Autor: Jerzy "The One" Babarowski
A Jedi shall not know anger.
Nor hatred.
Nor love.
Błękitne zakrzywienia nadprzestrzeni rozpościerały się za iluminatorem. Według praw fizyki powinny dawać odblask na ścianach, podłodze i suficie pomieszczenia, jednak wcale się tak nie działo - jedyne oświetlenie stanowiły ułożone w zbiorowiska sieci lamp jarzeniowych rozsianych po powierzchni sufitu. W pokoju rozlegało się ich monotonne, usypiające buczenie, a dawane przez nie mętne światło odzierało miejsce z jakichkolwiek pozorów komfortu. Za transpastalową szybą znajdował się już inny świat, świat składający się z bieli i błękitu, poukładany w wymyślne zakrzywienia, zaokrąglenia i zawijasy. Giętkie linie nadprzestrzeni nieustannie uciekały w lewo, poza obszar iluminatora, a pojawiające się na ich miejscu coraz to nowe fale tworzyły wrażenie niby niekończącego się, kosmicznego tańca.
Było to foremne, dość duże pomieszczenie, w tym momencie jednak całkowicie puste, jeśli nie liczyć stojącej z boku wysokiej postaci. Spowita ciemnoszarym płaszczem od stóp do głowy, stała nieruchomo, z rękami schowanymi w fałdach rękawów, wpatrując się w przestrzeń za iluminatorem. Płaszcz zakrywał ją tak szczelnie, że nie sposób było rozróżnić niemal żadnego jej szczegółu.
Ovmar Timus lubił tak stać. Lubił stać i pogrążać się w myślach, wpatrując się stale w jeden punkt - tym bardziej, jeśli punktem tym były wijące się w nieskończoność fale nadprzestrzeni. Stojąc w bezruchu od kilku minut, Ovmar badał ich bieg, prędkość i kształt, mimo, że dobrze wiedział, że nawet najnowocześniejsze urządzenia nie są w stanie odkryć tych tajemnic. Jego wzrok stopniowo zagłębiał się w błękicie, tonął w przewalających się świetlistych falach, aż w końcu statek, którym leciał, pomieszczenie, w którym się znajdował, a nawet osoba, którą sam był przestawały istnieć. Był tylko wirujący błękit. Zmrużył oczy. Był to jego własny, prywatny wszechświat. Był tutaj całkowicie wolny, nie skrępowany żadnymi ograniczeniami, prawami, czy obowiązkami. Mógł myśleć, o czym tylko chciał i w jaki sposób chciał. Nie groziły mu za to żadne konsekwencje. Tak... Czasami się cieszył, że nie jest już Padawanem i, że sam stanowi o sobie.
W pewnej chwili grodzie z przodu pomieszczenia się otworzyły i wszedł przez nie młody oficer, ubrany w republikański mundur.
- Ovmar - zaczął, spoglądając na młodego Jedi - zbliżamy się do Feridlonu. Lądujemy za kilka minut.
- Dzięki, Ozzy. Zaraz będę gotowy.
Gdy Ozzy wyszedł, rycerz wpatrywał się jeszcze kilka chwil w przestrzeń za owiewką iluminatora. Następnie odwrócił się i przeszedł przez drzwi z drugiej strony pomieszczenia. Musiał się przygotować do misji.
* * *
Feridlon był cudem natury.
Był to mały, nierzucający się w oczy świat, usytuowany w rejonie Kolonii, pomiędzy Corelliańskim i Rimmiańskim Szlakiem Handlowym. Większość jego powierzchni pokrywały lasy i to właśnie one stanowiły o niezwykłym pięknie i unikalności planety. Ewolucja przebiegała tutaj tak wolno, że Feridlon nigdy nie zdołał wykształcić na swojej powierzchni istot inteligentnych. Wiele organizmów zatrzymało się tutaj na tak wczesnym stadium rozwoju, że ich stan niewiele różnił się od stanu istot żyjących w Galaktyce miliony lat wcześniej. Stanowiły one fascynującą skarbnicę informacji o warunkach, jakie panowały w pierwszych fazach rozwoju wszechświata. Fakt ten przyciągnął tu istne gromady zapalonych badaczy, historyków, biologów czy turystów. Zwiedzający z każdego zakątka Republiki ściągali tutaj, aby zobaczyć dziesiątki rodzajów lasów i zwierząt. Znajdowały się tutaj jedyne w swoim rodzaju przykłady tych ostatnich - niektórych straszliwie zniekształconych, na skutek niewłaściwego rozwinięcia układu kostnego czy mięśniowego, a innych niesamowicie pięknych, co dawało niezbity dowód, że piękno istniało nawet w dniach początku.
Pogodne niebo planety przeciął kształt republikańskiej kanonierki. Statek stopniowo zniżał swoją wysokość, chwilami muskając niemal korony drzew, gdy nagle znajdująca się pod nim zielona równina rozstąpiła się. Odsłonięty obszar ukazał ogromną, wypaloną polanę i znajdującą się w jej obrębie bazę Republiki. W jej skład wchodziło kilkanaście szarych budynków, rozmieszczonych najwyraźniej na chybił trafił, kilka parkingów dla śmigaczy, a także lądowisko dla wahadłowców. Już z góry bez trudu można było dojrzeć krzątające się w dole, małe figurki istot wszelakich ras. Panowało tu teraz niesłychane zamieszanie - co chwila ktoś wchodził i wychodził z bazy, żołnierze - klony nieustannie wydawali jakieś rozkazy, raz po raz wnoszono na teren placówki nosze ze straszliwie poranionymi osobnikami... Najwyraźniej miała tu niedawno miejsce jakaś katastrofa. Jednak poza niezwykłym zamieszaniem, nic nie wyglądało na zniszczone czy uszkodzone, nie było widać żadnych zgliszczy, porzuconych ciał czy czegokolwiek podobnego.
Właśnie w tę stronę skierował się republikański statek. Jego opływowy, owalny kształt bez trudu przecinał powietrze dzikiej planety. W końcu zawisł w powietrzu i powoli osiadł na permabetonowej płycie lądowiska. Zamieszanie było tak wielkie, że wydarzenie to pozostało niemal niezauważone. Gdy kurz uniesiony przy lądowaniu opadł i ucichł ryk silników, grodzie statku otworzyły się. Wyszły przez nie trzy osoby.
Gdy Ozzy Falin znalazł się na zewnątrz, pierwsze, co zrobił to wziął głęboki oddech. Poczuł jak świeże, niemal pierwotne powietrze planety wlewa się do jego płuc i wypełnia je nową siłą. Musiał zmrużyć oczy, bo natężenie światła dawane przez feridlońskie słońce było znacznie większe niż to, którego doświadczał przez kilka ostatnich godzin w kanonierce. Również rozgardiasz panujący dookoła wyrwał go z odrętwienia. Przyzwyczaiwszy się do nowych warunków, zszedł rampą na powierzchnię planety i rozejrzał się.
Był to młody, jeszcze nawet nie trzydziestoletni, mężczyzna. Przeraźliwie chudy, wzrostu średniego, o pociągłej twarzy ozdobionej blond włosami. Było to oblicze poczciwe, nieco zawadiackie, jednak przyjazne i wzbudzające zaufanie. Usiana krostami twarz sprawiała wrażenie niezwykle plastycznej i zdolnej do robienia chyba każdej miny, jaką może zrobić człowiek. Wydawało się też, że nigdy nie znikał z niej wyraz zdenerwowania czy uczucia jakiegoś stresu albo niepokoju. Mężczyzna ubrany był w republikański mundur wojskowy, którego powaga i zdecydowanie zdecydowanie kontrastowały z komiczną posturą ciała.
Istoty wszelakich ras na dziedzińcu przed bazą biegały, krzyczały, wydawały rozkazy, narzekały i jęczały. Co ciekawe, ubiór znajdujących się tu osób był wielce różnorodny. Większość miała na sobie republikańskie mundury wojskowe, ale było też wiele kitli przypominających mundury naukowe czy lekarskie, Ozzy'emu wydało się nawet, że widział kilka cywilnych rodzin z dziećmi. Od czasu do czasu w różnobarwnym tłumie można było zobaczyć biały pancerz klona. Oficer obrócił głowę i zobaczył, że Ovmar stoi obok niego.
- Niezły bałagan, co? - zapytał.
- Owszem. Ale nie dziwię im się - odparł Jedi.
- Byłeś już kiedyś na Feridlonie?
Timus pokręcił głową.
- Cóż, chyba ci się tu spodoba. Lubisz takie miejsca.
Trzecią osobą, która wyszła z kanonierki był siwy, starszy oficer, również ubrany w republikański mundur. Był masywnie zbudowany, a jego srebrne, krótko ostrzyżone włosy zaczynały już wypadać. Powagi dodawały mu wielkie, krzaczaste wąsy, którymi nieustannie strzygł, czapka oficerska i służbisty krok. Zszedł po rampie i zbliżył się do mężczyzn.
- Trzeba znaleźć jakiegoś dowodzącego - odezwał się do towarzyszy.
- Z tego, co widzę to może być z tym kłopot, panie pułkowniku - odparł Ozzy.
Jednak natychmiast po tym zdaniu, niemal jak na rozkaz, z tłumu pokrzykujących wojskowych wychynął jakiś żołnierz, na oko trzydziestoparoletni. Podbiegł truchtem do całej trójki i zatrzymał się zdyszany.
- Witamy, witamy - sapał ciężko, jednocześnie próbując przekrzyczeć gwarzący tłum istot. - Przepraszamy za to całe zamieszanie, ale sami wiecie, co się tutaj stało... Nazywam się Tyirs i jestem kapitanem wojsk Republiki tej placówki... Dobrze, że jesteście...
- Jestem pułkownik Finis Jengier - odezwał się masywny oficer. Musiał podnieść głos, żeby go usłyszano. - Przybywam tu z rozkazu Kanclerza Palpatine'a. To jest kapitan Falin - wskazał Ozzy'ego - a to mistrz Jedi Ovmar Timus...
- To dla nas wielki zaszczyt, mistrzu, że Zakon raczył zainteresować się tą tragedią...
- Oczywiście. Ale może udamy się w jakieś bardziej ustronne miejsce? - cicho zaproponował Ovmar.
- Ach... Tak, oczywiście... - odparł pośpiesznie kapitan, odwrócił się i poprowadził całą trójkę przez teren bazy.
Dojście do najbliższego z kompleksów zajęło im kilka chwil. Byli zmuszeni przebić się przez istne piekło - teren bazy był nieludzko zatłoczony przez rannych, wojskowych, lekarzy i droidy medyczne. Panował niesamowity hałas i zamieszanie. Grupa musiała co chwilę zatrzymywać się, aby przepuścić czy to kolumnę maszerujących klonów czy też szereg noszy repulsorowych, na których leżały straszliwie poranione ofiary, zarówno ludzie jak i przedstawiciele obcych ras.
- Co się tutaj dokładnie stało, kapitanie? - zapytał w końcu Ozzy, gdy byli zmuszeni przepuścić kolejną grupę ciężko rannych, opatrywaną przez droidy medyczne.
- Zaraz wszystko wyjaśnię.
Udało im się w końcu dotrzeć do jakiegoś budynku. Tyirs wpisał kod wejściowy i cała grupa przeszła przez drzwi do środka.
- Kilkanaście godzin temu - zaczął relacjonować kapitan, a jego głos pobrzmiewał echem w pustym korytarzu - w znajdującej się jakieś trzydzieści kilometrów stąd drugiej placówce republikańskiej nastąpiło trzęsienie ziemi. Potężne trzęsienie. Geologowie Feridlonu od lat nie zarejestrowali tak silnego wstrząsu. To był dramat: architekci naszych baz nie przewidzieli, że coś takiego kiedykolwiek może nastąpić. Nasze placówki były budowane z myślą o wstrząsach, ale nie aż takiej siły. Całe szczęście, że średnica trzęsienia była niewielka bo, gdyby to jeszcze tu dotarło...
Tyirs nie chciał dokończyć. Zamiast tego skręcił w jakiś boczny korytarz, a następnie w drzwi po prawej stronie. Cała grupa weszła do przestronnego pokoju kontrolnego, z komputerami i panelami dookoła. Nikogo tu nie było.
- No, tutaj możemy spokojnie porozmawiać - powiedział już pogodniej kapitan, wskazując gościom fotele przy jakimś stole. - Przepraszam jeszcze raz za to zamieszanie. Cały nasz personel jest w tej chwili zajęty minimalizowaniem strat i opieką nad rannymi. Gruzy przysypały setki naszych pracowników, nie udało nam się wydobyć nawet jednej czwartej z nich...
- Czy wiadomo, co było przyczyną trzęsienia? - zapytał Ovmar. Pozostali usiedli już na siedziskach, ale Jedi uznał, że postoi.
Tyirs wzruszył ramionami.
- Trzęsienie jak trzęsienie. Tego się nigdy nie wie. Przypuszcza się, że przyczyną była niestabilność feridlońskiej skorupy. Ta planeta to przecież jeden wielki kocioł ewolucyjny i nigdy nie wiesz, co się może za chwilę stać.
Jedi skinął głową.
- Jak wielki teren został dotknięty trzęsieniem i na ile szacuje się liczbę ofiar? - zapytał Ozzy.
- Cóż, teren "Poszukiwacza II" rozciąga się na jakieś dwa kilometry kwadratowe. W momencie trzęsienia pracowało tam jakieś dwa tysiące osób, nie licząc droidów... Nie wiemy jak wiele z istot żywych poniosło śmierć w czasie samego wstrząsu, a jak wiele jest uwięzionych pod gruzami. Jak na razie udało nam się wydobyć zaledwie jakieś dwieście istnień... Więc, przy optymistycznych prognozach, to daje jeszcze około tysiąca do uratowania...
Ovmar westchnął.
- To dużo - powiedział smutno. - Za dużo. Pomrą z pragnienia i wycieńczenia zanim się do nich dostaniecie.
- Wiemy o tym - odparł kapitan. - Toteż pracujemy pełną parą, przecież sam widziałeś, mistrzu... Czy to rzeczywiście prawda, że Coruscant nie mogło przysłać więcej niż jeden batalion klonów? - to pytanie skierował do pułkownika Jengiera.
- Niestety tak - ten odparł, zbolałym tonem. - W tej chwili niemal wszystkie nasze siły znajdują się poza systemem. Po Geonosis Kanclerz niemal ogołocił stolicę z sił. Byliśmy w stanie wysłać jedynie ten jeden batalion do pomocy. Do obrony planety nie zostało nam teraz absolutnie nic - i pozostaje mi tylko dziękować Mocy, że siatka szpiegowska Separatystów ma więcej dziur niż asteroidy nad Hoth, bo byłoby z nami krucho...
- No cóż, pozostaje nam się cieszyć tym, co mamy - westchnął Tyirs. - Zresztą i tak już pozostałe światy Republiki wiedzą o niedawnych wydarzeniach. Poprosiliśmy je o pomoc więc niedługo powinno tu przybyć więcej sił.
- Niemniej nadal mnie zastanawia, kapitanie - odezwał się znów Ovmar - co panu po klonach? Przecież to są żołnierze. Na co mogą się przydać przy odgarnianiu gruzów? Nie lepiej użyć do tego droidów? I właściwie - dodał jeszcze - to dlaczego wspomniał pan w swoim wezwaniu, że przydałby się wam tu Jedi...?
- Droidów oczywiście też używamy - odparł mu kapitan. - Mamy tu też różnego rodzaju dźwigi, nosze repulsorowe, podnośniki... Innymi słowy, sprzętu nam nie brakuje. Zresztą w tej akcji używamy też urządzeń służących nam dotychczas do badania powierzchni planety - przydają się przy podnoszeniu gruzów czy też ich skanowaniu w poszukiwaniu jakichś oznak życia pod spodem. Niemniej to wszystko za mało. Jak sam powiedziałeś, mistrzu, te istoty tam pomrą. Dlatego aktualnie liczy się każda para rąk i nóg. Przyjmiemy pomoc od każdego. Nawet niektórzy turyści zostali, postanawiając nam pomóc, widzieliście niektórych z nich na lądowisku... Niestety, na całym Feridlonie są tylko dwie republikańskie bazy... "Poszukiwacz I", gdzie jesteśmy w tej chwili i "Poszukiwacz II" zniszczony przez trzęsienie. Nie możemy więc stąd liczyć na wiele wsparcia - chyba, że potrafisz się porozumieć ze zwierzętami, mistrzu...
- I dlatego chcieliście tu Jedi? - odparł Ovmar z uśmiechem. - Rozczaruję pana, kapitanie, nie jestem aż tak doświadczonym użytkownikiem Mocy...
- Prosiłem o rozważenie mojej sytuacji przez twój czcigodny Zakon, mistrzu, dlatego, że wy jesteście nadzieją w tej wojnie - odpowiedział Tyirs, jak najbardziej poważnie. - Macie charyzmę i potraficie zagrzewać żołnierzy do walki. Jestem pewien, że widok przedstawiciela Zakonu wprowadzi nowe życie w naszych ratowników. Poza tym - dodał, uśmiechając się lekko - potraficie chyba tą waszą Mocą unosić permabetonowe bloki, nie? A to nam się akurat przyda.
- To bardzo miłe, co pan mówi, kapitanie - Ovmar podszedł do okna, którego widok wychodził na cały teren "Poszukiwacza I". Wciąż panowało tam istne piekło. - Ale od kilku miesięcy opinia publiczna nie patrzy na nas zbyt przychylnie. Jesteśmy obwiniani o niekompetencję w negocjacjach z Separatystami i niezdolność szybkiego zakończenia tej wojny. Poza tym - to przecież dwóch naszych rycerzy było przyczyną bitwy o Geonosis więc mamy tu dodatkowy powód... - Ovmar westchnął. - Tylko niech mnie pan nie nazywa "mistrzem", dobrze? - powiedział po chwili. - Wcale nim nie jestem, jestem tylko rycerzem...
- Ale dla mieszkańców tej Galaktyki wszyscy jesteście mistrzami. - odparł pułkownik górnolotnie. - Toteż nadal będę się tak do ciebie zwracać... mistrzu.
Ovmar westchnął, mówiąc:
- Chciałbym, żeby to była prawda...
- Przepraszam, że wam przerwę - odezwał się Ozzy z ironią - ale po coś tu jednak przylecieliśmy. Panie kapitanie, jak możemy wam pomóc...?
- Cóż, - Tyirs odwrócił się ku oficerowi - w tej chwili jedyne, czego potrzebujemy, to rąk do pracy. Klony, które przywieźliście ze sobą będą znakomitą pomocą. Za waszą zgodą, chciałbym możliwie szybko przetransportować je na teren "Poszukiwacza II". Wasza obecność na miejscu też byłaby wskazana, oczywiście, jeśli to nie jest żaden kłopot...
- Oczywiście, że nie - zapewnił pułkownik Jengier. - Możemy zaczynać, prawda? - zapytał, patrząc na Ozzy'ego i Ovmara. Obaj skinęli głowami.
- Doskonale - zawołał ucieszony Tyirs. - Razem z wami na miejsce uda się też grupa republikańskich lekarzy i naukowców. Przybyli tu zaledwie miesiąc temu i nie mieli jeszcze okazji się sprawdzić. Mam nadzieję, że nam pomogą... Chodźmy, więc.
Wojskowi wstali z krzeseł i skierowali się do drzwi. Ovmar poszedł za nimi.
* * *
Ostatni żołnierze wchodzili już na pokład masywnego śmigacza. Miejsce ich załadunku znajdowało się tuż za terenem bazy Republiki, na skraju pięknego, liściastego lasu. Była to zielona polana, z jednej strony ocieniana przez szare ściany kompleksu wojskowego, a z drugiej przez drzewa zaczynającego się kilka metrów dalej lasu. W ścianie pobliskich drzew nieopodal była wyrwa czy też prześwit. Po obu jego stronach można było zobaczyć dwie permabetonowe, kilkumetrowe kolumny, zwieńczone działkami laserowymi. Za nimi, majaczyła wydeptana ścieżka, ginąca w oddali za jakimś zakrętem.
Wyładowany klonami po brzegi śmigacz znajdował się w tej chwili pośrodku tego miejsca, a jego gorące, czerwonawe barwy kontrastowały z chłodną zielenią trawy. Na niebie nie można było dostrzec prawie ani jednej chmurki, słońce znajdowało się w zenicie. Temperatura nie była jednak upalna, a wiatr wiejący od strony drzew przynosił ze sobą przyjemny, orzeźwiający chłodek.
Pułkownik Jengier krzątał się przy śmigaczu, pilnując, by operacja przeładunku klonów przebiegła bez zastrzeżeń. Kilkusetosobowy, ogromny pojazd połyskiwał wręcz od nieskazitelnie białych, gładkich pancerzy z Kamino. Obok stały jeszcze dwa śmigacze - najwyraźniej jeden przeznaczony dla pułkownika i jego towarzyszy, a drugi dla republikańskich naukowców. Kapitan Tyirs udał się właśnie, aby ich powiadomić o wyprawie.
Tymczasem Ovmar i Ozzy opierali się o jedno z drzew na granicy lasu i lustrowali wzrokiem teren "Poszukiwacza I". Oddychali głęboko, delektując się rześkim i zdrowym powietrzem planety. Panowała tutaj cisza, zakłócana jedynie przez dźwięki klonów wsiadających na pokład śmigacza i następujących od czasu do czasu pokrzykiwaniach z terenu bazy. Co jakiś czas śmigacze przemieszczały się z i do "Poszukiwacza II", wciąż przywożąc kolejnych rannych.
Ovmar zrzucił kaptur odsłaniając oblicze jeszcze nawet nie trzydziestoletniego mężczyzny, ozdobione długimi czarnymi włosami i wielkimi, niebieskimi oczyma. Twarz miał owalną, o poczciwym wyrazie. Jego nadnaturalna chudość, połączona ze wzrostem większym niż średni tworzyła nieco komiczne wrażenie.
- Wiesz, mógłbym tu zamieszkać - powiedział do niego Ozzy całkiem serio.
- Tutaj? - Jedi spojrzał sceptycznie na oficera. - Przecież słyszysz, jakie rzeczy tu się dzieją...
- E tam. Przypadki. Uruchomiłbym swoje kontakty w Republice i zbudowaliby mi tu taki dom, że nawet orbitalne bombardowanie Separatystów by go nie ruszyło.
- Nie żartuj...
- Wcale nie żartuję. Mówię ci, Sharze by się tu spodobało. Ona lubi takie klimaty. Mogłaby tu spokojnie urodzić dziecko...
Na chwilę cień spowił twarz Ovmara.
- Jak przebiega ciąża? - zapytał. - Wszystko w porządku?
- Tak. Dzięki, że pytasz.
- Nie ma sprawy.
Ovmar uniósł nieco głowę, wystawiając ją na miłe podmuchy wiatru. Minęła chwila ciszy.
- Pobłogosławisz dziecko, gdy się urodzi? - zapytał Ozzy.
- Co zrobię?! - Timus prawie uderzył głową o gałąź. - Pobłogosławię?!
- No tak - odparł kapitan, jakby zdziwiony. - A niby dlaczego nie?
- Ale dlaczego akurat ja?!
- Bo jesteś najbliższą mi osobą - oficer wzruszył ramionami. - Więc co w tym złego?
Jedi zamilkł i przez chwilę wpatrywał się w coś przed sobą nieruchomym wzrokiem.
- To będzie dla mnie zaszczyt, stary - powiedział po chwili. - Nawet nie wiesz, jaki.
- Daj spokój, nie bądź taki górnolotny - Ozzy uśmiechnął się do niego. - Nawet Jedi musi się czasem wyluzować.
Uśmiech pojawił się również na twarzy Ovmara.
- Taa...
Mistrzowie z Rady Jedi nie zgodziliby się z Ozzy'm.
- Oho, patrz. Idzie Pan Troskliwy z ekipą.
Ovmar spojrzał w kierunku bazy i rzeczywiście zobaczył kapitana Tyirsa - przezwanego przez Ozzy'ego "Panem Troskliwym" - prowadzącego ku nim jakąś grupę osób. Minęli już ostatni budynek "Poszukiwacza I" i znaleźli się na polanie. Timus ciekawie przyglądał się prowadzonym przez kapitana osobnikom i nagle poczuł jakiś zgrzyt w Mocy. Było to bardzo dziwne uczucie - tak jakby jakiś impuls Mocy, czy też może samego jego umysłu, chciał mu o czymś przypomnieć, o czymś, o czym Jedi wcale nie chciał pamiętać. Uczucie było nieprzyjemne, nawet bardzo nieprzyjemne - a jednak było w nim coś nieodparcie pociągającego, coś, co sprawiało, że Ovmar miał nieprzepartą ochotę dowiedzieć się, co było źródłem tajemniczego impulsu. Wiedział, że przyczyną była prowadzona ku nim grupa istot nie miał jednak pojęcia, dlaczego. Zmarszczył brwi.
- Chodź, podejdźmy do pułkownika Jengiera - powiedział Ozzy'emu. - I tak zaraz się zbieramy.
Mężczyźni odepchnęli się plecami od konaru i podreptali na środek polany. Trawa miło szeleściła pod ich stopami. Tymczasem grupa kapitana Tyirsa znalazła się już przy śmigaczach. Prowadzeni przez niego osobnicy byli ubrani w obcisłe, białe kombinezony, na piersi i plecach ozdobionymi przez granatowe napisy z nazwą jakiejś firmy. Najwyraźniej byli to naukowcy, o których wojskowy wspominał wcześniej.
Ich grupa składała się z pięciorga osób: czworga ludzi i jednej Twi'lekianki. Ludzie mieli na oko koło trzydziestu lat, byli nieco młodsi od kapitana Tyirsa. Był tu jakiś rosły blondyn o leniwym wyrazie twarzy, jakichś dwóch drobnych brunetów, a także jasnowłosa dziewczyna, o wiele młodsza od pozostałych. Twi'lekianka miała czerwony kolor skóry, a jej lekku zwisały bezwładnie na plecach. Cała piątka wyglądała na przemęczonych.
- Przepraszam za spóźnienie - powiedział kapitan do pułkownika Jengiera, Ozzy'ego i Ovmara - ale nie było łatwo ich znaleźć w całym tym zamieszaniu. Pozwólcie, że przedstawię - oto panowie Yrvel Mardok, Retov Griballes i Croyk Orhal, pani Mon Yr'kel, a także pani doktor...
- Lanai Lacerim.
To ostatnie nazwisko wypowiedzieli jednocześnie kapitan Tyirs i Ovmar. Wojskowy spojrzał na Jedi zdziwionym wzrokiem. Ten, lekko się uśmiechał.
- My się znamy.
Lanai Lacerim była niezwykle młodą kobietą - miała nie więcej niż dwadzieścia parę lat - o niskim wzroście i dość drobnej budowie ciała. Jej przenikliwe błękitne oczy wpatrywały się w Ovmara kompletnie zaskoczonym wzrokiem, a długie blond włosy lekko falowały na wietrze. Z jej twarzy bił jakiś tajemniczy, trudny do określenia blask. Wydawało się, że wyraz radości i uciechy nigdy nie schodził z tego oblicza, że ta osoba była najszczęśliwszym człowiekiem na świecie i jedyne, czego pragnęła, to przekazać tę radość życia innym. Z całej jej sylwetki biła jakowaś energiczność i sprężystość, tak jakby posiadaczka tych cech nigdy nie potrafiła usiedzieć w jednym miejscu i nieustannie chciała być gdzieś, gdzie jej w tej chwili nie było. W porównaniu z pozostałymi członkami grupy, ze swoim niskim wzrostem, wyglądała niemal jak dziecko. Biały, bezuczuciowy kombinezon wyraźnie kontrastował z jej wesołą aparycją. Uśmiechnęła się nagle, odsłaniając szereg białych zębów, a było to tak olśniewające wrażenie, że wydawało się, iż trawa i drzewa naokoło śmieją się razem z nią.
- Tak, my się znamy... - potwierdziła. Miała bardzo dźwięczny głos. - Od bardzo dawna...
Ozzy przeszył dziewczynę uważnym wzrokiem, marszcząc brwi, jakby próbując sobie coś przypomnieć. Zdezorientowany kapitan Tyirs patrzył to na jedno, to na drugie.
- Aha... Państwo się znają... - wybąkał w końcu. - A, to się dobrze składa... To co, ruszamy? - zakończył niezręcznym pytaniem.
- Klony są już gotowe - odparł mu Jengier. - Możemy ruszać.
- Doskonale. Panie pułkowniku, czy moglibyśmy zająć miejsca w śmigaczu dla klonów? Chcę mieć całkowitą pewność, że transport przebiegnie bez zarzutów...
Grupa skierowała się w stronę śmigaczy. Ozzy przez chwilę popatrzył ciekawie na dwójkę znajomych, po czym wolno skierował się śladem pozostałych. Ovmar i Lanai jednak przez chwilę nie ruszali się z miejsca i stali, wpatrując się w siebie nawzajem. Dziwne były te ich spojrzenia - ani smutne, ani wesołe, może trochę melancholijne, wyrażały też jakby pewną oczywistość. Oboje myśleli o tym samym i wiedzieli, że druga osoba wie, o czym myślą. Na obu ich twarzach gościły delikatne uśmiechy, nie zwykłe jednak, ale podkreślające właśnie tę świadomość oczywistości. Nie były one skierowane do drugiej osoby, były raczej skierowane w przeszłość, do wydarzeń, o których oboje pamiętali, i o których oboje wiedzieli, że nie wrócą. Trwało to zaledwie kilka sekund.
- Co ty tu robisz, Ovm? - zapytała w końcu dziewczyna. Próbowała udać zaskoczenie, ale nie udało jej się.
- Jestem na misji, wysłano mnie - odparł Jedi. - Tylko tyle. A Ty? Nie wiedziałem, że przeniosłaś się tak daleko od Jądra...
- Wiesz, dostałam tu intratną pracę - jej głos był łagodny, bardzo łagodny. - Zresztą... pamiętasz, że to było moje marzenie, prawda?
- Przyroda i pomaganie potrzebującym?... Tak... Pamiętam - Ovmar spuścił wzrok. - Idziemy? - zapytał, ruchem głowy wskazując śmigacze.
- Ach... Tak...
- A co tam u... u Nicka, tak? Tak się nazywał?
- Tak, Nicka... Wszystko dobrze. Żyjemy sobie w szczęściu.
- To się cieszę - Jedi wypowiedział to jakby rozmarzonym głosem, spoglądając przed siebie.
- No...
Oboje doszli już do miejsca postoju śmigaczy. Ozzy i reszta grupy naukowej właśnie wsiadali na pokład jednego z nich. Ovmar podszedł do pojazdu, aby zająć miejsce obok przyjaciela i już nawet położył rękę na poszyciu, żeby wejść.
- Ups... Nie ma już miejsca - zauważył młody oficer. Rzeczywiście, razem z naukowcami zajął cały pokład śmigacza, tak że nie dało się już nawet szpilki włożyć. - Wybacz... Będziesz musiał wsiąść do drugiego.
- Och, świetnie - mruknął Jedi i spojrzał na drugi pojazd. Gdy zabierał rękę z poszycia, Ozzy zauważył, że dłoń lekko mu drżała. Zmarszczył brwi, ale uznał, że to nie jest odpowiedni moment na rozmowę o tym i nic nie powiedział. Jedi podszedł do drugiego pojazdu, w którym Lanai już siedziała.
- Niepotrzebnie tyle gadaliśmy - powiedziała do niego z uśmiechem.
- A gdzie pułkownik i kapitan Tyirs?
- Oni? A chyba mówili, że będą lecieć śmigaczem z klonami, nie pamiętasz?
"Po prostu cudownie" - pomyślał Jedi, wsiadając do pojazdu i siadając naprzeciwko dziewczyny. To teraz już wiedział, co to był za zgrzyt w Mocy.
Zawyły silniki. Wypełniony po brzegi klonami śmigacz transportowy ruszył pierwszy i z gwizdem minął dwa mniejsze pojazdy, pozostawiając za sobą ślad falującej trawy. Skierował się prosto w wyrwę w ścianie drzew, mijając posterunek robotów bojowych i podążając wydeptaną tamtędy ścieżką. Prowadziła ona prosto na teren "Poszukiwacza II". W ślad za swoim dużym bratem ruszyły dwa pozostałe śmigacze. Ryknęły silniki i wkrótce pogrążona w cieniu polana była już całkiem pusta.
* * *
Chmury pojawiły się na feridlońskim niebie. Zupełnie niespodziewanie napłynęły ze wschodu i zdążyły już częściowo zakryć słońce. Lekko wzmógł się też wiatr, przestając być przyjemny, stał się chłodny i silny.
Trzy śmigacze przemieszczały się ścieżką przebiegającą pomiędzy "Poszukiwaczem I" i "II". Stanowiła ona wyrwę we wszechogarniającej feridlońskiej zieleni, wyrwę w ścianie otaczających wszystko drzew, nie szerszą jednak niż jakieś pięć metrów. Została stworzona bardzo dawno temu, w czasie budowy obu placówek i miała zapewniać dogodny transport naziemny pomiędzy nimi. Wiła się częstokroć zakosami przez las, niczym wąż, zaskakując nagłymi i ostrymi zakrętami. Była całkiem dobrze zabezpieczona - przez całą jej długość, po bokach ciągnęło się wysokie na kilka metrów pole siłowe. Co jakiś czas napotykało się też małe posterunki droidów bojowych. Wszystko to miało służyć jako ochrona przed atakami dzikich zwierząt, a teraz - w czasie Wojen Klonów - również przed Separatystami. Z powietrza cała ta droga wyglądała niczym jasnobrunatny wąż o purpurowych bokach, przecinający zieloną ścianę koron drzew.
Chłodny wiatr dziko szumiał pomiędzy śmigaczami. Ovmar otulił się szczelniej płaszczem, założył kaptur i schował dłonie w fałdach rękawów. Spuścił głowę w dół i zamyślił się. Przynajmniej tak to wyglądało, bo przez jego umysł przelatywało milion myśli na sekundę, a serce biło jak młotem. Czuł jakiś dojmujący ciężar w piersi i mimo usilnych prób za nic nie potrafił odkryć jego przyczyny. Zupełnie nie wiedział co ma zrobić, czy zacząć coś mówić czy też nie. Postanowił, że poświęci chwilę na skupienie się na swoim wnętrzu i próbę znalezienia jakiegoś sposobu na uspokojenie nerwów. Już zamknął oczy i zaczął się zagłębiać w Moc, gdy nagle jakaś myśl zupełnie nieoczekiwanie przeszyła jego umysł. Podniósł gwałtownie głowę i zobaczył, że Lanai siedziała w siedzisku skulona, obejmując się rękoma.
- O rany, wybacz! - jęknął Jedi, zrywając się na równe nogi i zdejmując płaszcz. - Nie zauważyłem... Przepraszam, Lan...
Nachylił się nad dziewczyną i opatulił ją swoją ubraniem. Obraz, który miał przed oczyma pochłonął jego uwagę do tego stopnia, że nie czuł w tym momencie żadnego zimna. Nie myślał o tym co robi, jego ciało samoistnie wykonywało ruchy. Przez chwilę nawet nie czuł Mocy.
- No co ty... Ovm, nie musisz, daj spokój...! - protestowała Lanai.
- Ty chyba żartujesz! Jeszcze tylko tego brakuje, żebyś mi się tu przeziębiła!
Jedi owinął ją płaszczem i chcąc się upewnić, że będzie jej ciepło, założył jej kaptur na twarz. Włosy opadły jej na oczy i oboje się uśmiechnęli.
- Aha. Pięknie - oznajmiła dziewczyna.
I oboje zaczęli się śmiać.
- Nie zdejmuj go. Nie chcę, żeby Ci było zimno - powiedział Ovmar, siadając na swoim miejscu.
- Dziękuję ci, nie musiałeś...
- No jasne, że nie, ale chciałem.
- Dzięki...
Jedi oparł ręce na kolanach i skierował wzrok na rozmazany widok mijanych w zawrotnym tempie drzew. Zapadła chwila ciszy.
- Co tam u ciebie, Ovm? Jak sobie radzisz? - zapytała Lanai, odgarniając włosy z czoła i patrząc na rozmówcę spod kaptura. Musiała głośno mówić, żeby przekrzyczeć wiejący wiatr.
- U mnie? Dobrze... - odparł, patrząc gdzieś w bok. - Nie mam raczej na co narzekać...
- "Raczej"?
- No "raczej"... No bo wiesz, życie Jedi i te sprawy... To jednak nie wakacje.
- No tak...
- A u Ciebie? Jak sobie tu radzisz w tych warunkach, po tym trzęsieniu?
Dziwne. Nadal czuł ucisk w piersi, może nawet większy niż przedtem, ale tym razem zupełnie mu nie przeszkadzał. Czuł go, ale mu nie przeszkadzał. Bardzo dziwne.
- Cóż... Jestem tutaj od dwóch standardowych miesięcy. Wiesz, Nick nie ma za wiele kasy, sam ledwo się utrzymywał i teraz w dodatku ja się pojawiłam... Więc postanowiłam, że znajdę jakąś pracę na Rubieżach i postaram się coś zarobić. Tak się złożyło, że znajoma mojej mamy pracuje w "Poszukiwaczu I" więc udało mi się tutaj dostać.
- I jak Ci się podoba praca?
- Jest męcząca - odparła Lanai - ale daje satysfakcję. Wiesz, że zawsze to lubiłam. A Feridlon to taka planeta, na której mogłam rozwijać swoje zainteresowania co nie miara.
- A... A co właściwie tutaj robisz? W sensie, na czym polega Twoje zajęcie?
- Głównie zajmuję się badaniem tutejszych zwierząt. Ich strukturą genetyczną, mięśniową, kostną... Ovm, mówię ci - uśmiechnął się, gdy wypowiedziała jego imię - nigdzie w Galaktyce nie ma takich zwierząt jak tutaj. Nigdzie nie znajdziesz tak wspaniałych i tak strasznych.
- Z pewnością - odparł Jedi. - Nie było mnie tu nigdy, więc się nie wypowiem. Ale mam nadzieję, że jakieś zobaczę... No, ale mów dalej. Co się zmieniło po trzęsieniu?
- To się stało wczoraj. Poczuliśmy w nocy wstrząsy, ale na tyle słabe, że nikt się nimi nie przejął. I po chwili... usłyszeliśmy odgłos walących się permabetonowych płyt. To było straszne. Już dawno nie słyszałam takiego huku. Wszędzie rozległy się alarmy i kilkanaście minut później wiedzieliśmy, że cały "Poszukiwacz II" rozsypał się na kawałki. Natychmiast wysłaliśmy tam ekipy na śmigaczach, aby sprawdzić jaki jest stan zniszczeń. Przez następne godziny zajmowaliśmy się przemieszczaniem całego sprzętu do odgarniania gruzów na miejsce zdarzenia. Przez całą noc nie zmrużyłam oka. Próbowałam im pomóc jak się dało. Rano, kapitan Tyirs powiedział naszemu zespołowi, że przydamy się na miejscu katastrofy i polecimy tam jakoś po południu, razem z jakimś transportem klonów z Coruscant. Chcą, żebyśmy zajęli się badaniem rannych. Co prawda ja jestem weterynarzem, ale w tej chwili liczy się każda para rąk... No i to chyba tyle. Mogę jeszcze dodać - powiedziała - że strasznie się zdziwiłam, kiedy cię tu zobaczyłam.
- Wiesz, ja też się zdziwiłem, że Rada mnie wybrała do takiego zadania i że Tyirs w ogóle postanowił sprowadzić tu Jedi... Ale cóż, powiedział mi, że będę dodawać charyzmy tutejszym pracownikom - powiedział z ironią.
- Ty? - odparła Lanai, również ironicznie. Schowała ręce w fałdy płaszcza i skuliła się w siedzeniu. - Ależ jesteś chyba jedną z ostatnich osób, o których bym pomyślała, że potrafią komukolwiek dodać charyzmy...
- Aha, dzięki.
- Nie! Nie o to mi chodziło! - krzyknęła dziewczyna, śmiejąc się. - Chodziło mi o to... O rany, Ovm, przecież dobrze wiesz, że należysz do cichych osób, prawda?
- Ja to wiem. Ale Tyirs nie. Dla niego jest ważne, że jestem Jedi i nic więcej. Bardziej się dziwię, że Rada wybrała właśnie mnie. Przecież wiedzą, jaki mam charakter i wiedzieli po co mam tu przybyć.
- Może chcieli cię rozwinąć?
- Ta. Rozwinąć. Jasne. Rada Jedi to jedna z ostatnich instytucji, które potrafiłyby rozwinąć kogokolwiek.
- Dlaczego tak uważasz?
- Bo są ograniczeni - odparł Ovmar, wzruszając ramionami. - Skrajnie konserwatywni. Im nawet samym nie chce się rozwijać, a co dopiero pozwolić na to innym. To kompletna głupota.
- Wolno ci mówić takie rzeczy?
- Cóż, jeszcze tak. Miejmy nadzieję, że nie zabronią mi przynajmniej wolności słowa. Już jednej rzeczy mi zabronili, to niech przynajmniej to zostawią.
Jedi odchylił się i oparł plecami o siedzenie. Odwrócił wzrok i zapatrzył się w migające drzewa. Znowu zapadła chwila ciszy.
- To dlaczego nie odejdziesz? - zapytała dziewczyna. Nie uśmiechała się.
- Będąc w Zakonie - odparł Ovmar - mogę przynajmniej pomagać temu światu. Mam do tego konstytucyjne prawo. Gdybym odszedł, to może i sam bym się poczuł lepiej, ale nie miałbym nawet połowy tych możliwości pomocy innym, które mam teraz. Poza tym nie uśmiecha mi się szukanie pracy, mieszkania, pieniędzy... W Świątyni mam przynajmniej utrzymanie. Więc wiesz... to ma swoje plusy. Niemniej czasem - dodał - jest cholernie ciężko.
Ucisk w piersi nagle zniknął. Pozostała po nim ziejąca pustka. Jedi wciąż wpatrywał się w zieleń za śmigaczem. Lanai skupiła na nim wzrok.
- Mhm - powiedziała cicho, tak że jej głos niemal utonął w szumie wiatru.
Ovmar nachylił się znów w fotelu, z westchnieniem, zakrywając twarz palcami. Nikt się więcej do końca podróży nie odezwał.
* * *
Szare, gęste, gnane przez silny wiatr chmury do reszty spowiły niebo nad Feridlonem, zakrywając słońce i rzucając cień na zieleń planety. Zrobiło się jeszcze wietrzniej, powietrze stało się zimne i kłujące. Wydawało się, że za chwilę lunie deszcz, jednak jak na razie niebo pozostało suche.
Śmigacze przybyły na miejsce. Trzy, czarne smugi wystrzeliły z wyrwy w terenie lasu, mijając ostatni posterunek robotów bojowych i znalazły się na szczycie stromej półki skalnej. Droga w tym miejscu zakręcała i zbiegała w dół kilkaset metrów dalej, tam gdzie spadek był łagodniejszy. Poniżej półki, na terenie jakichś dwóch kilometrów kwadratowych, rozpościerał się teren "Poszukiwacza II".
Panował tu w tym momencie istny chaos, wcale nie mniejszy od tego, który Ovmar i inni widzieli w poprzedniej placówce. Tam, gdzie jeszcze kilkadziesiąt godzin temu stał cały kompleks budynków Republiki, teraz znajdowały się kupy gruzów. Odłamki były wielkości rozmaitej - jedne były tak wielkie, że największe maszyny nie były w stanie ich ruszyć a były też i maleńkie okruchy, z których uprzednio składały się większe bloki zniszczone przez trzęsienie. Widać tu było kawałki grodzi, wrót, okien, biurek, droidów badawczych, holoprojektorów, anten, nadajników, przeróżnych urządzeń pomiarowych, a nawet strzępy mundurów służbowych. Z gruzowiska wciąż unosił się gęsty, szary dym, zatruwając atmosferę pobliskiego powietrza i zlewając się z feridlońskim zachmurzeniem. Pomiędzy gruzami można było nieraz zobaczyć olbrzymie zwalone konary feridlońskich drzew.
I były ciała. A przynajmniej były do niedawna - teraz, większość z nich została już zabrana przez ratowników. Zwinięte, poskręcane, niektóre z oderwanymi kończynami, inne takie, na których wciąż widać było zastygnięty w przerażeniu wyraz twarzy. Jako, że działalność na Feridlonie uchodziła za niezwykle łatwo dostępną, ciała należały do istot bardzo wielu ras. Byli tutaj ludzie, Rodianie, Wookie, Weequaye, Muunowie, Twi'lekowie czy Kel Dorowie. Wokół można było wciąż natknąć się na zmiażdżone maski tlenowe tych ostatnich.
Na terenie gruzowiska znajdowało się w tym momencie kilkanaście dużych transportowców, tyleż samo pojazdów ratowniczych, a nawet parę dźwigów. Naukowcy z "Poszukiwacza I" nieustannie pracowali przy gruzach, przenosząc permabetonowe odłamki z rejonu katastrofy na pokład transportowców. Takie samo zadanie miały repulsorowe dźwigi, nabierając na olbrzymie mechaniczne misy zwały gruzów i przewalając je do transportowców. Praca ta wymagała niezwykłej precyzji - nie wiadomo było dokładnie, w których miejscach wciąż znajdują się żywe istoty, toteż każdy odkopywany fragment musiał zostać uprzednio zbadany przez skanery. Wciąż znajdywano nowe ciała i nowych ocalałych, natychmiast pakując ich do karetek i przewożąc na teren "Poszukiwacza I". Również transportowce podążały w tamtą stronę. W ten sposób, od kilkudziesięciu godzin pomiędzy placówkami przebiegał płynny przepływ pojazdów - za każdym razem, gdy jakiś opuszczał teren gruzowiska, poprzedni przybywał na jego miejsce. Widać też było, że brakowało sprzętu. Ratownicy musieli się uciekać do tak desperackich metod jak ręczne odgruzowywanie miejsca katastrofy. Naukowcy, badacze i lekarze, dotychczas zupełnie niemający do czynienia z pracą fizyczną, gołymi rękami nosili nieraz olbrzymie permabetonowe bloki, podawali je sobie z rąk do rąk i wrzucali na pokłady transportowców. Oprócz republikańskich pracowników różnorakich ras, znajdowały się też tutaj osoby już na pierwszy rzut oka wyglądające na turystów. Pracowały też kobiety a nieraz nawet kilkunastoletnie dzieci - całe rodziny postanawiały zostać na Feridlonie, aby pomóc w odkopywaniu gruzów i ratowaniu ofiar pochowanych pod odłamkami. Cały teren katastrofy został odgrodzony barierami energetycznymi. W wielu miejscach stali przy nich turyści-gapie.
Wszystkie powracające do "Poszukiwacza I" pojazdy wjeżdżały ścieżką na położoną nieopodal półkę skalną, a następnie pogrążały się w mrokach lasu, zdążając dalej do placówki. Wjazd do lasu, podobnie jak po drugiej jego stronie, był tylko jeden, w dodatku węższy niż ten pierwszy, co nieraz doprowadzało do korków na granicy. Na szczęście śmigaczom udało się opuścić las bez przeszkód. Zamiast jednak skierować się ścieżką w dół, pojazdy zatrzymały się na półce, tuż nad urwiskiem. Znajdowało się tu prowizoryczne centrum dowodzenia - ulokowano je tu z powodu braku miejsca na dole i chęci nie przeszkadzania pracującym tam jednostkom. Składało się ono zaledwie z kilku stolików i biurek z komputerami. Niewielka, zajmowana przez nie, przestrzeń zakryta była kilkoma wypłowiałymi płachtami. Służyły one za dach i zawieszone były na żelaznych palach wbitych w grunt. Pomiędzy stanowiskami kontrolnymi nieustannie krzątali się ludzie, niektórzy wpisując do komputerów jakieś polecenia, inni wydając jakieś rozkazy. Wiatr wył dziko między skałami, niemal rozrywając prowizoryczny dach na strzępy.
Gdy wyłączono silniki, pułkownik Jengier i kapitan Tyirs natychmiast wyszli z wypełnionego klonami śmigacza. Tyirs skierował się pod jeden z namiotów w centrum, podczas gdy pułkownik podszedł do komandora klonów, wydając mu jakieś polecenia.
Załoga dwóch pozostałych śmigaczy również wyszła na zewnątrz. Lanai oddała Ovmarowi płaszcz z podziękowaniami i skierowała się razem ze swym zespołem badawczym w stronę centrum. Ozzy pozostał nieco z tyłu i niepostrzeżenie zbliżył się do Ovmara.
- Wszystko w porządku? - zapytał, udając, że bardzo interesuje go widok klonów opuszczających właśnie pokład śmigacza.
- Ta - odparł krótko Jedi.
- Co to za dziewczyna? Wydaje mi się, że skądś ją znam... tylko za cholerę nie potrafię sobie przypomnieć skąd.
Ovmar uśmiechnął się dziwnie.
- Dowiesz się, Ozzy - powiedział z błyskiem w oku. - Dowiesz się.
Tymczasem kapitan Tyirs, otoczony zespołem Lanai, rozmawiał z jakimś człowiekiem pod jednym z namiotów. Ovmar i Ozzy zbliżyli się do nich i przysłuchali się ich rozmowie.
- Nie jest dobrze, kapitanie - powiedział rozmówca Tyirsa. Był to człowiek lat około czterdziestu, masywny, z twarzą ozdobioną kilkoma szramami i wieloma nienaturalnymi zmarszczkami. Włosy miał brązowe, krótko ostrzyżone. Miał w tym momencie zirytowany i zaniepokojony wyraz twarzy, niespokojnie błądził oczyma naokoło i cały czas wydawał jakieś rozkazy i polecenia podwładnym. Mówił szybko, czasem chaotycznie, jakby nie mogąc nadążyć za własnym tokiem myśli. Ubrany był w znoszony mundur oficerski, w tym momencie niesamowicie zakurzony przez unoszący się zewsząd pył z gruzowiska. - W ciągu ostatnich dwóch godzin udało nam się wydobyć zaledwie pięciu Wookiech. Pracując w takim tempie za cholerę nie uda nam się uratować nawet połowy z istot pogrzebanych pod tymi gruzami. Umrą z wycieńczenia albo się po prostu uduszą. Tym bardziej, że wielu z nich to Kel Dorowie z uszkodzonymi maskami tlenowymi. Zdychają tam jak szczury, kapitanie... i nie potrafię im pomóc, do jasnej cholery! - wrzasnął, waląc pięścią w stół tak, że stojący na nim komputer się zatrząsł. - Mamy za mało sprzętu, za mało rąk do pracy! Cywile nam pomagają w pracy, cywile! W jaki sposób mam pomóc tym istotom, skoro odgruzowanie jednej tony ruin zajmuje nam pół godziny?!
Mężczyzna wpatrywał się oszalałym wzrokiem w kapitana Tyirsa, jakby obwiniając właśnie jego o wszystkie trudności, z jakimi się teraz zmagał.
- Spokojnie, poruczniku - odparł Tyirs pojednawczo. - Akurat, co do tej ostatniej rzeczy, to jestem w stanie panu pomóc. Dzięki naszym przyjaciołom z Coruscant - tu wskazał ruchem dłoni na Ovmara i Ozzy'ego - mamy trochę więcej rąk do pracy. Zresztą, proszę spojrzeć - kapitan odwrócił się w kierunku śmigacza załadowanego klonami.
W tym momencie jednak klonów już w nim nie było. Pułkownik Jengier polecił im natychmiast przystąpić do pracy, toteż żołnierze - zostawiając w pojeździe całą swoją broń - zdążali właśnie na miejsce katastrofy. Był to doprawdy wielce dziwaczny widok - najwyraźniej, aby pokazać swoją sprawność, klony postanowiły dostać się na teren "Poszukiwacza II" nie trudząc się podążeniem prowadzącą do niego ścieżką. Toteż teraz właśnie, kilkadziesiąt opancerzonych żołnierzy ześlizgiwało się stokiem stromym jak diabli w kierunku ruin. Wyszkolonym klonom nie sprawiało to najwyraźniej większych trudności. Szybko, sprawnie, ale i ostrożnie spuszczali się coraz niżej i niżej - przy okazji wzniecając tumany kurzu - aż w końcu znaleźli się w kotlinie na dole. Natychmiast biegiem puścili się w kierunku zastrzeżonej dla pracowników badawczych strefy gruzowiska. Komandor żołnierzy zaczął coś uzgadniać ze strażnikiem przy wejściu i po chwili, wszyscy już pracowali ramię w ramię razem z ratownikami.
Zgromadzeni na wzniesieniu obserwowali ten widok zarazem z wyrazem bezbrzeżnego zdumienia i rozbawienia na twarzy. Tylko Ovmar, Ozzy i pułkownik nie wyrazili zdziwienia - oni już wielokrotnie mieli na tej wojnie do czynienia z oszałamiającą precyzją działania szturmowców-klonów. Chociaż na chwilę, smutna atmosfera tego dnia rozwiała się.
- No i widzi pan, poruczniku - powiedział Tyirs z uśmiechem. - Wcale nie jest tak źle, jakby się mogło wydawać. Kochani, pozwólcie, że wam przedstawię - zwrócił się do Ovmara i Ozzy'ego - porucznika Palla Marri'ego. Jest głównodowodzącym operacji ratunkowej na terenie "Poszukiwacza II". Poruczniku, to są nasi przyjaciele z Coruscant - oto pułkownik Jengier - pułkownik właśnie podszedł do osób zgromadzonych w centrum - kapitan Ozzy Falin i mistrz Jedi...
- ...rycerz Jedi...
- Ovmar Timus - zakończył Tyirs.
- Jedi? Tutaj? - zapytał Marri podejrzliwie. - A to niby po co?
Ovmar spojrzał na kapitana z wymownym uśmiechem.
- Rada placówki uznała, że przyda się tu członek Zakonu - odparł Tyirs trochę zażenowany. - Będzie tutaj jedynie w celach pomocniczych i nadzorujących...
- To doprawdy wzruszające, że wspaniali Jedi postanowili nam pomóc - przerwał mu Marri. - Szkoda tylko, że gdyby nie dwóch z nich to by tej wojny w ogóle nie było...
Tyirs już chciał coś odpowiedzieć, ale tym razem przerwał mu Ovmar:
- Tak pan sądzi, poruczniku? - jego głos był ironiczny i chłodny. Lanai przyglądała mu się ciekawie. - Sądzi pan, że Obi-Wan Kenobi i Anakin Skywalker są winni tej wojnie, bo odkryli zamiary hrabiego Dooku wcześniej niż to przewidział? No więc powiem panu, że gdyby nie oni to Republika zostałaby całkowicie zaskoczona przez produkowane wtedy na Geonosis armie Separatystów i byłoby teraz z nami krucho. A teraz - Jedi obszedł zgromadzonych pod płachtą i skierował się w stronę urwiska - pozwólcie, że zejdę na dół i się trochę rozejrzę.
Ovmar szybkim krokiem zbliżył się do przepaści i zeskoczył. Sięgając po Moc, złagodził lądowanie i w ten sam sposób, jak klony przed chwilą, zaczął stopniowo ześlizgiwać się po stoku w dół. Pokonując kolejne odcinki spadku skokami, znalazł się w końcu na dole i skierował na teren gruzowiska.
- A niech ich wszystkich szlag... - burknął Marri i zajął się wydawaniem rozkazów podwładnym. Kapitan Tyirs uśmiechnął się i odwrócił w stronę zespołu badawczego z "Poszukiwacza I".
- Przygotujcie sobie sprzęt - powiedział do podopiecznych. - Jakiś pracownik zawiezie was potem śmigaczem na dół. Jak sami słyszeliście, tempo wydobywania rannych jest bardzo powolne toteż niestety nie będziecie mieć zbyt wiele do roboty... Pułkowniku Jengier, kapitanie Falin, - odwrócił się do Ozzy'ego i pułkownika - niech panowie tu zostaną, jeśli to nie problem, możecie się przydać... Miejmy nadzieję, że sytuacja mimo wszystko nie jest tak zła jak był ją łaskaw przedstawić pan porucznik...
* * *
OCENY UŻYTKOWNIKÓW:
Aby wystawić ocenę musisz się zalogować Wszystkie oceny Średnia: 8,36 Liczba: 11 |
|
Jedi Knight Asdamk2009-01-07 20:51:32
Świetne, ale jednak za długie, spędziłem chyba z dwie godziny nad tym opowiadaniem, ale warto było :)
Żeby tak lektury szkolne były tak fajne ;)
The One2008-03-08 16:32:39
Ależ nie jesteś w żadnym stopniu wredna :) Bardzo dziękuję za takie opinie bo bardzo mi pomagają w poprawianiu warsztatu pisarskiego. Ja tylko zaznaczę z tą deformacją - Ovmarowi zdeformowała się twarz na skutek jednego, jednorazowego wysiłku. Gdy wysiłek minął, skóra była w stanie mu się zregenerować. O ile się nie mylę w jednej z książek Luke też tak miał. Palpatine ją sobie rozwalił przez całe dziesięciolecia nurzania się w Ciemnej Stronie. Jest różnica, nie? :)
Mroczna Jedi2008-03-05 10:38:06
Fajne, naprawdę fajne - to znaczy przeżycia Ovmara, chociaż ciut schematyczne.
A reszta... przydługie opisy krajobrazu (nuda), deformacja Jedi teoretycznie zaczęła znikać - ciekawe jakim cudem, skoro Palpatine pozostał szpetny do końca życia, no i sensowność wysyłania Jedi i klonów na jakieś zadupie - raczej nierozsądne przy deficycie wojaka, jaki miała SR.
Wiem, że jestem wredna - 6/10
Gemini2008-02-17 15:53:00
Opowiadanie fajne. Dobrze się czyta. Niby można było przewidzieć rozwiązane, ale... czym tak naprawde się kończy ? Myślę że wątek ovmara można z powodzeniem kontynuować, ba czekam na dalszy ciąg ;)))
Dorg2008-02-17 01:13:38
Ciekawe i niekonwencjonalne. Ciężko mi cokolwiek napisać, bardzo dziwne opowiadanie.
Nadiru Radena2008-01-09 15:58:22
No, przeczytałem!
Opowiadanie przednie, choć zdecydowanie za długie (jest wiele, wiele zdań, które są całkiem zbędne; niektóre się wręcz powtarzają). Styl, język itp. jak zwykle świetne i zastrzeżeń do nich żadnych nie mam.
Problemem jest sama fabuła. Ja sam - wykorzystujący wątek miłości jako największej i najbardziej zaprzepaszczonej potęgi Jedi - od początku do końca wiedziałem co się stanie. W czasie czytania liczyłem na jakieś zaskoczenie, coś niespodziewanego. Nie doczekałem się, ale mimo wszystko jestem zadowolony z lektury, tym bardziej że jest dobrym prequelem dla "Względności ciemności" - że nie wspomnę o tym, iż autorowi znowu udało się poruszyć jakiś ciekawy temat.
Oby tak dalej, The One.