Ovmar szybkim krokiem zbliżał się do wejścia na teren gruzowiska. Serce znów mu biło jak młotem, a w głowie kłębiło się mnóstwo myśli. Turyści-gapie stojący przy barierach ochronnych przypatrywali mu się ciekawie, gdy przechodził obok, on jednak nie zwrócił na nich najmniejszej uwagi. Podszedł do wyrwy w otaczającej całe miejsce błękitnobiałej osłonie. Stał przy niej pojedynczy strażnik, uzbrojony zaledwie w mały blaster i trzymający w ręku jakiś holonotatnik.
- Nazywam się Ovmar Timus i jestem rycerzem Jedi przysłanym tu z polecenia Rady - powiedział Ovmar do strażnika. - Mógłby mnie pan wpuścić?
Młody mężczyzna przybrał nieco zdezorientowany wyraz twarzy, jednak od razu odpowiedział, przepuszczając rozmówcę przez przejście:
- Ależ oczywiście mistrzu Jedi, proszę bardzo.
Ovmar znalazł się na terenie "Poszukiwacza II". Wszechobecne transportowce, dźwigi, droidy badawcze i wykrzykiwane zewsząd rozkazy wywoływały niesłychany hałas i zgiełk. Stopy Jedi raz po raz stąpały po ostrych, mniejszych i większych permabetonowych odłamkach. Ovmar postanowił nie wchodzić na teren głównych prac, aby nie przeszkadzać ratownikom i pomagającym im cywilom. Faktycznie, oczy Jedi dostrzegły w wielu miejscach ludzi - i nie tylko - ubranych zgoła nie jak personel naukowy. Byli to zwykli turyści, którzy przybyli, aby zwiedzić Feridlon i którzy dowiedziawszy się o straszliwej katastrofie, postanowili zostać i pomóc. Na całym terenie wrzała praca. A mimo to, szanse uratowania ofiar trzęsienia były przeraźliwie małe.
Ale Ovmar prawie nie myślał o tych rzeczach. Zresztą samo to, że tu był, że zszedł na dół było tylko pretekstem - chciał po prostu uciec od towarzyszy i być sam. Jego wzrok był nieobecny, a myśli krążyły wokół wydarzeń z ostatniej godziny. Nie mógł się z nich otrząsnąć, nie mógł się w ogóle skupić. Wiedział, że nie powinien się teraz tym zajmować, że jego zadanie polegało na zupełnie czymś innym, ale po prostu nie był w stanie nie myśleć o tym. Szedł wzdłuż linii barier energetycznych dookoła gruzowiska i rozmyślał w nieustającym akompaniamencie odgłosów akcji ratowniczej.
Jak na złość, właśnie w tym momencie do jego umysłu zaczęły się dobijać jakieś obrazy i dźwięki. Zwolnił kroku, bo w pierwszej chwili trochę go oszołomiły. Zamknął oczy i zdał sobie sprawę, że to Moc podsyłała mu te obrazy. Czuł je dość wyraźnie, mimo, że dochodziły jakby z bardzo daleka, jakby jedynie muskały tył jego głowy.
Tak, to były ofiary trzęsienia. Ovmarowi mignęły wizerunki istot uwięzionych pod gruzami, niektórych umierających, innych błagających o pomoc, a jeszcze innych walczących z permabetonowymi płytami i próbujących się wydostać na zewnątrz. Jedi wyczuł emocje tych istot, poczuł ich ból, gniew, rozpacz i całą beznadzieję sytuacji w jakiej się znalazły. Mimo, że natężenie emocji, które do niego dochodziły było słabe, to przebiły się one do najgłębszych zakamarków duszy Ovmara, przeszyły jego serce. Wiedział, że musi im jakoś pomóc.
Przez chwilę zmagał się z dwiema przeciwstawnymi siłami w swoim umyśle - jedna ciągnęła go ku rozmyślaniom o ostatniej godzinie, a druga go z nich wyrywała i kierowała całą uwagę na ofiary katastrofy. Obraz rozmazał się przed oczami Ovmara, Jedi zatoczył się i ledwo ustał na nogach. Wciąż słyszał jednak odgłosy pracujących maszyn i pokrzykujących ratowników, nie był całkowicie odcięty od rzeczywistości. Przez chwilę znajdował się w jakiejś dziwnej matni umysłowej i sam nie wiedział co się z nim dzieje, przez moment nic nie widział ani nic nie czuł. Jedna emocja przechodziła leniwie w drugą, obrazy to się rozmazywały, to pokazywały na nowo, uczucia to buzowały, a to się uspokajały.
W końcu otworzył oczy i znów spojrzał przed siebie. Był ciężko oparty o żerdź jednego z generatorów barier ochronnych. Przekręcił obolałą głową. Nic się nie zmieniło, prace trwały dalej, gruzy wciąż pokrywały ogromną połać terenu.
Objął wzrokiem całe to miejsce i powziął zamiar - musi jakoś pomóc tym istotom. Nie miał pojęcia jak, ale wiedział, że nie może ich tak zostawić. Po tej wizji ogarnęło go jakieś dziwne wzruszenie, w jego sercu obudziły się ogromne pokłady współczucia. Jego własne problemy musiały chwilowo poczekać - teraz musiał się zająć problemami innych.
"Żałosne - pomyślał. - I ja się śmiem nazywać Jedi? Śmiem się nazywać obrońcą pokoju, skoro bardziej od pokoju obchodzi mnie... To przecież żałosne. Żałosne i wstrętne... Tak, jestem wstrętny, obrzydliwy. W ogóle nie powinno mnie tu być, nie powinienem być Jedi, nie nadaję się do tego... Powinienem myśleć o problemach innych, a nie o swoich, powinienem szukać sposobu, żeby pomóc im, a nie sobie... Żałosne... Muszę coś zrobić. Muszę jakoś im pomóc. Ale jak? W jaki sposób mam sobie poradzić z taką ilością gruzu? Przecież oni tam pomrą..."
Ovmar opuścił głowę z wyczerpania i zobaczył coś na ziemi. Nachylił się i uświadomił sobie, że patrzy na powyginaną i połamaną maskę tlenową jakiegoś Kel Dora. Podniósł ją z ziemi i przyjrzał się z bliska. Niewiele z niej zostało - kanaliki służące na miejsce dla Kel Doriańskich rożków z przodu głowy zostały całkowicie zniszczone, naoczniki były połamane, a środkowa część przełamana na pół.
Gniew ogarnął wnętrze Ovmara, rozpalił go. Jedi z wściekłością zgniótł maskę w ręce i spojrzał raz jeszcze na gruzy.
"Skoro tyle pozostało z masek - przemknęła mu przez głowę myśl - to co się stało z ciałami...?"
Oparł się plecami o żerdź i pochylił znów głowę, pocierając czoło dłonią. Odłamki maski upadły na ziemię. Zamknął oczy i zaczął myśleć. Postanowił, że nie odejdzie stąd dopóki czegoś nie wymyśli, dopóki nie znajdzie sposobu, żeby zrobić coś pożytecznego. Raz po raz przechodzili przed nim ratownicy, droidy badawcze z "Poszukiwacza I" albo klony. Nikt nie zwracał na niego uwagi.
I jak na ironię, niemal od razu w jego umyśle zaświtał pewien pomysł. Z początku Ovmar rozważył go tylko jako jakąś dziwną fantazję, potem pomysł stał się ostatecznością, do której Jedi odwoła się tylko, gdy nie uda mu się wymyślić niczego lepszego. A potem nagle nabrał prawdziwych kształtów i uprawdopodobnił się. Ovmar długo stał przy gruzach, przez jakieś dziesięć minut zastanawiał się tylko nad tą jedną myślą, analizował każdy szczegół i każdy aspekt. Ale im dłużej myślał, tym bardziej utwierdzał się w przekonaniu, że to jedyne co można zrobić, że innego wyjścia po prostu nie ma i nie będzie.
Pomyślał też, że całkiem prawdopodobne, że zrealizowanie tego pomysłu przypłaci życiem. Ale jakoś się tym nie przejął.
"Jedno życie za tysiąc istnień... To przecież prosty rachunek!"
Teraz już przekonany i utwierdzony w tym przekonaniu, odwrócił się od gruzowiska i szybkim krokiem skierował do centrum dowodzenia na skarpie. Nie uda mu się zająć problemami i swoimi i innych osobno. Ale może je przynajmniej połączyć ze sobą.
* * *
Lanai i jej towarzysze z zespołu stali przy śmigaczu i właśnie kończyli sprawdzać przyrządy do badania rannych. Nagle dziewczyna zobaczyła nad sobą jakiś cień. Podniosła głowę i ujrzała Ovmara wykonującego właśnie salto w powietrzu i łagodnie lądującego na półce skalnej. Najwyraźniej postanowił nie wracać okrężną drogą, tylko wskoczył na wzgórze przy użyciu Mocy. Odwróciła się w jego stronę, ale ten nawet na nią nie spojrzał i szybko skierował swoje kroki w kierunku centrum dowodzenia. Poły jego płaszcza falowały na wiejącym wietrze. Zaciekawiona odłożyła do skrzynki jakiś laserowy skaner, który właśnie przeglądała i poszła za Jedi.
- Poruczniku Marri - usłyszała głos Ovmara, gdy znalazł się już pod osłoną płacht.
Porucznik rozmawiał właśnie z Jengierem i Tyirsem. Na dźwięk głosu Jedi odwrócił się zirytowany i zapytał chłodno:
- Tak?
- Czy wiadomo, w których miejscach gruzowiska wciąż znajdują się żywe osoby? Innymi słowy - czy można namierzyć konkretne miejsca, konkretne szczątki, pod którymi wciąż są pochowane ofiary? Ofiary, które możemy uratować?
Marri spojrzał na Jedi zdezorientowany.
- Tak, można - odparł. - Zresztą już teraz to wiemy i przed przeszukaniem każdej części gruzowiska wpierw skanujemy teren. Dlaczego pan pyta?
Ovmar wpatrywał się chwilę na wojskowego, po czym odwrócił się, podszedł do przeciwległego krańca centrum i wpatrzył się w szczątki "Poszukiwacza II" na dole. Wyglądał, jakby się nad czymś usilnie zastanawiał. Coraz bardziej zaintrygowana Lanai również podeszła bliżej. Siedzący przy jednym ze stanowisk komputerowych Ozzy również odwrócił zaciekawiony wzrok.
- Panie poruczniku, mam pomysł jak można uratować te istoty - powiedział w końcu Jedi. - Będę jednak potrzebował pełnego zaufania z pańskiej strony.
Zrobił pauzę, po czym dodał po chwili:
- Sądzę, że uda mi się unieść całe to gruzowisko Mocą.
Zapadła cisza. Ktoś jęknął, ktoś się zakrztusił własną śliną, coś upadło na ziemię. Słychać było tylko odgłosy akcji ratowniczej w dole. Wszyscy wpatrywali się osłupiali w Ovmara. Ozzy'emu opadła szczęka. Lanai nie mogła uwierzyć w to, co usłyszała.
- Wyda pan rozkaz, poruczniku, - kontynuował Jedi - wycofania wszystkich jednostek ratowniczych w ciągu piętnastu standardowych minut. Gapie zostaną przepędzeni, a bariery ochronne zdjęte. Podzieli pan ratowników na grupy - każda z nich zostanie ulokowana poza terenem gruzowiska, ale jak najbliżej miejsc, w których znajdują się ofiary. W momencie, gdy kamienie znajdą się w powietrzu, ratownicy jak najszybciej przystąpią do wydobywania ciał na powierzchnię. Proszę im powiedzieć, żeby to zrobili jak najszybciej, bo nie wiem ile czasu uda mi się utrzymać szczątki w górze.
- CZYŚ TY KOMPLETNIE OSZALAŁ?! - wrzasnął Marri, znowu waląc pięścią w stół.
- Ma pan wybór, poruczniku. Może pan albo kontynuować akcję i przed zmierzchem nie wydobyć nawet ponad połowy ofiar albo zaufać mi. Nie ma więc pan zbyt wiele do stracenia.
- PRĘDZEJ ZAUFAM ZDECHŁEJ BANTCHIE NIŻ JEDI!
- Spokojnie, poruczniku - odezwał się Jengier z uspokajającym gestem dłoni. - Mistrzu, w jaki sposób masz zamiar podnieść taką ilość materiału? - zapytał Ovmara swobodnym głosem.
- Mam pewien pomysł. Niestety nie mogę powiedzieć jaki, ale jestem niemal przekonany, że się powiedzie.
- Dlaczego nie możesz? - zapytał Ozzy.
- Bo nie - uciął rozmowę Jedi, odwracając się do rozmówców. Przez chwilę spojrzenia jego i Lanai skrzyżowały się - wpatrywała się w niego przerażonym wzrokiem. - Czas ucieka, panowie. Uwierzcie mi, ja też chcę pomóc tym istotom. Problem polega na tym, że pracując w tym tempie nie uda nam się ich uratować. To jest pomysł alternatywny - jedyny, który mi przyszedł do głowy - ale gwarantuję, że warto.
- Nie, to jest jakieś szaleństwo! - krzyknął Marri, machnąwszy bezradnie rękami. - I co, co mi pan każe niby zrobić? Mam ich teraz wszystkich nagle wycofać, mówiąc, że jakiś Jedi podniesie zaraz setki ton gruzów i żeby zaczęli wydobywać wtedy ciała?! A w ogóle to w jaki sposób masz zamiar tą swoją Mocą odróżnić ciała od kamieni?!
- To się da zrobić, poruczniku, niech pan będzie spokojny.
- I naprawdę nie możesz nam powiedzieć, mistrzu, w jaki sposób masz zamiar tego dokonać? - zapytał Tyirs.
- Niestety nie. To konieczne.
Lanai zauważyła, że obok niej znaleźli się pozostali członkowie jej zespołu. Najwyraźniej usłyszeli dochodzące z centrum krzyki.
- To szaleństwo - powtórzył Marri.
- Panie poruczniku, niech pan na to spojrzy z innej strony - zaoponował Ovmar. - To tylko kilkanaście minut. Jeśli mój plan się nie powiedzie, ratownicy będą mogli wrócić do pracy, a pan z czystym sumieniem oddać mnie pod sąd wojenny. Nie będę się sprzeciwiał. Jeśli pan mi nie wierzy, to niech przynajmniej uzna, że pójście mi na rękę i tak prawie nie zmieni naszej sytuacji. Najwyżej mi się nie uda - i tyle. Po prostu wznowicie pracę. Co pan na to?
- Że jesteś chory psychicznie - odparł porucznik, nawet nie siląc się już na formy grzecznościowe. - Ja jestem przeciwny. Ale odwołam się do opinii twoich kolegów z Coruscant. W przeciwieństwie do nich, nigdy w życiu nie widziałem Jedi w akcji. Może oni wiedzą coś, czego ja nie wiem.
Marri usiadł zrezygnowany w jednym z foteli.
- Ovmar - zaczął Ozzy - nie żeby coś... Ale jak niby masz zamiar to zrobić? Tak, wiem, nie możesz powiedzieć... Ale przecież nawet Yoda nie dokonałby czegoś takiego...
- Nie przypominaj mi tego zielonego pokurcza - przerwał mu nagle Jedi, a jego głos w jednej chwili stał się niesamowicie zimny, chłodny i stanowczy. Zacisnął dłonie w pięści i przez chwilę zmarszczył nos, jakby go wzięło jakieś obrzydzenie. Wszyscy osłupieli. - Nie obchodzi mnie, co potrafi ani on, ani Windu ani którykolwiek z nich... Ja wiem, że to mogę zrobić.
- Ja również jestem przeciwny - powiedział po chwili Jengier. - Ale jeśli nie ma innego sposobu, a i tak nie może być gorzej...
- A ja zaufam mistrzowi Ovmarowi, tak dla odmiany - rzekł Tyirs, uśmiechając się. - No, mistrzu, pokaże pan w końcu co potrafi wasz Zakon...
"Co ja potrafię" - poprawił go w myślach Timus.
Marri wzruszył bezradnie ramionami.
- Skoro nalegacie... - burknął. - Pójdę wydać rozkazy.
Mężczyzna wstał i skierował się do jednego ze śmigaczy, aby zjechać nim na dół i wydać rozporządzenia.
Ovmar tymczasem znów się odwrócił i wpatrzył w gruzowisko. Ozzy podszedł do niego ostrożnie i cicho do niego powiedział, tak, że Lanai ledwo to usłyszała:
- No, stary... Mam nadzieję, że wiesz, co robisz.
- Ja też mam taką nadzieję, Ozzy.
* * *
Dwadzieścia standardowych minut później gruzowisko było już niemal całkiem puste. Wszystkie pojazdy, wszyscy ratownicy, zarówno ci z "Poszukiwacza I" jak i ochotnicy znaleźli się poza terenem katastrofy. Chociaż teraz już ściśle określonego "terenu" nie było - bariery energetyczne zostały zdjęte. Turystów-gapiów przepędzono, jednak wielu z nich tylko wycofało się dalej do tyłu, na skraje lasu i nadal przyglądało się rozwojowi wypadków. Zaniepokojenie i poruszenie było widać niemal u wszystkich - nikt nie wiedział co się tak właściwie dzieje i skąd się wzięła taka nagła zmiana planów. Tylko klony zachowały spokój i bezwzględne posłuszeństwo wydanym im rozkazom. Ich również podzielono na grupy i przydzielono do zespołów ratowniczych - ich zadaniem było jednak jedynie przenoszenie uwolnionych spod gruzów rannych do bezpiecznej strefy.
Wielu ratowników krzyczało z gniewem w głosie, obwiniając porucznika Marri'ego o skazywanie niewinnych istot na powolną śmierć pod gruzami. Co ciekawe, sam porucznik był jedną z tych osób.
- Wsadzą mnie za to do więzienia - mruczał pod nosem powróciwszy z terenu gruzowiska, uwijając się w centrum i jak zwykle wydając jakieś polecenia.. - Dadzą pod sąd, rozstrzelają... I wcale im się nie dziwię... Niech to szlag, posłuchać Jedi...
- Niech pan się nie martwi, poruczniku - powiedział Ovmar, wciąż w tej samej pozycji wpatrując się w obszar na dole. - Najwyżej to mnie dadzą. Pan nie jest tu niczemu winny. Za pozwoleniem... - odwrócił się, z zamiarem zapytania o coś wojskowego. - Gdybym mógł prosić o jeszcze jedną informację... Czy mógłby pan wskazać mniej więcej punkt środka gruzowiska? Tam, gdzie odległość od wszystkich krańców jest mniej więcej taka sama?
- A na co ci taka informacja?!
- Bo kiedy zejdę tam na dół, to chciałbym zająć możliwie najkorzystniejszą pozycję. Środek jest optymalny, bo będę miał w miarę jednakową odległość do wszystkich odłamków - w ten sposób uniesienie gruzów sprawi mi minimum wysiłku.
Marri wpatrywał się chwilę w Jedi, po czym jęknął i poprosił jakiegoś technika o odszukanie miejsca, o które poprosił Jedi.
- Też coś... Minimum wysiłku... Kilkaset ton szczątków... To jakieś szaleństwo... - jęczał porucznik, nachylając się nad holoekranem.
Tymczasem Lanai i jej zespół stali obok, nie za bardzo wiedząc co ze sobą zrobić. Ozzy, Jengier i Tyirs przyciszonymi głosami żywo rozmawiali między sobą nieopodal.
- To tam - powiedział Marri, wstając od holoekranu. Podszedł do Jedi i wskazał ręką jakieś miejsce na dole. - Pomiędzy tą dużą żerdzią i płytą ochronną...
- Aha, widzę - przytaknął Jedi. - Dobrze więc... Teraz schodzę tam na dół.
Wszyscy ucichli i spojrzeli w jego stronę.
- Ale nie uda mi się podnieść tego wszystkiego samemu. Będę potrzebować pomocy - kontynuował Jedi, patrząc w dół i mrużąc dziwnie oczy.
- Och, teraz nam to mówisz! - krzyknął Marri, głosem ociekającym ironią. - Jak miło! A niby jakiej pomocy? Może dźwigów? Albo ludzi do noszenia gruzów? ALBO MOŻE CHOLERNEGO CUDU?!?!
- Ależ nie, nic z tych rzeczy - odparł spokojnie Jedi. - Lanai?
Lanai jakby obudziła się ze snu. Myślała, że nie będzie już nikomu więcej potrzebna. Wszyscy odwrócili się i popatrzyli w jej stronę. Wszyscy, oprócz Ovmara.
- Tak? - zapytała zaskoczona.
- Pójdziesz ze mną - nikt nie mógł tego teraz zobaczyć, ale wzrok Jedi wydawał się wypalać w gruzowisku dziurę. - Będziesz moją pomocą.
* * *
Lanai zaklęła pod nosem, gdy po raz kolejny potknęła się o jakiś odłamek leżący nie tak, jak trzeba.
- A niech to szlag! Przedziurawiłam sobie buta!
Idący przed nią kilka kroków Ovmar najwyraźniej zupełnie nie zwrócił na to uwagi. Zręcznymi ruchami pokonywał przeszkody wśród gruzów, przedzierając się coraz głębiej i głębiej w stronę środka terenu katastrofy. Ratownicy zostali już rozstawieni wokół całego miejsca - z daleka wciąż słychać było ich przytłumione głosy. Czarne chmury do reszty przesłoniły niebo, a w pewnej chwili Lanai usłyszała w oddali grzmot. Zbierało się na burzę.
- Słyszałeś?! - jęknęła dziewczyna z irytacją. - Buta sobie przedziurawiłam przez ciebie!
- Przeze mnie? - odparł chłodno Jedi, nie odwracając się. - To nie ja wywołałem to trzęsienie.
- Ale to był twój pomysł!
- No cóż, zdarza się
Lanai westchnęła i powlekła się za mężczyzną. Widok dookoła był wybitnie przygnębiający - szare gruzy piętrzyły się na wszystkie strony, a unoszący się z nich biały pył dusił i wywoływał trudności w oddychaniu.
- Ovm, dlaczego stałeś się dla mnie taki zimny w ciągu ostatnich kilkudziesięciu minut? - zapytała nagle dziewczyna. Jedi lekko przystanął.
- A słyszałaś o samozabezpieczaniu się?
- T-tak...
- To dobrze. Stąpaj ostrożnie, bo pod tymi gruzami są żywi.
Lanai zatrzymała się na moment. Spojrzała pod nogi zdezorientowanym wzrokiem, po czym poszła dalej.
Następne kilka minut minęło im w milczeniu. Doszli w końcu do dość płaskiego miejsca w gruzowisku. Ziemia była tutaj stosunkowo mało zniszczona przez katastrofę, jednak i tak walały się dookoła okna, jakieś urządzenia i krzesła. Ovmar zeskoczył miękko na ziemię z jakiegoś kamienia i rozejrzał się. Lanai stanęła tuż za nim - znaleźli się w pustym kręgu ziemi otoczonym przez szczątki. Po lewej stronie, wśród odłamków, w ukośnej pozycji leżała wielka permabetonowa płyta ochronna, najwyraźniej służąca jako zabezpieczenie w jakichś badaniach. Po prawej, wyrastała duża, długa na kilka metrów żerdź.
- Chyba o tym miejscu mówił porucznik, nie? - powiedział Ovmar, kierując to pytanie jednak bardziej w przestrzeń niż do Lanai. - No dobra... To teraz musimy zrobić trochę miejsca...
Jedi sięgnął za płaszcz i wyciągnął miecz świetlny. Włączył go, a szkarłatnoczerwona klinga wytrysnęła z broni sycząc i oświetlając pobliskie kamienie na jasnokrwisty kolor. Mężczyzna zatoczył łuk ostrzem, a Lanai usłyszała charakterystyczne buczenie.
- Masz czerwoną klingę... Nie miałeś takiej dwa miesiące temu - zauważyła cicho.
- No i co z tego? - odparł Ovmar, uderzając mieczem o kawałek wielkiego okna, leżącego pomiędzy nim, a dziewczyną, przełamując go na pół. Wyciągnął przed siebie otwartą dłoń i wykonał powolny ruch - obie połówki okna odskoczyły w przeciwne strony, uderzając o gruzy i robiąc miejsce na ziemi.
- Sithowie takie mają - powiedziała Lanai jeszcze ciszej.
- Aha, no pewnie - rzekł Ovmar z ironią. - Tylko Sithowie mają czerwone miecze. To takie oryginalne - Jedi z gniewem uderzył ostrzem o opierający się o gruzy za nim słup. Przepołowił go, a siła uderzenia była tak silna, że odłamki poleciały w dal i z chrzęstem uderzyły o szczątki nieopodal. - Przecież najlepszym sposobem na tysiąclecia ukrywania się przed znienawidzonym przez nas Zakonem jest wymyślenie jednolitego koloru miecza, który będzie musiał mieć każdy z nas. To takie sprytne i praktyczne. Po co mielibyśmy robić sobie miecze z kryształami dającymi barwę niebieską albo zieloną? Żeby się lepiej wtopić w Zakon i w ten sposób lepiej go zinfiltrować? A gdzie tam - dajemy czerwony, bo jest lepszy, bo jest taki zły i krwisty! Każdy użytkownik Mocy z czerwonym mieczem to Sith, tak jest! - wykrzyknął, a w jego głosie zamiast ironii zabrzmiał już gniew. Znajdujący się za nim wielki kamień nagle samoistnie uniósł się w powietrze. Jedi zrobił obrót na pięcie i z siłą uderzył w nim ostrzem. Rozległ się brzdęk, trzask i szczątki gruzu posypały się na ziemię. Lanai autentycznie się przestraszyła i cofnęła o dwa kroki.
- Tak jest przecież w tradycji Jedi, prawda? - zapytała ze strachem.
- Że co? Że Sithowie mają czerwone miecze, a Jedi wszystkie inne kolory? Nie, chyba nie ma takiego punktu - Ovmar zgasił miecz i stanął pośrodku pustej przestrzeni, naprzeciwko dziewczyny. - A co powiesz na wytłumaczenie - "mam czerwony miecz, bo podoba mi się ten kolor"? Nie nazbyt wyidealizowane i patetyczne? Chyba nie...
- Stałeś się strasznie zimny.
Zapadła chwila ciszy. Jedi podniósł wzrok i na moment spojrzał w jej oczy. Westchnął ciężko i potarł dłonią o czoło.
- Nie jestem Sithem, Lan. Po prostu lubię czerwony. I niezmiernie wkurzają mnie te wszystkie anachroniczne dogmaty Jedi, przecież wiesz. Nie jestem ani zły, ani okrutny. A przynajmniej mam taką nadzieję.
Oboje stali chwilę bez ruchu. W końcu Ovmar poruszył się, schował miecz świetlny za pas i skierował dłonie wewnętrzną stroną w dół, lekko rozpostarł palce i wolno podniósł ręce, wyciągając je na boki. Niewielkie szczątki, gruzy, kamienie i drobinki pyłu pokrywające jeszcze krąg pustej przestrzeni, uniosły się i zawisły w powietrzu. Jedi jeszcze bardziej wyciągnął ręce, a okruchy podążyły za tym gestem. W końcu zrobił ruch samymi dłońmi i skierował je wewnętrzną stroną na boki - po czym lekko ugiął ramiona i wyprostował je ze wzmożoną siłą. Wiszące w powietrzu drobiny poleciały daleko na prawo i lewo, a sekundę później Lanai usłyszała huk uderzeń o permabeton.
- No, to mamy miejsce. Chodź - powiedział Ovmar. Odwrócił się, zdjął płaszcz i zrzucił go na ziemię.
- Usiądź - rzekł, wskazując swój płaszcz, po czym sam legł na ziemi tuż przed swoim odzieniem, ze skrzyżowanymi nogami. Lanai popatrzyła na niego dziwnie, po czym posłusznie usiadła, posługując się płaszczem jak siedziskiem, naprzeciwko mężczyzny.
- Nie musisz nic więcej robić - powiedział cicho Jedi, z głową spuszczoną w dół. - Niczego więcej nie oczekuję, to jest cała pomoc, której mi potrzeba. Tylko jedna prośba... Nie mów nic. Wiesz, to mnie dekoncentruje. Po prostu... nic nie mów.
- I nic więcej? Nie mogę ci pomóc w żaden inny sposób?
- Nie. Tylko tyle. Po prostu bądź przy mnie.
Lanai kiwnęła wolno głową. Na jej twarzy malował się niepokój i troska. Ovmar westchnął, po czym zamknął oczy i zagłębił się w Moc.
* * *
Ozzy niecierpliwie przestępował z nogi na nogę. Wpatrywał się zaniepokojonym spojrzeniem w dal, próbując przebić się przez unoszące się zwały białego pyłu i wypatrzyć gdzieś Ovmara i Lanai pośród gruzowiska. Stał tuż za granicą terenu katastrofy, obok jednego z zespołu ratowników. Według skanerów, pod gruzami oddalonymi o jakieś dziesięć metrów od nich znajdowało się kilku umierających Rodian. Dlatego właśnie zespół ulokował się w tym miejscu. Następny znajdował się kilkadziesiąt metrów dalej na wschód, potem jeszcze następny i tak dalej, naokoło całego terenu. Każdy z nich liczył sobie po kilka osób, kilkoro droidów, parę noszy repulsorowych i jeden przenośny zestaw do podtrzymywania życia. Ozzy zszedł na dół ze wzgórza kilka minut temu - postanowił osobiście pomóc w akcji ratowania ofiar ("o ile w ogóle do niej dojdzie" - pomyślał). Wszyscy poza nim - to znaczy Jengier, Tyirs i Marri - zostali na górze.
Udało mu się w końcu wypatrzyć w oddali dwie leżące obok siebie, małe kropki. Wpatrywał się w nie usilnie, uciążliwie się nad czymś zastanawiając. Machinalnie usłyszał strzępy prowadzonej obok siebie rozmowy, pomiędzy jakimiś dwoma pracownikami "Poszukiwacza I":
- Sądzisz, że temu Jedi uda się to zrobić? - powiedział jakiś młody chłopak, ubrany w firmowy strój republikański.
- A skąd! Tego nawet mistrzowie nie daliby rady dokonać, a co dopiero taki młokos jak on. Przecież on jest młodszy ode mnie! - odrzekł jego starszy o kilka lat kolega.
- No tak...
- I niezmiernie wkurwia mnie to, że kazali nam przerwać prace. Przecież oni tam pomrą pod spodem!
I wtedy nagle Ozzy przypomniał sobie. Przypomniał sobie, kim była ta dziewczyna, ta Lanai. Jego oczy rozwarły się ze zdumienia, a wyraz zrozumienia pojawił się na twarzy. Spojrzał na członków zespołu ratowniczego i powiedział:
- Odsuńcie się trochę bardziej od gruzów.
Rozmawiający mężczyźni spojrzeli na niego ze zdziwieniem.
- Odsuńcie się, powiedziałem. Już. Kilka metrów dalej. Uwierzcie mi, nie chcecie oberwać jednym z tych odłamków.
- A skąd taka pewność, kapitanie, że one w ogóle polecą w powietrze? - zapytał jeden z mężczyzn, ten który pierwszy zadał pytanie swojemu towarzyszowi.
- Zaufajcie mi, mam pewność - odparł Ozzy, ponownie utkwiwszy wzrok w dwóch kropkach w oddali i uśmiechając się lekko. - To będzie niezła jazda.
* * *
Przeciętny Jedi jest w stanie unieść kilkadziesiąt kamyków średniej wielkości na raz. Oczywiście, można to również przekładać na inne przedmioty - mogą to być też dwa silniki repulsorowe, kilkanaście blasterów, jedno działko przeciwpancerne, a silniejsi potrafiliby nawet podnieść lożę senatorską. Jednak kontrola nad czymś tak dużym jak - dajmy na to - kanonierka, wahadłowiec albo pewna ilość skrzynek z corelliańskim piwem była już poza granicami percepcji przeciętnego, wytrenowanego użytkownika Mocy. Tylko mistrzowie potrafili dokonywać tej sztuki. Najpotężniejsi z nich, tacy jak Yoda, Mace Windu czy Darth Sidious zapewne mieliby wystarczająco dużo sił, aby tego dokonać. Sztuka ta wymagała bowiem ogromnego skupienia i olbrzymiej koncentracji, a jednocześnie swoistego zapadnięcia się w sobie, w otoczeniu i w Mocy. Problem polegał na tym, że im większy był jakiś przedmiot - lub o im większej jego ilości w przestrzeni mówimy - tym trudniej było go "chwycić" Mocą. I odwrotnie - byty wyjątkowo, można by rzecz, mikroskopijnie małe również znajdowały się poza polem oddziaływania, jakim dysponowała większość posługujących się nią istot (mimo, że niektórzy utrzymywali, że rozmiar nie ma znaczenia).
Tamtego dnia, Ovmar Timus postanowił unieść dziesiątki tysięcy szczątków bazy "Poszukiwacza II", których wielkość wahała się od rozmiaru ziarenka piasku, aż do myśliwca Separatystów. Jednocześnie, musiał dopilnować, aby jego zmysły nie pomyliły ciał martwych z ciałami żywymi - pod gruzami znajdowały się setki żywych istot, większość z połamanymi kończynami i licznymi obrażeniami wewnętrznymi. Jakiekolwiek lekkomyślne ich przemieszczenie wiązałoby się z niechybną masakrą.
Jednym słowem - było to zadanie absolutnie niewykonalne. Dla nikogo. Ani dla mistrzów Jedi, ani dla lordów Sith, ani dla nikogo, bo po prostu nikt żyjący nie dysponował taką siłą w swoim organizmie, taką wytrzymałością w swoich komórkach, taką sprawnością swoich neuronów i glejów, aby ogarnąć nimi ten niewyobrażalny potencjał Mocy i aby jego komórki po prostu się nie stopiły albo nie spaliły od środka.
Ale Ovmar postanowił, że to zrobi. Zawziął się. Nie tylko dla ofiar katastrofy, ale także dla siebie. Miał w sobie coś, czego nie mieli inni, miał siłę, jakiej ani Jedi ani Sithowie nie znali, siłę, która wykraczała poza kruche, miękkie żelatyny ciał fizycznych, poza fale mózgowe i komórki. Wtedy o tym nie wiedział, ale jedyną osobą oprócz niego, która by potrafiła tego dokonać był Anakin Skywalker - i to bynajmniej nie dlatego, że był Wybrańcem.
Zamknął oczy i otworzył się na Moc. Poczuł jej niezwykłą energię dookoła, jej wszechogarniający żar w powietrzu, w gruzach, w ofiarach, w Lanai i w sobie. Zaczerpnął powietrza do płuc, wciągając w siebie jednocześnie Moc i dreszcz wstrząsnął jego ciałem. Tego wrażenia nie da się porównać z niczym fizycznym - czuł jakby dookoła otaczała go przyjemna chłodna ciecz, dająca ochłodę jego rękom, stopom, głowie i zbolałej duszy.
Wydech.
Moc była wszędzie, kąpała Galaktykę w swoim blasku, a Ovmar posmutniał, że nie każdemu dane jest poczuć to, co jemu. Spróbował się rozluźnić, a Moc mu w tym pomogła - mięśnie zwiotczały, myśli zaczęły wolniej płynąć, a serce, pierwszy raz od długiego czasu, uspokoiło się. Wyobraził sobie miejsce, w którym jest - rozciągające się na dwa kilometry kwadratowe gruzowisko, a naokoło zielony las. Spojrzał na ten obraz z góry i uświadomił sobie, że to nie jest tylko wytwór jego wyobraźni, ale realny obraz, który samoistnie nadesłała mu Moc.
Wdech.
Rozciągnął swoje pole zmysłowe i poczuł wszystko, co było dookoła. Poczuł cierpiące istoty pod gruzami i zniecierpliwionych ratowników na obrzeżach lasu, poczuł drzewa i trawę, poczuł zwierzęta i rośliny. Wydało mu się, że piękne jest to, na co patrzy, toteż zatopił się w tych doznaniach do reszty, rozpłynął się w Mocy. Mógł swobodnie oglądać wszystko to, co czuł, ze wszystkich stron. Szczególnie zafascynowały go drzewa - dotknął jednego, wchłonął je w siebie, stał się gałęziami, liśćmi i łodygą, stał się konarem i pniem, poczuł pulsujące w nim soki żywiczne. Spodobała mu się też trawa - opuścił się w nią, poczuł jej ostre koniuszki, wędrował nad nimi, a jego zmysły doznawały każdy z nich, każdy dotyk. Powiał wiatr, liście i trawy zafalowały. Poczuł te fale, usłyszał szum tego zefiru, szelest drzew i traw, wtopił się w niego, aż w końcu stał się tym dźwiękiem i ogarnął całą jego istotę.
Wydech.
Dreszcz ponownie wstrząsnął jego ciałem. Ovmar całkowicie zatracił się w Mocy, stracił poczucie swojej istoty i indywidualności, na moment stał się całym Feridlonem i całym sobą mógł odczuć ten równomiernie pulsujący kocioł ewolucyjny. Nieustannie następowały tu jakieś zmiany, wciąż coś się rodziło i umierało - on stał się tym wszystkim, stał się rytmem życia. Przedzierając się przez lasy, poczuł nagle jakieś iskierki świadomego życia.
Wdech.
Na jednym z drzew zobaczył gniazdo czerwono-niebieskich ptaszków. Wniknął w nie i znów przez chwilę był nimi, był matką wysiadującą jajo i rodzącym się pisklęciem, fizycznie czuł wszystkie cechy budowy ptasiego ciała, poczuł dziób i pazurki.
Wydech.
Poszedł dalej. Słyszał szelesty feridlońskich strumieni, odgłosy spadających szyszek, a przez chwilę wydało mu się, że w oddali do jego uszu doleciał szum jakiegoś morza. Wtedy znów poczuł jakąś świadomość - zniżył się i ujrzał olbrzymiego białego wilka o czerwonych oczach i zupełnie niewiadomo dlaczego, z niebieską, świetlistą kulą wrośniętą w korpus. Pomyślał, że Feridlon jest naprawdę dziwnym miejscem.
Wdech.
Powrócił do tego, co było tu i teraz - do gruzowiska i do tego, co miał zrobić. Nie czuł już żadnego strachu, zdenerwowania czy gniewu. W całości złączył się z Mocą - przywitał się z nią, wchłonął w siebie i po prostu nią był. Ponownie spojrzał na miejsce trzęsienia z lotu ptaka. Odłamków było dużo, bardzo dużo. Ale on musiał je podnieść.
Wydech i wdech.
Wykonał Mocą ruch, który w normalnych warunkach byłby kiwnięciem palca - olbrzymia płyta ochronna leżąca po prawej stronie uleciała w powietrze. Poruszył drugim palcem i zobaczył w Mocy jak cała grupa większych i mniejszych odłamków za nim unosi się. Poruszył trzecim i długa żerdź obok zawirowała i poderwała się w powietrze. Uniesione Mocą poskręcane odłamki nie zawisały w górze - zaczynały wirować dookoła kręgu, w którym siedzieli Ovmar i Lanai, przeciwnie do ruchu wskazówek chronometra. Ruch ten był jednak całkowicie chaotyczny - permabeton uderzał o siebie wirując, pękał i jęczał od uderzeń. Wokół było słychać świst przecinanego powietrza i huk rozpadającego się materiału.
Muśnięciami Mocy, Ovmar unosił kolejne odłamki, coraz to nowe i nowe, odsłaniając pod nimi kolejne gruzy. Biały pył wzbił się w powietrze i objął miejsce, w którym znajdował się Jedi - on jednak nawet tego nie poczuł. Moc sama uszczelniła mu płuca, tak, żeby nic szkodliwego nie dostało się do organizmu. Nie czuł żadnego wysiłku, żadnego zmęczenia. W ogóle nie czuł niczego, co czuje normalna istota, ponieważ zatracił jakikolwiek sens siebie - on nie kontrolował permabetonem, on nim był, nie rządził nim, tylko rządził samym sobą. Wirujące w powietrzu odłamki spychał gdzieś do tyłu swej głowy, tak że czuł je, czuł, że tam są, ale ich utrzymywanie w powietrzu nie wymagało od niego żadnego wysiłku.
Oddychał coraz szybciej i falami Mocy unosił kolejne i kolejne gruzy, coraz ich więcej wirowało dookoła, a Ovmar nie przestawał, nie tracił jeszcze sił. Musnął Mocą nieco bardziej oddalone miejsce gruzowiska - natychmiast rozpętało się tam istne piekło, permabeton zajęczał i niczym torpeda poderwał się w górę i przyłączył do już wirujących gruzów dookoła.
Ale to wciąż było mało - nie objął jeszcze działaniem nawet jednej czwartej terenu katastrofy. Sięgnął myślami jeszcze i jeszcze dalej i kolejne szczątki znów wzlatywały w górę i przyłączały się do niezwykłego tańca dookoła niego. Ovmar słyszał huki uderzających o siebie gruzów, słyszał szum, ale sam nie wiedział czy powodowały go latające kamienie czy jego własny głęboki oddech.
I wtedy to się stało. Jedi nagle został jakby wyrwany z transcendencji, w której się znajdował, został jakby wepchnięty znów w swoją istotę. Poczuł, że siedzi na gorącej feridlońskiej ziemi ze skrzyżowanymi nogami, że jego początkowo spokojny oddech stał się chrapliwy. Uświadomił sobie, że ma nadal zamknięte oczy, a co najgorsze - nagle dotarło do niego, jakiemu niezwykłego obciążeniu poddał swój mózg, jakim niezwykłym ciężarem były wirujące i szumiące dookoła kamienie. Wcześniej w ogóle sobie z tego nie zdawał sprawy, bo sam stał się nimi, a teraz nagle wszystko to dotarło do niego. Wstrząs był tak silny, że przez moment wydawało się, że straci kontrolę nad rozpętaną przez siebie burzą i wszystko będzie stracone. Olbrzymi ciężar w Mocy, jaki stworzyły uniesione kamienie zwalił się na niego jak wodospad i dosłownie przygniótł do ziemi.
Ale Ovmar nie po to wymyślił swój plan, żeby z niego nie skorzystać. Teraz nadszedł czas. Podniósł zaledwie niecałą ćwiartkę gruzowiska - być może udało mu się spod niego uwolnić zaledwie kilkoro ofiar. Nie. Nie pozwoli na to. Tak, nadszedł czas.
Wiedział, że w tym momencie dotarł do szczytu swoich fizycznych możliwości, że na tym poziomie swojego szkolenia, na tym etapie siły swojego organizmu po prostu nie uda mu się nic więcej zdziałać. Było to po prostu niemożliwe.
Ale wtedy, jednym, płynnym ruchem, wolno uniósł głowę i otworzył oczy. Zobaczył siedzącą przed nim Lanai - wpatrywała się jak urzeczona w tańczące dookoła niej permabetonowe odłamki. Zarazem przerażenie i oczarowanie malowało się na jej twarzy, nie mogła uwierzyć w to, na co patrzyła. Nagle, jakby poczuwszy czyjś wzrok na sobie, skierowała swoje oczy ku Ovmarowi. Ich spojrzenia przecięły się.
I możliwe stało się wszystko.
Leżeli obok siebie, ale nogi mieli zwrócone w przeciwnych kierunkach - tak, że jedynie dotykali się policzkami. Przyjemny półmrok spowijał coruscański taras. Wpatrywali się w gwiazdy na niebie, od czasu do czasu przesłaniane widokiem lecących cywilnych śmigaczy.
- Nie uda mi się Cię przekonać, prawda? - zapytał Ovmar.
- Przecież mnie znasz - odparła Lanai.
Od strony miasta wiał orzeźwiający zefirek i mierzwił obojgu włosy. Jedi czuł dzięki temu zapach jej loków - ten aromat zawsze go uspokajał. Przekręcił głowę i pocałował ją w policzek.
- Nie chcę, żebyś sobie poszła. Przecież wiesz, że to był mój największy lęk. Że Cię stracę. Przecież wiesz.
- Ale Ovmar, ja nie mogę inaczej - Lanai uniosła się na łokciu i przekręciła, żeby spojrzeć rozmówcy w oczy. - Czego ty ode mnie oczekujesz? Że co, że resztę życia spędzę w związku, który w ogóle nie powinien mieć miejsca? Który jest wbrew zasadom? Ovm, ja tak nie mogę...
- Ale co Cię obchodzą zasady! - odparował Jedi, również podnosząc się i siadając na ziemi. - Powiedz mi: jakie one w ogóle mają znaczenie, skoro jesteśmy szczęśliwi? Jakie znaczenie mają zasady, które w żaden sposób nie przekładają się na realny świat, które tworzą iluzoryczne granice niemające żadnego pokrycia w rzeczywistości? Jestem Jedi i Cię kocham - i co z tego? Co w tym złego?
- Ovm, przerabialiśmy to... - Lanai potarła dłonią swoje czoło. Wyglądała na zmęczoną. - Więc powtórzę jeszcze raz: ty sam wiesz, jakie znaczenie mają te "zasady", ten wasz... Kodeks...
- Nie, właśnie nie wiem! - wrzasnął Ovmar, zrywając się na równe nogi. - Problem właśnie w tym, Lan, że nie wiem! Bo gdybym wiedział...
- To co?
- ... To być może bym się w Tobie nie zakochał. A może i bym się zakochał. Sam nie wiem. Nie wiem.
Lanai westchnęła.
- Nie dałeś mi dokończyć, kotku - wznowiła po chwili swój wywód. - Bo, wbrew temu, co myślisz, te zasady mają związek z rzeczywistością. I ja to widzę. Widzę jak się męczysz ze mną, jak targają tobą wyrzuty sumienia...
- Nie męczę się z Tobą - przerwał jej znowu. - Po prostu... Po prostu czasem męczę się ze świadomością, że robię nie tak, jak powinienem...
- No i widzisz? Właśnie o tym mówię! Gorzej przez to funkcjonujesz, gorzej przez to wykonujesz misje. Ty sam jesteś przez to nieszczęśliwy! Żądasz ode mnie, żebym musiała na to patrzeć, żebyś przeze mnie cierpiał...?
- Nie cierpię przez Ciebie - odparł cicho. - To były najszczęśliwsze tygodnie mojego życia. Dostałem coś, czego nie miałem nigdy, czego nawet nie znałem i czego tysiące innych Jedi nigdy nie pozna: ciepło drugiego człowieka. Akceptację. Nie wyobrażasz sobie nawet, jakie to szczęście.
- Ale jakim kosztem?!
- Każdy koszt jest tego wart.
Ovmar usiadł naprzeciwko niej. Wyciągnął dłoń i pogłaskał ją po policzku.
- Dotyk Twojej skóry... Zapach Twoich włosów... Spojrzenie Twoich oczu... Tego mi nic nie zastąpi, kochanie. Nic.
- Nie, Ovm... Nie mam zamiaru zniszczyć ci życia. Nie ma mowy - odparła Lanai. Pocałowała lekko wewnętrzną stronę dłoni Jedi i zabrała ją ze swojego policzka. - Nie zmuszaj mnie do tego...
- Lan, czy Ty naprawdę... Naprawdę... - Ovmar przysunął się do niej i nie przejmując się jej protestami, delikatnie złapał obiema dłońmi za jej policzki. - Naprawdę wierzysz, że mnie to cokolwiek obchodzi? Że obchodzi mnie Kodeks, kiedy mam Ciebie? No zastanów się...
- Ale ja widzę, że to cię obchodzi! - Lanai odsunęła od siebie dłonie Jedi i poderwała się na równe nogi. - Widzę to każdego dnia! I ty też to widzisz, ale nie chcesz przyznać! Prawda?
Ovmar patrzył na nią, ale nic nie odpowiedział. Nie mógł się na to zdobyć.
- No właśnie... Ty też to widzisz... - wyszeptała, po czym wróciła na swoje miejsce.
Zapadła chwila ciszy. Lanai wyglądała na zmęczoną i zdezorientowaną. Nie miała pojęcia, co powiedzieć, żeby polepszyć sytuację. Ovmar był wrakiem człowieka - te jej ostatnie słowa najwyraźniej go dotknęły i siedział teraz bezradny ze spuszczoną głową. Minęła minuta, potem druga i nikt się nie odezwał.
- Idę sobie. Późno już - powiedziała w końcu.
- Nie.
- Idę. Muszę.
- Nie...
- Nie, Ovmar! - dziewczyna wstała, zobaczywszy, że Jedi chciał ją przytulić. - Nie...
- Nie zostawiaj mnie - wyszeptał.
Wyglądał doprawdy jak ktoś złamany, kto utracił wszelką nadzieję i poczucie celowości dalszego działania. Cała jego sylwetka zwiotczała i wydawało się, że wystarczy jedynie lekki podmuch wiatru, żeby Jedi bezwładnie poleciał razem z nim w dal.
Lanai zrobiło się go autentycznie, niezmiernie żal. Podeszła do niego raz jeszcze, ukucnęła przy nim i przytuliła mocno.
- Kocham Cię - wyszeptał jeszcze Jedi.
- Ja ciebie też. Trzymaj się - pogłaskała go po twarzy, po czym wstała i szybko wyszła z pokoju.
Ovmar długo jeszcze siedział w pozycji, w jakiej go zostawiła i bezmyślnie patrzył się w jakiś punkt przed sobą. Chwilę później schował głowę w dłoniach i gorzko zapłakał.
Ból. Poczuł ból w piersi.
Wywołało go to jedno wspomnienie, wspomnienie sprzed dwóch miesięcy, które Ovmar wyciągnął z otchłani swojej pamięci całkowicie świadomie i celowo. Bo wiedział, jak na niego zadziała.
Wywołany nim wstrząs był tak silny, że na moment stracił panowanie nad Mocą, a wirujący permabeton zawisł w powietrzu i wydawało się, że za chwilę runie na ziemię. Ale to była tylko chwila. Momentalnie, wyraz twarzy mężczyzny zmienił się nie do poznania - wytrzeszczył oczy, rozwarł usta, zaczął szybciej oddychać, całe jego ciało zadrżało. Wpatrywał się w Lanai, a w jej oczach zobaczył prawdziwe przerażenie.
Działo się z nim coś niesamowitego - ból w piersi zamienił się nagle w jakieś dziwne, nieokreślone uczucie ściskające mu wnętrzności, Jedi zacharczał i w tym momencie wydał cichy, cierpiętniczy jęk. Jakby ten jęk właśnie to spowodował, permabeton nagle znów zaczął wirować, tym razem ze zdwojoną siłą, a Ovmar zrozumiał, co to za uczucie panowało w jego wnętrzu - gniew.
Więc się zanurzył w niego, całą siłę tego jęku skupił na sobie i na swoim cierpieniu i nagle poczuł, że swoim uczuciem obejmuje całe, caluteńkie gruzowisko. Następował proces dokładnie odwrotny do uprzedniego zatopienia się w Mocy - serce zaczęło mu szybciej bić, myśli przewalały się przez umysł jedna za drugą, ale dominowała tylko jedna - zimna, niesamowicie, przeraźliwie zimna - nienawiść.
Jego oczy wciąż były utkwione w Lanai, ale przestał ją widzieć, obraz się rozpłynął jak we mgle. Zamiast tego przed oczami nieustannie miał scenę na Coruscant sprzed dwóch miesięcy. Miał te scenę i... jeszcze jeden wizerunek.
Komnatę Rady Jedi i siedzącej w niej dwunastu mistrzów.
Sam ten widok wystarczył, żeby z jego gardła wylągł się kolejny jęk, ale tym razem nie bólu, ale furii. Jakby posłusznie za nim, szczątki na przestrzeni kilkudziesięciu metrów naokoło zerwały się z przeraźliwym szumem i hurkotem w powietrze i zaczęły wirować wraz z poprzednimi. Zerwała się istna burza Mocy - Ovmar uświadomił sobie, że już nic nie musi robić, że permabeton wiruje sam, bez udziału jego woli. Był zobligowany tylko do jednego - do nienawidzenia. To uczucie podtrzymywało cały ten sztorm, całe to piekło naokoło, a jemu się to podobało.
Nie. Wcale mu się nie podobało. Teraz nic mu się już nie podobało. Stopił się, ale nie z Mocą jak poprzednio, ale z samym sobą, ze swoją duszą. A ponieważ dusza nienawidziła to i on nienawidził, a skoro on nienawidził to i Moc wokół nienawidziła. Dlatego coraz to nowe i nowe odłamki podrywały się w powietrze, permabetonowe tornado rozszalało się na niesamowitą skalę, szum i huk był niemal ogłuszający, ale on tego nie słyszał. On tylko nienawidził i kierował całe to rozpaczliwe, bezradne uczucie na kamienie wokół. Dlatego one jęczały, samoistnie rwały się na strzępy i rozpadały w powietrzu, uderzały o siebie, obracając się coraz szybciej i szybciej, głośniej i głośniej, wciąż wbrew wskazówkom chronometra, tak, jakby ich władca walczył z siłą upływającego czasu.
Odbija ci, Ovmarze Timusie? - usłyszał nagle jakiś głos z tyłu głowy.
Oni mi Ją zabrali. Pozwól mi ich nienawidzić.
Mam ci pozwolić? Przecież wiesz, czym jestem. Wiesz, że nie mogę.
Więc odczep się.
Nienawiść jest zła, Ovmarze Timusie. Tak samo jak miłość do kobiety.
ZAMKNIJ SIĘ!
Zbierające się nad gruzowiskiem burzowe chmury, nagle zaczęły się wolno obracać, w rytm permabetonowego tornada. Huragan zerwał się ze wszystkich stron, sam zaczął unosić w powietrze co pomniejsze kamienie.
Nie. Nie zamknę się - kontynuował dalej głos. - Zobacz, co się z tobą stało. Zobacz, co ona z tobą zrobiła. Ta... miłość. Widzisz? Tego chciałeś?
Nie baw się ze mną w gierki, hipokryto! Dobrze wiesz, czego chciałem i próbujesz mi to zabrać. Znowu. Sądzisz, że ci na to pozwolę?
Jakim prawem? Jakie sobie przyznajesz prawo, żeby mi tego zabraniać? Naprawdę sądzisz, że pragnę zła dla ciebie? Jedi nie wymyślili zakazów, ot tak, dla zabawy. Tego też nie. Zakaz kochania został wymyślony po to, aby żaden z nas nie przywiązywał się do rzeczy doczesnych, abyśmy się oddali pulsującej Mocy i niczemu innemu. Zapytasz: dlaczego? Dlatego, że jesteśmy zbyt potężnymi istotami, aby wykorzystywać nasze zdolności do czegoś innego niż utrzymywanie ładu w Galaktyce. A miłość do tego doprowadza. W jaki sposób masz pomagać innym, bezinteresownie pomagać innym, skoro kochasz jedną, konkretną osobę? W jaki sposób masz wtedy obiektywnie myśleć? A jeśli jej się coś stanie? Jeśli będzie jej coś zagrażać? To co wtedy wybierzesz: ją czy Galaktykę. Uratowanie jej czy misję? No przecież pomyśl! I nawet nie odpowiadaj, bo obaj wiemy, co powiesz. Właśnie dlatego nie możemy kochać. Wiem, że nie lubisz logicznie myśleć, ale taka jest prawda.
I tylko z tego powodu odmawiać sobie najbardziej ludzkiej, chwalebnej rzeczy, jaka istnieje na świecie?! A czy wyobrażasz sobie, co by było, gdyby Jedi wolno było kochać? Teraz to ty pomyśl, ty z kolei bardzo lubisz logicznie myśleć. Co by było, gdyby Jedi mieli tę swobodę? Tysiące, miliony z nich byłoby umotywowanych przez miłość do ukochanej istoty, aby bronić tego świata, aby za niego walczyć, bo mieliby coś własnego, coś, co byłoby tylko i wyłącznie ich, mieliby ciepło, którego im tak brakuje...
... Którego tobie brakuje, a nie im, nieprawdaż?
Ale nie tylko mi! I co w tym złego, powiedz mi?! Co w tym złego, że tęsknię za dotykiem jedynej istoty na tym świecie, która mnie naprawdę zaakceptowała, a nie próbowała wyszkolić na iluzoryczną, tępą nadistotę, CO W TYM ZŁEGO?!
Moc aż skwierczała od gniewu i nienawiści, już półtora kilometra kwadratowego zostało objętego tornadem. Nad miejscem trzęsienia rozgrywał się istny fenomen, istny cud natury. Przestraszone, zmutowane zwierzęta pouciekały stamtąd, co sił w łapach, ale niektóre z nich - te o najbardziej rozwiniętej świadomości - zostały, aby zobaczyć coś, czego jeszcze na swoje ślepia nigdy nie oglądały. Stojący na skraju lasu biały wilk spojrzał w górę i zobaczył, że ciemne, burzowe chmury obracają się nad terenem gruzowiska coraz szybciej i szybciej, tworzył się powietrzny wir, w którego środku panowała ziejąca ciemność. Ciemność, przywodząca na myśl wejście do piekieł.
A ja już chyba powiedziałem, co w tym złego, nieprawdaż? - odezwał się znowu ten sam, zimny i bezlitosny głosik. - Swoją drogą - tak ci na niej zależy? Tak ci zależy na jej szczęściu? To patrz. Patrz, co zrobiłeś.
Ciemność na moment się rozproszyła i Ovmar przejrzał na oczy. Lanai siedziała przed nim i płakała. Jej zazwyczaj śliczna owalna twarz była cała czerwona, z oczu leciały łzy, a usta były wykrzywione w nieprzyjemnym grymasie. Nie patrzyła już nawet na to, co się działo dookoła niej, patrzyła tylko na niego, a on na nią. I zrozumiał, że ona wie, co się dzieje w jego duszy, że wie, co on teraz przeżywa i płacze nie za siebie, ale za niego...
Widzisz? - ciemność znów ogarnęła jego pole widzenia. - Tego chciałeś...?
ODCZEP SIĘ ODE MNIE! ODCZEP I NIE WRACAJ NIGDY! NIE AKCEPTUJĘ CIĘ! ZNIKAJ!
Ja nie zniknę, Ovmar. Ja tu zawsze będę. Stworzył mnie Zakon i do tego jestem potrzebny...
NIE! NIE ZGADZAM SIĘ! ZABIJĘ ICH! WYMORDUJĘ CAŁĄ RADĘ JAK BĘDZIE TRZEBA!
O, nie lubisz swojego ulubieńca Yody? Tak ci zalazł za skórę?
POPIÓŁ Z NICH NAWET NIE ZOSTANIE!!!
I ten ostatni wybuch nienawiści jakby przelał czarę. W ciągu niecałej sekundy wirujące nad miejscem chmury się rozstąpiły, a błękitne czyste niebo ze słońcem pośrodku pokazało się za nimi. Promienie opadły na gruzowisko i nagle cała reszta odłamków poderwała się w powietrze. W jednej chwili tornado rozszerzyło się na objętość całych dwóch kilometrów kwadratowych, podrywając z ziemi każdy, najmniejszy nawet kamyk, najmniejszy szczątek republikańskiej bazy.
A Ovmar i Lanai siedzieli w środku, siedzieli i wpatrywali się w siebie nawzajem, oboje płacząc - jedno z nienawiści i bólu, a drugie z litości. Jedi modlił się tylko do Mocy (a ponieważ sam był Mocą, to właściwie do siebie) z najgłębszego, jedynego nieskorumpowanego ciemnością odmętu swojego umysłu: Oszczędź żywych. Błagam. Nie ruszaj ich. Oni nie są permabetonem. Oni nie są niczemu winni. Nie rób z nich męczenników za moje cierpienie, oszczędź ich...
* * *
OCENY UŻYTKOWNIKÓW:
Aby wystawić ocenę musisz się zalogować Wszystkie oceny Średnia: 8,36 Liczba: 11 |
|
Jedi Knight Asdamk2009-01-07 20:51:32
Świetne, ale jednak za długie, spędziłem chyba z dwie godziny nad tym opowiadaniem, ale warto było :)
Żeby tak lektury szkolne były tak fajne ;)
The One2008-03-08 16:32:39
Ależ nie jesteś w żadnym stopniu wredna :) Bardzo dziękuję za takie opinie bo bardzo mi pomagają w poprawianiu warsztatu pisarskiego. Ja tylko zaznaczę z tą deformacją - Ovmarowi zdeformowała się twarz na skutek jednego, jednorazowego wysiłku. Gdy wysiłek minął, skóra była w stanie mu się zregenerować. O ile się nie mylę w jednej z książek Luke też tak miał. Palpatine ją sobie rozwalił przez całe dziesięciolecia nurzania się w Ciemnej Stronie. Jest różnica, nie? :)
Mroczna Jedi2008-03-05 10:38:06
Fajne, naprawdę fajne - to znaczy przeżycia Ovmara, chociaż ciut schematyczne.
A reszta... przydługie opisy krajobrazu (nuda), deformacja Jedi teoretycznie zaczęła znikać - ciekawe jakim cudem, skoro Palpatine pozostał szpetny do końca życia, no i sensowność wysyłania Jedi i klonów na jakieś zadupie - raczej nierozsądne przy deficycie wojaka, jaki miała SR.
Wiem, że jestem wredna - 6/10
Gemini2008-02-17 15:53:00
Opowiadanie fajne. Dobrze się czyta. Niby można było przewidzieć rozwiązane, ale... czym tak naprawde się kończy ? Myślę że wątek ovmara można z powodzeniem kontynuować, ba czekam na dalszy ciąg ;)))
Dorg2008-02-17 01:13:38
Ciekawe i niekonwencjonalne. Ciężko mi cokolwiek napisać, bardzo dziwne opowiadanie.
Nadiru Radena2008-01-09 15:58:22
No, przeczytałem!
Opowiadanie przednie, choć zdecydowanie za długie (jest wiele, wiele zdań, które są całkiem zbędne; niektóre się wręcz powtarzają). Styl, język itp. jak zwykle świetne i zastrzeżeń do nich żadnych nie mam.
Problemem jest sama fabuła. Ja sam - wykorzystujący wątek miłości jako największej i najbardziej zaprzepaszczonej potęgi Jedi - od początku do końca wiedziałem co się stanie. W czasie czytania liczyłem na jakieś zaskoczenie, coś niespodziewanego. Nie doczekałem się, ale mimo wszystko jestem zadowolony z lektury, tym bardziej że jest dobrym prequelem dla "Względności ciemności" - że nie wspomnę o tym, iż autorowi znowu udało się poruszyć jakiś ciekawy temat.
Oby tak dalej, The One.