autor: Kassila
- Nie słyszałeś, że od tego draństwa się umiera? Wywal tego cholernego peta chociażby ze względu na mnie. Jak jesteś nerwowy, to kup sobie stymgumę, będzie przynajmniej wyraźniej widać.
Bastie był tego dnia wyjątkowo wkurzony, bo źle obstawił na wyścigach. Nie podobało mi się, że wyżywał się akurat na mnie, ale wcale mu się nie dziwię: postawić trzy patole na pewniaka i wszystko przegrać, bo tor był za mokry.
- Słuchaj no, Riar. Siedzimy w tym deszczu już trzy godziny, a ty się jeszcze ani razu nie odezwałeś. Siedzę tutaj zmarznięty i głodny, bo Sethie powiedział, że mam z tobą jechać, ale ani nie wiem po co, ani na co mam patrzeć. Mogę chociaż włączyć wentylację?
- Nie – wolałem nie mówić dużo, żeby nie wkurzyć Bastiego jeszcze bardziej. Wtedy dopiero byłby niebezpieczny.
- Od tego dymu pomieszało ci się w głowie. Mózg ci się spalił czy co? Otwórz oczy, chłopie! Tu jest tak gęsto, że można wibrotopór powiesić. Może ty lubisz widzieć, czym oddychasz, ale ja nie.
Chociaż mu zabroniłem, włączył system. Zrobiło się trochę chłodniej, ale widoczność znacznie się poprawiła. Może ma rację z tym rujnowaniem sobie zdrowia, lecz nic tak nie zabija czasu jak dobre Kiffu, które się właśnie skończyło.
- Masz szczęście, Bastie. To był ostatni – zgniotłem puste, czerwone pudełko. – Teraz mogę ci wszystko opowiedzieć. To czego nie wiesz?
Bast wyglądał tak, jakby dostał ataku apopleksji: wydęte wargi, nalana krwią, pucołowata twarz i wytrzeszczone ślepka.
- Czego nie wiem? Wszystkiego! Jestem totalnie zdezinformowany! Wiem tylko tyle, że siedzę o czwartej nad ranem na jakimś zadupiu z największym nerfopasem pod słońcem, który przez bite cztery godziny nie odzywa się ani słowem, tylko odpala te swoje Kiffu z częstotliwością jednego co dwanaście minut!
Udając, że nie słyszałem obelgi, uśmiechnąłem się do niego i splotłem ręce na piersiach.
- To bardzo proste, Bastie. Seth kazał mi wykończyć jednego takiego, a ja chciałem mieć kogoś do pomocy i dostałem ciebie. Problem w tym, że facet spóźnia się już trzy godziny. To wszystko.
- No dobrze. A jakieś szczegóły? Kogo i za co?
Nie odpowiedziałem od razu. Bastie był w porządku, tylko po kielichu miał za długi język. A gdy facet nie przyjdzie, to kto wie, czy się nie wygada?
- Powiem ci, jak klient się zjawi. Dobra?
Bastie nerwowo wyłączył wentylację.
- Coś ty powiedział, Riar? Gość może nie przyjechać?
Westchnąłem głęboko.
- Może. Jeśli nie będzie go za piętnaście minut, jedziemy do domu.
- Nie, Riar. Nie. Nie ma go już trzy godziny. Jedziemy do chaty. TERAZ – Bastie wyraźnie zaczął się wściekać. A kiedy się wściekał, zawsze używał swojego ulubionego blastera DL-44.
- Posłuchaj mnie, Bast. Dostałem wyraźne rozkazy od Setha i…
- Zamknij się! Ty nic, tylko: Seth to, Seth tamto. Mam już tego serdecznie dość! - wrzasnął, najwyraźniej wyprowadzony z równowagi. - Mam dość ciebie, Setha i reszty waszej durnej bandy! Ktoś wreszcie powinien z wami skończyć. I to jak najszybciej!
Zmarszczyłem brwi: o czym on mówi? Czyżby dostał jakąś ciekawą ofertę od Czarnego Słońca i teraz niechcący się wygadał? A jeśli tak...
Powoli odwróciłem do niego twarz. Nie myliłem się: gdyby wzrokiem można było zabijać, pewnie już bym nie żył. Bastie wiedział, że się wkopał i miał przed sobą tylko kilka sekund życia... Chyba że wyciągnie blaster szybciej niż ja.
W przestrzeni tak ciasnej jak kokpit śmigacza nie miał na to żadnych szans. Jednym szybkim uderzeniem w szyję zmiażdżyłem mu krtań. Rzężącego i wymachującego na oślep wciągnąłem na fotel pilota, zabraną mu broń wyrzuciłem w pobliskie krzaki. Potem wysiadłem ze śmigacza i wyjąłem z kabury swojego BlasTecha DC-15s. Kiedy ładowałem mu w głowę trzy strzały, przeszło mi przez myśl, że mogłem go jednak przesłuchać. Ale teraz było już na to za późno. Miałem nadzieję, że nie będę żałował tego niedopatrzenia. Zresztą, o czymkolwiek mówił Bastie, to problem Setha, nie mój.
W tym kwartale nocami ulice były puste, więc nie było żadnych świadków. Wróciłem do siebie koleją magnetyczną. Rzęsisty deszcz zamienił się w leciutką mżawkę i powietrze pachniało świeżością. Nie zwracając niczyjej uwagi szedłem w kierunku mojej ulicy, by po pracowitym dniu znaleźć chwilę spokoju w zaciszu mojego mieszkania.
Każda noc kiedyś się kończy. Mój żywy chronometr wyrwał mnie ze snu swoimi ośmioma miękkimi łapkami. Miękkimi, jeśli czegoś chce. Zdziwiło mnie, że tym razem w moją pierś nie wbiły się wszystkie pazury szarego kirosjańskiego kota. Na pewno był głodny, ale chyba wyczuł, że czeka mnie zły dzień i z mruknięciem pocieszenia wskoczył na parapet.
- Thrawn, ty cwaniaku. Ciesz się, że nie masz szefa - rzuciłem mu na pożegnanie i pojechałem do Setha.
Seth Alderra. Legenda za życia. Maczał palce w większej ilości zabójstw, niż ja wykończyłem paczek ukochanych Kiffu. Seth jest szefem tego kwartału i urzęduje w swoim ulubionym bistro, gdzie codziennie wypija dwanaście kubków kafu. Znamy się z Sethem parę lat i wiem, że on nie lubi, gdy się nie załatwia jego spraw.
Sethie siedział przy stoliku w kącie sali, przed nim stał świeży kaf. Nie zapraszał mnie, ale i tak wziąłem sobie krzesło.
- Cześć, Sethie. Masz coś nowego dla mnie, czy mam dokończyć wczorajsze?
Alderra nawet nie drgnął.
- Posłuchaj. Czekaliśmy cztery godziny i faceta nie było. Potem Bastie się wkurzył i zaczął mi wymyślać - to moja bajeczka na potrzeby chwili: taki bar nie jest najlepszym miejscem do rozmów o pomysłach Zayne'a. - Nazwał mnie nerfopasem - ciągnąłem - ale to jeszcze nic. Potem zaczął czepiać się pochodzenia. To też można było jeszcze wytrzymać. Ale potem zaczął mówić o twojej żonie, i że niby jesteś tępym, alderaańskim prymitywem. No to się wnerwiłem i pomyślałem sobie, że nikt nie będzie obrażał Setha Alderry bezkarnie, no to go zdjąłem. I co z tego? Chyba nie jesteś na mnie zły. Co, Seth?
Seth, tak samo jak Bastie, miał świra na punkcie swojego pochodzenia: Seth był z Alderaana i jak większość ludzi ze Światów Środka miał się za kogoś lepszego. Bawiło mnie to bezpodstawne założenie i często grałem na tych uczuciach. Zresztą Seth nigdy się nie zorientował. W końcu podniósł na mnie swój patriarchalny wzrok, który jak zwykle był zimny i bez wyrazu.
- Że niby ja to tępy prymityw?
Mrugnąłem na potwierdzenie.
Seth upił łyk kafu.
- Dokończ wczorajsze – znów to spojrzenie. – Tym razem sam.
To był koniec widzenia. Nie miałem tam już nic do roboty. Wziąłem swój śmigacz i przepisowo włączyłem się do ruchu nad Centrum Imperialnym. Żeby złapać mój cel, musiałem lecieć do Imperial City, co o tej godzinie wcale nie było łatwe.
Detektyw Erno Kappa dostał zgłoszenie o popełnieniu morderstwa o szóstej rano. Pół godziny później był już na miejscu zbrodni. Kappa był Devaronianinem z długoletnim stażem w coruscańskiej policji. Mimo, że nie był człowiekiem, nie stracił pracy, jak wielu innych nie-ludzi, bo pewnymi rzeczami Imperium nie chciało brudzić sobie rąk.
Erno znany był z tego, że zwracał szczególną uwagę na zapach dominujący w pomieszczeniu. Od lat ścigał jednego zabójcę z Syndykatu i miał na tym punkcie obsesję. Kilka miesięcy temu niedoszła zdobycz przepadła bez śladu, a na miejscu ostatniej zbrodni nawet niedoświadczony nos zdołałby wyczuć dym z papierosów. Po analizie w laboratorium stwierdzono, że niedopałki są pozostałością po Kiffu. Według detektywa tak będzie i w tym przypadku. Jest jeszcze coś, oprócz zapachu, co łączyło ofiary: miały konszachty z półświatkiem.
Gdy Kappa przyjechał na miejsce, nie było jeszcze żadnych robotów kryminalistycznych, więc chciał otworzyć drzwi od strony pilota, uprzednio oglądając cały śmigacz. Był szczelny, a swoisty zapach i resztki dymu nie zdążyły się ulotnić przez małą dziurkę w transpastali. Zresztą w popielniczce leżały niedopałki.
- Detektywie Kappa, może przestałby mi pan w końcu wchodzić w paradę?
Erno nie zdążył dobrze otworzyć drzwiczek, gdy usłyszał za sobą głos należący do agenta IBB Amota Merdleya, jednak przez szczelinę buchnął mu w nos tak upragniony zapach. Detektyw zamknął śmigacz i odwrócił się.
- Nie wiedziałem, że to sprawa Biura Bezpieczeństwa. Myślałem, że sztywniakami z Syndykatu zajmuje się wydział zabójstw, panie agencie specjalny – powiedział detektyw.
- Dobra, dobra, Kappa. Syndykat to moja działka, a skąd wiesz, że ten tu to jeden z nich?
- Agencie Merdley. Ten tu, ten sztywny z jedną lub dwoma dziurami w głowie, to utrapienie całego sektora – Bast Zayne. Osobiście przymykałem go ze dwadzieścia razy, ale zawsze wychodził za kaucją.
- No to teraz już ci nie ucieknie, Kappa. Życzę zatem miłego dnia, dobrego kafu i słodkich pączków pila z daleka ode mnie. Do widzenia.
Nim Erno zdążył zareagować, agent Merdley odprowadził go do śmigacza.
- Proszę zająć się kieszonkowcami lub czym pan tam chce, detektywie. IBB przejmuje to śledztwo. Jeśli pan coś wie i może nam pomóc, będzie to mile widziane.
- Jasne. Jak tylko się czegoś dowiem, niezwłocznie się z panem skontaktuję – odparł policjant, chociaż na usta cisnęły mu się całkiem inne słowa.
Potem wolno włączył się do ruchu. Lecąc do domu zastanawiał się, czy zna kogoś w Imperialnym Biurze Bezpieczeństwa. Niestety, nie doszukał się nikogo, kto mógłby być jego wtyczką.
Imperial City o tej godzinie byłoby piękne, gdyby było więcej miejsc postojowych. Jednak po okazaniu legitymacji agenta wywiadu w garażu świeżo wyremontowanego biurowca, znalazło się miejsce dla mojego vanderera. Zostawiłem bryczkę kilka pięter powyżej biur adwokackich i zjechałem turbowindą. Ta w zasadzie funkcjonalna rzecz ma jedną wadę: nie można w niej palić. A przed rozmową, jaka mnie czekała, dobry Kiffu byłby jak najbardziej na miejscu.
Risco Greheth był prawnym doradcą Setha od dziesięciu lat. To właśnie dzięki nam dostał biuro w dzielnicy rządowej i apartament z widokiem na góry Manarai. Jednak po dziesięciu latach kredyty uderzyły mu do głowy i nie wyciągał już naszych chłopaków za darmo. Miałem rozkaz albo go przekonać do rezygnacji z cennika, albo go przenieść na tamten świat. Wydawało mi się, że łatwo i szybko się dogadamy, bo Risco miał spory pakiet akcji KiffuSpiceInc.
Sekretarka nie pozwoliła mi wejść, bo Greheth miał właśnie bogatą klientkę w biurze, więc musiałem chwilę poczekać. Gdy ta „chwila” zmieniła się w dwie standardowe minuty, chciałem zająć czymś ręce. Pech chciał, że papierosy zostawiłem w śmigaczu i musiałem po nie wrócić. Dla zdrowia wszedłem po schodach. Z powrotem jechałem z uroczą blondynką o niebieskich oczach i bardzo ładnej figurze. Zanim wysiadła, miałem jej namiary oraz zaproszenie na wieczór.
Nie było mnie dziesięć minut, a sekretarka Risco powiedziała, że tamta pani jeszcze nie wyszła, więc mam sobie usiąść. Odpaliłem jednego Kiffu i delektowałem się nim, jak najlepszym winem z Naboo. Po dziesięciu minutach, jednym kafie i czterech fajkach, Risco wreszcie miał dla mnie czas. Jego biuro było bardzo gustownie i drogo urządzone. Transpastalowa ściana otwierała się na panoramę Stolicy. Nad biurkiem wisiały dyplomy z Caamas i Aldery, gratulacje za wybitne osiągnięcia na sali sądowej i inne różne holozdjęcia, dzięki którym Risco chodził dumny jak moff. Gdy tylko wszedłem, wskazał mi miejsce i zaproponował kuatańskie cygaro.
- Dzięki, ale mam swoje.
Greheth rozsiadł się w swoim fotelu ze skóry nerfa: - Dobra, Riar. Co mogę dla ciebie zrobić?
Zaskoczyła mnie jego bezpośredniość. Zawsze owijał w błyszczojedwab, a teraz nie. Interesujące. - Zmieniłeś się, Risco. Nie pytasz o Setha ani o nic. Spieszy ci się gdzieś, czy po prostu nas olewasz?
Łypnął na mnie spode łba i zapalił cygaro: - Wiesz, lubię cię, Riar. Naprawdę. Ale… Nie obraź się, ale tacy jak ty przysparzają tylko problemów. Z wami są wieczne kłopoty, a rozmawiając z tobą narażam swoją reputację.
- Zapomniałeś już, kto ci ją wyrobił?
Risco uśmiechnął się: - Na swoją opinię każdy adwokat pracuje sam. A wy jesteście dla mnie tylko epizodem, więc streszczaj się z łaski swojej.
Przysunąłem bliżej popielniczkę i strzepnąłem popiół.
- Sethie się rzuca, że każesz sobie płacić za naszych chłopaków. To czysty rozbój. Jak możesz tak robić?
- To jest tak proste, jak blat tego biurka, Riar. Jak ktoś chce być wolny, to musi mi za to zapłacić i koniec. Nieważne, czy to wielki bankowiec z Giełdy Imperialnej, czy jakiś biedny zabijaka z dzielnicy fabrycznej. Każdy. Takie jest prawo rynku, Talla.
- Ale my to my. Myśmy cię wylansowali i coś się nam za to należy, nie sądzisz?
- Ech - mruknął, zaciągając się głęboko. - Swój dług względem Setha spłacałem przez dziesięć standardowych lat. Teraz jesteśmy kwita. Musicie płacić jak wszyscy.
- Seth nikomu za nic nie musi płacić. Jego ludzie też nie.
Risco zirytował się: - Nie rozumiesz we wspólnym, Blue, czy co? Jak mówię wszyscy, to wszyscy. Seth też.
- Seth to nie wszyscy. Seth to my, Risco. A my nie płacimy tobie, bo ty pracujesz dla nas. To tak jakbyśmy płacili sami sobie, co moim zdaniem byłoby bez sensu.
- Twoje zdanie niestety się nie liczy. Powtarzam ci setny raz: musicie i będziecie mi płacić, albo znajdźcie sobie innego adwokata. Podobno niejaki Nawara Ven jest niezły. Będziecie do siebie pasować - uśmiechnął się przelotnie. - Jeśli to wszystko, to żegnam. Mam dużo pracy.
Włączył datapad, a ja zapaliłem kolejną fajkę. Zauważył, że nie mam zamiaru wyjść i spojrzał na mnie znad swoich okularów.
- Masz coś jeszcze do powiedzenia, czy chcesz tu tak siedzieć?
- Prawdę mówiąc, Risco, Seth kazał mi albo się z tobą dogadać, albo cię sprzątnąć – powiedziałem cicho, wpatrując się w smużkę dymu płynącą idealnie do góry. – Wybór należy do ciebie, chociaż ja wolałbym to pierwsze. Nie wiadomo, kto przejmie twoje akcje.
Mecenas uśmiechnął się do mnie i dalej wertował pliki. – Myślisz, że dam się nabrać na taki stary numer? Tylko skończony idiota zabijałby jednego z najlepszych adwokatów w Imperial Center. - Mówię poważnie. Przemyśl to jeszcze raz.
Greheth przerwał pracę, oparł dłonie na biurku, nachylił się ku mnie i wycedził: - Płacić jak wszyscy albo wynocha.
- Jak chcesz - mruknąłem, delikatnie odłożyłem papierosa i wyciągnąłem blaster. Kiedy wycelowałem mu w czoło, zbladł jak ściana.
Jeszcze nie strzelałem. Lubiłem odwlekać tę chwilę w nieskończoność, patrzeć, jak na czoło mojej ofiary występuje perlisty pot, słyszeć, jak oddycha coraz szybciej, słyszeć szalone bicie jej serca, widzieć paniczne przerażenie w jej oczach. Widzieć, jak całą swoją podświadomością, całą swoją postawą woła o pomoc, jak oczekuje ratunku, jak cała uśpiona pierwotna jaźń budzi się w niej właśnie w obliczu śmiertelnego zagrożenia. A gdy nie nadchodzi ani ratunek ani śmierć, odzyskuje świadomość i zaczyna myśleć, negocjować. Oczywiście, jeśli przedtem nie dostanie zawału.
Niektórzy z naszych mają mnie za świra, inni się boją, a generalnie nikt nie chce ze mną pracować. Córka kumpla, studentka psychologii istot humanoidalnych, chciała pisać pracę o patologii na moim przykładzie. Nie zgodziłem się. Też coś: ja i wariat? Nie chce mi się już nikomu tłumaczyć, że niektórzy mają po prostu predyspozycje do pewnych zawodów, a jeśli w dodatku sprawia im to przyjemność? Cóż w tym złego? Dlatego opuściłem rodzimy system, a później spotkałem Setha. Potrzebowałem go tak, jak on potrzebował mnie. Był moim przewodnikiem w galaktyce rządzonej według zasad Imperium. Wszystko, co wiem o ludziach, wiem od niego. Przyswoiłem sobie ich sposób zachowania i myślenia. Każdy dzień wnosi coś nowego do moich obserwacji. Z każdym dniem lepiej ich poznaję i coraz lepiej wtapiam się w ich społeczeństwo. To łatwe. Wręcz banalne. Uważają się za istoty doskonałe. Oczywiście, ludzie nie są idealni i nigdy nie będą, dlatego łatwo, bardzo łatwo ich zmylić i nimi sterować, grać na ich pragnieniach i pasjach. To właśnie robi Imperator i muszę przyznać, że całkiem zgrabnie mu to wychodzi. I to właśnie on zainspirował mnie do spojrzenia w przyszłość. W przyszłość, która rysuje się prostą, jasno wytyczoną linią Nowego Ładu. Trzy ostatnie standardowe lata poświęciłem gruntownej analizie tego zjawiska i wszystko wskazuje na to, że za niedługo będę się raczył słodkimi owocami moich studiów. Jeszcze trochę cierpliwości, jeszcze trochę udawania, jeszcze kilka rozkazów do wykonania, robienia głupawej miny, śmiania się z beznadziejnych żartów Setha. Jeszcze trochę.
Z lekkim uśmiechem na ustach przymrużyłem oczy i pociągnąłem za spust. Przyjemność skończyła się wraz ze strzałem. Na oprawione dyplomy i gratulacje chlusnęła szaro-czerwona maź z rozbitej czaszki adwokata, a na środku jego czoła pojawiła się dziurka, z której po chwili wypłynęła cienka, ciemna strużka krwi. Ciało Risco przechyliło się w lewo i runęło na podłogę.
Zabezpieczony blaster schowałem do kabury i przyjrzałem się swojemu dziełu. Risco miał zabawny wyraz twarzy, a w jego wytrzeszczonych, martwych oczach zastygło śmiertelne przerażenie. Stwierdziwszy, że jest zabity na śmierć, powróciłem do mojego Kiffu.
Gdy wchodziłem do biura, Greheth nakazał sekretarce nie łączyć i nie przeszkadzać, dopóki nie wyjdę. Miałem więc ją z głowy. Teraz zostało mi tylko przeszukanie biura, by znaleźć dowody mogące w jakiś sposób obciążyć Setha i naszych chłopaków. Zajęło mnie to do pierwszej. Zabrałem, co było do zabrania, a na pożegnanie wypaliłem ostatniego Kiffu z paczki. Gdy wyszedłem, oświadczyłem sekretarce, że pan Greheth jest teraz bardzo zajęty i powiedział, żeby poszła coś przekąsić, jeśli chce. Chciała i dała się odprowadzić do turbowindy.
W śmigaczu pomyślałem, że po takiej robocie byłoby miło trochę się rozerwać, a przy okazji wyprowadzić Thrawna na spacer. Po drodze kupiłem żarcie dla kotów i zadzwoniłem do mojej nowej znajomej.
OCENY UŻYTKOWNIKÓW:
Aby wystawić ocenę musisz się zalogować Wszystkie oceny Średnia: 8,00 Liczba: 1 |
|
Kasis2011-10-11 20:25:18
Ciekawe pokazanie przestępczego światka Coruscant, choć troszeczkę chyba zabrakło tu dynamizmu.