TWÓJ KOKPIT
0

Kroniki Stele`a :: Książki

Tytuł oryginału: The Stele Chronicles
Autor: Rusel DeMaria
Przekład: Antoni "Stele" Sauren
Korekta: Kasis

Bastion Polskich Fanów Star Wars, Stopklatka i tłumacze nie czerpią żadnych dochodów z opublikowanie poniższych treści. Tłumaczenie jest wykonane dla fanów, przez fanów.



Prolog

...odbyła się bitwa. Wielka Gwiazda Śmierci została zniszczona. Sojusz Rebeliantów - z księżniczką Leią, Lukiem Skywalkerem, Hanem Solo i Wookieem Chewbaccą - świętował swoje pierwsze poważne zwycięstwo nad Imperium.

Imperator i jego prawa ręka, Lord Darth Vader, planowali rozszerzenie potęgi Imperium i unicestwienie Rebeliantów. Imperium kontratakowało w systemie Hoth. Odkrywszy rebeliancką bazę na lodowej planecie, Imperium zaatakowało z pełną siłą, zmuszając Rebeliantów do ucieczki.

Ale Galaktyka jest rozległa i czasami wieści wolno się rozchodzą. Wolniej nawet, niż wiatry podbojów wiejące od centrum cywilizacji w kierunku tych odległych krańców, zwanych Rubieżami.

W systemie Taroon, dwa małe światy tkwią w trwającym dekady konflikcie. Niewielu ludzi już pamięta jego pierwotne podłoże. On po prostu istnieje, niszcząc miasta i wsie. Ekonomia, zarówno Kuana, jak i Bordala jest w ruinie, a ludzie żyją uciskani ciągłym stanem wojennym. Systemy jak Taroon są gotowe do podboju, gotowe na przyjęcie żelaznej ręki Imperium...


Wyczyn

Śmig leciał nisko nad zdewastowaną okolicą, ocierając się o poszarpane dachy. Tumany pyłu i piasku wzniosły się, znacząc jego ślad. Pilot nie zwracał uwagi na postapokaliptyczny krajobraz. Wszystko to widział już wcześniej. Oczy skupiał na drodze, dłonie zaciskał na kierownicy, usta trzymał zamknięte. Śmig przelatywał między monumentalnymi wieżowcami - niegdyś wielką metropolią. Teraz, po prawie dwudziestu latach międzyplanetarnych zmagań, były to tylko martwe skorupy. Minął je nie zwalniając.

W ostatniej chwili, pilot gwałtownie skręcił i zdusił pedał. Śmig nawrócił, prześlizgując się przez labirynt pokręconych dźwigarów i rozbitych okien. Świsnął blasterowy strzał - blisko - ale pilot nie wahając się kluczył dalej. Tu zawsze byli maruderzy, ale oni tylko dodawali uroku.

Na wprost, ostateczny, popisowy przelot. Pilot skupił wzrok, poszukując wejścia. Tam jest! Wielkie wrota, częściowo wyrwane ze swych prowadnic, zwisały bezwładnie na boki niczym skrzydła zamęczonej ćmy. Dalej, przepastne wnętrze - puste, ciemne, śmiertelne.

Zmienił kąt podejścia w ostatnim momencie i przemknął do środka budynku przez szczelinę miedzy uszkodzonymi drzwiami, w której mógł się zmieścić tylko śmig. Organizm powoli reagował na gwałtowną zmianę oświetlenia - ciemność. Oślepiony, trzymał grawicykl na stałym kursie. Miał niecałe dwie sekundy na wykonanie kolejnego manewru. Jedną ...za późno. Wszedł w ostry zakręt. Całą siłą przechylił stawiający opór wolant, wprowadzając śmiga w nieprawdopodobną pętlę. Tak wiele razy to planował. Mógł to zrobić!

Przeciążenie wciskało go w fotel, a wolanty szarpały na wszystkie strony próbując się wyswobodzić z uścisku - chcąc obrać łatwiejszą ścieżkę, ale on trzymał je mocno, pewnie prowadząc śmiga. Wyobrażał sobie ułożenie ścian i stropów - czuł ich rozmieszczenie w swoim umyśle. Gdyby zderzył się z którąkolwiek...

Znów mógł widzieć, ale nie miało to już znaczenia. Śmig leciał odwrócony do góry nogami, a on wisiał zaczepiony kolanami, nie ufając pasom bezpieczeństwa. Maszyna uderzyła w sufit przepastnej sali - niezbyt groźnie - po czym lekko odbiła się z żałosnym zgrzytem, przebijającym się przez ryk silników. Na krótką chwilę rozbłysły snopy iskier, po czym wielkie kawały stropu zaczęły się odrywać i rozbijać o odległą podłogę.

Pilot wstrzymał oddech i pchnął wolanty do przodu, po chwili ciągnąc je z powrotem do siebie. Gdy ustabilizował lot śmiga, ponownie wzbił się w powietrze i skierował ku wielkim wrotom, skąd przyleciał. Zrobił to! Dokonał niemal perfekcyjnego wyczynu. W wyobraźni już słyszał głosy wiwatującej publiki. Musiał tylko dotrzeć do wrót i będzie wolny.

Chwilę potem, choć dla pilota była to wieczność, śmig znów był przy wejściu. Coś było nie tak z dyszami stabilizatorów. Pewnie zostały uszkodzone przy kolizji ze stropem. Śmig uderzył w jedną z krawędzi wrót z okropnym chrzęstem, na chwilę stanął bokiem, po czym zaczął koziołkować. Pilot nie wpadł w panikę. Dzięki instynktowi skompensował obroty i pozwolił grawicyklowi ześlizgnąć się po ścianie najbliższego budynku. Wtem przyspieszył i przesyłając rezerwę mocy do olbrzymich silników śmiga, zamienił niechybną katastrofę w widowiskowy manewr. Maszyna ponownie przemknęła miedzy wzniosłymi budynkami, wracając nad poszarpane dachy martwego miasta. Żaden z widzów nie domyśliłby się uszkodzeń jakich doznał jego pojazd. Trzymał prosty kurs.

Gdy dotarł w pobliże placu, gdzie zaczynały się zawody, ujrzał pulsujące światła i widział już, że miał miejsce nalot. Lokalne władze miały lepsze rzeczy do roboty, ale zamiast tego wciąż co jakiś czas skupiały się na walce z nielegalnymi wyścigami. Instynkt wziął górę i pilot posłał śmiga w ciasny ślizg, zastanawiając się, czy ktokolwiek chociaż podziwiał jego wyczyn. Może uciekli z obławy? Może ich ścigali? Albo gorzej - zapakowali na barki i wywieźli do "obozów resocjalizacyjnych"? Ale najgorsze było to, że miał już nigdy nie odebrać swojej wygranej. Ten wyczyn z pewnością dałby mu mnóstwo kasy.

Mocno pociągnął wolanty i odleciał, trzymając się jak najniżej, żeby nikt go nie zobaczył.


Hangar

Powróciwszy do małego hangaru, gdzie trzymał swojego śmiga, Maarek Stele badał uszkodzenia. Bez wygranej z zawodów, mógł mieć wielki problem z naprawami. Łatwo mógł wyklepać pokrzywione blachy, ale kilka siłowników i regulatorów zostało zmiażdżonych, a części na czarnym rynku były drogie.

Ktoś podwójnie zastukał w drzwi hangaru. Maarek rozpoznał kod. To był jego przyjaciel. Pilot podszedł do drzwi, stąpając ostrożnie obok na wpół ukończonych podsystemów, zerknął przez wizjer, by upewnić się, że to nie jest pułapka. Stał tam Pargo, pokazując ordynarny gest prosto w otwór wizjera. Śmiejąc się, Maarek otworzył drzwi, wpuszczając przyjaciela do środka.

Wyższy góra o pięć centymetrów, Pargo przewyższał przyjaciela co najmniej dwukrotnie pod względem wagi. Nie był gruby. Nie. Był po prostu duży. I silny. Maarek w życiu nie spotkał nikogo innego z taką masą mięśniową. Innego człowieka w każdym razie.
Szybko wszedł do środka, po czym Maarek zamknął i zabezpieczył drzwi.
- A więc uciekłeś? - zapytał Maarek zamiast powitania.
- Zabawiałem się zupełnie jak ty - odpowiedział Pargo. Istotnie, wciąż miał na sobie wysokie buty i kombinezon - typowe ubranie pilota.
Maarek prychnął.
- Strata czasu. Zwycięstwo miałem w kieszeni. Czułem to!
Pargo spojrzał na śmig Maareka.
- Tia, możliwe. Ja jednak przynajmniej wciąż mam maszynę w jednym kawałku.
Maarek nic nie odpowiedział. Pargo miał rację.

Pargo zatrzymał się przed śmigiem.
- Hej, co to?
Maarek skrzywił się.
Pargo wskazywał małe urządzenie najeżone antenami i lśniącymi złączkami. Uśmieszek wszedł mu na twarz.
- Jeden z tych twoich dziwnych gadżetów, czyż nie? - To tylko antena zmodyfikowanego czujnika żyroskopowego, który testowałem.
Pango się roześmiał.
- Cóż, teraz nie jest już żyroskopowego. Dlaczego nie zajrzymy do Labiryntu? Słyszałem, że jacyś obcy czegoś tam szukali. Moglibyśmy ich trochę podrażnić. Byłoby zabawnie.
- Pewnie bordalscy szpiedzy. Pierdolić ich. Pierdolić całego Bordala. A właściwie, to pierdolić całą wojnę.
- Mogli coś wiedzieć - zasugerował Pargo. - No wiesz, o...
Maarek spojrzał groźnie. Pargo wolał zmienić temat.
- Więc idziesz? - zapytał po chwili.
Złość odpłynęła, a jej miejsce zajęło coś podobnego do rezygnacji.
- Tia - odpowiedział Maarek. - Spotkamy się na miejscu. Chcę odwiedzić mamę i zanieść jej trochę rzeczy.

Pargo wyszedł po uzgodnieniu z Maarekiem spotkania w Labiryncie za trzy godziny. Po ostatnich oględzinach uszkodzonego śmiga, który nie naprawił się cudownie sam, gdy nikt nie patrzył, Maarek umył się, przebrał, zabezpieczył hangar i ruszył w noc.


Kryjówka

Godzinę później, Maarek kluczył stromymi schodami w ukrytej i wyludnionej części starego miasta. Małe zwierzątka przemykały mu pod stopami. Czuł ich wzrok z nieskończonej ilości szczelin w ścianach. Nigdy ich nie lubił.

Na szczycie schodów, wielokrotnie zastukał do drzwi. Był to kod bazujący na dacie i pewnych obliczeniach astrofizycznych. Nawet gdyby ktoś go śledził i podsłuchał kod, nie byłby w stanie go powtórzyć.

Drzwi otworzyły się natychmiast i Maarek wszedł do środka.

Kontrast między ciemnymi, na wpół spalonymi schodami i tym pomieszczeniem, nie mógł być większy. Pokój był dobrze oświetlony, czysty i dobrze umeblowany. Na ścianach stare tapety dzieliły miejsce z holograficznymi wizerunkami najróżniejszych gwiazd. Niektórym towarzyszyły niezrozumiałe gryzmoły.

Matka Maareka stała obok drzwi. Była piękną kobietą, zbliżającą się do czterdziestki. Ciemne włosy miała spięte w wytworny kok, trzymany wielką klamrą. Nosiła prostą roboczą tunikę, przewiązaną w talii. Stopy miała bose.

- Zdajesz się zawsze wiedzieć, kiedy przyjdę - skomentował Maarek, zauważając jak szybko matka znalazła się przy drzwiach.
- Ściany mają oczy - odpowiedziała Marina Stele. - A oczy mają usta.
Przez chwilę dało się zauważyć uśmiech na jej twarzy, ale ten szybko zniknął.
- Musimy porozmawiać.

Odwróciła się i przeszła do innego pokoju, równie dobrze umeblowanego jak pierwszy. Ciężkie zasłony zakrywały okna, a Maarek wiedział, że za nimi są kolejne, powstrzymujące światło przed ucieczką na ulicę. Przez dwadzieścia lat wojny stało się to standardem na Kuanie, ale to mieszkanie było praktycznie odcięte od świata.

- Usiądź - powiedziała.

Maarek usiadł. Wybrał twarde krzesło, oddające powagę tonu głosu jego matki. Poczekał chwilę, aż ta przygotuje lokalną tarynową herbatę w przylegającej do pokoju kuchni. Patrzył przez otwarte drzwi, ale nie wstał by jej pomóc. Wiedział, że chciała by zaczekał i się rozluźnił. Ona w tym czasie delikatnie skruszyła liście do dwóch kubków i zalała je wodą.

- Jesteś w holonecie, wiesz? - wreszcie się odezwała, stawiając swój kubek z herbatą na stoliku po prawej.
Maarek wytrzeszczył oczy.
- Co masz na myśli? - zapytał.
- Ten numer, który wykręciłeś. Wyścigi były rejestrowane i twój wyczyn trafił do reportażu - usiadła na niskim krześle naprzeciwko niego i zaczęła dmuchać swoją herbatę.
- Oż kurwa! No to się porobiło... - wyrwało mu się, ale Marina Stele tylko zmarszczyła brwi.
- Mają twoje dane... - zaczęła.
- I? Zawsze używam...
- Twoje prawdziwe dane - wtrąciła.
Maarek nic nie powiedział, ale zrozumiał. Jego nazwisko było powszechnie znane, a zarówno on jak i jego matka znajdowali się na szczycie listy bordalskich celów. Powiązania z gangami grawicyklowymi to jedno. Drobnostka, której lokalna policja poświęcała niewiele uwagi. Ale pokrewieństwo ze sławnym naukowcem, Kerekiem Stelem, to coś zupełnie innego. Odkąd jego ojciec został porwany przez bordalskich agentów, wraz z matką ukrywał się, ale prawdę mówiąc, kusił los. Schwytanie rodziny Kereka byłoby potężnym atutem dla Bordalczyków. Potrzebowali czegoś, co zmusiłoby go do współpracy, a tradycyjne metody rzadko kiedy przynosiły oczekiwane rezultaty.

Siedzieli i dyskutowali długi czas. Maarek upierał się, że publikacja o wyścigach nie powinna przysporzyć im żadnych problemów. Jednakże Marina nie zgadzała się z nim i oponowała za znalezieniem innej kryjówki.
Maarek właśnie powtarzał chyba po raz dwudziesty, że przesadza z ostrożnością, gdy z sąsiedniego pokoju dobiegło kilka głośnych pisków. Mama Maareka poderwała się na nogi. Za późno. Promień energii uderzył w zewnętrzne drzwi, gdy Maarek podążył za matką zbadać źródło dźwięku. Drzwi rozjarzyły się na sekundę, metalowy rdzeń zaczął się topić, a po chwili całe wyparowały. Za nimi, częściowo przesłonięty dymem, stał mężczyzna, cały ubrany na czarno, z ciężkim blasterem w dłoni.

Natychmiast, nim Maarek zdołał choćby rozeznać się w sytuacji, Marina strzeliła. Wyjęła skądś mały, jedno lub dwustrzałowy blaster i facet za drzwiami już padał bez życia. Maarek zauważył, że włosy matki opadają luźno na ramiona.

- Tędy! - wydyszała Marina, chwytając ramię Maareka i odciągając go na tyły mieszkania. Podążył za nią, czując się niesamowicie bezradny i marząc o posiadaniu teraz własnego blastera.
Matka pociągnęła go do schowka na tyłach domu. Wydawało się to najgłupszą rzeczą jaką mogli teraz zrobić, ale niespodziewanie podłoga poruszyła się i rozpoczęli długą podróż w dół. Gdy się zatrzymali, Marina krzyknęła:
- Kopnij tu! - wskazując na ścianę.
Dochodziły do niego odgłosy zamieszania z mieszkania powyżej. Nie było czasu na spieranie się z matką, więc Maarek uniósł swoją obutą stopę i uderzył w ścianę z całej siły. Duża część muru rozpadła się i przez otwór mógł zobaczyć ciągnący się ciemny tunel. Pobiegli.


Bordalczycy

Niska mgła wypływała z zatęchłych zaułków. Odrobinę światła dawały tylko dwa księżyce Kuana. Przez chwilę wsłuchiwali się w krzyki dochodzące ze środka budynku. Tu na ulicy panowała cisza. Marina pobiegła w lewo, ciągnąc Maareka za sobą. Bezszelestnie przebierała bosymi stopami po krzywym chodniku. Buty Maareka nie były tak ciche i ich uderzenia o bruk brzmiały jak odległe eksplozje pocisków udarowych.

Marina skręciła za następny róg. Maarek biegł kilka kroków za nią, próbując złapać oddech. Nie był pewien dokąd zmierzała kobieta, ale podążał za nią bez zastanowienia. Co chwilę spoglądał za siebie, w obawie przed pościgiem. Nagle wpadł na matkę, która stała jak słup soli. Wpadł prosto na jej plecy i oboje polecieli na ziemię. Maarek zdołał tylko złagodzić impakt. I wtedy dojrzał powód zachowania matki. Było ich sześciu. Ubranych na czarno z wycelowanymi w nich blasterami.

Czarne postaci szybko ich okrążyły. Marina wyrzuciła swój mały blaster na ziemię i uniosła ręce do góry. Maarek przeturlał się przed matkę i podniósł się, gotów wziąć ich wszystkich na siebie, ale Marina szepnęła:
- Poddaj się synu. Jeśli zaczniesz walczyć, zastrzelą cię, a mnie zabiorą. Nie zabiją nas, jeśli się poddamy, chcą nas żywych.

- Posłuchaj matki, chłopcze - przemówił jeden z napastników.
Dał blasterem znak pozostałym i czterech z nich ruszyło do przodu. Zamontowali ograniczniki na nadgarstkach Maareka i wsadzili mu dźwiękoszczelny kaptur na głowę. Nastała ciemność i zupełna cisza. Ostatnim obrazem jaki ujrzał, była uśmiechnięta twarz matki, choć nie miała powodu do radości, gdy dwóch facetów związywało jej ręce.

Ktoś go złapał i niebyt delikatnie pchnął do przodu. Początkowo się potykał, ale w końcu przyzwyczaił się do tępa prowadzących go pod ramiona porywaczy. Po kilku minutach zwolnili i wreszcie stanęli. Czekanie zdawało się trwać godzinę, ale pewnie nie trwało to dłużej, jak dziesięć minut. Poprowadzili go w górę rampy. Wciąż nie mógł nic zobaczyć ani usłyszeć, ale czuł żebrowaną płytę pod stopami i coś mu mówiło, że wchodzi na statek.

Ktoś przypiął go do fotela. Poczuł znajome wahnięcie grawitacji, gdy statek przyspieszał, odrywając się od ziemi. Maarek usiłował używać pozostałych mu zmysłów dla określenia kierunku lotu, ale nie zdołał określić nic ponad to, gdzie jest góra.

Po chwili grawitację i przyspieszenie zastąpiło sztuczne ciążenie. To musiało znaczyć, że opuścili Kuan i znaleźli się w kosmosie. Mógł wyczuć delikatne wibracje silników statku - więc ciągle się poruszali.

Wtem ktoś ściągnął mu kaptur, pozostawiając ograniczniki. Zmrużył oczy pod wpływem gwałtownej zmiany oświetlenia. Pocierał je skrępowanymi dłońmi, aż do odzyskania ostrości widzenia. Wreszcie mógł się rozejrzeć. Znajdował się w małej kabinie bez iluminatorów. Przed sobą miał standardową gródź. Nie mógł spojrzeć do tyłu. Pomieszczenie było wystarczająco duże, by zmieścił się do niego z tuzin ludzi, ale było tam tylko sześć foteli. Domyślił się, że musi to być jakiś rodzaj promu.

Jego matka była przywiązana do jednego z pozostałych foteli. Jej twarz przybrała nieugięty wyraz. Dwóch strażników z blasterami stało w przejściu. Nosili jasnozielone bordalskie mundury wojskowe. Kolejny, ubrany na czarno, zbliżył się do nich.

- Jestem Gwadj, agent Ludu Bordala. Wiedzcie, że nie przydacie mi się do niczego, poza zapewnieniem spokojnej współpracy z twoim mężem... - zwrócił się do Mariny. - I twoim ojcem - spojrzał prosto w oczy Maareka. - Zrozumcie, że potrzebuję do tego tylko jednego z was. Zaczniecie sprawiać problemy, zastrzelę jedno i zachowam drugie.

Nikt nic nie powiedział, więc mężczyzna kontynuował. Zdawał się czerpać wielką radość ze swojego zwycięstwa. Maarek miał ochotę go udusić. Zaraz przestałby się tak szczerzyć.

- Możecie się dziwić, w jaki sposób was znaleźliśmy - zaczął. - Oczywiście wszystko zaczęło się od tego szaleńczego, ale wciąż bardzo ładnego, numeru który wykręciłeś, chłopcze. Gdy zidentyfikowaliśmy cię poprzez gangi grawicyklowe, nasi agenci zadali kilka dyskretnych pytań odpowiednim osobom.

Mężczyzna zatrzymał się i pokazał szybki gest, po którym jeden ze strażników zniknął we włazie.

- Posiadanie przyjaciół nie jest dobrym pomysłem dla ludzi w twojej sytuacji - mężczyzna podszedł bliżej. - Na wojnie nie ma przyjaciół.

Gwadj odwrócił się do grodzi i jak na sygnał strażnik powrócił, ciągnąc coś za sobą. Maarek zakrztusił się. To był Pargo! Wyglądał okropnie i zdawał się być ledwo przytomny. Strażnik rzucił go na podłogę, gdzie rozpłaszczył się bezwładnie z cichym jękiem. Jego twarz i ręce były zbroczone krwią w wielu miejscach.

- Twój przyjaciel był bardzo uparty. Nieźle musieliśmy się namęczyć, nim go złamaliśmy, ale mamy swoje sposoby... Brutalna siła jest tak przereklamowana. Długo się stawiał, lecz w końcu doprowadził nas prosto do ciebie.

Wyraz samozadowolenia raptownie zniknął z jego twarzy.

- Nie powinnaś zabijać jednego z naszych oficerów - zwrócił się do Mariny. - Długi lot przed nami. Będę miał czas na wymyślenie jakiejś specjalnej kary za to. Nie pozwalamy naszym ludziom ginąć na marne. Może cię nie zabiję, pani Stele... - gwałtownie przeniósł wzrok na Maareka. - Ale ty możesz chcieć, bym to zrobił.

Za plecami Maareka wybuchło straszne zamieszanie. Chciał się obrócić i zobaczyć, co się właściwie dzieje, ale od pewnego czasu świdrowali się z Gwadjim wzrokiem i żaden nie chciał pierwszy przerwać. W końcu Gwadj nie wytrzymał.

- Do kroćset galaktyk, co się dzieje?! - wykrzyczał.

Maarek obrócił głowę, ile tylko zdołał. Dostrzegł kobietę w takim samym czarnym mundurze, jak Gwadj. Mówiła tak cicho, że Maarek nie mógł nic usłyszeć. Była całkiem ładna. Jak na Bordalkę.

Gwadj i kobieta wyszli. Pozostał tylko jeden strażnik. Cisze zakłócał jedynie syk zamykającej się grodzi. Strażnik stał niepewnie, zerkając na Parga, wciąż leżącego nieprzytomnie na podłodze.

- Trzeba się będzie tobą zająć... - mruknął strażnik i zaczął ciągnąć Pargo ku drugiemu rzędowi foteli. Maarek mógł teraz przyjrzeć się facetowi, zajętemu przeciąganiem ciała. Wydawał się być niezbyt uradowany z przebywania samemu z więźniami. W jednej ręce trzymał blaster, a drugą ciągnął zwiotczałego Parga po metalowym pokładzie. Po chwili upadł, jak pod wpływem nagłego impulsu, a przynajmniej Maarekowi tak się wydawało. Facet wygiął się w dziwnej pozie, wytrzeszczył oczy, usiłując wrzasnąć. I już było po wszystkim. Silna dłoń wykręciła mu ramię z blasterem, kierując go w pierś strażnika. Pargo się ocknął!

Był silny. Znacznie silniejszy od strażnika. Po krótkiej szamotaninie, Pargo rzucił strażnika na kolana, wciąż celując w niego jego własnym blasterem. Ten kompletnie stracił wolę walki, zdając sobie sprawę, że może w ten sposób tylko ściągnąć na siebie śmierć.

Zamiast Parga, teraz to bordalski strażnik leżał na podłodze.

- Nie waż się nawet jęknąć! - powiedział cicho Pargo, skuwając nieprotestującego strażnika.
- Tu za fotelem leży kaptur ograniczający - zaproponował Maarek. - W nim z pewnością nie będzie przeszkadzał.

Pargo obejrzał kaptur i wrócił do strażnika. Ten wydawał się być przerażony.
- To zbędne. On nie będzie sprawiał problemów.
- No to odepnij mnie od tego fotela - powiedział Maarek. - Musimy znaleźć sposób na wygrzebanie się z tego gówna.
- Nie ciesz się przedwcześnie - odezwała się Marina. - Wciąż mają nad nami wielką przewagę.
- A my mamy to - wtrącił Pargo, unosząc zdobyczny blaster.
- Jeden przeciw wielu - zripostowała Marina. Komentując jednocześnie całą "akcję ratunkową" Parga.

Mimo że starał się to ukryć, Maarek widział jakie Pargo ma problemy z zachowaniem równowagi i pewnej postawy. Cokolwiek te bordalskie śmiecie mu zrobiły, wciąż się w pełni z tego nie otrząsnął.

Kilka minut później, stali już przed zamkniętą grodzią, zastanawiając się co robić dalej. Wtem statek zadrżał, jakby w coś uderzyli.

Prawie natychmiast Gwadj wpadł przez właz w towarzystwie kobiety w czerni i kolejnego strażnika. Wszyscy trzymali broń w pogotowiu.

Czego by o nim nie mówić, Gwadj był szybki. Natychmiast rozeznał się w sytuacji, widząc skutego strażnika i blaster w rękach Parga.

- Nie strzelać. Nasza sytuacja trochę się zmieniła - powiedział szybko, nie dając odebrać sobie inicjatywy. - Mamy imperialny gwiezdny niszczyciel przed dziobem i właśnie złapali nas promieniem ściągającym. Obawiam się, że nie jesteśmy już panami naszego losu - mówił cicho, a w jego głosie dało się usłyszeć rezygnację.

- Więc co zamierzasz zrobić? - zapytała Marina równie zrezygnowanym głosem.

Gwadj zaśmiał się gorzko.

- Co ja zrobię, prze pani? Chciałem wyrżnąć was ot tak, dla zasady, ale teraz... To była długa wojna.

- Istotnie - odpowiedziała Marina.

Na znak Gwadj`ego, Bordalczycy opuścili broń. Marina spojrzała na Parga, który bardzo niechętnie zrobił to samo. Czekali.

Gdy przybyli imperialni szturmowcy, anonimowi w swoich białych pancerzach, szybko i efektywnie przeszli przez śluzę promu, zabezpieczając wnętrze. Jeden przemówił. Hełm zniekształcał mu głos, czyniąc go odległym i metalicznym.

- Chodźcie tędy - to wszystko co powiedział.

Szturmowcy zacieśnili szyk wokół niedawnych wrogów. W jakiś sposób Maarek wiedział, że wojna miedzy Bordalem i Kuanem, albo przynajmniej jego osobista wojna, właśnie się skończyła.
Szturmowcy przeprowadzili go do czekającego promu szturmowego, którym dotarli na gwiezdny niszczyciel "Zemsta". Tu zaczęło się jego życie.


"Zemsta"

Wisiały w rzędach, rozmieszczone na całej szerokości, niczym wielkie metalowe insekty na paradzie. Po trzech miesiącach Maarek wciąż nie przyzwyczaił się do ogromu gwiezdnego niszczyciela i widoku tych wszystkich myśliwców TIE, bombowców i przechwytujących w przepastnym hangarze, który wciąż przytłaczał go i fascynował. A były jeszcze maszyny kroczące...

Często rozmyślał nad ironią swojego obecnego położenia. To byli jego życiowi wrogowie. Teraz to tylko historia. W decydującym momencie okazało się to kompletnie nieistotne, podobnie jak wyznawane poglądy.

Gdy prom szturmowy zabrał ich na pokład gwiezdnego niszczyciela, nie widział go - przedział więzienny nie posiadał iluminatorów. Szturmowcy mieli na nich oko i niedawni wrogowie mogli najwyżej posyłać sobie nieprzyjazne spojrzenia. To, że dotarli do punktu przeznaczania, mogli poznać tylko po lekkim wstrząsie, gdy prom dokował.

Prowadzili ich długim korytarzem. Niewiele widzieli i nie wiedzieli gdzie się znajdują - czy na jakimś odległym świecie, czy na statku, czy w jakiejś bazie. Rozdzielono ich. Maarek został zamknięty w celi i zostawiony sam sobie. Od czasu do czasu dostarczano jedzenie. Większość dnia czekał.

Czas mijał wolno, a Maarek wciąż zamartwiał się, co stało się z matką i Pargiem. Wreszcie do jego celi przyszedł oficer i trochę z nim porozmawiał. Powiedział, że Imperium wprowadziło stan wojenny w jego systemie i wszystkie światy służą teraz Imperatorowi.

- Teraz na twojej planecie panuje pokój. Koniec z bezsensowną śmiercią i zniszczeniem - powiedział. - Co o tym sądzisz?

Maarek nie wiedział co odpowiedzieć. Wojna była wszystkim co znał i zawsze szczerze jej nienawidził. To ona zniszczyła jego świat, zabrała ojca i nikomu nie dawała żadnych korzyści. Wiedział, że rodzice byli jej przeciwni i podzielał ich punkt widzenia.
- Sądzę, że to dobrze - odpowiedział. Brzmiało to jak dość bezpieczna odpowiedź, biorąc pod uwagę miejsce, w którym się znajdował.

Oficer przytaknął i zanotował coś w datapadzie.

- Posiadasz jakieś umiejętności, które możemy uznać za przydatne? - zapytał.
- Możliwe. Chcę jednak dowiedzieć się co z moją matką, nim odpowiem na jakiekolwiek następne pytanie.

Mężczyzna znowu coś zapisał i czekał. Maarek też czekał. Wreszcie oficer wzruszył ramionami.

- Twoja matka ma się dobrze. Wkrótce ją zobaczysz. Odpowiesz teraz na moje pytanie?

Maarek zdał sobie sprawę, że odniósł drobne, pewnie jednorazowe, zwycięstwo.

- Jestem całkiem dobrym pilotem grawicykli i mechanikiem. Zaznajomiłem się także z podstawami nauk ścisłych i astrofizyki - odpowiedział zgodnie z prawdą. - Zdarzało mi się też trochę rzucać nieważką piłką - dodał na koniec, jako że uznał to za mało istotną informację.

Mężczyzna sporządził kolejne notatki, wstał, podziękował i wyszedł.

Następnego dnia przyszedł kolejny oficer w eskorcie żołnierzy floty. Przedstawił się jako porucznik P`arghat i zabrał Maareka ze sobą. Ciesząc się z opuszczenia ciasnej celi i mając nadzieję, że nie idzie na egzekucję ani tortury, podążył za nim.

Zaprowadził go do niewielkiej amfiteatralnej sali z około 150 fotelami, ustawionymi wokół małego podwyższenia. Kilku cywili zajmowało miejsca, a strażnicy rozstawili się w równych odstępach pod ścianami. Cywile nosili identyczne ubrania jak Maarek - białe workowate spodnie i koszule z imperialnymi godłami nadrukowanymi na ramionach oraz wielkim, nazbyt czytelnym numerem na plecach. Ubrania więźniów.

Kazano mu usiąść i czekać. Rozejrzał się po innych przybyłych i szybko rozpoznał kilka osób. Przyszedł Pargo, potem jego matka, bordalska kobieta z promu i pozostali bordalscy żołnierze. Nie widział Gwadjego. Rozpoznawał twarze znanych przywódców z obu światów. Oczywiście większość ludzi była mu kompletnie obca, ale wielu wyglądało na zaprawionych żołnierzy. Matka i Pargo powitali go uśmiechem, ale na ich twarzach było widać napięcie, które Maarek podzielał. To nie miejsce ani czas na radość z ponownego spotkania. Kto mógł wiedzieć, co imperialni zamierzali zrobić?

Gdy sala się zapełniła, mężczyzna w galowym imperialnym mundurze, wszedł na podwyższenie i rozpoczął mowę. Jego głos był wzmacniany, więc Maarek sądził, że naturalny musi być wyjątkowo cichy.

- Istoty z systemu Taroon. Nazywam się admirał Mordon i jestem dowódca tego okrętu oraz waszym gospodarzem na nim. Zaprosiłem was tu, by przedstawić wam możliwości jakie daje Imperium i pomóc wam zrozumieć naszą misję oraz rolę, jaką możecie w niej odegrać. Zostaliście wybrani spośród waszych ludów z różnych powodów. Część z was powróci na swoje rodzinne planety, by służyć tam Imperatorowi. Inni, jeśli zdobędą wymagane kwalifikacje, mogą dołączyć do Imperialnej Floty i pomóc nam wprowadzać ład i pokój w galaktyce. Na razie słuchajcie i uczcie się. Potem będziecie mieli możliwość zadać swoje pytania.






(1) 2 3

OCENY UŻYTKOWNIKÓW:
Aby wystawić ocenę musisz się zalogować
Wszystkie oceny
Średnia: 9,67
Liczba: 3

Użytkownik Ocena Data
Gemini 10 2011-07-12 10:45:10
tallorii 10 2011-07-05 11:48:02
Kassila 9 2012-01-26 14:37:36


TAGI: Opowiadanie (oficjalne) (73) Rusel DeMaria (1)

KOMENTARZE (2)

  • Kassila2012-01-26 14:37:24

    Bardzo mi się podobało to opowiadanie. Więcej takich, a Imperium zyska więcej zwolenników:)

  • Gemini2011-07-12 10:46:44

    Opowiadanie fajne. Akcja wartka. Ciekawe są dalsze losy Maarek`a.

ABY DODAWAĆ KOMENTARZE MUSISZ SIĘ ZALOGOWAĆ:

  REJESTRACJA RESET HASŁA
Loading..