicystykę. Długo to trwało, zresztą jak wszystkie ostatnio akcje okołogwiezdne. Taka karma widać.

Chciałem w tych wpisach przedstawić swój punkt widzenia na różne sprawy, o których nie piszę na Forum albo piszę inaczej. Dla niektórych pewnie mój nick, tytuł a zapewne już pierwszy tekst przeobrażą się w głowie w jedno słowo "hate"/"hejt" - jak pisał, jak zwał, każdy wie o co chodzi, chociaż nie każdy wie jak powinno być poprawnie.

Jest mi to obojętne, podobnie jak rozważania czy jestem fanem, czy nie, co w ogóle robię w Redakcji i na tej stronie. Czasem się tym bawię, czasem mnie to weseli, ale ostatecznie zostanie chociaż drobna satysfakcja bycia w przeciwwadze do... 'burzolingu' - nieskrępowanej akceptacji wszystkiego.

W końcu mistyczna "równowaga Mocy" jest tak pożądana w naszym uniwersum ;)



So what I told you was true, from a certain point of view.
A certain point of view?
Luke, you're going to find that many of the truths we cling to depend greatly on our own point of view.


― The spirit of Obi-Wan Kenobi and Luke Skywalker, on Dagobah, Episode VI Return of the Jedi



Czy mam co świętować?


Zanim odpowiem na to pytanie to wypadałoby w skrócie przedstawić/przypomnieć genezę tego dnia i jego celebracji. Jednym z najbardziej rozpoznawalnych cytatów w historii kina jest May the Force be with you/Niech Moc będzie z Tobą. To stwierdzenie, używane jako pozdrowienie lub życzenie pomyślności, w 2005 roku zajęło ósme miejsce w rankingu Amerykańskiego Instytutu Filmowego, dotyczącego stu najlepszych cytatów na stulecie kina amerykańskiego.

*(mała zagadka: kto pierwszy i do kogo wypowiada te słowa w historii Gwiezdnych Wojen? Rozwiązanie na końcu tekstu.)

Trochę wcześniej, bo w 4 maja 1979 roku, bawiąc się słowotwórczo brytyjska Partia Konserwatywna uhonorowała ogłoszeniem w London Evening News wybór Margaret Thatcher na pierwszą panią premier w historii kraju. Gazetowy tekst brzmiał May the Fourth be with you, Maggie. Congratulations. Stało się to już dwa lata po premierze Epizodu IV, tak więc dokładnie widać jaki wpływ na świat miał ten film i co zapoczątkował.

Jednak idea Star Wars Day narodziła się dużo później. Pierwsze zorganizowane obchody odbyły się w 2011 roku, w kanadyjskim Toronto, podczas festiwalu Original Trilogy Trivia Game Show. Stali za tym Sean Ward i Alice Quinn, a wszystko opierało się o kostiumowy konkurs i zabawy przeróbkami filmowymi. Rok później powtórzono całą akcję i tak to się zaczęło kręcić, głównie wśród fanów, gdyż nawet Lucasfilm nie podchodził do tego zbyt "poważnie".

Do czasu. A był nim mroczny moment przejęcia marki przez Disney w październiku 2012 roku. W Ameryce podobno pieniądze leżą na ulicy, wystarczy się tylko schylić. Albo są w kieszeniach ludzi, tu trzeba się wykazać umiejętnością wyciągnięcia ich, a to następcy Walta umieją jak mało kto.
Od 2013 roku Parki Disneya organizują przeróżne imprezy by celebrować Star Wars Day. I niekoniecznie ograniczają się one do jednego dnia, bądź przypadającego weekendu. To chyba oczywi$te, nieprawdaż? ;) Jednak pociągnęło to za sobą pozostałą działalność, głównie dotyczącą internetu i mediów społecznościowych.

Komunikat na Oficjalnej przypomina też, że czwarty to po prostu emanacja całego miesiąca, który w uniwersum SW ma specjalne znaczenie - sześć Epizodów miało premierę w maju, a czternastego dnia tego miesiąca urodził się George Lucas (1944). I tak to wygląda. Skrótowo :)



Dla mnie jednak jest to już drugie "święto" po oficjalnej kasacji starego kanonu, dokonanej 25.04.2014 roku. Na parę dni przed 4 maja, urocze wyczucie czasu...
Część z was z pewnością pamięta zeszłoroczne zdarzenia. Nie był i nie jest to prawdopodobnie powód do dumy, z drugiej jednak strony skoro można wydawać książki żony Lewandowskiego czy gotowanie z Tomkiem Karolakiem - dlaczego nie można usmażyć (nie)kanonicznej kiełbasy?
Mija drugi rok bez EU, z mojej strony jest to... niesamowicie dziwna sprawa. Wiem, że niektóre zjawiska, w światku komiksowym przykładowo, miały podobne akcje (niektóre wielokrotnie), ale to jakoś nigdy mi nie przeszkadzało, nie zauważałem tego - pewnie z racji mało-średniego zainteresowania. Tutaj jakoś nie ma tak łatwo.

Tak, tak - wiem. Większość zapewne ma już dość słuchania o Legendach. Albo odczuli swoje i im przeszło, albo mają to gdzieś. Swoją drogą ta druga grupa niezmiernie mnie fascynuje - przez lata spierali się o treści w książkach, grach, komiksach, kupowali je, a kiedy przyszedł "koniec" to spoko, zaczynamy od nowa, stare do pudełka i na strych, nowe lajk i props. To może na inny raz :P
Ja też już to przetrawiłem (w znaczeniu rozrywania szat), nie mniej nadal nie mogę się ogarnąć, więc co mam świętować? Książki, kiedy jeszcze poprzednich nie przeczytałem, a tutaj 'nowe', ale jednak to samo?
Gry? Nie ma żadnych, Battlefront w produkcji i tak mało by mnie grzał w EU.
Rebels? O nich miało być pierwsze Oko, ale zgubiłem część tekstu, więc pójdzie w drugim rzucie, ale bunkrów to nie ma.
Komiksów nie czytam, zresztą zawsze wolałem wrócić do konkretnych tytułów, a RPG? Nie ma czasu na granie, jednak kiedyś podręczniki niosły ze sobą jakąś wartość. FFG? Nawet nie chce mi się tematu zaczynać.

W końcu pozostaje oficjalna linia partii:

With the exciting launch of a new trilogy of movies beginning with Star Wars: The Force Awakens coming in the near future, this day to celebrate the saga and its amazing fans is certain to become even bigger each year.


I to znowu jest skomplikowane. Fajnie, że coś się dzieje w kinie, z drugiej strony mało fajnie się z tym czuję widząc zapowiedzi. Z trzeciej to spokojnie dożyłbym swoich dni ze świadomością, że Gwiezdne Wojny na wielkim ekranie to projekt skończony.

Co zatem świętować? Coś co jest i jednocześnie tego nie ma? Wszyscy wiemy (bądź ja wiem i otwarcie o tym mówię), że EU nie było bez wad. Książki to pełna sinusoida, Wizardzi z D20 też potrafili szarpnąć nerwy, TCW przemilczę, a video-koszmarki pokroju The Force Unleashed potrafią się przyśnić nawet dzisiaj.
Ale reszta, duża reszta to sporo dobrego. Tyle, że to... nie istnieje. I z tym mam problem. Może więc celebrować samo bycie fanem, że SW jednak żyją, Disney nie dokonał wrogiego przejęcia celem zbankrutowania konkurenta? Może już to robię, poświęcając wolny czas na pisanie tego tekstu?

Wpadłem! :P


To chyba tyle na początek. Dziękuję wszystkim za przeczytanie, zapraszam do komentowania (albo i nie), idę dalej się nad tym zastanawiać i Niech się Wam święci 4 maja!

PS#1 - podobno jeszcze po czwartym następuje after party tj. Revenge of the Fifth. Piątego maja celebrują fani po Ciemnej Stronie Mocy. Mało o tym słyszałem i na logikę - 4 jest zatem dla (najogólniej mówiąc) Jedi? Przecież na scenie Disney Parku tańczy Vader... kolejna tajemnica uniwersum :P

PS#2 * - rozwiązanie zagadki: Man your ships! And may the Force be with you! Słowa Jana Dodonny z EIV, tuż przed bitwą o Yavin, do zebranych w sali odpraw. Mało w tym "prawdziwej" Mocy, czy tylko mi się tak wydaje?



Autorem przemyśleń i treści zawartych w tekście jest Lord Bart. Bastion Polskich Fanów Star Wars nie ponosi żadnych konsekwencji ani odpowiedzialności w związku z publikacją. Wszystkie grafiki nie są moją własnością i zostały wykorzystane jedynie w celu zobrazowania moich niecnych i pokrętnych myśli ;)
KOMENTARZE (85)
Loading..