TWÓJ KOKPIT
0

Papierowa cierpliwość, nowa era literatury Gwiezdnych Wojen :: Różne

[Kobiecym okiem podpatrzone...]
Pora na drugi tekst, zatytułowany: "O słabościach literatury znakiem Star Wars opatrzonej", a bardowie śpiewali następujące strofki...

Autorka o wdzięcznym nicku Monique7 podjęła trud subiektywnej analizy, skupiając uwagę wyłącznie na powieściach. Powielany pogląd, jakoby od ogromu starwarsowych przystawek, dań i deserów nawet sarlacc dostałby zgagi, również tutaj odnajduje prawo bytu. Zaczniemy jednak z nieco inszej strony medalu, a mianowicie od trzeciej – krawędzi. Pamiętajmy, przeglądając kolejną gwiezdną powieść, o cudownej inicjatywie rozszerzającej Międzynarodowy Dzień Gwiezdnych Wojen, a mianowicie Międzynarodowy Dzień Czytania GW (6 października). Przymykam oczy, oddając wodze pragnieniu, ażeby za kilkadziesiąt lat wnuk okupujący kolano dziadka Lekta rzekł: "Dziaduniu, a poczytałbyś mnie o tym, jak Han 'Nigdy Nie Mów Mi o Szansach' Solo wygrał w karty Sokoła Millenium?" Ależ jestem rozmarzony...

Autorka wyniośle maluje swe hasła na sztandarze osądów, wiwatując na cześć misji "prawdziwej literatury". Rzućmy na wejściu, bez udawania, podkolorowywania, pudrowania nosków. Literatura gwiezdnowojenna to bibliografia poprawna gatunkowo, normatywnie zdatna dla wszystkich grup wiekowych, raczej pozbawiona aspiracji dzieł wybitnych, powodujących rewolucje społeczne, bądź przywodzących do targnięcia na własny żywot. Literatura dobra z plusem. Żadnego "wieszczowania", żadnego "księżciowania" ala Nicolo Machiavelli, walk z wiatrakami w wykonaniu Miguela de Cervantesa. Kropka.

O poziomie czytelnictwa w Polsce tworzono programy i kampanie społeczne (m.in. o czytaniu dzieciom dwadzieścia minut dziennie, o uwalnianiu książki itd.). Wiele z tzw. dyskusji o jakości i ilości czytanej literatury to jałowa polemika, rzecz rozmów o rozmawianiu. Wystarczy sobotnią porą wejść do salonów Empik, ażeby ujrzeć tabuny ludzi ze stertą książek od pachą. Dzisiejsze pojęcie literaturyzowania, w dobie pisarstwa śmietnikowego – to gro książek wydawanych hurtowo, "piszących celebrytów" oraz wieżyczek z poradnikami gotowania, zdatnych na rozpałkę. Pisuje wielu, sieciowo praktycznie wszyscy. Przewodniki posługiwania się agrafką, poradniki z życiowymi radami obierania mango, czy doradzającymi do granatowych rurek przywiązanie żółtego szalika w żyrafki. Sterty książek dla dzieci, karmionych papką grafomańskiego kretynizmu. Biblia antyglobalistów – książka No Logo (Naomi Klein) oraz najnowszy twór cynicznego Krzysztofa Varga, Trociny, to marketingowe wybroczyny trędowatych czasów.

Monique7 jako pierwszy, najcięższy zarzut przewinienia postawiła "komercyjność" gwiezdnych "bibliotworów". W dobie galopującego kapitalizmu, pochłoniętej przez globalny ekonomizm oraz modernistyczny korporacjonizm, ów wyrzut traci rację bytności. Poniekąd sami przyzwalamy, iżby komercja bezszelestnie wdzierała się do naszych domów. Siedzimy w tej beczce na tyle głęboko, a jest ona nader ociężała, że dziwota nadspodziewana ogarnia na myśl, iż nie poszła jeszcze na dno, topiąc świat w morzu przedmiotów niezbędnych inaczej. Odkąd sięgniemy pamięcią, działanie ludzkie nastawione było na zysk. W czasach raczkowania wymiany barterowej, gdy pieniądz powszechny był wynalazkiem kolejnych wieków, ludzie wymieniali między sobą towary. Częstokroć posiadacz dojniejszego bydła starał się wyrwać większą ilość futer itd. Mit "zysku" obalony.

Teoria, jakoby jedynym powodem powstawania powieści spod flagi Luke'a i spółki była mroczna esencja komercji jest pośrednio właściwa, a zarazem niestosowna w zaprezentowanym uproszczeniu. Wolne wyrażanie myśli, uczuć w sferze powieści Star Wars pozostaje pobożnym życzeniem. W uniwersum o tylu maskach, gdzie sztab ludzi czuwa nad spójnością kanonu (Jakiego kanonu? Absurdalne, prawda...) przysłowiowy polot pióra traci na znaczeniu. Od konceptu pączkującego w umyśle autora do aprobacji przez Flanelowców długa, wyboista ścieżka. A bywa nie z rzadka, iż owoce zeń wyplute odpychają kwasotą. Powiedzmy sobie najszczerzej, iż grubo w ponad setce proponowanych tytułów zaledwie kilka wyniesiemy na pozłacaną półkę. Wiele to literatura fantastycznie poprawna, często mieszająca wątki biograficzne z przygodą i rasową akcją, jednak większość będzie zwyczajnie zbierać kurz pośród gromadnej kolekcji.

Zarzut komercyjności absolutnej owszem, jest właściwy, acz mocno wyolbrzymiony. Śmiem pokusić się o twierdzenie, że rozliczne książki Star Wars bez złotego logo zaszeregowano by w kategorii książek s-f, wrzucone do worka tysięcy innych wypluwanych przez amerykańskie drukarnie każdego kalendarzowego roku. Osobiście nie miałbym najmniejszych wątpliwości otrzymawszy szansę stworzenia gwiezdnej powieści, podpisałbym cyrograf i wrzucił na tacę. Iluż z domorosłych redaktorów, blogerów czy uznanych klientów muzy Kilo nie marzyłoby o podjęciu wyzwania?

Krzywdzącym jest pogląd o narzuconych odgórnie ograniczeniach, dotyczących rysu bohaterów, miejsca i czasu akcji, które uwłaczały pisarzowi. Persona pani Karen Traviss uwydatnia wyjątek od reguły, rodzynek, angielski pisarski sznyt reporterki wojennej w miseczce winogron pisarzy Nowego Świata. Karen Traviss postawiła twarde warunki wobec TCW i Jej drogi z SW rozeszły się prawdopodobnie na stałe. Wielka toż strata dla starwarsowego światka. Odkąd nauczyłem się czytać i osiągnąłem konsumencką świadomość, prócz lektur nie słyszałem o woli wydawcy ku wydaniu książki dla samej jeno sztuki. Umowa o książkę wyrysowana bywa patykiem na cudzej miarce piasku. Książki starwarsowe od zawsze były poprawne politycznie i seksualnie. Zgodne z linią amerykańskiego snu i wychowania w dość porządnej rodzinie z sąsiedztwa, nabierając wartości uniwersalizmu książki wpasowującej się w każdą epokę, kulturę. Po troszku stanowi to o ich wadzie, ciut zostaje zaletą. Prawda leży gdzieś pośrodku w leju po bombie.

Absolutnie każdy Czytelnik, zaznajomiony z tłami narracyjnymi gwiezdnych książek, odczuje po kolejnej i kolejnej powieści posmak rutyny, zapach wtórności i obraz otarty o schemat. Przekonanie swoistego deja vu, które w Gwiezdnych Wojnach przeszłoby wyjątkowo w wykonaniu "matrixowym" (pamiętamy doskonale scenę, gdy Neo dwukrotnie widzi przechadzającego się po korytarzu kota). Gdyby owe wrażenie doświadczenia podobnego zjawiska przełożyło się na zapowiadaną, matrixową systemową zmianę. Niestety, zły adres. Bracia Wachowscy (teraz zasadniczo brat i siostra) wybraliby słuszniejszą drogę rozwoju.

Akcja w powieściach zwykle z wolna się rozgrzewa, często prowadząc Czytelnika za rączkę, bez fikuśnych zwrotów akcji. Trochę jakbyśmy chcieli nad ogniem palnika kuchenki gazowej usmażyć udziec z banthy. Wielokrotnie po kilkudziesięciu stronach zakończenie możemy uznać za wiadome albo wielce prawdopodobne. Trochę z kolei jak gotowanie płyty CD w mikrofalówce, z początku jedynie iskrzy burzowo, a później rozsadza urządzenie od środka feerią kolorowej tęczy. Szkoda, iż w wydaniu SW następuje to niezwykle rzadko. Walka, unikalny współczynnik, często wynikający z tytułu, odmienny wróg, monstrualna broń albo retrospekcja znanych zdarzeń, opowiedzianych z perspektywy innej pary kaloszy. Zdarzają się jednak perełki. Wyśmienitym przykładem dawnej szkoły pisarstwa książek przygodowych niechaj będzie Spotkanie na Mimban. Staroszkolna fantastyka z "konsoletami", bez encyklopedycznej nomenklatury najeżonej neologizmami. Bliżej wczesnym przygodom Luke'a i Lei do Conana z Cymerii - Roberta Howarda, niżeli powieściom pisanym w latach dziewięćdziesiątych.

Trzy czwarte książek uporządkujemy, rozpisując fabułę wedle campbellowskiego (Joseph Campbell – Bohater o tysiącu twarzy) klucza wędrówki. Klasyczny i nienaganny styl. Niezwiastujący papierniczej nudy, wprowadzający jedynie sprawdzoną recepturę. Zwycięskiego składu nie godzi się zmieniać, wszak nawet Gallowie magiczny napój również ważyli na okrągło z tych samych składników. Gwiezdne Wojny to saga w najpełniejszym rozumieniu słowa; snująca opowieść nicią dłużyzny, rozciągającą się od trzydziestu pięciu lat, prowadząca po labiryncie wędrówki po gwiazdach.

[Królestwa dla bohaterów!]
Bohaterami uniwersum stoi! I chwała bohaterom, świat bez nich zalatywałby zgniłym jajem, albo nawet Spaceballs. Ich komercyjność nie razi mnie tym bardziej, iż pomimo kupowania absolutnie wszystkich wychodzących powieści, kilku z nich nie zamierzam (o! zgrozo) przeczytać. Wmawiając sobie, że zawsze coś ciekawszego wynajdzie się do roboty, niżeli udręka brnięcia w zaczytywanie na siłę. Trójca wraz z komiwojażerską menażerią, od magów, przez blaszanych stańczyków po opętanych tyranów. "Wieśniak, Przemytnik i Księżniczka" wg Monique, trójkołowy motocykl LHL. Wyrzut wobec oczytanych przygód Luke'a budzi zastanowienie. W końcu rynek wymaga, aby jedyny słuszny bohater był ponad wszystko, wszystkich i cokolwiek. Wzór idealny amerykańskiego chłopca, od pucybuta do milionera. Nasi bohaterowie są niczym woda. Dopasowują się do każdej sytuacji, podobnie jak życiodajny płyn wlany do wazonu przyjmie jego kształt. Autorka również zamarzyła o wysnuciu wizji śmierci Luke'a, czemu daliśmy upust komentując pierwszy z tekstów.

Małżeństwo Solo po Powrocie Jedi przeszło do nieco innego obozu. Zajęci pielęgnowaniem małżeńskich grządek zgodności, wybrali zawyżanie galaktycznego wskaźnika demograficznego. Autorka zdała się nieco zapomnieć, że bliźnięta Skywalker nosiły w sobie potęgę krwi Anakina, podobno Wybrańca, przepotężnego Lorda Ciemności, który ujrzawszy syna własnymi oczyma wyzionął ducha, aby powrócić w doborowym towarzystwie Mistrzów Yody i Kenobiego, w pełnej krasie brązowych cnót Jedi. W krwi Jedi krążą zagadkowe midichloriany, czy też biologicznie inna wytłumaczalna siła wyższa, orbitująca wokół mistycznej Mocy. Silna zeń więź tłumaczy długowieczność w granicach ludzkiej przyzwoitości. Han, wciąż starszy od żony o około dekadę, niczym jego Sokół Millenium poobijamy wielorakimi bitwami, setkami trafień, jurnością dorównywałby rozszalałemu rankorowi.

Abstrahując od narzędzi baśni – kluczy. Infantylizm w podejściu do "happy endu" zwieńczenia Klasycznej Trylogii kłuje w oczy. Czy tylko ja, zatwardziały zwolennik mrocznych epilogów, uważam, iż ze ścieżki cieni nie zawrócisz? Żywy, martwy, mechaniczny? Obojętne toż. Istota pochłonięta, oddana służbie Mroku, wyzionąwszy ducha, wkracza na kolejny etap wiecznej podróży. Nawrócenie wymusiła struktura fabularna, przytoczony Amerykański Sen musiał ulec dopełnieniu. Wizja zgodna z panującym nurtem kinematograficznym oraz powieściowym, gdzie po napisie "the end" Widz/Czytelnik musiał obowiązkowo po powrocie do domowych pieleszy z pieśnią na ustach odbudowywać/rozbudowywać gospodarkę.

Z Vaderem troszkę jakby z "diabłem" u Franza Kafki, Prousta czy samego Dantego, paktujesz z arcyzłem, cieniem wszystkich cieni, zaprzedajesz duszyczkę potędze, której nie rozumiesz, a jednocześnie kłamiesz w żywe oczy, bruździsz samemu sobie spoglądając w lustro. Vader bez względu na status Wybrańca i władczość Mocy był hipokrytą. Kłamliwym Jedi, zawisł w próżni pomiędzy dobrem a złem. Piraci ucinali takim ręce.

Propos morskich korsarzy. Aeternitas quo vadis? Z Piratów z Karaibów zapamiętałem doskonałą frazę, niosącą następujące przesłanie: "Nie sztuką żyć wiecznie. Sztuką jest wytrzymać ten czas z samym sobą". Vader ma to szczęście, że choćby na kolanach, pognębiony i opluwany, zawsze znajdzie się na szczycie schwarzcharakterów. Wniosek wykluł się samoistnie, od Lorda nie ma ucieczki. Wieczny stos Vaderowi płonie, a serce ma on oczyszczone i pogodzone z ideologią Jedi. Temat toż na odmienną rozprawę.

Od dawna, rozpoczynając lekturę, w której protagonistą-przewodnikem jest przedstawiciel Trójcy bądź członek familii, w spokoju możemy domniemywać, iż dobrniemy w niezmienionym składzie ku ostatniej karcie. Zdarzyły się bolesne wyjątki od goryczkowatej reguły – odejście pani Skywalker, Anakina, a później jego starszego brata z lędźwi Solo. Fakt, iż Luke otoczony chmarą przeciwników przeważnie prędzej czy później znajdzie wyjście z sytuacji, jak w pierwszym tomie Przeznaczenia Jedi. Zapieczętowany przez Kel Dorów w podziemiach na wieki, wybrnął z synem ku światłu. Gdyż musiał, ot, rozwikłanie tajemnicy. Luke Skywaker pogrzebany za żywota? Pleciesz waszmościu smalone duby. Luke niczym Lenin, wieczne żywy!

Mroczne widmo sale kinowe ujrzało 19 maja, zaś Vector Prime w wersji hardcover wydano 5 października 1999. Lucas dał światu czas na złapanie oddechu po powrocie Mocy w świeższych szatach. Aby jesienną porą przywalić z gazrurki śmiercią uwielbianego futrzaka. Serce zakłuło każdego fana. Któż następy? Wirus eterny, według Autorki, przenosi się nawet w próżni. Czy aby w Sadze nie obowiązuje żelazna zasada pisarstwa, iż do znanych zuchów wracamy chętniej? Nadmieniłem już o hołdzie dla Chewiego w formie pomnika biografii? Kolejna kolekta na wypłatę dla pisarskiego tuza? Stanowczo wnoszę o powieść dedykowaną Wielkiemu Kosmatemu. Zasłużył! Podajcie numer konta!

Książki gwiezdnowojenne nie muszą (nie powinny, ani mało kto tego oczekuje) ociekać realizmem, okruszkiem rzeczywistości. Ludzie łakną ucieczki w marzenia. Saga to baśń, umożliwiająca skok w hiperprzestrzeń dziecięcych pragnień. Światek dla dużych chłopców, którzy utaplani błotem wyścigu korporacyjnych szczurów oczekują niekiedy mało wymagającej intelektualnie rozrywki. Będących fanami Star Wars, którzy z pozytywną ciekawością sięgną do kolejnej powieści, czasem jakby odbitej na ksero.

Żądasz, droga koleżanko, porywów akcji. Dawne kryminały poszukujące ręki mordercy albo psychodeliczne powieści postmodernistów moim skromnym zdaniem poniosłyby sromotną porażkę pośród powieściowego świata Gwiezdnych Wojen. Gwiezdna literatura, co udowodniłem, nie posiada wybujałych aspiracji. Niechaj jednak nie obniża lotów, ani raczy zatracić przyjemności z jej pochłaniania.

Z niepisanej zasady chętniej wracamy do obejrzanych już filmów, dlatego ukochaną książkę czytamy nie rzadziej niżeli raz na dwa lata. Lecz czy to powoduje postępujące ogłupienie? Demoralizację szarych komórek? Zamykanie w szufladach schematów? Sprawdzonych i wytartych jak jeansy z podstawówki. Kto się nie rozwija, robi dwa kroki wstecz. Wyeksploatowany kontent/koncept owszem, ogłupia, lecz korzystając z wszelakiego wykrojonego z tortu galopującego życia czasu wolnego, kupuję, wchłaniam, pożeram i buszuję po antykwariatach różności gatunkowej, aby móc oddzielać ziarno ode plew. Konwenanse konwenansami i standardy należy trzymać, jednak świat bez książki jest pusty i mało wartościowy. A prawie każda książka jest przyswajalna, o ile nie przeszła papierosowym dymem.

W naiwnej, bezgranicznej głębi dziecięcych oczu świat za połami matczynej spódnicy ma dwa kolory. Czerń oznacza niebezpieczeństwo, biel ukojenie i łagodność. Autorka napisawszy, iż bohater "rzadko kiedy ma szansę rozwoju, zmiany, przewartościowania poglądów", zaprzecza samej sobie. Wspominając o szkodliwości wobec kreacji wieloautorowej dla podejścia do bohatera. Luke Skywalker, naiwny, zadzierający wzrok wysoko w gwiazdy, postrzega pustynną farmę jako czarno-biały miszmasz zależności. Dopiero upozorowana śmierć Larsów budzi z wolna w złotowłosym chłopcu dojrzałego mistrza Jedi, pieczołowicie wykreowanego w Epizodzie VI. Późniejsze psychologiczne kreacje Skywalkera przemilczmy. Bohaterowie są płytcy niczym wysychające górskie potoki? Na litość zgrzybiałych magów, oczekujecie rysu charakterologicznego godnego wieszcza? To prawie jakby doszukiwać namiastki sensowności w Mein Kampf; obstawiam, że młodsze pokolenie nigdy nie będzie miało okazji choćby obejrzeć "tej książki", której zawartość pod kątem historycznym analizowałem podczas studiów.

Baśnie uznają jedynie trzy kolory – czerń z bielą oraz szarość, czasem w kilku odcieniach. Etykietowanie cech współdzielonych niczym nalepianie cen w supermarkecie, w rozmienieniu na drobne, aż udusimy się w ilości produktów. Dobry, zły i brzydki już był, ale biały król, czarny rycerz i szary mag pasują tutaj idealnie. Któż zliczył anonimowych żołdaków Imperium zastrzelonych przez Hana albo poćwiartowanych przez świetliste ostrze Skywalkera? Flaki i krew, cytując klasyka (Generał Patton się kłania). Brutalizm w Gwiezdnych Wojnach jest umowny, nieme cierpienie, niewidoczna śmierć bez twarzy. Trywializmy. Rycerz ratujący księżniczki nie je, nie pije, nie oddycha, a chodzi i bije. Tylko ubija smocze sadło i smakuje wiśniowe, arystokratyczne usta. Postaci Sagi są ku rozpaczy psychoanalityków papierowe, pomimo odmiennego podejścia pisarzy do tematu drzemiącego weń potencjału. Wyciosane na kołku miękkiej brzozy, są przyjemne w obróbce i łatwopalne, łącząc składniki w jedną miksturę, podawaną fanom od trzech i pół dekady. A jednocześnie ich fenomen odzwierciedla wspomniane wielorakie podejście różnorakich pisarzy do danego bohatera. Śmiem podejrzewać, iż Carl Gustaw Jung z Zygmuntem Freudem do spółki mieliby roboty naukowej na lata.

Godna polecenia lektura – książka pani Jadwigi Wais, pt. Ścieżki baśni, oraz wspominane Bohater o tysiącu twarzy i Potęga mitu, które dla prawdziwego nerda SW powinny stanowić pozycje obowiązkowe. Choćby dlatego, iż prócz twórczości Kurosawy Akiro, na Lucasa silnie wpłynęła właśnie twórczość naukowa pana Campbella.

Książki sygnowane pieczątką Lucasa mają ponadczasową zaletę. Są antydekadenckie oraz przyswajalne uniwersalnie, o czym poczyniłem już stosowną uwagę. Poniekąd jak klocki Tetrisa wpasowują się w postępujące lawinowo zmiany rynku. W osłupienie wprawiało (prorocze?) twierdzenie: "Nic dziwnego, że znak firmowy Gwiezdnych Wojen doskonale ulokował się na półce obok produktów opatrzonych znakiem Disneya." Ach, ta kobieca intuicja.

Chylę czoła przed kunsztem Stephena Kinga, acz nie pałam do jego drukowanych liter nadmierną sympatią. Do Komórki podchodziłem trzykrotnie. Tańcząc na ringu bokserskim, w pojedynku spojrzeń ocenialiśmy wzajemnie siły. Wątek wprowadzający rozwlekły jak przegotowany makaron spaghetti i gnijący niczym żywe trupy, aż okazało się, iż to powieść z metką "jeszcze chwileczkę, jeszcze jedne rozdział, strona", a na budziku trzecia rano. Ze Star Wars ostatnim razem podobny nokaut otrzymałem od Corrana Horna z Ja, Jedi. Więcej grzechów nie pamiętam...

[Sięgaj, gdzie wzrok nie sięga...]
"Cierpliwość jest cnotą łowcy", zwykł mawiać Boba Fett, którego notabene również uśmiercono. Magia Gwiezdnych Wojen to kruszenie w pył schematów branży, poruszanie bryły świata. W swych zbiorach mam wiele książek, których nie zdołałem przeczytać po dziś. Aczkolwiek uważam całość za rzecz wymagalnej znajomości, sporo musi odleżeć swoje, albo bez szemrania i skarg pozostać obiektami muzealnymi. Jedni nie pałają sympatią do biotechnologii Vongów, innych razi irytujący C-3PO, wolne prawo każdego człowieka. Najistotniejszym pozostaje poszanowanie dla współhobbystów. A przede wszystkim pamiętajmy, iżby papier, obdarzony nieskończenie pojętą cierpliwości miarą, studnią był wyobraźni, która nie sięgnie przenigdy dna.

Życzę Monique7 cierpliwości, być może ponownej próby w podejściu do literatury oflagowanej złotym logo. A jak mawiał mój ulubiony wykładowca:
"Od książki wszystko się zaczyna...".



1 2 3 (4) 5

OCENY UŻYTKOWNIKÓW:
Aby wystawić ocenę musisz się zalogować
Wszystkie oceny
Średnia: 0,00
Liczba: 0

Użytkownik Ocena Data


TAGI: Publicystyka (79)

KOMENTARZE (4)

  • cwany-lis2012-12-11 19:19:44

    "uroczy" felieton - mi się podoba ale czytam go na raty ;)

  • Harakey2012-12-09 11:59:30

    O wszystkim i o niczym.

  • kuba_starwarsy2012-12-08 21:45:12

    Jeden wielki grafomański bełkot entuzjasty samego siebie.

  • Qel Asim2012-12-08 19:32:04

    Przeczytałem pierwszą stronę i więcej nie chcę. Ten artykuł jest o wszystkim i o niczym. Sto tysięcy nawiązań, aluzji itp. - jak dla mnie jest to brak przejrzystości w tekście. Ewidentny przerost formy i efekciarstwa nad treścią.

    Oceny nie wystawię, bo nie przeczytałem całego artykułu, ale jeśli pełna treść też jest napisana w takim stylu, to nie byłaby to wysoko oceniona praca.

ABY DODAWAĆ KOMENTARZE MUSISZ SIĘ ZALOGOWAĆ:

  REJESTRACJA RESET HASŁA
Loading..