Była późna noc. Od ostatnich zajęć minęły już dobre dwie godziny. Młody Jedi zaczaił się w koncie
jednego z setek korytarzy na Uniwersytecie. Kilka drzwi od niego był pokój Lupusa. Marcus wiedział że dziś
będzie Ta noc. Stał nieruchomo w kącie. Serce zaczynało bić mu szybciej, a kompletna cisza i ryzyko
problemów potęgowały napięcie. Jeżeli teraz go znajdą, po tym jak zabłądził w lesie z Lupusem, mogą go
wyrzucić z Uniwersytetu. Założył na siebie ubranie jak najciemniejsze, aby mniej rzucać się w oczy i
pozostawać w cieniu. Wszystko było by dobrze gdyby nie żółte skarpetki które było widać przy każdym ruchu
nogą. Kiedy biegł w cieniu, wyglądało to jak poruszający się cień z świecącymi się obrączkami na stopach.
Jednak teraz nie miał czasu o tym myśleć.
Jak na zawołanie, Marcus usłyszał dźwięk otwieranych drzwi. Wyjrzał lekko zza rogu. Ujrzał widok którego się spodziewał. Tradoshanin jak złodziej z łupem, krył się w cieniu przed każdym promykiem jakiegokolwiek światła. Nie wyglądał on na kogoś kto miał się zamiar zabić, raczej jak młodzieniec umykający rodzicom, którego celem jest się dostać do pokoju ukochanej. Kiedy Lupus przechodził kilka metrów obok Kira, stanął na chwilę i zaczął wąchać powietrze. Marcus wiedział że Lupus go czuje ale wiedział też że zbytnio się tym nie przejmie. Pewnie pomyśli że znowu buszował w kuchni albo łaził do znajomych. I tak też się stało. Lupus bez dłuższego zastanowienia zaczął schodzić po schodach w dół. Marcus ruszył zanim. Po kilku minutach byli już na dole. Lupus wciąż nie widział że jest śledzony; w końcu dotarł do frontowej bramy. Oparł się o nią i zaczął mocno napierać prawym ramieniem. Po kilku próbach udało mu się uchylić drzwi bramy na tyle że mógł się prześlizgnąć. Marcus przeszedł zanim bez najmniejszych problemów. Kiedy jednak wyszedł z bramy i wskoczył za rzeźbę przedstawiającą książkę z piórem, zorientował się że Lupusa nigdzie nie ma. Nie zdążył by w takim tępię zejść na dół. Nie mógł wrócić, ani też zeskoczyć z schodów, najwyższe stopnie dzieliło jakieś piętnaście metrów wysokości.
Nagle Marcus uświadomił sobie co się stało. Już zaczął się odwracać, jednak za późno. Potężny cios łuskowatą łapą w twarz powalił go na posadzkę.
Lupus stał nad Marcusem patrząc się na niego jak na wyrzutka. Pokręcił lekko głową w uznaniu pogardy dla przyjaciela który tak łatwo dał się podejść. Tradoshanin ruszył schodami w dół. Już po chwili znikł w ciemnej puszczy, gdzie czaiły się niebezpieczeństwa o których nikt nawet nie był w stanie myśleć...
***
Kira obudził się z bólem głowy jakiego nie miał od dawna. Jednak najgorszy ból był dopiero przed nim.
Nad Marcusem stało kilku Mistrzów w tym Mistrz Vrinna. Wszyscy patrzyli na niego wzorkiem katów, mających zaraz ściąć głowę winnego. Marcus zamglonym wzrokiem zaczął powoli wstawać. Zorientował się że leży na pryczy w skrzydle szpitalnym. Dopiero po chwili wyczuł obecność ogromnego bandaża na tyle głowy. Czuł że pod nim siedzi ogromny guz. Lekko pokręcił głową ale zaraz przestał; ból głowy był przytłaczający i nie pomagał w myśleniu.
Pierwszy odezwał się Mistrz którego Marcus w ogóle pierwszy raz widział na oczy.
- Marcusie Kirze... powiedz nam gdzie byłeś wczoraj podczas ciszy nocnej? – Jego głos był jak melodia a słowa wręcz płynęły w rzecze zdań. Marcus nigdy nie słyszał czegoś podobnego. Na pierwszy rzut oko owy Mistrz wyglądał na człowieka, jednak jak wiadomo pozory mylą. Marcus dopiero po chwili zdecydował się odpowiedzieć.
- Eee... ja? Noo... ja byłem.. – Kir ciężko przełknął ślinę. – Tak naprawdę śledziłem mojego kumpla Lupusa, to ten z czternastki w zachodnim skrzydle... on jest...
- Wiemy kim on jest... i wiemy też po co wyszedł wczoraj w nocy. Tylko zdziwiła nas twoja obecność na posadzce przed główną bramą Uniwersytetu. – I znowu ten głos. Marcus ledwo rozumiał co Mistrz do niego mówił. Jego głos był tak melodyjny i zarazem usypiający, że poniekąd mógłby służyć jako broń.
- Ja próbowałem go... powstrzymać przed tym co chciał zrobić... ale zaskoczył mnie i obezwładnił... – Jeżeli tak można było nazwać potężny cios w tył głowy. – A co z nim? Znaleźliście go? Będzie trochę zdenerwowany jak zwykle gdy coś mu się nie udaje...
- Tak owszem, znaleźliśmy go... ale nie wiele po nim zostało. Trafił na całe stado boetayów... przykro mi. – Po skończonym zdaniu, nastąpiła krótka cisza.
To zdanie rozgromiło psychikę Marcusa. Nie mógł uwierzyć w treść i w brutalność tego wypowiedzenia. Jednak dopiero po chwili dotarł do niego sens tego zdania. Lupus, jego najlepszy przyjaciel... nieżył. W jednej chwili wszystkie jego wspomnienia ułożyły się w jeden logiczny ciąg. Uświadomił sobie że w każdym wspomnieniu, złym czy dobrym, był obecny młody Tradoshanin. A teraz... teraz wszystko zostało stracone. Teraz wszystko legło w gruzach. Teraz Marcus był samotny. Przychodził mu tylko jedna myśl do głowy: zrobić to samo co Lupus. Kir ciężko opadł na łóżko i zemdlał.
Tuż przed straceniem świadomości, ukazała mu się uśmiechnięta twarz Lupusa. A później była już tylko ciemność...
Miesiąc później czasu przeszłego.
Kashyyyk, Rwookrrorro.
- Szybciej Kir, przeskakuj na dalej wysunięte liany, omiń te z brzegu. - Talice Naertch poganiał Marcusa który już od dobrych kilku godzin nieustannie ćwiczył na lianach olbrzymich drzew rosnących na Kashyyyku.
Miał na sobie białą podkoszulkę, która teraz była brudna i przepocona; do pasa miał przypięty miecz świetlny, który sam zbudował tydzień temu. Choć jeszcze nie miał okazji aby użyć go w celach innych niż ćwiczenia, był jednak przekonany że noszenie go, zapewni mu choć małe bezpieczeństwo.
Mistrz stał na jednym z setek ogromnych, wytworzonych prze naturę, lądowisk.
- To nie jest takie proste jak mu się wydaje... sam by spróbował... – Marcus myślał kiedy przeskakiwał na kolejną linę.
I nagle, tuż obok niego, przeleciał jakby cień. Coś poruszało się z niewiarygodną prędkością, być może nawet szybciej niż najlepsi Wookie. Na chwilę wytężył wzrok aby dostrzec oddalający się cel. Nie mógł uwierzyć w to co zobaczył. Mistrz Talice pomykał jak na lianach jak oszalały, przekładając rękę za ręką, jakby pływał. A jednak jego ruchy były płynne i systematyczne.
Kir, kiedy doszedł do myśli, rozbujał się na linie, i szybkim ruchem zeskoczył na ziemię. Otrzepał się, powąchał się pod pachami i z niesmakiem odwrócił głowę, a kilka sekund później, tuż obok niego wylądował Mistrz. Był cały czerwony i całkowicie wyczerpany. Opadł na jedno kolano. Marcus ukląkł przy nim i zaczął pomagać mu wstawać.
- Mistrzu nie trzeba było... jeszcze chwila a bym załapał o co chodzi, nie musiałeś mi pokazywać.
- Mój drogi, zrobiłem to po to... – Talice cieżko odetchnął i nabrał powietrza, poczym podniósł się na nogi. -... abyś już nigdy nie wątpił z zręczność i umiejętności Jedi. Niezależnie od wieku, można być tak samo silnym i sprawnym jak dawniej. Mnie jednak wiek dorwał, i nie mam już sił mu się oprzeć. Lecz są Mistrzowie o wiele starsi ode mnie a sprawi jak młodzieńcy.
Marcus nic nie odpowiedział, tylko pomógł Mistrzowi dojść do jego chaty. Cały ten pobyt na Kashyyyku nie podobał mu się już od samego początku. Jednak kiedy jego młoda koleżanka Wookie, zaproponowała że może ich zabrać na koszt firmy w której pracuje jej wujek, co dla Wookiech było prawdziwym wyjątkiem, wszyscy aż krzyczeli z radości że zobaczą sławne drzewa wroshry.
On sam miał inne plany na temat tego wyjazdu. Nareszcie mógł pobyć choć przez chwilę sam na sam z Mistrzem, czego brakowało mu w Uniwersytecie na Garosie IV.
Teraz jednak miał chwilę wolnego, pomyślał więc że pójdzie pozwiedzać sobie zabytki Kashyyyku, choć wątpił aby Wookie dopuścili go do choć jednego z nich. Choć rasa Wookiech jest na ogół gościnna i stroni od konfliktów, to jednak nie lubi przyjezdnych na swojej planecie i odnosi się do nich z dużym dystansem, więc o pokazywaniu swoich rodzinnych zabytków nie było mowy. Trzeba było mieć albo kontakty z kimś z wysoko postawionej rodziny lub zwyczajnie być Wookiem... a to drugie wydawało się być już bardziej realne.
Marcus najpierw poszedł (a raczej doskoczył lianami) do poziomu dziecinnego. Choć bez problemu i wysiłku mógł dotrzeć tam zwyczajną windą, chciał jeszcze poćwiczyć. Czuł że już niedługo Mistrz będzie chciał go poddać jakiejś próbie, która może go przerosnąć. Jednak nie tracił nadziei.
Od czasu śmierci Lupusa, nic nie było już tak jak dawniej. Marcus stał się człowiekiem stroniącym od innych, nie lubił towarzystwa, przestał się interesować kontaktami damsko-męskimi. Za to zaczął ostry trening na Jedi. Choć od początku nauk zawsze myślał o sobie w kontekście Rycerza Jedi, i sam Mistrz czasem się tak do niego zwracał, był jednak wciąż Padawanem.
Zbudowanie miecza było już jednym z ostatnich kroków, jakie musiał pokonać na drodze aby stać się pełnoprawnym Rycerzem.
Na poziomi dziecinnym było o wiele mniej domostw Wookiech niż w głównym mieście. Tutaj już nie było takiego hałasu w postaci ruszających wind, okrzyków czy wycia. Tutaj panował względny spokój. Marcus przeszedł kilkadziesiąt metrów po olbrzymiej platformie, połączonej z innymi niewielkimi, drewnianymi mostami lub specjalnie do tego przystosowanymi gałęziami.
Jego uwagę zwróciło jedno z malusieńkich drzew, a raczej krzaczków, bo tylko tak można nazwać drzewo o wysokości nie przekraczającej siedem metrów. Na jego przedzie, widniała metalowa tablica, na stałe przynitowana do kory drzewa. Choć pierwszego języka Marcus nie rozumiał w ogóle, to drugi sprawił mu już mniejszy problem. Jak zauważył, zdanie wyryte było w języku wookiech, a dokładnie w dialekcie xaczik, jednej z ważniejszych odmian ich dialektu, drugi zaś język był niczym innym jak zwykły basic. Zdanie brzmiało następująco: „ Tu, pod tym drzewem spoczywają szczątki i prochy, lub też pozostałości po naszych młodych synach, którym nie udało się przejść próby męstwa. Uklęknij i złóż im modlitwę, lub połóż kawałek kshyy obok drzewa, na znak pamięci i silnej więzi jakie wiąże wszystkich Wookie.”
Marcus był lekko zaskoczony takim pomnikiem. Zawsze uważał że wookie którzy nie przeszli pomyślnie próby męstwa, są uważani za wygnańców. A jednak, wookie dopuszczali i rozumieli niektóre wpadki ich ziomków.
Nagle spostrzegł coś jeszcze. Tuż pod dwoma tłumaczeniami, widniało jeszcze inne tłumaczenie, choć było bardzo nieczytelne, i jakby specjalnie wydrapane i zniszczone. Ale już po chwili rozpoznał charakterystyczne sylwetki liter. Ten dialekt był niczym innym jak kodem imperialnym. A więc jednak, ślad po skażeniu wookiech niewolnictwem przez imperium, pozostał tutaj. To dlatego napis był nieczytelny.
Wookie starają się zapomnieć o krzywdach wyrządzonych przez Imperium wiele lat temu. Marcus jednak wątpił czy kiedykolwiek zapomną, a już tym bardziej przebaczą.
***
Następne ćwiczenia Kira polegały głównie na sprawdzeniu jego sprawności fizycznej. Po lianach skakał już bardzo dobrze, ale wciąż nie mógł się równać z swoim Mistrzem. Dziwił go natomiast fakt, że odbywał on tak mało ćwiczeń związanych z używaniem Mocy. Mistrz co prawda uczył go jak podnieść przedmiot czy odłączyć mały ból z określonej części ciała, ale nie miał ćwiczeń praktycznych, jak wykorzystanie Mocy w walce, czy choćby w zwiększeniu szybkości lub skoku. Był pewien że ten czas jeszcze nadejdzie. Nie pomylił się. Już następnego dnia Mistrza kazał mu zawiązać sobie oczy przepaską, i stanąć na środku kręgu. Ćwiczenie odbywało się na jednym w drzewnych placów, trochę mniejszych od tych głównych Krąg był namalowany czerwoną farbą. Miał średnice koło 12 metrów. Marcus stał na samiutkim środku, a w ręce trzymał swój rękojeść miecza. W drugiej ręce trzymał czarną wstążkę która miała go wyłączyć od zmysłu widzenia. Kiedy już zawiązał oczy, Mistrz stojący niedaleko końca kręgu przemówił.
- Teraz skup się Kir. Na górze, do dużej gałęzi jest przyczepionych około piętnastu grubych lin, a na końcu każdej z nich jest zawieszony kamień. Posługując się Mocą, będę kołysał te liany aby leciał prosto na ciebie. Ty, poruszając się, musisz odciąć je mieczem. Zrozumiałeś? – Kir przytaknął skinieniem głowy.
Mistrz posłał w dół pierwszą linę. Rozpędzony kamień leciał wprost na twarz Kira. I dotarł do celu.
Marcus wylądował jakieś trzy metry dalej. Natychmiast zdjął przepaskę i zaczął masować szczękę. Mistrz uśmiechnął się nieznacząco. „Wstawaj Kir. Jeszcze raz.” Marcus usłyszał te słowa w swojej głowie. Brzmiały jak głos Mistrza. Dobra, pomyślał, zaczynamy.
Tym razem Talice puścił 4 liny w dół. Każda miała przywiązany kamień, który mógłby bez problemu zabić mniejszą istotę. Marcus włączył miecz. Z rękojeści wystrzelił błękitny promień promień.
Zamach, potem drugi, trzeci, dziesiąty. Świsty kamieni ucichły. Marcus wyłączył miecz. Szybkim ruchem ściągnął opaskę aby obejrzeć swoje wyniki. Kir stał na środku kręgu i zdębiał z osłupienia. Cztery liny wisiały bez najmniejszych uszkodzeń, choćby czarnych muśnięć od miecza. Nie trafił ani razu.
-Hmm... wiesz Kir... dziś zapowiada się długi dzień... – Mistrz uśmiechnął się z przekąsem, i zaczął iść w stronę młodego Padawana, aby udzielić mu kilku wskazówek...
***
Noce na Kashyyyku bywają bardzo zimne. Kir skulił się pod cieniutkim kocem. Wookie byli zdziwieni
że ich goście potrzebują jakiegokolwieg przykrycia na noc. Ich grube i gęste futro było poczwórnym
kocem.
Nagle, ni stąd ni zowąd, Marcus usłyszał śpiew. Śpiew był cichy ale na tyle wyraźny aby dosłyszeć jego głębie i melodyjność. Był śpiewany w basicu, ale nie to urzekło Marcusa. Śpiewała go kobieta, a te ostatnio rzadko pojawiały się w życiu Marcusa. Kir posłuchał śpiewu jeszcze przez chwilę, poczym powoli zaczął wstawać. Podszedł do ściany swojego domku i wystawił ostrożnie głowę za okno. Cudowny śpiew dobiegał z domku z naprzeciwka. Przez okno było widać w nim malutką poświatę ogniska lub jakiejś lampki. Kir bez zastanowienia się, wyskoczył przez okno, i powoli ruszył w stronę domku. Kiedy już doszedł, przystanął na chwilę. Śpiew nie ustawał; dopiero teraz Marcus rozumiał dokładnie sens i znaczenie melodii. To była spokojna piosenka o drzewach kshyy rosnących na Kashyyyku od bardzo dawna. Młody Padawan posłuchał jeszcze trochę cudownego śpiewu który przyciągał go jeszcze bardziej. W końcu lekko zajrzał przez małe okienko do środka.
Na początku widok go zszokował ale już po chwili z przeszklonymi oczami słuchał pięknej melodii i patrzył na wykonawczynie. Czuł się dziwnie. Bardzo dziwnie. Jeszcze nie znał osoby a dokładniej człowieka który zakochał by się w kimś z przedstawicieli rasy Wookie...
***
- Szybciej Kir, szybciej, musisz biec szybciej! - Mistrz Talice krzyczał do Marcusa, ale ten wcale nie przyśpieszał; jedyne co zmieniało się w jego wnętrzu to charakter. Ostatnio stał się agresywny i arogancji. Raz nawet popchnął jednego z studentów na niższe drzewo znajdujące się ponad 12 metrów od wyższego. Na szczęście (albo nie szczęście), ofiara zawisła na lianach. Co prawda zdejmowanie go z lian trwało ponad 2 godziny, najważniejsze było że żył. Teraz Kir biegł przez długie lądowisko. Na ogromnym drzewie miał wytyczone linie toru do biegania. Ostatnio nie szło mu najlepiej w bieganiu, więc Mistrz postanowił przećwiczyć go i w tej dziedzinie. Teraz robił już siódme okrążenie. Był wykończony i skonany. Co kilka sekund miał przez oczami mgiełkę.
W końcu Kir upadł ciężko na ziemię. Nie mógł już biec. Nogi miał jak z waty a umysł spowijał cień i mgła. Przez ledwie widoczny obraz jego oczu zobaczył Mistrza. Patrzył na niego dziwnym wzrokiem. Jeszcze nigdy nie widział aby Mistrz patrzył na niego takimi oczami. Nie wiedział czy zrobił źle czy dobrze ale nie poddał się. Biegł do końca. Talice wyciągnął do niego rękę aby pomóc mu stanąć na nogi. Kir zachwiał się lekko i popatrzył na nogi całe brudne od mchu, różnorakich grzybów i malutkich drzazg które swoimi malutkimi końcami boleśnie wbijały się w ciało.
- Wstawaj. – Szorstki głos Mistrza zdziwił Marcusa. Ale czemu tu się dziwić w końcu zawiódł oczekiwania swojego nauczyciela. – Do niczego się nie nadajesz. Wracaj do swojego domku i nie wychodź z niego dopóki, dopóty nie zrozumiesz błędu swoich poczynań.
- Ależ Mistrzu ja... – Młody Padawan już chciał sprostować słowom Talica ale zrezygnował, gdy zobaczył jego wzrok. Oczy Mistrza wydawały się drążyć w jego ciele. Prawdę mówiąc, Mistrz nie patrzył bezpośrednio na niego. Oczy miał jakieś przeszklone i nienaturalnie „złe”. Marcus bez słowa odszedł w stronę swojego tymczasowego mieszkania. Już za dwa tygodnie obóz się kończy i będzie trzeba wrócić do normalnej nauki. Kiedy tak szedł i myślał nad swoim losem, usłyszał krzyk. Należał do człowieka, raczej mężczyzny. Już miał isć dalej, w końcu sprawa nie dotyczyła jego gdyby nie fakt że krzyk wydał mu się znajomy. Przystanął na chwile i odwrócił się. Za nim nie było niczego niezwykłego. Ot kilka lian i ptaków przelatujących nad głowami mieszkańców aby wyszukać jakiejś nowej ofiary. Kir zaczął iść powoli w stronę powrotną.
Kiedy doszedł do lądowiska na którym ćwiczył biegi nie zauważył niczego co mogło by przykuć jego uwagę. Nagle, kilka metrów koło niego coś się poruszyło. Odwrócił się w gotowości bojowej, ale zrobił to w takim tempie że każdy kto chciałby go zaatakować, dawno już przeszedł by mu za place i ogłuszył...lub co gorsza zabił. Na krawędzi lądowiska przesuwała się liana. Był na pięta a jej koniec wchodził na lądowisko i wyrastał z dużego drzewa obok Marcusa.
Młody Jedi powoli i ostrożnie zaczął podchodzić do liany. Jej drugi koniec, znikał gdzieś w dole. Była już przetarta w miejscu w którym się poruszała. Jeszcze kilka sekund albo minut i to co na niej wiszi spadnie kilka kilometrów w dół.
Kir wyjrzał za krawędź. Przez chwile nic nie widział wśród wielu gałęzi i liści ale nagle dojrzał. Wiedział że ten widok zapamięta po wszechczasy. Jego opiekun, ojciec i Mistrz. Jedi wisiał tera bezładni zaplątany w lianę która obwiązała go z zmyślną sieć. Marcus dostrzegł krew na twarzy Mistrza. Wisiał jakieś 100 metrów pod nim. Marcusa z otępienia wyrwał dziwny dźwięk, jakby rozdzieranego materiału. Lina pękła. Marcus w zwolnionym tempie widział jak liana znika za krawędzią. Momentalnie rzucił się za nią i już po chwili leciał w dół. Zamknął w sobie strach i przekręcając się pionowo, głową do dołu, zaczął przyspieszać w stronę Talica.
Szaty Mistrza nie wiele zwalniały jego lot ale zawsze dawały te kilka sekund. W końcu, Kir pochwycił Mistrza i zaczął rozglądać się za czymś czego mógł się złapać. Kiedy jednak nic nie zobaczył zaczęła ogarniać go panika. Najgorsze było uczucie czekania na śmierć. Marcus ocenił że zostało mu jakieś 2 minuty spadania a potem raczej będzie martwy.
Kiedy tak leciał, ktoś także leciał w jego stronę. Mrcus ujrzał istotę daleko pod sobą. Nie było szans aby ich złapała. A jednak i ich linie coraz bardziej się zbliżały. W końcu Marcus przygotował się do przechwycenia. Po chwili poczuł niesamowity ból w prawym ramieniu. Czuł jak kość a dokładniej obręcz barkowa pęka i przemieszcza się z jednego końca ręki na drugi łamiąc dodatkowo kilka chrząstek. Kość ramienna wybuchła falą bólu i przeszywającym poczuciem cierpienia. Kilka pacy zostało zmiażdżonych co wywołało dodatkową falę męki. Jednak już po kilku chwilach Kir nie czuł nic. Ciemność spowiła jego oczy. Nie wiedział co, lub kto uratował mu życie. I czy mu je ratował czy chciał aby dopełniło się z jego rąk....
***
Marcus poczuł coś zimnego na twarzy. Po chwili zorientował się że to coś, jest w stanie ciekłym i rozlewa
mu się po twarzy i klatce piersiowej. Szybko się podniósł i otworzył oczy. Ból ręki natychmiast położył go
z powrotem do prowizorycznego łóżka na którym spał. Zacisnął zęby aby choć trochę odciąć umysł od bólu i
lekko zaczął otwierać oczy. Nad sobą widział dużą, owłosioną postać. Widać było że stał nad nim ktoś z rasy
Wookie, ale Kir nie bardzo rozpoznawał twarz jak mniemał, opiekuna. Gdy odwrócił głowę., jego oczom ukazał
się sporej wielkości zbiornik. Dobrze wiedział co w nim było. Jego połamana ręka była wsadzona w kaftan
ochronny do klatki. Kończyna bezwładnie unosiła się w zbiorniku z bactą. Patrzył na swoja rękę i po chwili
znowu odwrócił się w stronę towarzysza.
Jego oczom ukazała się wysoka i dobrze zbudowana (jeżeli coś takiego można powiedzieć o kimś z rasy Wookiech), przedstawicielka płci żeńskiej. Jej futro miało odcień brązowo jasny, gdzieniegdzie rudawy. Sierść była starannie uczesana, gdzie niegdzie widniały uplecione z niej warkoczyki związane małym liścikiem. Postać okrywała szaro granatowa szata. Ktoś mniej ucywilizowany społecznie nazwał by ją szmatą, lecz był to typowy ubiór Wookiech. Na prawej dłoni samicy wisiały trzy kolorowe obrączki, dodające stylu do całkowitego wyglądu. Twarz była smukła i delikatna. Nie duży pęk włosów zwisał jej przed oczami. Marcus już wiedział kto przed nim stoi. Jego wybranka. Dopiero teraz sobie uświadomił jaki był głupi podchodząc do okna. Jego zapach wyczuła by jeszcze kiedy wychodził od siebie. Bez żadnych pytań i odpowiedzi wiedział że to ona uratowała mu życie. Był jej wdzięczny z całego serca. Ale uczucie miłości i szczęścia momentalnie odpłynęły. Kir przypomniał sobie kogo jeszcze uratowała. Jego Mistrza. Jedi zaczął rozglądać się nerwowo po malutkim pokoju w nadziei że zobaczy jeszcze jedno lóżko gdzie będzie spoczywał jego Mistrz. Niestety. Był tylko on i jego wybawicielka.
Kir zaczął podnosić się lekko, ale zaraz opadł pod silnym naciskiem dłoni jej opiekunki.
- Gdzie... gdzie jest Talice... to znaczy Mistrz... no wiesz pan... ojciec... – Marcus nie wiedział jak wytłumaczyć jej swoje myśli. Ale już po chwili jego wątpliwości znikły.
- Nie martw się, znam basic. – Choć z dziwnym gardłowym akcentem, o dziwo rozmówca przemówił. Nazywam się Krooura.
Umie było diabelsko trudno wymówić dla Kira, lecz powtarzał je sobie w myślach.
- Twój Mistrz on... – Zaniemówiła. Po chwili odeszła i wzięła coś z stolika dopiero teraz widocznego dla Kira. Szybkim krokiem wróciła i wręczyła mu przedmiot.
***
Kir leżał w łóżku. Spał. Ostanie dni były dla niego ciężkie. Jednak żaden nie był cięższy od tego. W rękach
Marcusa Kira spoczywała niewielka, metalowa urna z wygrawerowanym napisem „Talice Naertch”.
Jak na zawołanie, Marcus usłyszał dźwięk otwieranych drzwi. Wyjrzał lekko zza rogu. Ujrzał widok którego się spodziewał. Tradoshanin jak złodziej z łupem, krył się w cieniu przed każdym promykiem jakiegokolwiek światła. Nie wyglądał on na kogoś kto miał się zamiar zabić, raczej jak młodzieniec umykający rodzicom, którego celem jest się dostać do pokoju ukochanej. Kiedy Lupus przechodził kilka metrów obok Kira, stanął na chwilę i zaczął wąchać powietrze. Marcus wiedział że Lupus go czuje ale wiedział też że zbytnio się tym nie przejmie. Pewnie pomyśli że znowu buszował w kuchni albo łaził do znajomych. I tak też się stało. Lupus bez dłuższego zastanowienia zaczął schodzić po schodach w dół. Marcus ruszył zanim. Po kilku minutach byli już na dole. Lupus wciąż nie widział że jest śledzony; w końcu dotarł do frontowej bramy. Oparł się o nią i zaczął mocno napierać prawym ramieniem. Po kilku próbach udało mu się uchylić drzwi bramy na tyle że mógł się prześlizgnąć. Marcus przeszedł zanim bez najmniejszych problemów. Kiedy jednak wyszedł z bramy i wskoczył za rzeźbę przedstawiającą książkę z piórem, zorientował się że Lupusa nigdzie nie ma. Nie zdążył by w takim tępię zejść na dół. Nie mógł wrócić, ani też zeskoczyć z schodów, najwyższe stopnie dzieliło jakieś piętnaście metrów wysokości.
Nagle Marcus uświadomił sobie co się stało. Już zaczął się odwracać, jednak za późno. Potężny cios łuskowatą łapą w twarz powalił go na posadzkę.
Lupus stał nad Marcusem patrząc się na niego jak na wyrzutka. Pokręcił lekko głową w uznaniu pogardy dla przyjaciela który tak łatwo dał się podejść. Tradoshanin ruszył schodami w dół. Już po chwili znikł w ciemnej puszczy, gdzie czaiły się niebezpieczeństwa o których nikt nawet nie był w stanie myśleć...
Kira obudził się z bólem głowy jakiego nie miał od dawna. Jednak najgorszy ból był dopiero przed nim.
Nad Marcusem stało kilku Mistrzów w tym Mistrz Vrinna. Wszyscy patrzyli na niego wzorkiem katów, mających zaraz ściąć głowę winnego. Marcus zamglonym wzrokiem zaczął powoli wstawać. Zorientował się że leży na pryczy w skrzydle szpitalnym. Dopiero po chwili wyczuł obecność ogromnego bandaża na tyle głowy. Czuł że pod nim siedzi ogromny guz. Lekko pokręcił głową ale zaraz przestał; ból głowy był przytłaczający i nie pomagał w myśleniu.
Pierwszy odezwał się Mistrz którego Marcus w ogóle pierwszy raz widział na oczy.
- Marcusie Kirze... powiedz nam gdzie byłeś wczoraj podczas ciszy nocnej? – Jego głos był jak melodia a słowa wręcz płynęły w rzecze zdań. Marcus nigdy nie słyszał czegoś podobnego. Na pierwszy rzut oko owy Mistrz wyglądał na człowieka, jednak jak wiadomo pozory mylą. Marcus dopiero po chwili zdecydował się odpowiedzieć.
- Eee... ja? Noo... ja byłem.. – Kir ciężko przełknął ślinę. – Tak naprawdę śledziłem mojego kumpla Lupusa, to ten z czternastki w zachodnim skrzydle... on jest...
- Wiemy kim on jest... i wiemy też po co wyszedł wczoraj w nocy. Tylko zdziwiła nas twoja obecność na posadzce przed główną bramą Uniwersytetu. – I znowu ten głos. Marcus ledwo rozumiał co Mistrz do niego mówił. Jego głos był tak melodyjny i zarazem usypiający, że poniekąd mógłby służyć jako broń.
- Ja próbowałem go... powstrzymać przed tym co chciał zrobić... ale zaskoczył mnie i obezwładnił... – Jeżeli tak można było nazwać potężny cios w tył głowy. – A co z nim? Znaleźliście go? Będzie trochę zdenerwowany jak zwykle gdy coś mu się nie udaje...
- Tak owszem, znaleźliśmy go... ale nie wiele po nim zostało. Trafił na całe stado boetayów... przykro mi. – Po skończonym zdaniu, nastąpiła krótka cisza.
To zdanie rozgromiło psychikę Marcusa. Nie mógł uwierzyć w treść i w brutalność tego wypowiedzenia. Jednak dopiero po chwili dotarł do niego sens tego zdania. Lupus, jego najlepszy przyjaciel... nieżył. W jednej chwili wszystkie jego wspomnienia ułożyły się w jeden logiczny ciąg. Uświadomił sobie że w każdym wspomnieniu, złym czy dobrym, był obecny młody Tradoshanin. A teraz... teraz wszystko zostało stracone. Teraz wszystko legło w gruzach. Teraz Marcus był samotny. Przychodził mu tylko jedna myśl do głowy: zrobić to samo co Lupus. Kir ciężko opadł na łóżko i zemdlał.
Tuż przed straceniem świadomości, ukazała mu się uśmiechnięta twarz Lupusa. A później była już tylko ciemność...
Miesiąc później czasu przeszłego.
Kashyyyk, Rwookrrorro.
- Szybciej Kir, przeskakuj na dalej wysunięte liany, omiń te z brzegu. - Talice Naertch poganiał Marcusa który już od dobrych kilku godzin nieustannie ćwiczył na lianach olbrzymich drzew rosnących na Kashyyyku.
Miał na sobie białą podkoszulkę, która teraz była brudna i przepocona; do pasa miał przypięty miecz świetlny, który sam zbudował tydzień temu. Choć jeszcze nie miał okazji aby użyć go w celach innych niż ćwiczenia, był jednak przekonany że noszenie go, zapewni mu choć małe bezpieczeństwo.
Mistrz stał na jednym z setek ogromnych, wytworzonych prze naturę, lądowisk.
- To nie jest takie proste jak mu się wydaje... sam by spróbował... – Marcus myślał kiedy przeskakiwał na kolejną linę.
I nagle, tuż obok niego, przeleciał jakby cień. Coś poruszało się z niewiarygodną prędkością, być może nawet szybciej niż najlepsi Wookie. Na chwilę wytężył wzrok aby dostrzec oddalający się cel. Nie mógł uwierzyć w to co zobaczył. Mistrz Talice pomykał jak na lianach jak oszalały, przekładając rękę za ręką, jakby pływał. A jednak jego ruchy były płynne i systematyczne.
Kir, kiedy doszedł do myśli, rozbujał się na linie, i szybkim ruchem zeskoczył na ziemię. Otrzepał się, powąchał się pod pachami i z niesmakiem odwrócił głowę, a kilka sekund później, tuż obok niego wylądował Mistrz. Był cały czerwony i całkowicie wyczerpany. Opadł na jedno kolano. Marcus ukląkł przy nim i zaczął pomagać mu wstawać.
- Mistrzu nie trzeba było... jeszcze chwila a bym załapał o co chodzi, nie musiałeś mi pokazywać.
- Mój drogi, zrobiłem to po to... – Talice cieżko odetchnął i nabrał powietrza, poczym podniósł się na nogi. -... abyś już nigdy nie wątpił z zręczność i umiejętności Jedi. Niezależnie od wieku, można być tak samo silnym i sprawnym jak dawniej. Mnie jednak wiek dorwał, i nie mam już sił mu się oprzeć. Lecz są Mistrzowie o wiele starsi ode mnie a sprawi jak młodzieńcy.
Marcus nic nie odpowiedział, tylko pomógł Mistrzowi dojść do jego chaty. Cały ten pobyt na Kashyyyku nie podobał mu się już od samego początku. Jednak kiedy jego młoda koleżanka Wookie, zaproponowała że może ich zabrać na koszt firmy w której pracuje jej wujek, co dla Wookiech było prawdziwym wyjątkiem, wszyscy aż krzyczeli z radości że zobaczą sławne drzewa wroshry.
On sam miał inne plany na temat tego wyjazdu. Nareszcie mógł pobyć choć przez chwilę sam na sam z Mistrzem, czego brakowało mu w Uniwersytecie na Garosie IV.
Teraz jednak miał chwilę wolnego, pomyślał więc że pójdzie pozwiedzać sobie zabytki Kashyyyku, choć wątpił aby Wookie dopuścili go do choć jednego z nich. Choć rasa Wookiech jest na ogół gościnna i stroni od konfliktów, to jednak nie lubi przyjezdnych na swojej planecie i odnosi się do nich z dużym dystansem, więc o pokazywaniu swoich rodzinnych zabytków nie było mowy. Trzeba było mieć albo kontakty z kimś z wysoko postawionej rodziny lub zwyczajnie być Wookiem... a to drugie wydawało się być już bardziej realne.
Marcus najpierw poszedł (a raczej doskoczył lianami) do poziomu dziecinnego. Choć bez problemu i wysiłku mógł dotrzeć tam zwyczajną windą, chciał jeszcze poćwiczyć. Czuł że już niedługo Mistrz będzie chciał go poddać jakiejś próbie, która może go przerosnąć. Jednak nie tracił nadziei.
Od czasu śmierci Lupusa, nic nie było już tak jak dawniej. Marcus stał się człowiekiem stroniącym od innych, nie lubił towarzystwa, przestał się interesować kontaktami damsko-męskimi. Za to zaczął ostry trening na Jedi. Choć od początku nauk zawsze myślał o sobie w kontekście Rycerza Jedi, i sam Mistrz czasem się tak do niego zwracał, był jednak wciąż Padawanem.
Zbudowanie miecza było już jednym z ostatnich kroków, jakie musiał pokonać na drodze aby stać się pełnoprawnym Rycerzem.
Na poziomi dziecinnym było o wiele mniej domostw Wookiech niż w głównym mieście. Tutaj już nie było takiego hałasu w postaci ruszających wind, okrzyków czy wycia. Tutaj panował względny spokój. Marcus przeszedł kilkadziesiąt metrów po olbrzymiej platformie, połączonej z innymi niewielkimi, drewnianymi mostami lub specjalnie do tego przystosowanymi gałęziami.
Jego uwagę zwróciło jedno z malusieńkich drzew, a raczej krzaczków, bo tylko tak można nazwać drzewo o wysokości nie przekraczającej siedem metrów. Na jego przedzie, widniała metalowa tablica, na stałe przynitowana do kory drzewa. Choć pierwszego języka Marcus nie rozumiał w ogóle, to drugi sprawił mu już mniejszy problem. Jak zauważył, zdanie wyryte było w języku wookiech, a dokładnie w dialekcie xaczik, jednej z ważniejszych odmian ich dialektu, drugi zaś język był niczym innym jak zwykły basic. Zdanie brzmiało następująco: „ Tu, pod tym drzewem spoczywają szczątki i prochy, lub też pozostałości po naszych młodych synach, którym nie udało się przejść próby męstwa. Uklęknij i złóż im modlitwę, lub połóż kawałek kshyy obok drzewa, na znak pamięci i silnej więzi jakie wiąże wszystkich Wookie.”
Marcus był lekko zaskoczony takim pomnikiem. Zawsze uważał że wookie którzy nie przeszli pomyślnie próby męstwa, są uważani za wygnańców. A jednak, wookie dopuszczali i rozumieli niektóre wpadki ich ziomków.
Nagle spostrzegł coś jeszcze. Tuż pod dwoma tłumaczeniami, widniało jeszcze inne tłumaczenie, choć było bardzo nieczytelne, i jakby specjalnie wydrapane i zniszczone. Ale już po chwili rozpoznał charakterystyczne sylwetki liter. Ten dialekt był niczym innym jak kodem imperialnym. A więc jednak, ślad po skażeniu wookiech niewolnictwem przez imperium, pozostał tutaj. To dlatego napis był nieczytelny.
Wookie starają się zapomnieć o krzywdach wyrządzonych przez Imperium wiele lat temu. Marcus jednak wątpił czy kiedykolwiek zapomną, a już tym bardziej przebaczą.
Następne ćwiczenia Kira polegały głównie na sprawdzeniu jego sprawności fizycznej. Po lianach skakał już bardzo dobrze, ale wciąż nie mógł się równać z swoim Mistrzem. Dziwił go natomiast fakt, że odbywał on tak mało ćwiczeń związanych z używaniem Mocy. Mistrz co prawda uczył go jak podnieść przedmiot czy odłączyć mały ból z określonej części ciała, ale nie miał ćwiczeń praktycznych, jak wykorzystanie Mocy w walce, czy choćby w zwiększeniu szybkości lub skoku. Był pewien że ten czas jeszcze nadejdzie. Nie pomylił się. Już następnego dnia Mistrza kazał mu zawiązać sobie oczy przepaską, i stanąć na środku kręgu. Ćwiczenie odbywało się na jednym w drzewnych placów, trochę mniejszych od tych głównych Krąg był namalowany czerwoną farbą. Miał średnice koło 12 metrów. Marcus stał na samiutkim środku, a w ręce trzymał swój rękojeść miecza. W drugiej ręce trzymał czarną wstążkę która miała go wyłączyć od zmysłu widzenia. Kiedy już zawiązał oczy, Mistrz stojący niedaleko końca kręgu przemówił.
- Teraz skup się Kir. Na górze, do dużej gałęzi jest przyczepionych około piętnastu grubych lin, a na końcu każdej z nich jest zawieszony kamień. Posługując się Mocą, będę kołysał te liany aby leciał prosto na ciebie. Ty, poruszając się, musisz odciąć je mieczem. Zrozumiałeś? – Kir przytaknął skinieniem głowy.
Mistrz posłał w dół pierwszą linę. Rozpędzony kamień leciał wprost na twarz Kira. I dotarł do celu.
Marcus wylądował jakieś trzy metry dalej. Natychmiast zdjął przepaskę i zaczął masować szczękę. Mistrz uśmiechnął się nieznacząco. „Wstawaj Kir. Jeszcze raz.” Marcus usłyszał te słowa w swojej głowie. Brzmiały jak głos Mistrza. Dobra, pomyślał, zaczynamy.
Tym razem Talice puścił 4 liny w dół. Każda miała przywiązany kamień, który mógłby bez problemu zabić mniejszą istotę. Marcus włączył miecz. Z rękojeści wystrzelił błękitny promień promień.
Zamach, potem drugi, trzeci, dziesiąty. Świsty kamieni ucichły. Marcus wyłączył miecz. Szybkim ruchem ściągnął opaskę aby obejrzeć swoje wyniki. Kir stał na środku kręgu i zdębiał z osłupienia. Cztery liny wisiały bez najmniejszych uszkodzeń, choćby czarnych muśnięć od miecza. Nie trafił ani razu.
-Hmm... wiesz Kir... dziś zapowiada się długi dzień... – Mistrz uśmiechnął się z przekąsem, i zaczął iść w stronę młodego Padawana, aby udzielić mu kilku wskazówek...
Nagle, ni stąd ni zowąd, Marcus usłyszał śpiew. Śpiew był cichy ale na tyle wyraźny aby dosłyszeć jego głębie i melodyjność. Był śpiewany w basicu, ale nie to urzekło Marcusa. Śpiewała go kobieta, a te ostatnio rzadko pojawiały się w życiu Marcusa. Kir posłuchał śpiewu jeszcze przez chwilę, poczym powoli zaczął wstawać. Podszedł do ściany swojego domku i wystawił ostrożnie głowę za okno. Cudowny śpiew dobiegał z domku z naprzeciwka. Przez okno było widać w nim malutką poświatę ogniska lub jakiejś lampki. Kir bez zastanowienia się, wyskoczył przez okno, i powoli ruszył w stronę domku. Kiedy już doszedł, przystanął na chwilę. Śpiew nie ustawał; dopiero teraz Marcus rozumiał dokładnie sens i znaczenie melodii. To była spokojna piosenka o drzewach kshyy rosnących na Kashyyyku od bardzo dawna. Młody Padawan posłuchał jeszcze trochę cudownego śpiewu który przyciągał go jeszcze bardziej. W końcu lekko zajrzał przez małe okienko do środka.
Na początku widok go zszokował ale już po chwili z przeszklonymi oczami słuchał pięknej melodii i patrzył na wykonawczynie. Czuł się dziwnie. Bardzo dziwnie. Jeszcze nie znał osoby a dokładniej człowieka który zakochał by się w kimś z przedstawicieli rasy Wookie...
***
- Szybciej Kir, szybciej, musisz biec szybciej! - Mistrz Talice krzyczał do Marcusa, ale ten wcale nie przyśpieszał; jedyne co zmieniało się w jego wnętrzu to charakter. Ostatnio stał się agresywny i arogancji. Raz nawet popchnął jednego z studentów na niższe drzewo znajdujące się ponad 12 metrów od wyższego. Na szczęście (albo nie szczęście), ofiara zawisła na lianach. Co prawda zdejmowanie go z lian trwało ponad 2 godziny, najważniejsze było że żył. Teraz Kir biegł przez długie lądowisko. Na ogromnym drzewie miał wytyczone linie toru do biegania. Ostatnio nie szło mu najlepiej w bieganiu, więc Mistrz postanowił przećwiczyć go i w tej dziedzinie. Teraz robił już siódme okrążenie. Był wykończony i skonany. Co kilka sekund miał przez oczami mgiełkę.
W końcu Kir upadł ciężko na ziemię. Nie mógł już biec. Nogi miał jak z waty a umysł spowijał cień i mgła. Przez ledwie widoczny obraz jego oczu zobaczył Mistrza. Patrzył na niego dziwnym wzrokiem. Jeszcze nigdy nie widział aby Mistrz patrzył na niego takimi oczami. Nie wiedział czy zrobił źle czy dobrze ale nie poddał się. Biegł do końca. Talice wyciągnął do niego rękę aby pomóc mu stanąć na nogi. Kir zachwiał się lekko i popatrzył na nogi całe brudne od mchu, różnorakich grzybów i malutkich drzazg które swoimi malutkimi końcami boleśnie wbijały się w ciało.
- Wstawaj. – Szorstki głos Mistrza zdziwił Marcusa. Ale czemu tu się dziwić w końcu zawiódł oczekiwania swojego nauczyciela. – Do niczego się nie nadajesz. Wracaj do swojego domku i nie wychodź z niego dopóki, dopóty nie zrozumiesz błędu swoich poczynań.
- Ależ Mistrzu ja... – Młody Padawan już chciał sprostować słowom Talica ale zrezygnował, gdy zobaczył jego wzrok. Oczy Mistrza wydawały się drążyć w jego ciele. Prawdę mówiąc, Mistrz nie patrzył bezpośrednio na niego. Oczy miał jakieś przeszklone i nienaturalnie „złe”. Marcus bez słowa odszedł w stronę swojego tymczasowego mieszkania. Już za dwa tygodnie obóz się kończy i będzie trzeba wrócić do normalnej nauki. Kiedy tak szedł i myślał nad swoim losem, usłyszał krzyk. Należał do człowieka, raczej mężczyzny. Już miał isć dalej, w końcu sprawa nie dotyczyła jego gdyby nie fakt że krzyk wydał mu się znajomy. Przystanął na chwile i odwrócił się. Za nim nie było niczego niezwykłego. Ot kilka lian i ptaków przelatujących nad głowami mieszkańców aby wyszukać jakiejś nowej ofiary. Kir zaczął iść powoli w stronę powrotną.
Kiedy doszedł do lądowiska na którym ćwiczył biegi nie zauważył niczego co mogło by przykuć jego uwagę. Nagle, kilka metrów koło niego coś się poruszyło. Odwrócił się w gotowości bojowej, ale zrobił to w takim tempie że każdy kto chciałby go zaatakować, dawno już przeszedł by mu za place i ogłuszył...lub co gorsza zabił. Na krawędzi lądowiska przesuwała się liana. Był na pięta a jej koniec wchodził na lądowisko i wyrastał z dużego drzewa obok Marcusa.
Młody Jedi powoli i ostrożnie zaczął podchodzić do liany. Jej drugi koniec, znikał gdzieś w dole. Była już przetarta w miejscu w którym się poruszała. Jeszcze kilka sekund albo minut i to co na niej wiszi spadnie kilka kilometrów w dół.
Kir wyjrzał za krawędź. Przez chwile nic nie widział wśród wielu gałęzi i liści ale nagle dojrzał. Wiedział że ten widok zapamięta po wszechczasy. Jego opiekun, ojciec i Mistrz. Jedi wisiał tera bezładni zaplątany w lianę która obwiązała go z zmyślną sieć. Marcus dostrzegł krew na twarzy Mistrza. Wisiał jakieś 100 metrów pod nim. Marcusa z otępienia wyrwał dziwny dźwięk, jakby rozdzieranego materiału. Lina pękła. Marcus w zwolnionym tempie widział jak liana znika za krawędzią. Momentalnie rzucił się za nią i już po chwili leciał w dół. Zamknął w sobie strach i przekręcając się pionowo, głową do dołu, zaczął przyspieszać w stronę Talica.
Szaty Mistrza nie wiele zwalniały jego lot ale zawsze dawały te kilka sekund. W końcu, Kir pochwycił Mistrza i zaczął rozglądać się za czymś czego mógł się złapać. Kiedy jednak nic nie zobaczył zaczęła ogarniać go panika. Najgorsze było uczucie czekania na śmierć. Marcus ocenił że zostało mu jakieś 2 minuty spadania a potem raczej będzie martwy.
Kiedy tak leciał, ktoś także leciał w jego stronę. Mrcus ujrzał istotę daleko pod sobą. Nie było szans aby ich złapała. A jednak i ich linie coraz bardziej się zbliżały. W końcu Marcus przygotował się do przechwycenia. Po chwili poczuł niesamowity ból w prawym ramieniu. Czuł jak kość a dokładniej obręcz barkowa pęka i przemieszcza się z jednego końca ręki na drugi łamiąc dodatkowo kilka chrząstek. Kość ramienna wybuchła falą bólu i przeszywającym poczuciem cierpienia. Kilka pacy zostało zmiażdżonych co wywołało dodatkową falę męki. Jednak już po kilku chwilach Kir nie czuł nic. Ciemność spowiła jego oczy. Nie wiedział co, lub kto uratował mu życie. I czy mu je ratował czy chciał aby dopełniło się z jego rąk....
Jego oczom ukazała się wysoka i dobrze zbudowana (jeżeli coś takiego można powiedzieć o kimś z rasy Wookiech), przedstawicielka płci żeńskiej. Jej futro miało odcień brązowo jasny, gdzieniegdzie rudawy. Sierść była starannie uczesana, gdzie niegdzie widniały uplecione z niej warkoczyki związane małym liścikiem. Postać okrywała szaro granatowa szata. Ktoś mniej ucywilizowany społecznie nazwał by ją szmatą, lecz był to typowy ubiór Wookiech. Na prawej dłoni samicy wisiały trzy kolorowe obrączki, dodające stylu do całkowitego wyglądu. Twarz była smukła i delikatna. Nie duży pęk włosów zwisał jej przed oczami. Marcus już wiedział kto przed nim stoi. Jego wybranka. Dopiero teraz sobie uświadomił jaki był głupi podchodząc do okna. Jego zapach wyczuła by jeszcze kiedy wychodził od siebie. Bez żadnych pytań i odpowiedzi wiedział że to ona uratowała mu życie. Był jej wdzięczny z całego serca. Ale uczucie miłości i szczęścia momentalnie odpłynęły. Kir przypomniał sobie kogo jeszcze uratowała. Jego Mistrza. Jedi zaczął rozglądać się nerwowo po malutkim pokoju w nadziei że zobaczy jeszcze jedno lóżko gdzie będzie spoczywał jego Mistrz. Niestety. Był tylko on i jego wybawicielka.
Kir zaczął podnosić się lekko, ale zaraz opadł pod silnym naciskiem dłoni jej opiekunki.
- Gdzie... gdzie jest Talice... to znaczy Mistrz... no wiesz pan... ojciec... – Marcus nie wiedział jak wytłumaczyć jej swoje myśli. Ale już po chwili jego wątpliwości znikły.
- Nie martw się, znam basic. – Choć z dziwnym gardłowym akcentem, o dziwo rozmówca przemówił. Nazywam się Krooura.
Umie było diabelsko trudno wymówić dla Kira, lecz powtarzał je sobie w myślach.
- Twój Mistrz on... – Zaniemówiła. Po chwili odeszła i wzięła coś z stolika dopiero teraz widocznego dla Kira. Szybkim krokiem wróciła i wręczyła mu przedmiot.
OCENY UŻYTKOWNIKÓW:
Aby wystawić ocenę musisz się zalogować Wszystkie oceny Średnia: 0,00 Liczba: 0 |
|
Adela2006-03-12 16:56:33
Fajne,ale Karl ma racje.
Czegoś tu rakuje.
Karl2005-01-05 14:14:22
Dobre
Ale mam wrażenie że brakuje jakiegoś fragmentu
Edi2004-10-31 00:59:44
Fajne opowiadanie.8.
Yoda142003-12-17 18:08:45
Ekhm...co do "kol"..coz, bobel nie ztej ziemi... :D z spojoscia bylo ciezko zeby to wszystko ladnie wlepic, jak widac nie wszytko jest OK... tylko nie bardzo rozumiem "ze urywa sie w polowie"... Marcus jest na Garos, pozniej na Kashyyyk, na Coruscant, na Yavinie i na...to w drugiej czesci :> przed kazdym rodzialem jest zaznaczony czas i miejsce akcji...wiec albo debil ze mnie albo nie wszystko wklejone...
Calsann2003-12-10 23:54:18
też mi czegoś brakuje... kilku puzzli do tej układanki... ;)
Anor2003-12-03 12:32:55
poczatek bardzo fajny, ale potem...od 3 zakładki już nic nie kumam jak to się skończyło...chyba coś nie zostąło wklejone, bo przeciez to si urywa w półowie!!! Wkradły się również takie małe boble typu "koła" statku, a także trochę ze spójnościa z EU mi się kilka rzeczy nie zgadza, ale to da sie wytłumaczyć...
Czekam na dodoanie całego opiowiadania bo coś mi się wydaje że tu wszysktiego nie ma
Andaral2003-12-02 22:23:50
Jest OK Yoda, oby tak dalej !!