Wojny Klonów.
Era Jedi wystartowała z bardzo wysokiego pułapu. Było to jedno z najambitniejszych przedsięwzięć nie tylko w „Gwiezdnych Wojnach”, ale też i w historii literatury rozrywkowej. Z 25 tomów, które pierwotnie zaplanowano wyszło w sumie 19 (plus później dodatki najczęściej w formie opowiadań). Całość sprawia wrażenie, jakby trochę zabrakło pary, by doprowadzić dzieło do wielkiego, wybuchowego końca, wręcz trochę stonowano. Wiele też się nauczono w tym okresie, a po zakończeniu NEJ. Wiedziano jedno, że nie ma sensu odpuszczać sobie serii (rozumianej inaczej niż „X-wingi”, planowanej). Następną postanowiono zorganizować trochę w inny sposób, pod szyldem „Wojen Klonów” zaczęto wydawać pozornie niepowiązane ze sobą książki. Jedynie próbowano nad całością zapanować, planując przebieg kampanii wojennej, a nie serii książek. Było to o tyle ważne, że tym razem do akcji przyłączyło się zarówno wydawnictwo Dark Horse, a także Scholastic z młodzieżową serią o Bobie Fetcie. Jeszcze jedną zaletą było to, że zbliżał się powoli trzeci Epizod, więc powieści te były niejako wprowadzeniem do serii. Znów idealnie określono zapotrzebowanie.
W Del Rey i w LucasLicensing nieustannie zaś analizowano słupki sprzedaży, oraz pomysły, starając się wyciągnąć wnioski z tego, co wyszło, a co nie. Uznano między innymi, że lepiej jest mieć grupę sprawdzonych autorów, niż ściągać nowe nazwiska (no i taniej), zaczęto też powoli kombinować z procesem wydawniczym. Chyba najlepszym przykładem jest seria „Noce Coruscant”, która początkowo miała pojawiać się z częstotliwością raz na rok – zupełnie jak niegdyś książki Zahna. Ostatecznie uznano jednak, że to zły pomysł marketingowy i lepiej wydać całą trylogię (choć w zamierzeniu nie była to trylogia a seria – różni się to tym, że sposób powiązania kolejnych tomów jest inny) prawie na raz. Tylko, że popełniono jeden dość istotny błąd, a mianowicie po przełożeniu daty publikacji, zostawiono poprawiony manuskrypt w takiej formie w jakiej był. Nikt nie wpadł na pomysł, by po prawie dwóch latach zweryfikować go względem istniejącego EU. Podobne niedopatrzenie miało miejsce w przypadku „Mocy Wyzwolonej”, która w zamyśle miała się stać godnym kontynuatorem „Cieni Imperium”. Owszem pomysł i rozmach może i miał na to szansę, ale cały program „The Force Unleashed” rozmył się, przede wszystkim ze względu na brak zgrania wydawców we wszystkich mediach. W efekcie z wielkiego wydarzenia stał się wielkim rozczarowaniem.
Dziedzictwo Mocy.
W roku 2003 zakończono „Nową Erę Jedi”. „Wojny Klonów” poszły w innym kierunku, szybko więc w Del Rey zauważono, że dłuższa seria o wiele bardziej przykuwa uwagę i to jest to, czego najbardziej potrzebują. Prace nad nowym projektem rozpoczęto już w 2004, początkowo zastanawiając się nad miejscem, gdzie ma zostać osadzona nowa opowieść. Ustalono, że nie będzie tak długa i nie będzie miała aż tylu autorów. Zdecydowano się na trójkę pisarzy, z których każdy miał napisać po trzy części, na zamianę. I choć rozważano różne okresy historyczne, początkowo stwierdzono, że najlepiej będzie umieścić nową historię w Erze Sithów. Jednak wraz z dyskusjami i pomysłami, ustalono, że lepiej będzie stworzyć nową Erę – Dziedzictwa, która będzie się działa po wydarzeniach przedstawionych w Nowej Erze Jedi. Poza dwiema redaktorkami – Sue Rostoni oraz Shelly Shapiro w całym przedsięwzięciu udział wzięli także autorzy – Troy Denning, Aaron Allston oraz Karen Traviss.
Samo Dziedzictwo było prawdopodobnie najlepiej zaplanowaną i przeprowadzaną serią książkową w historii „Gwiezdnych Wojen”. Stało się nowym standardem, do którego potem sięgnięto. Spróbowano także nowych sposobów reklamowych, jak choćby wybieranie przez czytelników imienia jednego z bohaterów, lub rozdawania darmowych książek („Zdrada”) na konwentach (np. Celebration IV), tylko po to, by zachęcić ludzi do sięgnięcia po serię. Natomiast sama nowa era – Dziedzictwa, stała się na tyle interesująca, że zainteresował się nią także i Dark Horse, tworząc serię dziejącą się kilkadziesiąt lat później. Docelowo obie powinny się ze sobą zejść.
Po dziedzictwie wydano jeszcze książki zarówno osadzone w tej erze – „Millennium Falcon”, jak i luźno z nią powiązane – „Crosscurrent”. Postanowiono też wykorzystać serię jako szablon dla kolejnej – „Fate of the Jedi”, która chronologicznie dzieje się po Dziedzictwie. Właściwie sam schemat został niewiele zmieniony – dziewięć książek, dziewięciu autorów. Jedynie Karen Traviss została zamieniona na Christie Golden. No i wszystkie kolejne tomy zostały wydane w twardej oprawie (nowość, dotychczas były tylko te ważniejsze). Niestety zbyt łatwe kopiowanie pomysłu okazało się być błędnym założeniem i już po trzecim tomie, oficjalnie stwierdzono, że pewne rzeczy w serii należy skorygować.
Cała zabawa w Del Rey polega na eksperymentach, które mają zwiększyć sprzedaż, sprawić by czytelnicy zainteresowali się książką. Takim, wyjątkowym podejściem, ładnie wyróżnia się „Szturmowcy śmierci” Joe Schreibnera. Autor (i wydawnictwo) stara się robić medialny szum, wokół swego dzieła, tworząc soundtrack, rozdając go, współpracując z wydawcą Galaxies, a także nakręcając fanów na nową książkę poprzez różne konkursy. Zresztą próby interakcji pojawiły się właśnie po raz pierwszy w „Dziedzictwie”, gdy pozwolono fanom wybrać imię jednej z postaci.
Era Jedi wystartowała z bardzo wysokiego pułapu. Było to jedno z najambitniejszych przedsięwzięć nie tylko w „Gwiezdnych Wojnach”, ale też i w historii literatury rozrywkowej. Z 25 tomów, które pierwotnie zaplanowano wyszło w sumie 19 (plus później dodatki najczęściej w formie opowiadań). Całość sprawia wrażenie, jakby trochę zabrakło pary, by doprowadzić dzieło do wielkiego, wybuchowego końca, wręcz trochę stonowano. Wiele też się nauczono w tym okresie, a po zakończeniu NEJ. Wiedziano jedno, że nie ma sensu odpuszczać sobie serii (rozumianej inaczej niż „X-wingi”, planowanej). Następną postanowiono zorganizować trochę w inny sposób, pod szyldem „Wojen Klonów” zaczęto wydawać pozornie niepowiązane ze sobą książki. Jedynie próbowano nad całością zapanować, planując przebieg kampanii wojennej, a nie serii książek. Było to o tyle ważne, że tym razem do akcji przyłączyło się zarówno wydawnictwo Dark Horse, a także Scholastic z młodzieżową serią o Bobie Fetcie. Jeszcze jedną zaletą było to, że zbliżał się powoli trzeci Epizod, więc powieści te były niejako wprowadzeniem do serii. Znów idealnie określono zapotrzebowanie.
W Del Rey i w LucasLicensing nieustannie zaś analizowano słupki sprzedaży, oraz pomysły, starając się wyciągnąć wnioski z tego, co wyszło, a co nie. Uznano między innymi, że lepiej jest mieć grupę sprawdzonych autorów, niż ściągać nowe nazwiska (no i taniej), zaczęto też powoli kombinować z procesem wydawniczym. Chyba najlepszym przykładem jest seria „Noce Coruscant”, która początkowo miała pojawiać się z częstotliwością raz na rok – zupełnie jak niegdyś książki Zahna. Ostatecznie uznano jednak, że to zły pomysł marketingowy i lepiej wydać całą trylogię (choć w zamierzeniu nie była to trylogia a seria – różni się to tym, że sposób powiązania kolejnych tomów jest inny) prawie na raz. Tylko, że popełniono jeden dość istotny błąd, a mianowicie po przełożeniu daty publikacji, zostawiono poprawiony manuskrypt w takiej formie w jakiej był. Nikt nie wpadł na pomysł, by po prawie dwóch latach zweryfikować go względem istniejącego EU. Podobne niedopatrzenie miało miejsce w przypadku „Mocy Wyzwolonej”, która w zamyśle miała się stać godnym kontynuatorem „Cieni Imperium”. Owszem pomysł i rozmach może i miał na to szansę, ale cały program „The Force Unleashed” rozmył się, przede wszystkim ze względu na brak zgrania wydawców we wszystkich mediach. W efekcie z wielkiego wydarzenia stał się wielkim rozczarowaniem.
Dziedzictwo Mocy.
W roku 2003 zakończono „Nową Erę Jedi”. „Wojny Klonów” poszły w innym kierunku, szybko więc w Del Rey zauważono, że dłuższa seria o wiele bardziej przykuwa uwagę i to jest to, czego najbardziej potrzebują. Prace nad nowym projektem rozpoczęto już w 2004, początkowo zastanawiając się nad miejscem, gdzie ma zostać osadzona nowa opowieść. Ustalono, że nie będzie tak długa i nie będzie miała aż tylu autorów. Zdecydowano się na trójkę pisarzy, z których każdy miał napisać po trzy części, na zamianę. I choć rozważano różne okresy historyczne, początkowo stwierdzono, że najlepiej będzie umieścić nową historię w Erze Sithów. Jednak wraz z dyskusjami i pomysłami, ustalono, że lepiej będzie stworzyć nową Erę – Dziedzictwa, która będzie się działa po wydarzeniach przedstawionych w Nowej Erze Jedi. Poza dwiema redaktorkami – Sue Rostoni oraz Shelly Shapiro w całym przedsięwzięciu udział wzięli także autorzy – Troy Denning, Aaron Allston oraz Karen Traviss.
Samo Dziedzictwo było prawdopodobnie najlepiej zaplanowaną i przeprowadzaną serią książkową w historii „Gwiezdnych Wojen”. Stało się nowym standardem, do którego potem sięgnięto. Spróbowano także nowych sposobów reklamowych, jak choćby wybieranie przez czytelników imienia jednego z bohaterów, lub rozdawania darmowych książek („Zdrada”) na konwentach (np. Celebration IV), tylko po to, by zachęcić ludzi do sięgnięcia po serię. Natomiast sama nowa era – Dziedzictwa, stała się na tyle interesująca, że zainteresował się nią także i Dark Horse, tworząc serię dziejącą się kilkadziesiąt lat później. Docelowo obie powinny się ze sobą zejść.
Po dziedzictwie wydano jeszcze książki zarówno osadzone w tej erze – „Millennium Falcon”, jak i luźno z nią powiązane – „Crosscurrent”. Postanowiono też wykorzystać serię jako szablon dla kolejnej – „Fate of the Jedi”, która chronologicznie dzieje się po Dziedzictwie. Właściwie sam schemat został niewiele zmieniony – dziewięć książek, dziewięciu autorów. Jedynie Karen Traviss została zamieniona na Christie Golden. No i wszystkie kolejne tomy zostały wydane w twardej oprawie (nowość, dotychczas były tylko te ważniejsze). Niestety zbyt łatwe kopiowanie pomysłu okazało się być błędnym założeniem i już po trzecim tomie, oficjalnie stwierdzono, że pewne rzeczy w serii należy skorygować.
Cała zabawa w Del Rey polega na eksperymentach, które mają zwiększyć sprzedaż, sprawić by czytelnicy zainteresowali się książką. Takim, wyjątkowym podejściem, ładnie wyróżnia się „Szturmowcy śmierci” Joe Schreibnera. Autor (i wydawnictwo) stara się robić medialny szum, wokół swego dzieła, tworząc soundtrack, rozdając go, współpracując z wydawcą Galaxies, a także nakręcając fanów na nową książkę poprzez różne konkursy. Zresztą próby interakcji pojawiły się właśnie po raz pierwszy w „Dziedzictwie”, gdy pozwolono fanom wybrać imię jednej z postaci.