Tytuł oryginału: Incognito
Autor: John Jackson Miller
Tłumaczenie: Hego Damask
Bastion Polskich Fanów Star Wars, Stopklatka i tłumacze nie
czerpią żadnych dochodów z opublikowanie poniższych treści.
Tłumaczenie jest wykonane dla fanów, przez fanów
- Hej, wy! Zostawcie ją w spokoju!
Prośba Dewella Bronka była niewiele głośniejsza od szeptu, nic dziwnego więc, że bandyci jej nie słyszeli. Popatrzył przez przejście między ławkami transportu na osiłków, dwóch młodych Devaronian. Wyżywali się na biednej starej Twi'lekance, odkąd wsiadła. Kiedy po raz pierwszy próbowali wyrwać jej torbę, broniła się słabo, ale teraz patrzyła bezsilnie jak rabusie grzebią w jej rzeczach.
Dewell chciał im powiedzieć, żeby przestali. Tym razem głośniej. Mógł to zrobić: miał władczy głos, z którego kiedyś był znany. Ale to było w innym świecie, takim, w którym nie liczył się jego mały wzrost. Nikt nie mógłby usłyszeć wysokiego na metr, otyłego Kedorzhanina w najniższej ładowni transportu pasażerskiego.
Rozejrzał się desperacko. Tallaarański kliper nie miał na tym pokładzie ochrony - był tylko przerażająco wyglądający pierwszy oficer, z którym Dewell nie chciał nigdy więcej rozmawiać. Żałował, że nie ma z nim jego ochroniarzy, którzy rozwiązaliby problem od razu. Ale nie widział ich od czasu, kiedy w pośpiechu opuścił swój apartament na Coruscant. Nie spodziewał się, że ujrzy ich - albo apartamentu - ponownie.
Nie, po raz pierwszy od lat Dewell Bronk był sam i nie mógł liczyć na pomoc. A co gorsza, nie mógł pomóc - było to nowe doświadczenie dla trzykrotnego zdobywcy nagrody Coruscańskiego Towarzystwa Dobroczynnego w kategorii Sąsiad Roku.
Życie się zmieniło. I tego nienawidził.
Jeden z Devaronian popatrzył wprost na niego: było to gniewne spojrzenie. Czując, że jego publicznie prezentowana dobroduszność opuszcza go razem z odwagą, Dewell natychmiast się odwrócił. Jego wąsy opadły, a on sam zapadł się w siedzenie. Był głupcem. Jak mógł teraz zostać czyimś wybawicielem, kiedy próbował nie zwracać na siebie uwagi?
Zmartwiony, poczuł ponownie ciężar pod stopami. Wszystko co miał, znajdowało się w worku, związanym małą linką, którą przywiązał do swojej kostki. Odkąd rozpoczął pierwszy etap swojej podróży, trzymał torbę przyduszoną swoimi piętami; nie chciał się obudzić i stwierdzić, że została ukradziona. Nie to, żeby było tam jeszcze coś co warto ukraść. Kredyty, których planował używać przez całą ucieczkę, już się skończyły. Opłacił nimi miejsce w tym i następnym transporcie, a także posiłki, które miały być wliczone w cenę.
Było to smutne położenie dla kogoś, kto żył blisko najjaśniejszych punktów galaktyki, podróżował kiedy chciał i to czasem w wielkim stylu. To już przeszłość, która nie wróci. Dzisiaj Dewell, który przez całą swoją karierę walczył o sprawiedliwość, nie mógł nic zrobić, kiedy dwóch opryszków dręczyło starą kobietę. Mógł ich usłyszeć: teraz szarpali ją za lekku. Bronka bolało serce, jednak nic nie mógł poradzić.
- Nie chcecie przeszkadzać tej kobiecie - powiedział nagle czyjś głos. To człowiek, pomyślał Dewell, ale nie odważył się spojrzeć. Ktoś zgrywający bohatera zaraz pewnie dostanie lanie.
- Nie chcemy przeszkadzać tej kobiecie - rozległ się gburowaty głos Devaronianina.
Zaciekawiony Dewell wychylił się spojrzał w głąb przedziału. Dwaj opryszkowie zostawili torbę Twi'lekanki i kierowali się ku drabinie prowadzącej na wyższy poziom. Osobnikiem, który odezwał się pierwszy, był człowiek, który wsiadł na poprzednim postoju - Dewell nazwał go w myślach Młodym Ojcem.
Nie wiedział, czy mężczyzna był ojcem dziecka, ani też jak bardzo był młody. Oczy Kedorzhan widziały dobrze w ciemności, jednak większość istot żyła w świetle. Lud Bronka rzadko otwierał szeroko oczy we dnie. Dewell zawsze odmawiał noszenia wizjera, woląc patrzeć słuchaczom prosto w oczy, nawet jeśli oznaczało to problemy z odróżnieniem jednego od drugiego. Dla niego byli kształtami: smutnymi i zadowolonymi, okrutnymi albo niewinnymi. W ostro oświetlonym pomieszczeniu Młody Ojciec był tylko plamą, jego twarz zasłaniał brązowy kaptur, kiedy trzymał zawinięte niemowlę.
Dewell spojrzał w lewo i prawo. Nikt nie widział ani nie słyszał co stało się z Devaronianami; każdy wyszedł z obawy przed nimi. Teraz zaś również Twi'lekanka, zabrawszy swoją torbę, udała się do tylnego przedziału. Młody Ojciec westchnął i usiadł na jej miejscu.
- Ale im pan powiedział - odezwał się Dewell, rozpoczynając rozmowę. Wiedział, że błędem było odzywanie się zbiega do nieznajomego, nawet jeśli wykazał się bohaterstwem. Kto wie, ilu ludzi go szukało i jakich taktyk mogą użyć ich agenci? Ale człowiek ledwie się odwrócił. W osłoniętej szalem, pokrytej zarostem twarzy Kedorzhanin wypatrzył dwa niebiesko-szare punkty.
- To tylko zbyt wesołe dzieciaki - odrzekł człowiek.
- Znam dzieciaki - odparł Dewell. Jego szeroki nos skrzywił się pogardliwie. - To byli bandyci. - Odchrząknął. - Powinien pan o nich powiedzieć kapitanowi.
- To nie będzie konieczne.
Dewell westchnął, zawstydzony. To odważne zgłosić się na ochotnika do postąpienia właściwie. Młody Ojciec podjął jedno ryzyko, jednak nie chciał pójść dalej. Widząc dziecko wiercące się w jego ramionach, Bronk nie dziwił się.
Człowiek rozwinął i zwinął zawiniątko. Nawet ze swoim słabym wzrokiem Dewell zauważył, że mężczyzna głowi się nad czymś.
- Pańskie dziecko jest głodne - zauważył.
- Niedawno jadł - odparł Młody Ojciec. - Nie sądziłem, że znowu nadszedł czas.
- To dziecko decyduje, kiedy jest znowu czas na jedzenie - rzekł Dewell, czując się bardziej komfortowo. Wyszczerzył się patrząc, jak człowiek przeszukuje swoje pakunki w poszukiwaniu butelki. Młodzi rodzice bywali zabawni. Bronk miał tylko czas na siedmioro dzieci; niewiele jak na Kedorzhanina, ale miał ważniejsze rzeczy do roboty. Teraz, zerkając na niemowlę, myślał, że powinien więcej czasu spędzać ze swoimi - i zastanawiał się, gdzie teraz są.
Wiedział przynajmniej gdzie było jedno. Biedny Tyloor nie żył, jego ciało zagubiło się gdzieś na jednym z pól bitewnych. Nie żył podobnie jak wiele innych dzieci Republiki, zabity w konflikcie, który nigdy nie miał sensu dla Dewella. A że Wojny Klonów szczęśliwie choć niespodziewanie, skończyły się, tak samo skończyła się ważna walka w karierze senatora.
Był to lud niewielki pod względem wzrostu, znaczenia i ilości. Mieli krótkie nogi z czterema grubymi palcami u każdej ręki i migrowali wszędzie, gdzie można było znaleźć pracę pod ziemią. Na wielu światach witano z sympatią łagodne istoty o okrągłych twarzach - trzymali się razem i nie sprawiali problemów. Kiedy Kedorzhanie otrzymali w końcu przedstawiciela w Republice i krzesło w Senacie, wielu przypuszczało, że mały ludek będzie zachowywał się tak, jak teraz Dewell. Na pewno będą pilnować własnych interesów i doglądać innych ras nie będąc samemu widzianymi.
Ale Dewell i jego oświeceni poprzednicy nie spełniali oczekiwań, używając swojej nowo zdobytej władzy do obrony słabszych w galaktyce. Sami byli mali; to doświadczenie pozwoliło im pomagać innym.
To, a także śmierć Tyloora i wielu innych - spowodowało, że Dewell podpisał Petycję Dwóch Tysięcy bez wahania. Najwyższy Kanclerz Palpatine posunął się zbyt daleko, zagarniając prawa rządów, które były przeznaczone dla ludu. A były to nie tylko ważne prawa używane w nagłych wypadkach. Nie, wiele z nowych uchwał było traktowanych arbitralnie, likwidując ochronę biednych bez żadnego powodu.
Jego doradcy mówili mu, by nie podpisywał petycji. Teraz, kiedy Jedi zniknęli i zostało proklamowane Imperium, wielu z jego kolegów wycofało swoje podpisy. Dewell nie. Ale obawiał się, że będzie to ostatni akt odwagi, jaki...
Paskudny pierwszy oficer pojawił się w drzwiach, pijany jak zwykle.
- Ostatnia stacja! - zawołał do ładowni. - Skierujcie się do Lądowiska 560 by przesiąść się na drugi statek, który zabierze was do Zewnętrznych Rubieży. Wszystkim innym dziękuję za... - Dewell nie słyszał dalszego ciągu, sięgając po torbę. Ponownie czas ruszać w drogę.
OCENY UŻYTKOWNIKÓW:
Aby wystawić ocenę musisz się zalogować Wszystkie oceny Średnia: 8,00 Liczba: 4 |
|
Kassila2013-07-19 12:35:33
Och, wzruszyłam się. Prawie.
Mam nadzieję, że książka o Kenobim będzie pisana z punktu widzenia Kenobiego, a nie spotykanych przez niego istot.