TWÓJ KOKPIT
0

Wolność :: Twórczość fanów

Rozdział 2

„MROCZNA DROGA”


„Z zaprószoną wspomnieniami źrenicą
Cień zmarłego, co drętwotę pokonał,
Mknie pośmiertnie urojoną ulicą,
Aby wśnić się w dom, gdzie mieszkał i skonał...”


Czas obecny. Couruscant, niedaleko Imperial City.

Morbus, bo tak na niego wszyscy wołali, był człowiekiem spokojnym i cichym. Z zawody był mechanikiem i naprawiał statki, pojazdy i wszystko co lata i jeździ, jednym słowem był Złotą Rączką.
Nikt tak naprawdę nie wiedział jak nazywał się Morbus. Wszyscy mówili do niego w ten sposób odkąd miał osiem lat; nawet jego właśni rodzice z czasem przekonali się do tego typu nazewnictwa swego jedynego syna.
Życie Morbusa było proste i czyste jak pokład na imperialnym niszczycielu. Nikomu nigdy nie wadził, w szkole był średniakiem, miał kilka dziewczyn, kilku przyjaciół, ale nic poza tym. Jego życie przepełniała pustka i dziwna głębią która zakrywała jego prawdziwą naturę. Zawsze uwielbiał podróżować, choć okazji nie miał za wiele. Czasem zabrał się gdzieś z chłopakami na obóz lub wycieczkę, ale zawsze kiedy już czuł się wyzwolony, przygoda dobiegała końca.
Biedny Morbus, jego życie to życie zwykłego, szarego człowieka, życie które nigdy nie miało się odmieniać. Aż do czasu gdy w jego małym warsztacie zawitał nieznajomy...

***

- Potrzebuje nowy rdzeń hipernapędu do myśliwca typu I-7 Howlrunner. Ostrzegam, nie będę się targować ani kłócić o cenę czy jakość. Jeżeli sprzedasz mi złom, wrócę tu i pochlastam cię na kawałeczki. Jeżeli nie masz tego co proszę pójdę gdzie indziej. – Nieznajomy stał w milczeniu przed Morbusem. Mechanik podrapał się po głowie myśląc o części o która prosił prawdopodobny klient. Co chwila zerkał na twarz bezimiennego ale całe ciało spowijała czarna szata, a na głowę okrywał duży kaptur. Jedyne co wyróżniało go od innych „czarnych charakterów” było to, że u jego boku wisiał rękojeść miecza świetlnego. Morbus widział już kilka takich, ale nigdy nie miał okazji przyjrzeć się im z bliska.
- Emm... chyba mam jeszcze kilka na składzie...zaraz sprawdzę... poczekaj tu dobra? – Morbus zaczekał na reakcje postaci w czerni ale cisza wyrażała jasno, że jeżeli zaraz nie ruszy się z miejsca straci możliwość dobrego zarobku.
Warsztat Morbus był niewielkim sklepikiem na krańcu dzielnicy. Tuz obok był sklep z używanymi autami. Wiedział że kupujący tam ludzie już niedługo będą chcieli zwrócić towar – niestety, całkiem przypadkiem, owy sklep nie dawał ubezpieczenia na swój towar. Tym sposobem miał stały dopływ gotówki.
Sam Morbus nosił długie spodnie na szelkach, białą koszulę (teraz miała odcień czarno szary) i czapkę z daszkiem. Jedyne co mogło się rzucić w oczy, to jego kozia bródka przefarbowana na rudo.
Morbus wszedł do składu i podszedł do panelu kontrolnego. Wystukał nazwę i rodzaj hipernapedu, a komputer już po chwili pokazał listę pasujących, choć po trochu, urządzeń i części. Komputer wskazywał na dwie pozycje. Morbus uśmiechnął się i ruszył w stronę zamkniętego pokoiku na końcu składu. Otworzył drzwi i na wózku repulsorowym, zaciągnął towar do klienta. Postać wciąż tkwiła w tym samym miejscu gdzie poprzednio. Jedyną zmianą był pękaty woreczek w ręku ciemnej postaci.
- Ma pan szczęście został ostatni na składzie... – Zaczął Morbus.
- Zostały dwa na składzie.
Poprawa ze strony bezimiennego człowieka była zadziwiająca. Aby uzyskać ta informację, nie znajomy musiał posiadać dostęp do komputera i znać hasło... lub posiadać dostęp do kogoś kto je znał.
Morbus lekko przełknął ślinę na myśl że owa postać mogła wkręcać mu się myślami do głowy; widział kiedyś jak jakieś nieznajome mu zwierze wgryza się w ciało jednego z uczestników wycieczek na których bywał za młodu. Bestia nie była duża ani przesadnie silna, jednak poza pogryzaniem jego kolegi, bestia zaczęła dosłownie wysysać jego myśli za pomocą dziwnych macek wyrastających i chowających się tuż obok nosa. Uratowali go, ale od tamtej pory jedyne co potrafi robić to siedzieć i bez przerwy się ślinić. Nie potrafi jeść, poruszać się i wszystkiego co mogło by wskazywać na choć cień jego inteligencji. To od tamtej pory Morbus zaprzestał „wycieczek”.
- Taaak.... Więc może usiądziemy i porozmawiamy o wszystkich potrzebnych papierach, wie pan takiego sprzętu nie kupuje się od tak....
Postać skinęła prawie niezauważalnie głową, i razem zasiedli aby omówić warunki.

***

- Błaaagamm... zabierz mnie ze sobą...proszę, już od dawna czekałem na taką okazję, nie będę ci przeszkadzał, naprawdę w ogóle nie zauważysz mojej obecności...
- Człowieku, ty chyba śnisz jeżeli myślisz że możesz ze mną lecieć. Ja nie znam ciebie a ty nie znasz mnie... – Nieznajomy nazywał się Marcus, Morbus tylko tyle zdołał wydobyć z domniemanego klienta. Jednak owy nieznajomy, przyznał się że napęd jest mu potrzebny aby „lecieć w nieznane w poszukiwaniu czegoś co odmieni jego życie”. W takim kontekście Morbus odebrał jego słowa.
- Ale dlaczego nie? – Sprostował Morbus.
- Bo jesteś tępym i nudnym sklepikarzem, udającym wielkiego poszukiwacza przygód? – Ta ostrość słów mocno przybiła Morbusa do ziemi. Nie dam się, pomyślał. Obelgi nigdy nic znaczyły w jego psychice; miał w swoim życiu kilka niesmacznych wyzwisk typu „ścierwojadek pospolity” czy „odbyt Banthy” jednak nigdy nie brał ich sobie do serca.
A teraz, gdy już miał szanse coś zmienić w swoim życiu, jego „wyzwoliciel” od szarej rzeczywistości okazał się chamskim gburem. Ale nie ma tego złego co by na dobre nie wyszło. Marcus kupił hipernapęd, więc Morbus był już spokojny że jeżeli rozłości klienta to wyjdzie nic nie kupując. A tak zawsze miał jakiegoś plusa na spotkaniu Marcusa. Nawet nie zwrócił uwagi że zamilkł i patrzył mglistym wzrokiem przed siebie, gdzieś obok siedzącej naprzeciw postaci.
Marcus był już zmęczony. Naprawdę zmęczony. Po stracie Mistrza postanowił odejść z Uniwersytetu i rozpocząć wędrówkę przed siebie. Sprzedał wszystkie hologramy Lupusa, i uzbierał wystarczająco dużo pieniędzy na kupno starego i rozklekotanego statku typu I-7 Howlrunner. Wiedział że przepłacił dobre pięć tysięcy, ale i tak kupił go fartem. Statki takie jak ten, ciężko już dostać, a jeżeli już takiego się spotka jest on najczęściej w stanie rozsypki i nieużyteczności latania. Teraz siedział tu i denerwował się słuchając jakiegoś koreliana, bo tak wywnioskował z jego akcentu, o jego miłości do podróż i pełnego oddania w służbie Marcusa.
Marcus wiedział że przydałby mu się ktoś do pomocy jako pilot, ale potrzebował nowego statku jeżeli chciał coś zdziałać (lub dolecieć gdziekolwiek żywym). Nie miał wyboru, musiał wziąć tego gadatliwego świra ze sobą.
- Ehh... dobra możesz lecieć, ale załatwisz lepszy transport. – Marcus starał się aby jego głos zabrzmiał donośnie i wyzywająco. Jednak nie mógł uniknąć nutki prośby w głosie, która Morbus zdawał się wychwycić. Morbus odpowiedział gromkim „hurra”, poczym odepchnął się od stolika rękoma i pognał za siebie na repulsorowym fotelu. Sam go zmontował z starego silnika, od jednego z speederów na zapleczu i krzesła od X-Winga.
Nareszcie coś się zaczęło. Nareszcie coś ruszyło przed siebie.
Morbus ubrał się szybko i wziął z stolika mała data kartę z dokumentami o jego nowym statku. Był to niewielki frachtowiec klasy Delta-V Hermes Courier. Odkupił go kiedyś od jednego z tych „złych” handlarzy statków. Cena nie była zbyt wysoka a jakość statku całkiem niezła. Leżał zakurzony na jednym z lądowisk. Morbus myślał że może go sprzeda po wyższej cenie, jednak gdy na rynek wyszła jednostka YT-2000 inne statki natychmiast przestały się liczyć. Ale teraz nareszcie się przyda. Została jeszcze sprawa z statkiem jego nowego zwierzchnika. Pomyślał że można by go sprzedać po wysokiej cenie z względu na nowy hipernapęd. Dziś jest naprawdę dobry dzień, pomyślał.

***

- Do jasnej cholery! Znowu źle! – Marcus już dobrych kilka godzin męczył się nad rękojeściom nowego miecza świetlnego. Kryształ znalazł w rzeczach Mistrza które zostały mu przekazane jako najbliższej osobie. Była tam także instrukcja jak zbudować miecz; różniła się od tej z której korzystał Marcus. Była bardziej szczegółowa i skomplikowana.
Obwód soczewkowy ciągle źle się trzymał reszty a kanał energetyczny ostrza pękł już dwa razy, co zmusiło Kira do wyłożenia sporej sumki na nowe. Sam rękojeść wziął z starego skutera, a dokładniej z jego rączki. Oszlifował go tylko i dopasował do ręki.
Morbus siedział cicho w fotelu pilota. Lecieli powoli w kierunku Yavin IV. Marcus chciał tam kogoś poznać. Mówił o nim „szczęściarz” bądź „fartowny farmer”. Morbus nie miał pojęcia kim mógł być owy farmer, ale musiał być kimś ważnym jeżeli Marcus zainteresował się jego osobą. Może to jego stary znajomy, przeleciało Morbusowi przez głowę. Morbusa denerwowała już dzwoniąca cisza i zagadał towarzysza:
- To co Kir? Będziesz się ćwiczył na tych niby rycerzyków Jedi? – Morbus nawet nie pofatygował się aby popatrzeć na rozmówcę. Jednak po chwili zrozumiał że głupio postąpił zadając to pytanie. Marcus trzymał jego głowę w dziwnym uchwycie. Morbus niby nie czuł bólu, ale wiedział że jest to chwyt który momentalnie złamie mu kark.
- Nigdy... ale to nigdy więcej nie mów tak o mnie i o tym co robię... rozumiesz pomiocie? – Uścisk momentalnie się zawęził a Morbus złapał ręce Kira próbując się uwolnić z stalowego uścisku. Jednak ten nie puszczał. Oczy ofiary zaczęły zachodzić krwią a oddech stawał się coraz cięższy. Morbus pogodził się z śmiercią, wiedział że ta kiedyś nadejdzie. Tylko okoliczności były trochę inne niż się spodziewał. Kiedy już miał wydać z siebie ostatni dech, Marcus puścił szyje Morbusa i odszedł spokojnie do swojego stolika aby zająć się niedokończoną pracą. Morbus zsunął się z fotela łapiąc łapczywie powietrze. Chciał mu wygarnąć od najgorszych ale strach był silniejszy. Powoli podniósł się z powrotem na fotel i wprowadził nowe współrzędny.
Przed iluminatorem była widoczna Almania. Byli już blisko systemy Yavin, a stamtąd już tylko kilka tysięcy kilometrów do celu.
- Tak! – Marcus z impetem wstał z durastalowego krzesła, potrącając stolik który wyskoczył do góry zrzucając z siebie plany i resztki konstrukcji dotyczących miecza. – Czas na decydujący moment... – Kir wziął głęboki oddech i powolutku zwiększał siłę w kciuku który leżał na przycisku. Po chwili było słychać czysty dźwięk wysuwającego się ostrza. Lecz bardziej zdumiewająca od miecza była twarz Kira. Otworzył szeroko oczy a szczęka mu opadał i podnosił się w górę. Przed nim iskrzyło się krwistoczerwone ostrze miecza.

***

„Cholerne komary”, to jedyne co mówił Morbus podczas przedzierania się przez dżunglę na Yavin IV. Marcus nie odezwał się ani słowem od czasu uruchomienia nowego miecza. Niewiadomo skąd, wydostał długą czarną szatę, grubo okrywającą całe ciało. Z tyłu powiewała długa czarna peleryna. Marcus szedł przodem, i dwoma włączonymi mieczami przedzierał się przez gąszcz. Wyglądał jak duch, a raczej zjawa z świetlistymi piorunami zamiast rąk. Jednym słowem wyglądał przerażająco i mrocznie.
Szli już dobrą godzinę, wciąż przedzierając się przez nie zmieniającą w swym otoczeniu dżunglę. Morbus był już zmęczony ciągłym chodzeniem, ale bardziej męczyła go cisza panująca między nim na Marcusem.
Jednak nagle się ożywił, ponieważ oślepił go nikły promyk światła, lekko przedzierający się przez grube i wielkie liście drzew którymi był porośnięty ten „zdziwaczały” zdaniem Morbusa, księżyc. Kiedy przeszli kilka metrów ich oczom ukazała się polana. Wielka to za małe słowo. Była olbrzymia. A na środku stał jeszcze bardziej imponujący budynek. Zbudowana z czarnego kamienia, piekielnie wyglądająca świątynia. Morbus tylko gwizdnął na ten widok.
Świątynia została zbudowana na dużym podeście i składała się z trzech szerokich ostrosłupów. Środkowy był najwyższy, a dwa mniejsze były równolegle położone względem dużego. Pomiędzy dużym a jednym z mniejszych stał nieduży pomnik przedstawiający jakąś osobę. Marcus nawet się nie zatrzymał tylko parł dalej przed siebie. Wyłączył tylko miecze i idąc zawiesił je przy pasie. Po kilku minutach dotarli do świątyni. Ale widok wcale nie napawał dumą. Wokół budowli, ziemia był a dosłownie wyścielana trupami, a raczej ich szczątkami. Wszystkie szkielety były już wyschnięte i połowicznie zamienione w proch. Ale jedno było widać od razu: należały do istota choć w połowie myślących. Wskazywały na to wysokie halabardy leżące obok nich. Istoty które z nich korzystały były wysokie na ponad dwa metry i bardzo dobrze zbudowane. Wszystkie jednak były nie zaprzeczalnie martwe i tylko wnikliwa analiza mogła ustalić ich pochodzenie. Marcus przystanął na chwile i pierwszy raz od dłuższego czasu odezwał się:
- Do naszego celu jeszcze jakieś trzy dni marszu. Tu będzie pierwszy postój.
- Chyba mi nie powiesz że chcesz nocować w tej dżungli! – Marcus już zaczął się powoli wycofywać. – Mogłeś mnie uprzedzić, zabrał bym chociaż coś ze statku. W nocy tu zamarzniemy. Jeżeli oczywiście wcześniej coś nas nie zje...
- Nie obawiaj się drogi przyjacielu. Noce bywają tu dość ciepłe, a o dzikie zwierzęta się nie martw, żadne tu nie podejdzie.
- A niby skąd ta pewność, co?
- Stąd, że cała ta budowla jest wręcz przesiąknięta magią Sith.
Te słowa starczyły Morbusowi w pełni. Na jego szczęście, uważał jako dziecko na lekcjach historii. Zastanawiał się tylko czy na pewno na jego szczęście...

***

Marus się nie pomylił. Rzeczywiście, zwierzęta stroniły od miejsca w którym postawiono świątynie. Z głębokiej puszcze było tylko słychać przeraźliwe brzęczenie zabójczych żuków - piranii. Fauna roślinna na Yavinie IV także nie był zachwycająca. Gdzieniegdzie mięsożerne roślinki pożerały zwierzęta wielkości wilka albo większego psa. Gdyby nie miecze Marcusa, być może Morbus właśnie byłby uznany za późną kolację.
Niebo było całkowicie bezchmurne, i gdzieniegdzie widać było spadającą gwiazdę. Morbus leżał na plecach rozmyślając nad obecnym położeniem. Marcus spał. Ale nie był to sen spokojny. Dręczyły go koszmary. Wciąż widział Mistrza i Lupusa. Jeżeli przednim cali w krwi. On stał nad nimi z mieczem i z chorym uśmiechem ścierał krew z rąk. Czerwone ostrze miecza nagle wystrzeliło do góry, poczym opadało jak gilotyna na głowę skazańca, rozcinając w makabryczny sposób jego przyjaciół. Marcus obudził się z stłumionym krzykiem. Dopiero po chwili zamknął wykrzywione w geście przerażenia usta i powoli zaczął się podnosić. Coś nie dawało mu spokoju. Ta budowla była jak magnes. Wiedział że wejście do niej jest równoznaczne z utraceniem czegoś więcej niż życia, a jednak... nie bał się. Opanował swój strach na tyle aby podejść do frontowych, wcześniej prawie niezauważalnych, drzwi budowli. Wszędzie widniały ornamenty Sithów. Wiedział że kluczem do drzwi jest odpowiednie użycie Mocy na mechanizm w drzwiach. Jednak bez jakiekolwiek znajomości tego rodzaju zamków mógł się nad nimi głowić miesiącami, jeżeli w ogóle by do czegoś doszedł.
Nagle przyszła mu inna myśl do głowy. Zerknął na miecze przy pasie. Uśmiechnął się lekko i szybkim ruchem ręki odpiął zaczepy. W jednym momencie nacisnął obydwa włączniki. Dwa ostrza wysunęły się z rękojeści. Czerwone i niebieskie ostrza tworzyły magiczną poświatę wokoło jego osoby. Zamachnął się i z całym impetem uderzył mieczami w wrota z czarnego kamienia.
- Obudź się! Marcus, wstawaj! Człowieku wstawaj! – Twarz Morbusa była rozmyta i niewyraźna. Klęczał nad nim i trzymał jego głowę na rękach.
- Co... co się stało? – Marcus miał głos jakby przejechało go stado vonskrów.
- Kiedy walnąłeś w te drzwi, poszły takie fajerwerki jakich na Coruscant ludzie nie widzieli.
Marcus podniósł się lekko i odczekał chwilę aby móc myśleć racjonalnie. Podszedł chwiejnym krokiem do drzwi. Były piekielnie gorące. Na odległość kilku metrów czuć było okropne ciepło. Marcus lekko nachylił się i dostrzegł maluteńkie szranki na wrotach. Były długości mniej więcej palca a szerokości miały może pół centymetra. Normalne drzwi były by już rozżarzonymi szczątkami porozrzucanymi wokoło. A jednak te oparły się sile miecza świetlnego.
- Pakuj się. Wyruszamy dalej. Muszę się spotkać z Skywalkerem.
- Jasne... – Zamruczał pod nosem Morbus. – Pakuj się, tylko z czego...

***
W końcu dotarli na miejsce. Świątynia Skywalkera stała na środku ogromnej polany otoczona pomniejszymi budowlami i pomnikami przedstawiającymi różnych Rycerzy. Sama świątynia był imponująca. Przypominająca piramidę, pięła się wysoko ku niebu.
Morbus przystanął na chwilę aby ją podziwiać, Marcus jednak wciąż parł nieprzerwanie do przodu. Kiedy byli już w połowie drogi, Marcus coś poczuł. Morbus przystanął i pouczał obserwować towarzysza. Nagle, zza niedaleko położonych głazów, wyskoczyły dwie postacie. Każda dzierżyła w ręku rękojeść miecza świetlnego. Morbus począł się lekko wycofywać. Marcus odrzucił na boki krawędzie czarnego płaszcza, ujawniając trzymane już miecze. Jak na zawołanie, wszystkie cztery ostrza się zapaliły. Przeciwnicy mieli zielone ostrza, ale kolor jednego przypominał raczej odcień szmaragdu. Drugi miecz miał odcień jaskrawo zielony. I właśnie ten miecz wykonał pierwsze ciosy. Napastnik rzucił się na Marcusa, i uderzył z góry. Marcus sparował cios obydwoma mieczami, krzyżując je o siebie. Wszędzie latały iskry i przeraźliwy dźwięk trących mieczy przyszywał powietrze. Marcus siłował się z atakującym, gdy drugi napastnik także ruszył w jego stronę. Zaatakował od dolnego boku, kierując ostrze na łydkę Marcusa. Kir zaparł się na pierwszym atakującym i z całej siły uderzył go nogą w krocze. Napastnik zwinął się z bólu, wypuszczając miecz z dłoni. W tym samym momencie, Marcus miał wolne dwa miecze. Jednym ruchem zablokował cios na nogę a drugim zaczął ciąć powietrze na poziomie głowy atakującego. Ten jednak zrobił unik i spróbował pchnięcia. Koniec ostrza przeszył powietrze, a Marcus uderzył przeciwnika łokciem poczym z całej siły rąbnął mu kostkami na dłoni w nos. Prawie natychmiast poleciała krew. Poprzedni napastnik zdążył się już pozbierać i ruszył w stronę Kira. Jak uczący się głupiec, zaszarżował na Marcusa, który wykorzystał to w najłatwiejszy sposób. Gdy przeciwnik był tuż tuż, Marcus ukucnął i podciął go. Jedi wylądował w błocie, ponownie wypuszczając miecz z dłoni.
Marcus stał na środku placu patrząc na dwóch pokonanych przeciwników. Nagle naszły go myśli, których nigdy nie doświadczył. Zobaczył Mistrza spadającego w dół. Nagle usłyszał głos dobiegający wprost z jego głowy. „zabij ich… zabij ich… zabij ich…”. „Taaaak…” – mruknął ciężko Kir i ruszył w stronę jednego z leżących Jedi.
- Marcus… co chcesz zrobić? – Morbus natychmiast wyczuł jego intencje. Jednak Marcus zdawał się być w zupełnie innym świecie. – marcus, daj spokój… odpuść im…
Marcus jednak nie przystanął. Zatrzymał się dopiero tuż nad ciałem Jedi. „zaaabij go…. Zzaaaaabijjj goooo….” – Głos był coraz bardziej męczący. Marcus podniósł dłonie w kierunku bezbronnego Jedi. Przed oczami miał różne wizje z przeszłości, wszystkie jednak złe, smutne i nieszczęśliwe… żądnych dobrych… nagle oblał go strach i złość… był wściekły na siebie i na innych. Poczuł że może całą swą złość skierować w jeden punkt. Tak też się stało. Z samych końcówek palców Marcusa wystrzeliły błękitne pioruny. Natychmiast oplotły ciało nieszczęśnika, paląc powoli jego ubranie i ciało. Biedak począł się zwijać z bólu i wrzeszczeć w niebogłosy.
Morbus ruszył w stronę Kira. Nie bardzo wiedział jak może go powstrzymać przed zabiciem jego ofiary, jednak bardziej zszokowany był tym, co widział. Takie umiejętności posiadali tylko Mroczni albo inaczej Ciemni Jedi. Morbus podniósł leżący obok kamień, i zaczął obchodzić Marcusa od tyłu. Iskrząca się ofiara wciąż była oplątana w kręgach śmiertelnych błyskawic, jednak tera już poruszała się znacznie wolniej. Morbus podszedł dostatecznie blisko, zaklinał pod nosem po rodiańsku i łupnął Marcusa w głowę głazem nie mniejszym od jego głowy. Ciemny Jedi osunął się ciężko w dół.

***
- Gdzie… gdzie ja jestem?
- W Akademii. Musisz odpoczywać. Znaleźliśmy cię kiedy nie wrócili nasi Adepci z ćwiczeń. Byłeś dosyć ciężko ranny w głowę. Twój przyjaciel uderzył cię dość mocno, ale kilka dni w łóżku powinny zrobić swoje. Kiedy będziesz wstanie normalnie myśleć, porozmawiamy o tym co się stało. A teraz odpoczywaj. – Głos był jakby oddalony. Marcus nie widział nic, bandaż na głowie zachodził na całą twarz. Wiedział jednak kto do niego mówił. Luke. Porozmawiamy o tym co się stało? Ale co się stało? Myśli nie puszczały głowy Kira. Nagle poczuł czyjąś obecność, tuż obok miejsca w których leżał. Odwrócił głowę co wywołało niewyobrażalny ból szyi i całej tylnej części głowy. Czuł lekkie omdlenie, doszedł do wniosku że leczyli go bactą. Osoba mu towarzysząca spała, tyle choć wyczuł Kir. Po wnikliwszym badaniu umysłu, Marcus rozpoznał tok myślowy Morbusa. Nagle naszła go fala złości i nienawiści. Ból natychmiast ustąpił, świeża dawka energii przeszyła Kira dając mu poczucie pełnej sprawności psychicznej i fizycznej. Zacisnął pięści i był gotów bić nie widząc celu. Kiedy był na pograniczu, zemdlał. Morbus spał dalej snem spokojnego człowieka. Śnił o tym jak prowadzi renomowaną firmę sprzedającą najnowsze modele S-Swoopów. Nie był świadom że mógł paść ofiarą swojego towarzysza. Towarzysza, bo człowiek który spala innych wyładowaniami elektrycznymi pochodzącymi z jego własnego ciała, raczej nie jest osobą którą można nazwać Przyjacielem.
Obydwaj przebywali w wschodnim skrzydle Akademii Jedi. Oddział medyczny składał się z dwóch pięter. Górne, mniejsze, było salą do spoczynku pacjentów z możliwością przeprowadzenia podstawowych operacji. Piętro niższe, było typowym oddziałem medycznym. Robot medyczny 2-1B sprawował funkcje pielęgniarza i opiekuna pacjentów, których wbrew pozorom było całkiem wielu. Akademia była pełna studentów, młodych Adeptów Mocy. Wielu z nich nigdy nie dostąpi zaszczytu stania się Rycerzem Jedi. Niektórzy odejdą, niektórzy zrezygnują, inni zostaną zwerbowani przez najróżniejsze organizacje a jeszcze inni mogą zostać ranni podczas treningów z mieczem co na zawsze może zakończyć ich karierę Rycerze Jedi o jakich marzą.
Luke stał w przeszklonym korytarzu. Obserwował poczynania Adeptów ćwiczących sztukę posługiwania się mieczem na małej salce. Nie myślał jednak o samej walce. Myślami był zupełnie gdzie indziej. Myślał o Marcusie. Początkowo miał obiekcje co do wpuszczania Ciemnego Jedi do Akademii. Jednak sam mówił że kto jaki by nie był, należy mu się pomoc w potrzebie. Kontakt z kimś posługującym się Ciemną Stroną, szczególnie kogoś w wieku niektórych młodszych Adeptów, mogło by się skończyć wręcz tragicznie. Jednak zawsze istnieje cień szansy że Marcusa uda się nawrócić na prawdziwą ścieżkę Mocy. Lecz już z doświadczenia wiedział że szanse są nikłe. Sposób rozumowania, umiejętności i doświadczenia jest zbyt głęboko zakorzeniony w esencji Ciemnej Strony. Zafascynowanie ciemną stroną Marcusa było nazbyt widoczne. Przejawiało się dosłownie we wszystkim, nawet w ruchach, nie mówiąc już o samej walce mieczem świetlnym. A jednak Marcus dał się zajść i uderzyć przez Morbusa. Czy to świadczy o jego zbyt małym doświadczeniu w ufaniu Mocy, czy może gdzieś tam, wśród plątaniny emocji, uczuć i różnych pasji, jest prawdziwe ego Marcusa, dobre ego, które pozwoliło na takie osłabienie względem Mocy. Jeżeli to by była prawda należy jak najszybciej przesondować umysł Marcusa aby dowiedzieć się jak głęboko pochłonęła go Ciemna Strona.
Luke wrócił do ambulatorium gdzie leżał Marcus. Usiadł na stołku obok niego. Lewą ręką dotknął własnego czoła, prawą zaś, leciutko oparł o skronie Marcusa. Śpi, pomyślał, będzie łatwiej odtajnić prawdę. Zaczął od uczuć wobec rodziny i przyjaciół. I Tu pojawił się pierwszy problem. Bariera jaką postawiła Ciemna Strona była wyjątkowo silna. Złamanie jej poprzez zwykłe sforsowanie, mogło zakończyć się poważnymi urazami mózgu i pamięci. Należało wejść poprzez „tylnie drzwi”. Skywalker zaczął od zainteresowań Marcusa. Obrazy, wspomnienia, myśli. Wszystko było widać jak na holoprojekcji. Sondowanie było trudne ale pozwalało wykryć najgłębszą prawdę, o której nie wiedział sam sondowany.
Luke spędził przy Marcusie ponad dwie godziny. Gdy już ostatecznie podjął decyzje od wycofaniu się z jego pamięci, podczas zacierania śladów swej mentalnej ingerencji, poczuł coś innego. Coś, co było jądrem Ciemnej Strony w Marcusie. Luke już wiedział co jest przyczyną obecności Ciemnej Strony. I nic nie mógł poradzić. Ból. Ból i wszechobecne cierpienie wypełniały umysł Marcusa. Przykryte pod płaszczem wspomnień i miłych uczuć. Całe życie Marcusa wyglądało jak wykonany z cierni labirynt. Nie było możliwości na uratowanie go od Ciemnej Strony. Marcus musiał niezwłocznie opuścić Akademię.
Ból był wszędzie. Wszędzie...


-==Koniec Części Pierwszej==-

Statek wyszedł z nadprzestrzeni. Mrok otaczającej go galaktyki był uspakajający. Pasował do pilota statku. Jego także okrywał mrok. Jednak mrok był także w nim. Marcus leciał przed siebie. Kłótnia w jaką dął się wciągnąć z Skywalkerem na Yavin teraz wydawała się dziecinnie głupia. Nie potrzebnie dałem się w nią wciągnąć. Jak on w ogóle śmiał zajrzeć w głąb mojego umysłu. Myśli nie przestawały męczyć głowy Kira. Morbus, jego towarzysz, nie wiedzieć czemu, trzymał się niego gdzie kogokolwiek by nie poszedł. Był na niego wściekły za to co zrobił na Yavinie, jednak teraz wie że zrobił co musiał zrobić.
Drgania Mocy. Człowiek. Tok myślowy. Morbus.
- Co tak wcześnie? Marcus zaczął się odzywać od dość niedawna. Morbus grał słowami najlżej jak mógł.
- Ciebie zajść to się nie da.! – Kretyn ze mnie. Morbus skarcił się. Z miłej pochwały wyszła głupia ironia na temat uprzednich wydarzeń. – No to gdzie lecimy?
- Na Ossus.
- A co to za zadupie?
- To jak mówisz zadupie, było kiedyś centrum wszystkich Jedi. Lece tam aby czegoś poszukać. – Marcus opanował się na dźwięk słów tak bardzo obrażających coś tak niezwykłego jak Ossus.
- A skąd o niej właściwie wiesz? Nie pamiętam abyś ostatnio czytał przewodniki między gwiezdne.
- Od Skywalkera.
Skywalker. Bohater Rebelii, wielki Mistrz Jedi, dowódca wielu odważnych wypraw. Mimo że Morbus spotkał go zamienił z nim kilka zdań. Trochę inaczej wyobrażał sobie wzór cnót i innych wielkich cech. Lekko podstarzały blondynas w czarnej tunice z dyndającym kawałkiem metalu u pasa. Żadnych ornamentów, medali czy innych znaków świadczących o jego zasłużonej sławie. Morbus czuł się oszukany.
Coś uderzyło w statek. Morbus przewrócił się uderzając głową o skrzynkę z narzędziami. Krew z rany szybko zaczęła robić śmiertelne ornamenty na wypolerowanej posadce. Przed przednim iluminatorem rozbłysły czerwone smugi laserów. Luke dał Marcusowi nowy statek, stary transportowiec, nawet nie wie jakiego jest modelu, jednak był całkiem dobrze uzbrojony. Marcus postanowił to wykorzystać. Szybkim zwrotem odwrócił statek w stronę wroga. Kto właściwie mógł ich tu zaatakować. Odpowiedź była prosta i niezbyt optymistyczna. Imperium. A dokładniej niszczyciel klasy Imperial. I minimum dwie eskadry Tie Fighterów. Na konsolecie rozbłysła zielona lampka oznaczająca połączenie drogą radiową. Marcus pstryknął przełącznik i zaczął ustawiać koordynaty skoku. W mikrofonie odezwał się głos typowego Imperialnego służbisty.
- „Do pilota nie zindytyfikowanego statku. To był strzał ostrzegawczy. Wyłącz pola ochronne i silniki. Poczekaj na kontrole statku w celu sprawdzenia przemytu. Jeżeli odmówisz zostaniesz zestrzelony.” – Zestrzelony. Trochę dziwne metody. Nawet jak na imperium. Marcus przyjrzał się niszczycielowi. Miał poważne uszkodzenia. Czarne smugi pokrywały cały spód statku. Wszystko jasne.
- Tu pilot statku. Przykro mi panowie ale odmawiam kontroli. Inaczej mówiąc możecie mnie pocałować. – Mówiąc to wyłączył komunikator i kończył wyliczanie współrzędnych skoku. Już dawno powinni złapać go w promień przyciągający. Już sta było widać że połowa układów niszczyciela jest kompletnie zniszczona. To dlatego zagrozili zniszczeniem. Za długo by trwało dorwanie go. Choć myśliwce mogły załatwić to raz dwa. Odpowiedź Marcusa została przyjęta tak, jak się spodziewał. Myśliwce ruszyły do ataku. Pierwszy strzał celny. Poszedł jeden silnik. Sytuacja nie wyglądała za pięknie.
- Morbus, weź tu swoją dupę i mi pomóż mi! – Marcus odwrócił się i zaklną na widok Morbusa całego we krwi.
Następny strzał. Pół systemy nawigacyjnego spalona. Wszystkie współrzędne na temat skoku zostały utracone. Nie było czasu na obliczanie nowych. Marcus wstukał koordynaty na chybił trafił i modląc się do statku, pociągnął za dźwignie. Niszczyciel i myśliwce zostały same w bezdennej próżni.

***

Cud. Opatrzność boska. Fart. Ziszczenie losu. Tylko takie słowa mogły opisywać niewiarygodne szczęście Marcusa. Udało im się żywym wyjść z nadprzestrzeni. Nie uderzyli w żadną planetę, w żaden statek, w żaden cień grawitacyjny. Ale gdzie byli? Mapa świeciła pustkami. Byli całe lata świetlne od cywilizowanych planet. A jednak jakaś planeta krążyła po orbicie wprost przed nimi. Cała brązowo żółta. Ani śladu zapisek ani wzmianek o jej położeniu tutaj. W ogóle nie powinna istnieć.
Ciemny Jedi zaopiekował się Morbusem jak przyjacielem. Zabandażował mu dokładnie głowę, podał podstawowe środki przeciw bólowe. Starał się nawet pomóc mu Mocą, ale bez uprzedniego poznania odpowieni9ch technik, nie mógł nic zdziałać.
Prawego silnika statku praktycznie nie było. Tylnia komora z ładunkiem rozhermetyzowała się więc trzeba było ją uszczelnić i zamknąć. Marcus nie ufał komputerowi za bardzo, więc osobiście zaspawał drzwi mieczem i kawałem blachy znalezionym w składziku. Mogli tylko lądować na tej dziwacznej plancie. Nie mili jedzenia ani paliwa. Morbus był ranny, a statek w ruinie. Bardziej optymistycznej wersji nie dało się znaleźć.

***

Statek powoli przebijał się przez burzę piaskową. Właściwie to spadał bo przy wchodzeniu do atmosfery, odleciał lewy silnik. Ratowały ich tylko stateczniki i bardzo twarde lądowanie. Morbus już zdążył się obudzić, tylko po to aby popatrzeć jak zaraz rozbije się o piaszczyste skały. Gdy z ogromną prędkością zbliżali się do „celu”, można było zauważyć rozsiane po całej planecie monumentalne posągi przedstawiające jakiś siedzących postaci. Potem nastąpiło uderzenie. Niestety, przód statku nie wytrzymał. Połowa urwała się podczas uderzenia, reszta zaczęła odpadać podczas szorowania o ziemie z zawrotną prędkością. Marcus starał się zapanować nad sterami, ale kiedy wyrwał ster z konsoletą, zobaczył tylko stery poprzepalanych kabli. Statek ruchem wirowym jechał wprost w przepaść. Nic nie było w stanie zatrzymać kilku ton masy z taką prędkością. Na pewno żadna maszyna. Ale Moc potrafi wiele. Marcus puścił urwany ster i próbował się skupić. Części statku latały nad ich głowami. Morbus „tańczył” z tyłu statku, odbijając się od ścian. Przy każdym uderzeniu o ścianę leciało nowe przekleństwo. Marcus, powoli stopniowo zaczął ogarniać stek Mocą. Przepaść była coraz bliżej. Koła pojazdu zacięły się więc nie było mowy o wywróceniu statku. Moc ogarnęła statek. Teraz należało go zwolnić. Metr po metrze, statek zwalniał. Krawędź. Przepaść. Statek bujał się zatrzymany tuż nad krawędzią. Gwałtowne zatrzymanie było na tyle silne, że Morbus poleciał do przodu i wyleciał przez pulpit, a raczej jego resztki. W ostatnim momencie złapał go Marcus.
- Dzięki...serio... – Głupi uśmiech na twarzy Morbusa nie znikał. Wsiał kilka kilometrów nad przepaścią, a trzymał go ktoś komu najmniej można ufać.
Po statku nic ni zostało. Jedynie kabina która miła wzmocniony szkielet. Reszta była kupą spalonego i pozwijanego metalu i plastali. Byli sami na zupełnie obcej plancie.
- Ruszamy. Spadając zauważyłem niedaleko budowle. Może znajdziemy jakieś pożywienie, albo chociaż wodę. Ruszyli. Morbus nie miał zamiaru dyskutować.


Yoda



1 2 (3)

OCENY UŻYTKOWNIKÓW:
Aby wystawić ocenę musisz się zalogować
Wszystkie oceny
Średnia: 0,00
Liczba: 0

Użytkownik Ocena Data


TAGI: Fanfik / opowiadanie (255)

KOMENTARZE (7)

  • Adela2006-03-12 16:56:33

    Fajne,ale Karl ma racje.
    Czegoś tu rakuje.

  • Karl2005-01-05 14:14:22

    Dobre
    Ale mam wrażenie że brakuje jakiegoś fragmentu

  • Edi2004-10-31 00:59:44

    Fajne opowiadanie.8.

  • Yoda142003-12-17 18:08:45

    Ekhm...co do "kol"..coz, bobel nie ztej ziemi... :D z spojoscia bylo ciezko zeby to wszystko ladnie wlepic, jak widac nie wszytko jest OK... tylko nie bardzo rozumiem "ze urywa sie w polowie"... Marcus jest na Garos, pozniej na Kashyyyk, na Coruscant, na Yavinie i na...to w drugiej czesci :> przed kazdym rodzialem jest zaznaczony czas i miejsce akcji...wiec albo debil ze mnie albo nie wszystko wklejone...

  • Calsann2003-12-10 23:54:18

    też mi czegoś brakuje... kilku puzzli do tej układanki... ;)

  • Anor2003-12-03 12:32:55

    poczatek bardzo fajny, ale potem...od 3 zakładki już nic nie kumam jak to się skończyło...chyba coś nie zostąło wklejone, bo przeciez to si urywa w półowie!!! Wkradły się również takie małe boble typu "koła" statku, a także trochę ze spójnościa z EU mi się kilka rzeczy nie zgadza, ale to da sie wytłumaczyć...

    Czekam na dodoanie całego opiowiadania bo coś mi się wydaje że tu wszysktiego nie ma

  • Andaral2003-12-02 22:23:50

    Jest OK Yoda, oby tak dalej !!

ABY DODAWAĆ KOMENTARZE MUSISZ SIĘ ZALOGOWAĆ:

  REJESTRACJA RESET HASŁA
Loading..