Kappa przeglądał raporty z archiwum dotyczące zabójstw na terenie sektora, gdy zapiszczał jego komunikator. Odebrał z ociąganiem.
- Kappa, słucham?
- Czy nie byłby pan zainteresowany zadymionym morderstwem, detektywie? – głos po drugiej stronie był nieco chrapliwy, ale najwyraźniej przyjazny.
Erno oderwał się od komputera: - Co to ma znaczyć i kim pan jest?
- Porucznik Janson z Dzielnicy Rządowej. Słyszałem, że mógłby mi pan pomóc w wyjaśnieniu zagadki, jaka nam się przytrafiła.
- Proszę jaśniej. O co panu chodzi?
- Czy mógłby pan wpaść na Senatorską? Mam tu trupa, a w pokoju pełno dymu z papierosów. Właśnie przesyłam panu dokładny adres.
Kappa już miał podziękować i właśnie wstawał, gdy przez głowę przeszła mu pewna myśl. Usiadł więc z powrotem na fotel.
- Skąd mogę mieć pewność, że to przypadkiem nie jest zasadzka?
Po drugiej stronie linii zapadło milczenie.
- No cóż. Może mnie pan sprawdzić, detektywie – powiedział głos – Porucznik Janson, numer identyfikatora…
- Dobrze, już dobrze – przerwał mu Kappa – Przepraszam pana. Już jadę.
Sprawdził, czy jego datapad pobrał adres i wyszedł z biura. „Jeśli to znowu ty – myślał Erno wsiadając do śmigacza – to mam dzisiaj szczęśliwy dzień”.
Kwadrans później był już na miejscu. W holu zobaczył rozmawiających ze sobą policjantów, więc zapytał ich o porucznika Jansona.
- To taki wysoki człowiek na końcu korytarza – odparł zagadnięty policjant i wskazał ręką za siebie. Kappa poszedł tam. Lekki uśmiech przemknął mu po twarzy gdy pomyślał, że może oto znów jest na tropie "swojego" mordercy. Na końcu korytarza były transpastalowe drzwi, a za nimi sekretariat. Gdy detektyw wszedł do biura mecenasa Grehetha, jego oczom ukazało się pobojowisko: pokój, niedawno może subtelnie urządzony, wyglądał jakby przeszedł przez niego huragan. Wszystkie szafki były pootwierane, datakarty porozrzucane po całym biurze, a komunikator leżał na ziemi. Przy oknie stał wysoki mężczyzna w eleganckim garniturze.
- Niech pan zamknie drzwi, detektywie Kappa, jeśli chce pan jeszcze coś wyczuć – odezwał się zachrypniętym głosem i podszedł do Erno, wyciągając rękę na powitanie. Fakt, że się przy tym nie skrzywił, Devaronianin zapisał mu na plus. – Jestem Janson. Porucznik Kay Janson.
- Tak myślałem – Kappa zamknął drzwi i przywitał się. Na pytające spojrzenie porucznika wyjaśnił, że poznał go po głosie. – Może byłby pan łaskaw powiedzieć, co się tu stało, skoro mnie pan tu ściągnął?
- Oczywiście. Moi ludzie niczego nie dotykali oprócz nieboszczyka, żeby mógł pan zobaczyć wszystko tak, jak było.
Devaronianin rozejrzał się w poszukiwaniu miejsca, gdzie mógł leżeć trup. Jego uwagę przyciągnęły plamy krwi na ścianie za biurkiem. Gdy podszedł bliżej, poczuł że robi mu się słabo. Janson jakby to wyczuł, bo wskazał mu krzesło. Było to to samo krzesło, na którym kilka godzin wcześniej siedział Riar.
- Przyjemny widok, nieprawdaż? Nawet dla kogoś z pańskim stażem - pociągnął nosem. - Czuje pan? – zapytał.
Kappa skinął głową. Nie musiał się wysilać: zapach papierosów Kiffu był charakterystyczny.
- Teraz pan rozumie? Słyszałem tu i ówdzie, że pan mógłby mi pomóc, zwłaszcza że IBB pana dzisiaj spławiło.
- Hmm - mruknął Erno. - W zasadzie nie mam nic pilnego do roboty - spojrzał na porucznika. - Więc co pan ma?
Wyraźnie uspokojony Janson uśmiechnął się: - O drugiej po południu zadzwoniła do nas rozhisteryzowana kobieta mówiąc, że kogoś zastrzelono. Gdy przyjechałem na miejsce, zastałem dobrego adwokata z jeszcze lepszą dziurą w głowie, a w pokoju było aż gęsto od dymu z papierosów. Jeden z moich ludzi stwierdził, że pan bardziej by się tu nadawał niż ja, więc zadzwoniłem do pana – Janson spojrzał na detektywa. Ten nie odrywał wzroku od ściany z dyplomami i raz po raz przebiegał mu po plecach zimny dreszcz. – Ta kobieta, Twi’lekanka, Dara Brake, była sekretarką Grehetha – ciągnął dalej. – Skontaktowała się z nami, gdy wróciła z lunchu. Wtedy on już nie żył.
- A gdy wychodziła? – wtrącił Kappa.
- Gdy wychodziła, szef kazał jej przekazać, że może iść, jeśli chce, no to poszła.
- Przekazać? Przez kogo?
Porucznik poszukał czegoś w swoim notesie elektronicznym: - Klienta numer dwa: Saese Cam’co.
- Co to za jeden?
- Nigdy przedtem go nie widziała. Elegancki, wysoki, szczupły, dobrze zbudowany humanoid o błękitnej skórze. Miał czarne włosy i ciemne okulary.
- Hmm – mruknął Kappa i odruchowo potarł dłonią rogi - Jak długo jej nie było?
- Niecałą godzinę, może czterdzieści minut.
- Poza nim był ktoś dzisiaj u Grehetha?
- Tak. Nijaka pani Vanster, od wpół do dziesiątej do jedenastej. Potem ten Cam’co.
- Czy jak jej nie było, szef nie miał żadnych klientów?
- Nikogo, kto byłby umówiony. Monitoring też nikogo nie zarejestrował.
- Aha. Tę Vanster możemy sobie darować. Zostaje sekretarka i Cam’co. Co pan o tym myśli, poruczniku?
- Sekretarkę bym wykluczył. Na jego śmierci tylko by straciła.
- Też tak myślę – przyznał detektyw i wbił wzrok w podłogę. - Czy w zachowaniu tego klienta nie zauważyła niczego szczególnego? Wypchanej marynarki, teczki, może był zdenerwowany?
Porucznik już chciał powiedzieć, że to przecież Obcy, a ci zawsze dziwnie się zachowują, ale w porę ugryzł się w język i spojrzał do swojego notesu: - No tak. Czekał ze dwie minuty, potem wyszedł po papierosy. Gdy wrócił, to w ciągu dziesięciu minut wypił kaf i wypalił cztery Kiffu. Brake nie wie jeszcze, czy coś zginęło – porucznik rozejrzał się po gabinecie. – Sądząc po tym bałaganie, na pewno – dodał.
Erno wstał i przeszedł za biurko: - Nie słyszała wystrzału? – zapytał.
Janson schował notes: - Detektywie, ten gabinet jest dźwiękoszczelny. Gdyby ktoś strzelał tutaj z karabinu blasterowego i tak by nie słyszała.
- Co to była za broń?
- Skuteczna. To wiem na pewno – odparł porucznik. – Jak tylko dostanę raport koronera i analizę z balistyki, dam panu znać, chyba że zechce mi pan dotrzymywać towarzystwa do końca służby.
- Chętnie przyjmę pańską propozycję – odparł Kappa. – A motyw?
- Greheth był adwokatem. Mógł mieć wielu wrogów.
Detektyw wciągnął głęboko powietrze i wypuścił je powoli. – Sprawdził pan tego Cam’co?
- Sprawdzamy, ale to prawdopodobnie fałszywe nazwisko.
- Czy podejrzany dobrze znał ofiarę? – zapytał.
- Wygląda na to, że się znali, ale Greheth nie chciał mieć z nim nic wspólnego. Nie ucieszył się na jego widok.
Erno obszedł biurko dookoła i zatrzymał się przy popielniczce na rogu blatu: - Mówił pan, że Cam’co palił Kiffu?
Janson przytaknął: - Moi ludzie znaleźli pustą paczkę i pełną popielniczkę. Dlaczego pan pyta?
- I powiedział pan, że to był błękitnoskóry humanoid?
- Tak.
- Było dużo dymu?
- Gdy tu wszedłem, to tak. Teraz już się wywietrzyło.
- Strzał z bliska?
- Wszystko na to wskazuje.
Kappa zamyślił się i spojrzał na porucznika: - Naprawdę chce pan, żebym panu pomógł w tej sprawie?
- Tak. A poza tym – tu po twarzy Jansona przemknął lekki uśmieszek. – Wiem, że długo pan kogoś goni, ale ten ktoś zawsze panu ucieka.
Devaronianin podszedł do niego z uśmiechem i poklepał po plecach: - No to chodźmy, poruczniku. Czeka nas dużo pracy.
Na korytarzu zwrócił się do Jansona: - Jeśli to był ten gość, którego podejrzewam, to miał dziś bardzo pracowity dzień.
- Jak to: sprzątnął też kogoś innego? – zapytał żartem Kay.
- Tak. O czwartej nad ranem – odparł spokojnie Kappa.
Uśmiech momentalnie znikł z twarzy porucznika.
- Czy można być aż takim potworem? Mordować dwóch ludzi jednego dnia? – ton głosu Jansona zdradzał głęboką odrazę do mordercy.
Erno z politowaniem spojrzał na tego młodego policjanta: - Niech mi pan wierzy, poruczniku Janson. Można.
Następnego dnia czekała na mnie wiadomość od pewnej znajomej. Owa znajoma była kimś w rodzaju łącznika, negocjatora i doradcy w Syndykacie. Nigdy nie wnikałem, czym dokładnie się zajmowała i z kim się zadawała. Wiedziałem jednak, że nie są to zwyczajni obywatele. Spotkania z nią zawsze były bardzo pouczające i dawały, hmm... wymierne korzyści. Dla obu stron.
Mieliśmy się spotkać w jednym z ogólnodostępnych skyhooków. Mogłem więc zrzucić maskę nieustraszonego zabójcy i choć przez kilka godzin być sobą. Być może nierozsądnie było odkrywać wszystkie karty przed kimś takim jak Tip, ale wiedziałem, że prędzej czy później i tak się wszystkiego dowie. I to raczej prędzej.
Thrawn uwielbiał te wycieczki. Zazwyczaj właził na pierwsze lepsze drzewo i złaził kilka godzin później w zupełnie innym miejscu. Tak było i tym razem: po dwóch sekundach w ręce została mi tylko smycz.
Tip jak zawsze była przede mną, mimo że przyjechałem kwadrans wcześniej. Stała w pełnym słońcu i wpatrywała się w tęczową fontannę.
- Z jakiej okazji wyglądasz tak olśniewająco? - mruknąłem jej do ucha, gdy udało mi się podejść do niej od tyłu.
Odwróciła się błyskawicznie, jeżąc sierść na karku.
- Skradanie się jest niezdrowe - syknęła, chowając wibroostrze, które jakimś cudem nagle znalazło się przy mojej szyi.
- Uczę się od mistrzów - odparłem, uśmiechając się lekko.
Przymknęła z aprobatą oczy: - Dzięki, Blue.
- Mówiłem o moim kocie - zakończyłem wymianę uprzejmości. - Masz coś dla mnie?
- Przejdźmy się - chłód jej głosu był w stanie zmrozić piasek na Tatooine, ale wiedziałem, że zaraz jej przejdzie. - W pewnych kręgach uważa się, że jeden Alderaanianin staje się, hmm... zbyt żądny władzy. Jego poczynania komplikują życie innym obywatelom Imperium.
- Mówisz o tym całym... jak mu tam... Organie? - rzuciłem, wąchając jakieś egzotyczne kwiatki. - Dobrze wiesz, o kim mówię, Blue - szturchnęła mnie łokciem.
- Międzyplanetarne animozje to nie mój problem. Jeśli pewna osoba nie lubi innej pewnej osoby, to niech naśle na nią trzecią pewną osobę. Nie bawię się w politykę. Wiesz o tym.
- Wiem - przyciągnęła mnie bliżej. - Mógłbyś zająć jego miejsce.
- Co? - udałem przerażenie. - Miałbym zostać senatorem Alderaana?
Tip w odpowiedzi błysnęła kłami: - Przestań się wygłupiać - warknęła całkiem nieprzyjemnie. - Ktoś uważa, że twój szef posunął się za daleko. Byłoby dobrze, gdyby został... hmm... zastąpiony.
Zatrzymałem się, coraz bardziej nachmurzony. Seth miał zostać zdjęty. Domyślałem się, że przeze mnie. Inaczej Tip by mi tego nie mówiła.
- Nie mogę tego zrobić. Sethie jest moim przyjacielem. W zasadzie jedynym, jakiego mam.
- Szkoda, że on nie myśli tak o tobie - syknęła mi do ucha, wciskając w rękę datakartę. - Zobacz to sobie.
Obróciłem kartę w palcach i pokręciłem głową: - Po co mi spreparowane nagrania?
- Nie są fałszywe. Przekonasz się.
- Nie bawię się w to - oddałem jej dysk i poszedłem.
- Ale będziesz - mruknęła do siebie i rzuciła kilka słów do komunikatora.
Tip dała mi do myślenia. Spacerowałem po parku nie zwracając uwagi na otoczenie i zastanawiałem się, do czego mogły doprowadzić ostatnie posunięcia Setha. Wkurzył kogoś na wysokich szczeblach władzy, a za to się płaci. I to słono. Miałem tylko nadzieję, że ja nie będę musiał dorzucić się do rachunku. Nie było sensu rozmawiać o tym z Sethiem, bo przecież on zawsze wie, co robi. Uważa się za nietykalnego i, trzeba przyznać, do tej pory miał rację. Jednak nawet i on mógł się komuś narazić.
Z tych niewesołych rozmyślań wyrwał mnie dziwny szelest na gałęzi nad moją głową. Zdążyłem tylko podnieść wzrok, gdy szary, futrzasty pocisk wystrzelił spomiędzy liści, spadł mi na plecy, odbił się, przewracając mnie na trawę i zaczął biegać wokół mnie z prędkością ścigacza. Po ośmiu czy dziewięciu okrążeniach nagle się zatrzymał, miauknął i jakby nigdy nic, zabrał się do czyszczenia futerka.
- Masz rację, Thrawn - pogłaskałem go. - Nie ma się co przejmować na zapas. Jak coś będą do nas mieli, spróbujemy się wykręcić. Jak zawsze.
Wiedziałem, że mam gości, jak tylko zaparkowałem vanderera przy domu. Subtelna zmiana w zachowaniu sąsiadów była wystarczającym ostrzeżeniem, dlatego widok dwóch funkcjonariuszy IBB przed moimi drzwiami nie był zaskoczeniem.
- Riarze Talla. Pojedzie pan z nami - zaproponował jeden z nich tonem nie znoszącym sprzeciwu. Zostawiłem Thrawna w domu, dałem znać sąsiadce, żeby go nakarmiła, gdybym szybko nie wrócił i udałem się do centrali Biura Bezpieczeństwa. Tam zaprowadzono mnie do pokoju przesłuchań i zostawiono na mniej więcej godzinę. Nie mogłem zapalić, więc była to jedna z najgorszych godzin w tym miesiącu.
Wreszcie ktoś się mną zainteresował. Człowiek, który wszedł, był średniego wzrostu i szczupłej budowy, w zasadzie nie wyróżniał się niczym szczególnym. Ot, przeciętniak, którego się zapomina po pięciu minutach. Ale miał władzę. I to było widać.
- Wie pan, dlaczego tu jest? - zapytał, stając poza kręgiem światła.
- Zostałem zaproszony - odparłem grzecznie. Nie wątpię, że gdybym przyjął propozycję Tip, tej rozmowy by nie było, albo rozgrywałaby się kilka pięter wyżej.
- Wczoraj zastrzelił pan dwóch ludzi - mówił pewny siebie. - Jeden to bandyta i w sumie dobrze pan zrobił. Natomiast drugi człowiek był poważnym prawnikiem i jego śmierć trochę nam skomplikowała życie.
- Bardzo mi przykro - powiedziałem zupełnie szczerze.
- Nie zaprzecza pan? - agent trochę się zdziwił.
- A czy miałoby to jakikolwiek sens?
- Żadnego - zgodził się. - Wie pan, co za to grozi?
Skinąłem głową: - Wiem i nie chciałbym tak skończyć.
- Niestety, z tego co mi wiadomo, nie jest pan chętny do współpracy - zaczął przechadzać się po pokoju.
- Okoliczności uległy zmianie.
- Oo, czy to znaczy, że jest pan gotów wesprzeć Imperium w walce o sprawiedliwość?
- Każda walka o sprawiedliwość jest godna wsparcia. Co pan proponuje?
Agent zatrzymał się z założonymi z tyłu rękoma.
- Seth Alderra. Chcę jego głowę na tacy.
Wiedziałem. Wiedziałem, że nie puszczą mu tego płazem. A to znaczy, że najpierw on, a potem ja. Powoli wypuściłem powietrze. Nie powiem, że nie było widać po mnie napięcia, no ale przynajmniej jeszcze żyłem. Jeszcze.
- Mam to rozumieć dosłownie? - zapytałem nieco uspokojony.
Człowiek skrzywił się z odrazą: - Oczywiście, że nie!
- Rozumiem. A co ze mną? - zachowywałem się, jakby sprawa Alderry już była załatwiona. - Mam popełnić samobójstwo czy wynieść się z planety, zmienić nazwisko i nie wchodzić wam w paradę?
W ciszy, jaka zapadła, słyszałem cichutki szmer serwomotorów, jak w protezach. Agent odsunął sobie krzesło, siadając naprzeciwko mnie. Halogen uniósł się nad stołem, oświetlając równomiernie całe pomieszczenie. Dopiero teraz dokładnie widziałem mężczyznę, który decydował o moim życiu. Nie byłem zaskoczony. Raczej... dowartościowany.
- Wręcz przeciwnie. Chcę, żeby przejął pan sektor Alderry i jako wzorowy obywatel Imperium Galaktycznego starał się utrzymywać tam ład i porządek. Nie mam aż tylu funkcjonariuszy, żeby pilnowali wszystkich zakamarków Imperialnego Centrum. Pan jest osobą znającą problemy tamtego rejonu, a w dodatku potrafiącą radzić sobie w sytuacjach... nazwijmy to konfliktowych - wyjaśnił miękko - Czy nie przeceniam pańskich zdolności? - zapytał, unosząc jedną brew.
- Widzę, że dobrze mnie pan poznał, dowódco Sollaine. I nie myli się pan co do mnie. Jest tylko jeden problem: detektyw Erno Kappa.
Człowiek odchylił się na krześle: - Co z nim?
- No cóż... chce mnie dorwać za kilka spraw z przeszłości.
- Za te dwanaście zabójstw i dwa wczorajsze?
Skurczynerf, był naprawdę dobry. Kappa ścigał mnie za piętnaście zleceń, ale trzy nie były moim dziełem. Zdziwiło mnie, że Biuro wiedziało, a mimo to nie raczyło poinformować o tym policji. Ciekawe, od jak dawna Sollaine planował usunięcie Setha.
- Właśnie – przytaknąłem. - Pomyślałem sobie, czy nie mógłby pan zasugerować mu, że w zasadzie jesteśmy po tej samej stronie.
- Nie, nie mógłbym. To pański problem. Ale puścimy informację, że dwie ostatnie sprawy zlecił osobiście Alderra. To powinno wystarczyć.
- I że Alderra pomieszał wam szyki?
Uśmiechnął się: - Zgoda.
- Dziękuję. Czy ma pan, oczywiście w imieniu Imperium, jakieś sugestie co do rejonu, w którym mieszkam?
- Nie życzę sobie żadnych burd - burda w znaczeniu zabicia kogoś od nich, wysadzenie w powietrze kilku budynków celem zastraszenia itp. Zwykłymi sprawami ktoś taki jak naczelny dowódca IBB nie zawraca sobie głowy. - Przejmie pan siatkę informacyjną Alderry i... - zaciął się na ten ułamek sekundy, który nie powinien zwrócić niczyjej uwagi; moją jednak zwrócił - szczerze wesprze pan nasze działania.
- Może pan być o to spokojny. Jak pan zapewne wie, jestem gorącym zwolennikiem polityki Imperium - zapewniłem.
- Wiem. Ale dziwi mnie to - wpatrywał się we mnie, mrużąc oczy. - Chociaż... raczej nie powinno.
No tak. Kolejny kretyn, który myśli że jestem spokrewniony z tym intrygującym oficerem Floty, po którym z czystego sentymentu mój kot dostał imię. Jednak skoro chce tak myśleć, nie będę wyprowadzał go z błędu. Po prostu metody Imperium Palpatine'a są bliskie mojemu sercu. Przynajmniej dopóki nie wymierzą ich przeciwko mnie.
- Kontaktem nadal może być Tip, jeśli nie ma pan nic przeciwko temu - Zasugerowałem, mimowolnie sięgając do pustej, niestety, kieszeni. Sollaine zauważył ten gest.
- Nałóg?
- Przyzwyczajenie. Nałóg to triumf nad wolą. Moja ma się całkiem dobrze.
Nie odpowiedział. Siedzieliśmy tak dobrą chwilę, bezsensownie gapiąc się na siebie nawzajem. W końcu rzucił kilka słów do komunikatora i do pokoju weszli ci sami ludzie, którzy mnie przyprowadzili.
- Odprowadźcie pana Tallę do wyjścia - rozkazał, poczym wstał i wyszedł, nie zaszczycając mnie spojrzeniem.
OCENY UŻYTKOWNIKÓW:
Aby wystawić ocenę musisz się zalogować Wszystkie oceny Średnia: 8,00 Liczba: 1 |
|
Kasis2011-10-11 20:25:18
Ciekawe pokazanie przestępczego światka Coruscant, choć troszeczkę chyba zabrakło tu dynamizmu.