ZDRÓW NA UMYŚLE
I NIEBEZPIECZNY
Z prywatnych dzienników Mace`a Windu
W marzeniach zawsze postępuję właściwie.
W marzeniach staję na balkonie areny. Geonosis. Pomarańczowy żar zdziera cień z moich oczu. Pode mną, na piasku: Obi-Wan Kenobi, Anakin Skywalker, senator Padmé Amidala. Na grubo ciosanym kamieniu, w zasięgu mojej ręki: Nute Gunray. W zasięgu mojego miecza: Jango Fett.
I mistrz Dooku.
Nie. Już nie mistrz. Hrabia Dooku.
Może nigdy się nie przyzwyczaję, aby go tak nazywać. Nawet we śnie.
Jango Fett jest najeżony bronią. To instynktowny morderca, najbardziej zabójczy człowiek w galaktyce. Jango może mnie zabić w ułamku sekundy. Wiedziałbym o tym, nawet gdybym nigdy nie widział raportu Kenobiego z Kamino. Czuję brutalność, którą emanuje Jango: poprzez Moc wibruje jak pulsar śmierci.
Ale tym razem robię to jak należy.
Moje ostrze nie podświetla kwadratowej szczęki Fetta. Nie tracę czasu na słowa. Nie waham się.
Wierzę.
W moim śnie purpurowy promień miecza z sykiem przecina siwe włosy brody Dooku. W krytycznym ułamku sekundy, którego Jango Fett potrzebował, aby wycelować i wystrzelić, obracam ostrze i zabieram Dooku ze sobą w otchłań śmierci.
I ratuję galaktykę od wojny domowej.
Mogłem to uczynić.
Mogłem to uczynić.
Wiedziałem. Czułem to.
W otaczającym mnie zawirowaniu Mocy czułem więź, jaką Dooku stworzył pomiędzy Janga a Federacją Handlową, Geonozjanami, całym ruchem separatystów; więź zachłanności i strachu, kłamstwa i poniżenia. Nie wiedziałem, czym jest… nie wiedziałem, jak Dooku ją stworzył ani dlaczego… lecz czułem jej siłę, tę siłę, znaną mi teraz jako sieć zdrady, którą uplótł, by omotać galaktykę.
Czułem, że gdyby go nie było, by podtrzymywać tę sieć, naprawiać jej usterki i wzmacniać nici, sieć zgniłaby, zwiędła i rozpadła się, aż wreszcie jeden oddech by wystarczył, aby ją rozedrzeć na strzępy i rzucić poszarpane nici w nieskończoność gwiezdnych burz.
Dooku był punktem rozpadu.
Wiedziałem.
Taki mam dar.
Wyobraźcie sobie klejnot Corusca: minerał, którego struktura krystaliczna jest tak spoista, że czyni go twardszym od durastali. Możesz go uderzyć pięciokilowym młotem i uszkodzić młot. Lecz ta sama struktura, która daje mu wytrzymałość, jest również źródłem punktów rozpadu: miejsc, gdzie precyzyjne przyłożenie starannie odmierzonej siły – nie więcej niż delikatne stuknięcie – rozbije go na części. Znalezienie jednak tych punktów, co pozwala na ukształtowanie klejnotów Corusca w przedmioty piękne i użyteczne, wymaga lat nauki, dokładnego zrozumienia struktury kryształu i surowych ćwiczeń, aby użyć dłoni w doskonałej kombinacji siły i precyzji, pozwalającej na uzyskanie żądanej fasety.
Chyba że macie taki talent, jak ja.
Bo ja widzę te punkty rozpadu.
Nie używam do tego wzroku, lecz „widzenie” jest najlepszym terminem, jaki można znaleźć w basicu: to postrzeganie, odbieranie, jak to, na co patrzę, wpasowuje się w Moc, jak Moc wplata w tą samą siebie i we wszystko inne. Miałem sześć czy siedem lat standardowych… od dawna szkoliłem się już w Świątyni Jedi… kiedy stwierdziłem, że inni studenci, dorośli rycerze Jedi, nawet mądrzy mistrzowie wyczuwają takie połączenia z wielką trudnością i tylko przy dużej wprawie i koncentracji. Moc ukazuje mi silne i słabe strony, ukryte wady i nieoczekiwane możliwości wykorzystania. Ukazuje mi wektory naprężeń, które ściskają lub rozciągają, skręcają lub ścinają; ukazuje mi, jak wzorce tych wektorów, przecinając się, tworzą matrycę rzeczywistości.
Mówiąc krótko: kiedy patrzę na ciebie poprzez Moc, widzę, gdzie się rozpadniesz.
Spojrzałem na Janga Fetta na piasku geonozyjskiej areny. Doskonała kombinacja broni, umiejętności i chęci, by ich użyć: spoisty kryształ zabójcy. Moc podsunęła mi punkt rozpadu – a ja pozostawiłem na piasku pozbawione głowy ciało.
Najbardziej zabójczy człowiek w galaktyce.
Teraz po prostu martwy.
Sytuacje mają punkty rozpadu, tak samo jak klejnoty. Lecz punkty sytuacji są płynne, efemeryczne, pojawiają się na króciutką chwilę i znikają zaraz, nie pozostawiając śladu swojego istnienia. Zawsze są funkcją czasu.
Nie ma czegoś takiego jak druga szansa.
Jeśli… kiedyś… następnym razem spotkam się z Dooku, nie będzie on już punktem rozpadu wojny. Nie zdołam powstrzymać wojny jedną śmiercią.
A wtedy, tamtego dnia na arenie Geonosis, mogłem to uczynić.
Kilka dni po bitwie Mistrz Yoda znalazł mnie w komnacie medytacji w Światyni.
– Przyjacielem twoim był – rzekł stareńki mistrz, kuśtykając ku mnie. Yoda ma ten szczególny dar; zawsze zdaje się wiedzieć, o czym myślę. – Szacunek mu winien jesteś. Sympatię nawet. Zabić go nie mogłeś… nie dla uczucia tylko…
Ależ mogłem.
Powinienem był.
Nasz zakon zabrania budowania osobistych więzi z tej właśnie przyczyny. Gdybym go tak nie szanował… nie kochał… galaktyka mogłaby teraz cieszyć się pokojem. „Uczucie tylko”, powiedział Yoda.
Jestem Jedi.
Od urodzenia uczono mnie ufać swoim uczuciom.
Którym jednak uczuciom powinienem był ufać?
Miałem do wyboru – zabić dawnego mistrza Jedi lub uratować Kenobiego, młodego Skywalkera i panią senator… pozwoliłem, aby Moc wybrała za mnie. Posłuchałem instynktu.
Dokonałem wyboru jak Jedi.
I teraz Dooku żyje. I teraz galaktyka jest w stanie wojny. I teraz wielu z moich przyjaciół poległo.
Nie ma czegoś takiego jak druga szansa.
Dziwne: jestem Jedi, a jednak pogrążam się w żalu nad oszczędzonym życiem.
Wielu z tych, którzy przeżyli Geonosis, ma teraz koszmary. Słyszałem, jak opowiadali o tym uzdrowiciele Jedi, którzy ich leczyli. Koszmary to nieunikniona konsekwencja: takiej rzeźni Jedi nie było od czasu Wojny Sithów. Żaden z nich nie wiedział, jak to jest stać na tej arenie, otoczony ciałami przyjaciół, w palącym pomarańczowym słońcu południa i smrodzie przesiąkniętego krwią piasku. Być może jestem jedynym weteranem Geonosis, który nie cierpi koszmarów związanych z tym miejscem.
Ponieważ w moich snach zawsze postępuję właściwie.
Mój koszmar zaczyna się, kiedy otwieram oczy.
Jedi też mają swoje punkty rozpadu.
Mace Windu zatrzymał się w drzwiach, próbując odzyskać spokój. Kaptur jego szaty znaczył półksiężyc potu; tunika lepiła się do skóry. Szedł prosto z sali treningowej w Świątyni i nie zdążył wziąć prysznica. Szybki krok – prawie bieg – jakim przemierzał labirynt Senatu Galaktycznego, też nie pomagał mu dojść do siebie.
Rozpościerał się przed nim widok na prywatny gabinet Palpatine’a w apartamencie kanclerza pod Wielką Rotundą Senatu – ogromne, surowe pomieszczenie. Przestrzeń błyszczącej ebonitowej podłogi, kilka prostych wyścielanych krzeseł, proste, również ebonitowe biurko. Żadnych obrazów, rysunków czy dekoracji, z wyjątkiem dwóch samotnych posągów; tylko wielkie, ciągnące się od sufitu po podłogę, samopowtarzalne obrazy holograficzne, przedstawiające w czasie rzeczywistym obrazy z galaktycznego miasta widzianego z kopuły senatu. Na zewnątrz zwierciadła orbitalne wkrótce odwrócą się od słońca Coruscant, sprowadzając zmierzch na miasto.
W gabinecie był tylko Yoda. Siedział poważnie na krześle repulsorowym, z dłońmi na główce laski.
– Na czas przyszedłeś – zauważył stary mistrz. – Siadaj. Skupieni być musimy. To poważna sprawa, tak myślę.
– Nie spodziewałem się atrakcji. – Buty Mace’a stukały po lśniącej podłodze. Przysunął bliżej Yody jedno z miękkich, prostych krzeseł i usiadł twarzą do biurka. Zaciskał szczęki do bólu. – Posłaniec powiedział, że chodzi o operację na Haruun Kal.
Skoro z wszystkich członków Rady Jedi i Najwyższego Dowództwa Republiki kanclerz wezwał jedynie dwóch najstarszych członków rady, należało się spodziewać, że wieści nie są dobre.
Ci dwaj najstarsi członkowie rady nie mogliby się bardziej różnić od siebie. Yoda miał zaledwie jakieś sześćdziesiąt centymetrów wzrostu, skórę zieloną jak wędrowne porosty i wielkie, wypukłe oczy, które chwilami zdawały się błyszczeć własnym światłem. Mace nawet jak na człowieka był wysoki; miał niewiele mniej niż dwa metry, szerokie potężne ramiona, twarde muskuły, ciemne oczy i ponuro zaciśnięte szczęki. Podczas gdy rzadkie resztki włosów Yody sterczały w nieładzie, czaszka Mace’a była gładko wygolona, barwy polerowanego lammasu.
Lecz największa różnica kryła się w aurze, jaka otaczała obu mistrzów Jedi. Yoda emanował dobrotliwą mądrością, połączoną z chochlikowatym poczuciem humoru, charakterystycznym dla wszystkich prawdziwych mędrców. Sędziwy wiek i wielkie doświadczenie sprawiały, że nieraz wydawał się odległy, jakby nieobecny duchem. Zbliżał się do dziewięćsetnego roku życia i w naturalny sposób oglądał wszystko z długowiecznej perspektywy. Mace z kolei został mianowany do Rady Jedi, zanim jeszcze ukończył trzydziestkę. Jego postawa była diametralnie różna. Szczupły. Energiczny. Spięty. Znać było po nim przenikliwy umysł i niezłomną wolę.
W czasie bitwy o Geonosis, która dała początek Wojnom Klonów, Mace był już w Radzie od ponad dwudziestu standardowych lat, a od dziesięciu nikt nie oglądał jego uśmiechu.
Sam zaczynał się zastanawiać, czy jeszcze kiedykolwiek się uśmiechnie.
– Ale to nie planeta Haruun Kal sprowadza cię ociekającego potem do tego gabinetu – zauważył Yoda. Ton jego głosu był lekki i wyrozumiały, lecz spojrzenie miało ostrość stali. – Depą martwisz się, czyż nie?
Mace opuścił głowę.
– Wiem, Moc przyniesie, co zechce, ale wywiad Republiki doniósł, że separatyści wycofali się, opuszczając bazę przy Pekel Baw…
– A jednak nie wróciła Depa.
Mace splótł palce. Głęboko oddychał, dzięki czemu jego głos nabrał głębokiej i beznamiętnej łagodności.
– Haruun Kal wciąż nominalnie jest planetą separatystów. A Depę ścigają. Niełatwo jej będzie opuścić ten świat ani nawet dać sygnał, żeby ją zabrać. Lokalna milicja wykorzystuje wszelkie sposoby zakłócania sygnałów, a to, czego nie uda im się zakłócić, namierzają; całe grupy partyzanckie padały ich ofiarą z powodu jednej nieostrożnej transmisji…
– Twoją przyjaciółką jest – Yoda wysunął kostur i dźgnął Mace’a w ramię. – O nią troszczysz się.
Mace unikał jego wzroku. Uczucie, jakie żywił do Depy Billaby, było głębokie.
Pozostawała na planecie od czterech standardowych miesięcy. Nie mogła składać regularnych raportów; Mace śledził jej działania na podstawie skąpych doniesień wywiadu Republiki: o sabotażu bazy myśliwców należącej do separatystów i o bezowocnych wyprawach milicji Balawai próbującej – bezskutecznie – zniszczyć lub choćby aresztować partyzantów Depy. Ponad miesiąc temu wywiad przekazał informację, że separatyści wycofali się do sektora Gevarno, bo nie mogli już dłużej utrzymywać i bronić swojej bazy. Nigdy dotąd Depa nie odniosła takiego sukcesu.
Mace obawiał się jednak dowiedzieć, jakim kosztem.
– Przecież nie może chodzić o to, że zaginęła, albo… – mruknął. Ciemny rumieniec oblał jego nagą czaszkę, kiedy zorientował się, że wypowiedział tę myśl na głos. Wciąż czuł na sobie wzrok Yody, więc przepraszająco wzruszył ramionami. – Myślałem tylko, że gdyby została schwytana lub… lub zabita, nie byłoby powodu do takiej tajemnicy…
I NIEBEZPIECZNY
Z prywatnych dzienników Mace`a Windu
W marzeniach zawsze postępuję właściwie.
W marzeniach staję na balkonie areny. Geonosis. Pomarańczowy żar zdziera cień z moich oczu. Pode mną, na piasku: Obi-Wan Kenobi, Anakin Skywalker, senator Padmé Amidala. Na grubo ciosanym kamieniu, w zasięgu mojej ręki: Nute Gunray. W zasięgu mojego miecza: Jango Fett.
I mistrz Dooku.
Nie. Już nie mistrz. Hrabia Dooku.
Może nigdy się nie przyzwyczaję, aby go tak nazywać. Nawet we śnie.
Jango Fett jest najeżony bronią. To instynktowny morderca, najbardziej zabójczy człowiek w galaktyce. Jango może mnie zabić w ułamku sekundy. Wiedziałbym o tym, nawet gdybym nigdy nie widział raportu Kenobiego z Kamino. Czuję brutalność, którą emanuje Jango: poprzez Moc wibruje jak pulsar śmierci.
Ale tym razem robię to jak należy.
Moje ostrze nie podświetla kwadratowej szczęki Fetta. Nie tracę czasu na słowa. Nie waham się.
Wierzę.
W moim śnie purpurowy promień miecza z sykiem przecina siwe włosy brody Dooku. W krytycznym ułamku sekundy, którego Jango Fett potrzebował, aby wycelować i wystrzelić, obracam ostrze i zabieram Dooku ze sobą w otchłań śmierci.
I ratuję galaktykę od wojny domowej.
Mogłem to uczynić.
Mogłem to uczynić.
Wiedziałem. Czułem to.
W otaczającym mnie zawirowaniu Mocy czułem więź, jaką Dooku stworzył pomiędzy Janga a Federacją Handlową, Geonozjanami, całym ruchem separatystów; więź zachłanności i strachu, kłamstwa i poniżenia. Nie wiedziałem, czym jest… nie wiedziałem, jak Dooku ją stworzył ani dlaczego… lecz czułem jej siłę, tę siłę, znaną mi teraz jako sieć zdrady, którą uplótł, by omotać galaktykę.
Czułem, że gdyby go nie było, by podtrzymywać tę sieć, naprawiać jej usterki i wzmacniać nici, sieć zgniłaby, zwiędła i rozpadła się, aż wreszcie jeden oddech by wystarczył, aby ją rozedrzeć na strzępy i rzucić poszarpane nici w nieskończoność gwiezdnych burz.
Dooku był punktem rozpadu.
Wiedziałem.
Taki mam dar.
Wyobraźcie sobie klejnot Corusca: minerał, którego struktura krystaliczna jest tak spoista, że czyni go twardszym od durastali. Możesz go uderzyć pięciokilowym młotem i uszkodzić młot. Lecz ta sama struktura, która daje mu wytrzymałość, jest również źródłem punktów rozpadu: miejsc, gdzie precyzyjne przyłożenie starannie odmierzonej siły – nie więcej niż delikatne stuknięcie – rozbije go na części. Znalezienie jednak tych punktów, co pozwala na ukształtowanie klejnotów Corusca w przedmioty piękne i użyteczne, wymaga lat nauki, dokładnego zrozumienia struktury kryształu i surowych ćwiczeń, aby użyć dłoni w doskonałej kombinacji siły i precyzji, pozwalającej na uzyskanie żądanej fasety.
Chyba że macie taki talent, jak ja.
Bo ja widzę te punkty rozpadu.
Nie używam do tego wzroku, lecz „widzenie” jest najlepszym terminem, jaki można znaleźć w basicu: to postrzeganie, odbieranie, jak to, na co patrzę, wpasowuje się w Moc, jak Moc wplata w tą samą siebie i we wszystko inne. Miałem sześć czy siedem lat standardowych… od dawna szkoliłem się już w Świątyni Jedi… kiedy stwierdziłem, że inni studenci, dorośli rycerze Jedi, nawet mądrzy mistrzowie wyczuwają takie połączenia z wielką trudnością i tylko przy dużej wprawie i koncentracji. Moc ukazuje mi silne i słabe strony, ukryte wady i nieoczekiwane możliwości wykorzystania. Ukazuje mi wektory naprężeń, które ściskają lub rozciągają, skręcają lub ścinają; ukazuje mi, jak wzorce tych wektorów, przecinając się, tworzą matrycę rzeczywistości.
Mówiąc krótko: kiedy patrzę na ciebie poprzez Moc, widzę, gdzie się rozpadniesz.
Spojrzałem na Janga Fetta na piasku geonozyjskiej areny. Doskonała kombinacja broni, umiejętności i chęci, by ich użyć: spoisty kryształ zabójcy. Moc podsunęła mi punkt rozpadu – a ja pozostawiłem na piasku pozbawione głowy ciało.
Najbardziej zabójczy człowiek w galaktyce.
Teraz po prostu martwy.
Sytuacje mają punkty rozpadu, tak samo jak klejnoty. Lecz punkty sytuacji są płynne, efemeryczne, pojawiają się na króciutką chwilę i znikają zaraz, nie pozostawiając śladu swojego istnienia. Zawsze są funkcją czasu.
Nie ma czegoś takiego jak druga szansa.
Jeśli… kiedyś… następnym razem spotkam się z Dooku, nie będzie on już punktem rozpadu wojny. Nie zdołam powstrzymać wojny jedną śmiercią.
A wtedy, tamtego dnia na arenie Geonosis, mogłem to uczynić.
Kilka dni po bitwie Mistrz Yoda znalazł mnie w komnacie medytacji w Światyni.
– Przyjacielem twoim był – rzekł stareńki mistrz, kuśtykając ku mnie. Yoda ma ten szczególny dar; zawsze zdaje się wiedzieć, o czym myślę. – Szacunek mu winien jesteś. Sympatię nawet. Zabić go nie mogłeś… nie dla uczucia tylko…
Ależ mogłem.
Powinienem był.
Nasz zakon zabrania budowania osobistych więzi z tej właśnie przyczyny. Gdybym go tak nie szanował… nie kochał… galaktyka mogłaby teraz cieszyć się pokojem. „Uczucie tylko”, powiedział Yoda.
Jestem Jedi.
Od urodzenia uczono mnie ufać swoim uczuciom.
Którym jednak uczuciom powinienem był ufać?
Miałem do wyboru – zabić dawnego mistrza Jedi lub uratować Kenobiego, młodego Skywalkera i panią senator… pozwoliłem, aby Moc wybrała za mnie. Posłuchałem instynktu.
Dokonałem wyboru jak Jedi.
I teraz Dooku żyje. I teraz galaktyka jest w stanie wojny. I teraz wielu z moich przyjaciół poległo.
Nie ma czegoś takiego jak druga szansa.
Dziwne: jestem Jedi, a jednak pogrążam się w żalu nad oszczędzonym życiem.
Wielu z tych, którzy przeżyli Geonosis, ma teraz koszmary. Słyszałem, jak opowiadali o tym uzdrowiciele Jedi, którzy ich leczyli. Koszmary to nieunikniona konsekwencja: takiej rzeźni Jedi nie było od czasu Wojny Sithów. Żaden z nich nie wiedział, jak to jest stać na tej arenie, otoczony ciałami przyjaciół, w palącym pomarańczowym słońcu południa i smrodzie przesiąkniętego krwią piasku. Być może jestem jedynym weteranem Geonosis, który nie cierpi koszmarów związanych z tym miejscem.
Ponieważ w moich snach zawsze postępuję właściwie.
Mój koszmar zaczyna się, kiedy otwieram oczy.
Jedi też mają swoje punkty rozpadu.
Mace Windu zatrzymał się w drzwiach, próbując odzyskać spokój. Kaptur jego szaty znaczył półksiężyc potu; tunika lepiła się do skóry. Szedł prosto z sali treningowej w Świątyni i nie zdążył wziąć prysznica. Szybki krok – prawie bieg – jakim przemierzał labirynt Senatu Galaktycznego, też nie pomagał mu dojść do siebie.
Rozpościerał się przed nim widok na prywatny gabinet Palpatine’a w apartamencie kanclerza pod Wielką Rotundą Senatu – ogromne, surowe pomieszczenie. Przestrzeń błyszczącej ebonitowej podłogi, kilka prostych wyścielanych krzeseł, proste, również ebonitowe biurko. Żadnych obrazów, rysunków czy dekoracji, z wyjątkiem dwóch samotnych posągów; tylko wielkie, ciągnące się od sufitu po podłogę, samopowtarzalne obrazy holograficzne, przedstawiające w czasie rzeczywistym obrazy z galaktycznego miasta widzianego z kopuły senatu. Na zewnątrz zwierciadła orbitalne wkrótce odwrócą się od słońca Coruscant, sprowadzając zmierzch na miasto.
W gabinecie był tylko Yoda. Siedział poważnie na krześle repulsorowym, z dłońmi na główce laski.
– Na czas przyszedłeś – zauważył stary mistrz. – Siadaj. Skupieni być musimy. To poważna sprawa, tak myślę.
– Nie spodziewałem się atrakcji. – Buty Mace’a stukały po lśniącej podłodze. Przysunął bliżej Yody jedno z miękkich, prostych krzeseł i usiadł twarzą do biurka. Zaciskał szczęki do bólu. – Posłaniec powiedział, że chodzi o operację na Haruun Kal.
Skoro z wszystkich członków Rady Jedi i Najwyższego Dowództwa Republiki kanclerz wezwał jedynie dwóch najstarszych członków rady, należało się spodziewać, że wieści nie są dobre.
Ci dwaj najstarsi członkowie rady nie mogliby się bardziej różnić od siebie. Yoda miał zaledwie jakieś sześćdziesiąt centymetrów wzrostu, skórę zieloną jak wędrowne porosty i wielkie, wypukłe oczy, które chwilami zdawały się błyszczeć własnym światłem. Mace nawet jak na człowieka był wysoki; miał niewiele mniej niż dwa metry, szerokie potężne ramiona, twarde muskuły, ciemne oczy i ponuro zaciśnięte szczęki. Podczas gdy rzadkie resztki włosów Yody sterczały w nieładzie, czaszka Mace’a była gładko wygolona, barwy polerowanego lammasu.
Lecz największa różnica kryła się w aurze, jaka otaczała obu mistrzów Jedi. Yoda emanował dobrotliwą mądrością, połączoną z chochlikowatym poczuciem humoru, charakterystycznym dla wszystkich prawdziwych mędrców. Sędziwy wiek i wielkie doświadczenie sprawiały, że nieraz wydawał się odległy, jakby nieobecny duchem. Zbliżał się do dziewięćsetnego roku życia i w naturalny sposób oglądał wszystko z długowiecznej perspektywy. Mace z kolei został mianowany do Rady Jedi, zanim jeszcze ukończył trzydziestkę. Jego postawa była diametralnie różna. Szczupły. Energiczny. Spięty. Znać było po nim przenikliwy umysł i niezłomną wolę.
W czasie bitwy o Geonosis, która dała początek Wojnom Klonów, Mace był już w Radzie od ponad dwudziestu standardowych lat, a od dziesięciu nikt nie oglądał jego uśmiechu.
Sam zaczynał się zastanawiać, czy jeszcze kiedykolwiek się uśmiechnie.
– Ale to nie planeta Haruun Kal sprowadza cię ociekającego potem do tego gabinetu – zauważył Yoda. Ton jego głosu był lekki i wyrozumiały, lecz spojrzenie miało ostrość stali. – Depą martwisz się, czyż nie?
Mace opuścił głowę.
– Wiem, Moc przyniesie, co zechce, ale wywiad Republiki doniósł, że separatyści wycofali się, opuszczając bazę przy Pekel Baw…
– A jednak nie wróciła Depa.
Mace splótł palce. Głęboko oddychał, dzięki czemu jego głos nabrał głębokiej i beznamiętnej łagodności.
– Haruun Kal wciąż nominalnie jest planetą separatystów. A Depę ścigają. Niełatwo jej będzie opuścić ten świat ani nawet dać sygnał, żeby ją zabrać. Lokalna milicja wykorzystuje wszelkie sposoby zakłócania sygnałów, a to, czego nie uda im się zakłócić, namierzają; całe grupy partyzanckie padały ich ofiarą z powodu jednej nieostrożnej transmisji…
– Twoją przyjaciółką jest – Yoda wysunął kostur i dźgnął Mace’a w ramię. – O nią troszczysz się.
Mace unikał jego wzroku. Uczucie, jakie żywił do Depy Billaby, było głębokie.
Pozostawała na planecie od czterech standardowych miesięcy. Nie mogła składać regularnych raportów; Mace śledził jej działania na podstawie skąpych doniesień wywiadu Republiki: o sabotażu bazy myśliwców należącej do separatystów i o bezowocnych wyprawach milicji Balawai próbującej – bezskutecznie – zniszczyć lub choćby aresztować partyzantów Depy. Ponad miesiąc temu wywiad przekazał informację, że separatyści wycofali się do sektora Gevarno, bo nie mogli już dłużej utrzymywać i bronić swojej bazy. Nigdy dotąd Depa nie odniosła takiego sukcesu.
Mace obawiał się jednak dowiedzieć, jakim kosztem.
– Przecież nie może chodzić o to, że zaginęła, albo… – mruknął. Ciemny rumieniec oblał jego nagą czaszkę, kiedy zorientował się, że wypowiedział tę myśl na głos. Wciąż czuł na sobie wzrok Yody, więc przepraszająco wzruszył ramionami. – Myślałem tylko, że gdyby została schwytana lub… lub zabita, nie byłoby powodu do takiej tajemnicy…