autor: Jedi Nadiru Radena
Prolog
**********
Co się z nią dzieje? Pilotka rzuciła wiązankę przekleństw i na chwilę nie dłuższą niż uderzenie serca spuściła wzrok. A potem spojrzała jeszcze raz. Miała krew na rękach.
Juno Eclipse miała krew na rękach. Swoją? Nie, nie została ranna, nawet ta potężna dawka adrenaliny, która buzowała w jej żyłach nie mogła aż tak ją znieczulić na ból. Ale jeśli to nie jej krew, to czyja? Melenny? Belyssy? Może Toryn? Kto dziś zginął?
Głośny wizg brzęczyka alarmu zbliżeniowego wyrwał ją z przerażającej drętwoty.
— Juno!
— Widzę, widzę, widzę!
Bez namysłu wytarła krew o ubranie i szarpnęła sterem, by wyciągnąć toporny, choć z pewnością nie powolny pięćdziesięciometrowy statek w piękną, karkołomną świecę — ku centralnej gwieździe układu planetarnego, która na moment, przynajmniej na chwilę oddechu, miała oślepić tych, którzy ją ścigali. Maszyna skrzypnęła głośno w proteście, walcząc z oporem atmosfery i mocno trzymanym przez Juno sterem, ale w ostateczności zrobiła, co do niej należało.
— Toryn? Są?
— Nie. — Toryn Farr, smutna, zielonooka kobieta wściekle rzuciła w kąt słuchawkami, które jeszcze przed chwilą zdobiły jej zwichrzone włosy. — Jesteśmy same.
Juno wpatrzyła się w czerń gwiazd nocnego nieba, ale zobaczyła w nich jedynie czerwień, plamę czerwieni ludzkiej krwi, którą się zbrukała, i którą bezceremonialnie wtarła w koszulę.
— Jesteśmy Rebeliantkami — powtórzyła grobowym głosem tak obco teraz brzmiące, tak puste, pozbawione sensu słowa, starając się wycisnąć ze statku jeszcze jeden, dramatyczny unik. — Nigdy nie jesteśmy same.
**********
— Nie będzie pani sama na tej misji, pani kapitan Eclipse.
Pułkownik Anna Seertay nonszalancko przysiadła na wolnym od klawiszy i przycisków kawałku pierścieniowatego pulpitu kontrolnego projektora holograficznego CS-Mark 12, który zajmował centralne, honorowe miejsce w owalnej, pogrążonej w półmroku sali odpraw. Juno zawsze czuła nieprzyjemne, zimne mrowienie w tym klaustrofobicznym pomieszczeniu. To stąd codziennie posyłano na pewną śmierć dziesiątki istot inteligentnych: żołnierzy, komandosów, agentów, szpiegów i dywersantów. Była przekonana, że to tu pewnego dnia otrzyma rozkaz, który skończy się jej śmiercią.
— Domyśliłam się — prychnęła, odegnawszy co bardziej mroczne myśli. — Ale Starlight Blazers? Poważnie?
— Jak rozumiem, wolałaby pani nazwę „Blond Zabójczyni Imperialnych”? A może „Czerwone Feniksy Rebelii”? — Seertay przyszpiliła ją lodowatym wzrokiem kogoś, kto naprawdę lubił swoją pracę, wysoką rangę i równie wysoką pozycję w Wywiadzie Sojuszu, które dawały władzę nad śmiercią i życiem nierzadko tysięcy osób. — To by, zdaje się, pasowało do legendy pani kochanka. Albo byłego kochanka. Albo sklonowanego byłego kochanka. Już się pogubiłam. Poważnie.
Juno nie dała się wytrącić z równowagi. Przyzwyczaiła się do złośliwych docinków i pokątnych uwag. Mogło minąć półtora roku, odkąd „Odkupienie” rozbiło się o jedno z miast na Kamino, ale niektórzy w Sojuszu, mimo oszałamiającego sukcesu, jakim było nieoczekiwane pojmanie Dartha Vadera, wciąż obwiniali ją za utratę cennego okrętu wojennego. I nie tylko za to. W oczach wielu, niestety zbyt wielu wysokich oficerów, ona jedna stała za wszystkim, co uczynił galaktyce Galen. Nie, nie Galen. Jego klon.
— A, o i nexu mowa — Pułkownik wywiadu przerwała niezręczną ciszę. — Oto pani drużyna, Eclipse.
Pilotka odwróciła się, zlustrowała wchodzące do pomieszczenia istoty i zdusiła w piersi pełne rozgoryczenia westchnienie.
Co za zbieranina!
Kiedy dostała ten przydział, w pierwszym odruchu chciała zabić Annę Seertay. To nie była wina pani pułkownik, oczywiście, nie ona entuzjastycznie poleciła i zmusiła ją do przyjęcia tego „czasowego oddelegowania”. To ten przeklęty Medal Zasługi, który chciała wyrzucić dawno temu do kosza. On, i ciągnący się za nim smród zabójstwa, jakie popełniła na swoim pierwszym — i jak się teraz okazuje, wcale nie ostatnim — „czasowym oddelegowaniu”.
Aurin Leith nie potrafiła się uśmiechnąć do pełnej życia, rozpromienionej Melenny. Drobna, wciąż piękna jak wtedy i zapewne tak samo bezlitosna na polu walki, z serdecznym śmiechem poufale przyciągnęła do siebie lekarkę, jakby obie znały się od co najmniej kilku długich lat. Mimo, że tak nie było, a dziewczyna, nie ze swojej winy oczywiście, była katalizatorem nieprzyjemnych wspomnień, Aurin i tak odwzajemniła uścisk.
— Wybacz, ale... nie za bardzo cieszę się na twój widok, Melenna. Selnesh, pamiętasz?
Dziewczyna beztrosko wzruszyła ramionami. Ale Aurin dostrzegła ten charakterystyczny cień w jej roziskrzonych oczach — tak, doskonale pamiętała roztrzęsioną doktor Leith, która z zimną krwią zamordowała szturmowca Imperium pistoletem blasterowym, który sama jej wręczyła.
Zamordowała. Ona, lekarz, która swego czasu przysięgła na swój honor, by „nigdy nie szkodzić”.
— Rozchmurz się, pani doktor! Tym razem nie będzie zabijania — Melenna mrugnęła okiem i dodała. — Zbyt dużo.
— Nie pomagasz.
— Ale i nie szkodzę — Młodsza Rebeliantka nieco spoważniała. — Wiesz, jest takie powiedzonko z czasu Wojen Klonów: jeśli nie lubisz żartów, nie powinieneś się zgłaszać do wojska.
— Ja się nie zgłosiłam.
— Widzisz! — Na ustach Melenny ponownie wykwitł wspaniały uśmiech. — Jednak umiesz żartować!
— To nie był żart.
Zrezygnowany ton Aurin ściągnął brwi u pięknego czoła dziewczyny, ale nie zdołał wyżłobić więcej niż jednej bruzdy; podeszła do nich wysoka, o głowę wyższa od Melenny kobieta o alabastrowo białych policzkach ozdobionych dwoma pogodnymi rumieńcami. Wyciągnęła żylastą, silną dłoń.
— Chyba jeszcze się nie poznałyśmy — zagaiła. — Sierżant Belyssa Romey, do usług. Panie?
— Jeszcze nie tak stare, by nazywać je paniami, pani sierżant — wypaliła bez namysłu Melenna. Belyssa wybuchnęła śmiechem, a Aurin tylko przewróciła oczami.
„Starlight Blazer” miał w sobie wszystko, co powinien mieć szanujący się luksusowy gwiezdny jacht: mięciutkie, wyściełane hapańskimi jedwabiami łóżka, wart pół X-winga automat kuchenny, komorę relaksu w zerowej grawitacji, pełną wymyślnych udogodnień łazienkę, spory holoteatr, a nawet audiowizualną bibliotekę. Brakowało jedynie piękna. Bo, wbrew pozorom, luksusowy gwiezdny jacht wcale nie musiał być piękny.
Deena Shan tego nie pojmowała. Być może nie była dość bystra, być może dało o osobie znać słabiutkie wykształcenie, które obrała na rodzinnej, zapyziałej planetce, ale coś tu nie grało. Luksus — czy to nie przypadkiem synonim piękna? Gdzie w tym logika, jeśli to, co jest luksusowe, nie jest przy okazji piękne?
— Współczuję kapitan Eclipse. Niańczenie paru Rebeliantek. Taka degradacja. Poniżej jej honoru.
Lilla Dade cmoknęła z dezaprobatą, wskazując czubkiem niemożliwie długiego paznokcia na uwijającą się jak w ukropie kobietę, która manipulowała hydrokluczem przy jednym z silników jachtu typu Starwind, „Starlight Blazera”. Dziwnie zabrzmiały te słowa, ubrane w krótkie, po wojskowemu dosadne zdania, w ustach przypominającej z wyglądu rozwydrzoną nastolatkę, ale w rzeczywistości śmiertelnie groźnej komandoski z oddziału specjalnego, którego nazwa wypadła już Deenie z głowy.
— Czemu tak mówisz?
— To ty nie wiesz? Kiedyś dowodziła całą fregatą Nebulon-B i miała zabójczo przystojnego chłopaka-Jedi. Kto o czymś takim nie marzy?
— Ja — powiedziała bez śladu ironii Deena i udała, że nie dostrzega wlepionego w nią zdziwionego spojrzenia Lilly. — Bycie bohaterem albo przyjacielem bohatera to zdecydowanie zbyt przeceniona rozrywka.
Zanim komandoska zdążyła zadać jedno z klasycznych pytań w rodzaju „A skąd ty miałabyś to wiedzieć?”, które zawsze zmuszały Deenę do dzielenia się głupimi historyjkami o Luke’u, Hanie i Leii, czy zniszczeniu stacji Bannistar, Shan wzięła ją pod rękę i zaprowadziła pod rampę „Starlight Blazera”.
Naprawdę nie miała nic przeciw chwalebnemu powrotowi na Silurię III. Ależ oczywiście, że cieszyła ją myśl, że będzie się użerać z kolejnym imperialnym gubernatorem tej planety. Nie, skądże znowu, naturalnie, że nie wsadzi mu do gardła detonatora termicznego i nie każe błagać jej na kolanach o wybaczenie. No pewnie, że potraktuje go zgodnie z najświętszymi regułami Sojuszu na Rzecz Odrodzenia Republiki, zgodnie z konwencjami praw istot inteligentnych, i jeszcze odstąpi mu swoją luksusową kajutę na pokładzie statku.
Czy oni mieli choćby cień podejrzenia, że w głębi duszy uważa ich za kompletnych kretynów? Być może pani pułkownik Wywiadu, albo ktoś, kto stał wyżej od niej, autentycznie wierzyła, że pod kamienną maską, jaką Kaiya Adrimetrum przyoblekała swoją twarz, nie tli się żadna iskierka życia, nie ma pod nią żadnych emocji, ambicji, ani uczuć. Być może. Nie wiedziała.
Siedziała na końcu długiego, eleganckiego stołu obmyślonego na co najmniej tuzin osób, a goszczącego obecnie tylko trzy: ją samą, żywiołową, czarnoskórą dziewczynę z misternie zaplecionymi włosami i potężnie zbudowaną kobietę, która mogła przyprawić o kompleksy nawet niektórych znanych z muskulatury komandosów Rebelii. Ingri i Dansra Beezer rozmawiały.
— Dlaczego założenie jest takie, że musimy udawać głupiutkie jak ogon Hutta kretynki?
— Dlatego, że tego się po nas oczekuje. Wyobrażasz sobie, by tą grą zawodowo parały się wybitne intelektualistki, dziewczyny po poważnych studiach, kobiety z arystokratycznymi korzeniami? — Dansra roześmiała się na widok miny, jaką zrobiła do niej koleżanka. — No dobrze, dobrze, ty sobie to wyobrażasz. Ale oni, Imperialni, ich wyobraźnia tego nie obejmie. Dlatego zagramy role takie, w jakich oni życzą sobie nas zobaczyć. Będziemy głupie, będziemy dziecinne i będziemy dzięki temu piekielnie skuteczne. Prawda, pani sierżant?
Kaiya skinęła głową, ale nie podjęła tematu, zabsorbowana własnymi myślami. Lekko zgarbiona, mechanicznymi ruchami ściereczki czyściła metalowe elementy rozłożonej na części broni.
Ingri nagle głośno pstryknęła palcem.
— Przypomniałam sobie, skąd znam Silurię! — oświadczyła triumfalnie. — Jak jeszcze kryliśmy się na Yavinie, ktoś mi opowiedział historię o pewnej Rebeliantce z Silurii III, której Imperialcy zamordowali dwoje dzieci. Kobieta zagryzła zęby, wzięła sprawy w swoje ręce i samodzielnie, sama jedna, zorganizowała całą komórkę Rebelii i na końcu sprzątnęła imperialnego gubernatora planety razem z jego domkiem. Sama jedna! Trzeba mieć jaja, co?
Sierżant Andrimetrum przerwała czyszczenie broni i wyprostowała się.
— Nie zamordowali jej dzieci, ale męża — sprostowała oschle. — I nie była sama. Rebelianci nigdy nie są sami.
Obdarzyła dziewczyny twardym, nieustępliwym spojrzeniem. Dansra potulnie spuściła wzrok, jednak w błękitnych oczach odrobinkę odważniejszej Ingri błysnęło zrozumienie.
— Nigdy nie jesteśmy sami — powtórzyła. Wiedziała, o czym mówiła. To ona była bohaterką opowieści o kobiecie z Silurii III.
**********
— Żyj, żyj, żyj, shabla di’kut, żyj!
Aurin Leith zwykle nie przeklinała. Nawet ciężko wkurzona, zachowywała takt i spokój. Tego wymagał od niej zawód poważnej lekarki, takiej, od której oczekuje się wyczucia, empatii i spokoju. Oczywiście znała przekleństwa, całe mnóstwo przekleństw, głównie huttyjskich i mandaloriańskich. Miała różnych pacjentów. Naprawdę różnych. Ale były pewne granice wytrzymałości psychicznej. Wyznaczały ją między innymi pościgi śmigaczami i kanonady blasterowych błyskawic przelatujących nad głową.
Kobieta zamachała rozpaczliwie rękami, ale i tak wyrżnęła barkiem o fotel kierowcy śmigacza, ścięta z siedzenia potęgą siły odśrodkowej. Antygrawitacyjny pojazd zakończył wiraż wykrzesaniem fontanny iskier na ścianie jednego z budynków, ryknął silnikiem i ledwo się zmieścił w wąskim gardle uliczki w żadnym wypadku nieprzeznaczonej do ruchu repulsorowego.
— Aurin! — Siedząca za sterem Juno wykręciła szyję, by choć na momencik rzucić okiem na tylne siedzenie. — Co z nią?!
— Daj mi pracować, to może przeżyje! — fuknęła, daremnie próbując odzyskać równowagę.
— Powiedz to tym smutnym panom za nami! — Pilotka szarpnęła sterem, co posłało lekarkę z powrotem na podłogę. — Moje kapitańskie przywileje w Imperium wygasły, więc, wybacz, ale mnie już raczej nie posłuchają!
Lekarka słuchała jej sarkastycznego wywodu tylko jednym uchem. Jeszcze raz przyłożyła dłonie do zakrwawionych strzępków eleganckiej sukienki, które przykrywały nieruchomą pierś Melenny. Przycisnęła mocno raz, drugi, trzeci, czwarty i piąty. Choć w tych warunkach graniczyło to z cudem, Aurin przeczołgała się szybko po kołyszącej się podłodze śmigacza i przytknęła usta do ubarwionych fioletową szminką warg rannej dziewczyny leżącej na tylnej kanapie pojazdu. Wepchnęła przez nie życiodajne powietrze, ale bez skutku.
— Lilla, gdzie ten shabla medpak?!
Aurin zgubiła swoją ozdobną torebkę z ukrytym w środku medpakiem gdzieś między szaleńczym biegiem do śmigacza, a dźwiganiem zagłodzonych na śmierć, odbitych przed paroma minutami skazańców. Lilla, niebezpiecznie wychylona z przedniego siedzenia, oddała kilka salw z blasterowej rusznicy mniej więcej w kierunku ścigających ich maszyn. Zaklęła — pewnie spudłowała — odgarnęła wściekle wirujące wokół niej pasemka włosów, które wyrwały się spod pięknej, złotej spinki, usiadła na fotelu i uderzeniem kolby otworzyła schowek. Po chwili o tylną kanapę uderzyło czerwone pudełko z drogocenną zawartością.
Aurin strząsnęła z brwi grube krople potu i przy kolejnym dzikim zakręcie złapała się za fotel kierowcy. Rozdygotanymi rękoma wydobyła z medpaku strzykawkę ze zgniłozielonym płynem. Jednym, wyćwiczonym ruchem wbiła cienką igłę w żyłę odsłoniętego przedramienia Melenny — i nie pozostało jej nic więcej oprócz modlenia się do Mocy o jej nagłą, zbawienną interwencję.
— Żyj, proszę, shabla, żyj!
Młoda dziewczyna nagle głęboko wciągnęła do płuc powietrze i zakasłała krwią. Potem z trudem otworzyła mętne, przekrwione oczy.
— Au... Aurin?
— To ja, to ja — odpowiedziała cicho lekarka z wymuszonym uśmiechem. — Wszystko będzie dobrze. Zobaczysz, skończy się jak wtedy, na Selnesh, wszyscy bezpiecznie wrócimy do domu.
Pamiętasz? To była udana misja, wszyscy wróciliśmy. — Pogładziła jej zakrwawione włosy wyraźnie drżącą ręką. Kłamała jak podrzędny medyk polowy. Kłamała. Patrzyła całkiem bezradna, jak z ust dziewczyny dobywa się coraz więcej coraz jaśniejszej krwi. Nie udało się. — Wszystkim nam się uda. Zobaczysz. Wszystko będzie dobrze.
Śmigacz zarył bokiem o metalową ścianę jakiegoś magazynu. Tysiące iskier otoczyło białą jak czapy lodowe Korelii twarz Melenny. Rana przestała krwawić. Serce przestało bić.
— Niech nas Moc zbawi! — krzyknęła z teatralnym obrzydzeniem Deena Shan. — Co za karkolone zadupie!
Było ich dziesięć. Zeszły z rampy „Starlight Blazera” zwartą grupą, głośno i wulgarnie rozmawiając, robiąc wokół siebie straszliwy harmider i błyskając fleszami horrendalnie drogich holoaparatów. Były ubrane w przeraźliwie jasne, kuse sukienki ozdobione krzykliwym emblematem charakterystycznej piłki repulsorowej wkraczającej w nadprzestrzeń. Cóż, pasowało to do ich nazwy: Starlight Blazers.
W ostrych promieniach słońca układu Siluria stroje dziewczyn kłuły w oczy i zapadały w pamięć. Skrzywione oblicza dziesiątek istot, które przypadkiem lub z wyboru znalazły się na platformie dokującej w tym konkretnym momencie, ich zmrużone powieki, poruszane klątwami usta i odwracające się ciała były znakiem, że nie tego się spodziewali po dziesięciu pięknych sportsmenkach.
Rozczarowanie sprawiło, że żaden z widzów nie zauważył dwóch smukłych kształtów wymykających się awaryjnym włazem gwiezdnego jachtu pod osłoną gęstych kłębów pary osnuwających dysze manewrowe.
Naprzeciw dziewczyn wyszedł obficie pocący się przedstawiciel Silurii III, młody, patykowaty mężczyzna z lekkim wąsikiem, który Ingri oceniła — na tyle donośnie, by wszyscy na platformie mogli to usłyszeć — „jedyny ślad męskości u tego zmizerniałego facecika”.
— Mam, eee, przyjemność powitać was na...
Jedna po drugiej, dziewczyny zaczęły go omijać, nie szczędząc jego chuderlawym barkom bolesnych szturchnięć. Najbardziej imponująca z Blazerek, Dansra, ujęła wyciągniętą powitalnie dłoń mężczyzny, podstawiła ją pod swoje usta i — nie pozostawiając biedakowi żadnych możliwości obrony — wypluła na nią gumę.
— Jakbyś mógł to wyrzucić do kosza, chłoptasiu, będę wdzięczna.
Juno Eclipse, ostatnia w grupie, klepnęła oszołomionego tubylca przyjacielsko po ramieniu i z rozbrajającym uśmiechem skomentowała:
— Wybacz, nie są w najlepszej formie.
hub anakin2012-05-01 12:43:47
Fajny początek.
NLoriel2011-10-12 15:07:34
Tak czytam to opowiadanie nie zwróciwszy uprzednio uwagi na autora i już przy Annie Seertay stwierdziłem, że to chyba JNR napisał :) Nikt inny nie jest w stanie osiągnąć tak dużej koncentracji mało znanych postaci z EU na centymetr kwadratowy tekstu :)
Nadiru Radena2011-10-11 23:50:30
Nie da się ukryć, że przedobrzyłem z liczbą postaci - ze dwie bohaterki spokojnie mogłem wyrzucić :/ A to, razem z nieliniową chronologią, dało mocno chaotyczną mieszankę...
W tym opowiadaniu tylko jedna rzecz udała mi się w 100%: użycie imion i nazw wyłącznie z Expanded Universe. W tym opowiadaniu jest bodajże tylko jedna "moja" nazwa, a i to tylko w połowie ;) Taki mały eksperymencik sobie zrobiłem ;)
Darth Kasa2011-10-11 20:21:54
Mam podobne odczucia co Kasis, postaci ciągle mi się myliły, tak samo zresztą jak czas akcji. Z drugiej strony sporo się dzieje, a pomysł na fabułę jest nawet oryginalny. Ogólnie raczej na plus ;)
Kasis2011-10-11 20:17:36
Bardzo fajny pomysł, zdecydowanie na plus, że same kobitki są bohaterami, momentami bardzo zabawne. Ale za dużo tych dziewczyn jak na taką objętość tekstu, trochę czasami się można pogubić. Za dużo, za szybko, wkrada się tam chaos. Ale olbrzymi plus za użycie Deeny, którą lubię, a nie jest chyba zbyt często "wykorzystywana" przez fanów.