autor: Michał "Shadow" Skrobisz
I
Wiatr hulał pomiędzy szczytami wiekowych kamienic zbudowanych z czerwonej cegły.
Mirith Satine spojrzała krytycznie w niebo. Kiepsko się czuła; zawroty głowy, nudności, świat wirował chwilami jak na najlepszym balu. Sytuacji nie poprawiały kłęby pary i wszechobecny półmrok, tylko momentami rozjaśniany przez wysokie mosiężne latarnie uliczne. Naciągnęła kapelusz niżej na oczy, chroniąc je od podmuchów wiatru, jednocześnie przytrzymując go mocno ręką, by nie odfrunął. Drugą ręką chwyciła za kołnierz długiego brązowego płaszcza. Wiatr zdecydowanie nie chciał, by Satine wróciła do domu.
Czuła się coraz gorzej.
Zeszła powoli po schodach prowadzących do metra, trzymając się bogato zdobionej poręczy. Nogi jej drżały ciągnąc ku ziemi. Przez głowę przelatywały opornie myśli, wśród których jedna domagała się szczególnej uwagi: „co się ze mną dzieje?”. Przecież nie piła alkoholu, chora nie jest, więc o co chodzi? Po odczycie na uniwersytecie szybko uciekła bocznym wyjściem. Nie lubiła być w centrum uwagi. Znała się na swojej dziedzinie, uwielbiała przekazywać wiedzę i nic poza tym. Nie poszła na późniejszy bankiet, a w czasie prelekcji popijała tylko wodę.
W tunelu metra nie wiało, więc spokojnie kupiła bilet i podtrzymując się ściany dotarła na peron. Czas ciągnął się w nieskończoność, aż nagle z tej nieskończoności wypłynął droid strażniczy. Nowe nabytki policyjne o humanoidalnej aparycji. Pokryte metalem, którego nazwy jeszcze na tym świecie nie słyszano, a na innych nawet jeśli ktoś był w stanie ją zapamiętać, to niekoniecznie potrafił ją wypowiedzieć. Żółte fotoreceptory, zza których przebijał blask żarówek, wpatrywały się w nią z zimną, właściwą tylko droidom, obojętnością. Słyszała, że tego typu jednostki napędzane są nowymi silnikami. Przez chwilę zapomniała o problemach i dała się ponieść fascynacji.
- Czy wszystko w porządku, proszę pani? – Mówił! Fenomenalne! Z tego wszystkiego nie była w stanie odpowiedzieć na proste pytanie.
- T-tak, wy-wydaje mi się, że tak – wydukała. - Ch-chcę po prostu być już w domu.
Droid zmierzył ją od stóp do głów. Jego fotoreceptory zgasły na sekundę, by po chwili rozbłysnąć jeszcze większym blaskiem.
- Za minutę i dwadzieścia sekund na stację przybędzie kolejka, pani Satine – metaliczny dźwięk przedarł się do jej uszu, wywołując kolejny naukowy zamęt. „Skąd wie jak się nazywam?” – Proszę o jeszcze chwilę wytrwałości.
Odszedł, zostawiając ją oszołomioną. Nudności wróciły w momencie, gdy z wielkim hukiem na stację wtoczyła się kolejka metra. Ludzie rzucili się do wejścia. Pokuśtykała za nimi, licząc, że wepchnie się do środka.
Metro ruszyło, osiągając w ciągu kilku chwil zawrotną prędkość. To kolejny cud techniki, który zadziwiał humanistyczny umysł Satine. Silnik parowy i spalinowy zrewolucjonizował przemysł, gospodarkę i transport. Wiedziała, że istnieją silniki potrafiące przenieść statek z jednej planety na inną w stosunkowo krótkim czasie, ale sama nigdy nie podróżowała. Marzyły jej się gwiazdy, inne światy, dostęp do bibliotek. Największym marzeniem było odwiedzenie stolicy – Coruscant. Wciąż nie mogła się przyzwyczaić do tego, że stolica tworu, który media nazywały Republiką, znajdowała się gdzieś setki tysięcy parseków od niej. Wstając każdego ranka, wiedziała, że budzi się w ciągle nowej rzeczywistości.
Kręciło się jej od tego w głowie. Na zakręcie niemal upadła, ale ktoś ją podtrzymał i pomógł bezpiecznie ustać. Czuła potrzebę wyjścia. Natychmiast!
Kolejka zatrzymała się i Satine, niesiona falą opuściła swój środek transportu i wolnymi krokami, ze spuszczoną głową, wyszła ze stacji metra. Stąd miała już blisko, może ze dwie przecznice. Ulice były puste, nie mijali jej żadni przechodnie, żaden z tych nowoczesnych śmigaczy nie przeleciał jej nad głową. Została sama, wśród jęku wiatru i siąpiącego deszczu. Zagubiona w kłębach pary ruszyła powoli do domu.
Kamienica, do której zmierzała była starą, kilkupiętrową budowlą. Mimo kiepskiego samopoczucia, wbiegła na klatkę schodową, kiwnęła dozorcy i pognała na samą górę. Miała problem ze znalezieniem klucza; żałowała, że nie wstawiono jeszcze drzwi na kartę magnetyczną.
- Światło – szepnęła i natychmiast w kilku miejscach mieszkania zapaliły się świetliki. Zamknęła okno, lekko zdziwiona, nie pamiętając czy je otwierała wychodząc, i poszła do łazienki. Miała ochotę wymiotować.
Cios spadł nagle, w potylicę, w momencie, gdy pochylała się by zwymiotować. Poczuła tylko delikatny ból. Straciła przytomność.
Obudziła się, otwierając powieki, zaklejone ropą. Ból w głowie promieniował, bolały związane kostki i nadgarstki. Było ciemno, ale wiedziała, że nadal jest w swoim mieszkaniu. Oddychała płytko, próbując jednocześnie przyzwyczaić oczy do ciemności. Czuła się gorzej niż na stacji metra. Leżała, gdy nagle ktoś ją posadził i wlał jakiegoś płynu w usta. Był ciepły i wykrzywiał okropnie, a po połknięciu wywoływał całkiem miłe uczucie ciepła. Alkohol, najprawdopodobniej jej wino, które dostała od studentów. Była zdziwiona, że stać ich na trunek wysokiej jakości. Ból nieco zelżał.
- Zamroczona będzie pani bardziej skora do współpracy – usłyszała głos z mroku przed sobą. Nie rozpoznała go, ale stwierdziła, że rozmówca stosuje syntezator. – Światło!
W pomieszczeniach ponownie zapaliły się lampy, zalewając wszystko żółtą, ciepłą poświatą. Przed nią stała wysoka postać, w długim do ziemi płaszczu i kapeluszu na głowie. Ubiór w niczym nie wyróżniał istoty z grona innych, które mijała codziennie. Najbardziej przerażająca była twarz.
A raczej maska. Wykrzywiona w groteskowym, ironicznym uśmiechu. Z okrutnymi oczami. Cała biała i zdecydowanie męska.
Ta maska przyprawiła ją o falę przerażenia.
- Jestem tu po to, – powiedziała zamaskowana postać - by pokazać, jak bardzo się pani myli, pani profesor.
Ponownie straciła przytomność.
Obudziła się naga, ułożona w wannie wypełnionej wodą. Jej kończyny wystawały poza mosiężną balię, przywiązane do stylowo zdobionych nóżek. Zaczęła się wiercić, ale zakrztusiła się tylko wodą, która podchodziła wysoko, aż pod jej podbródek. Zrezygnowała z dalszych prób. Zastanawiała się czy krzyknąć, ale każde otwarcie ust, powodowało ich zalanie potężną ilością wody. Patrzyła więc tylko z przerażeniem, kręcąc oczami i oddychając płytko przez nos.
Gdzieś nad nią coś błysnęło, a potem szybkim ruchem opadło, przebijając się przez taflę wody i uderzając ją w brzuch. Jęknęła zaskoczona, łykając wodę, która wąską strużką zaczęła zabarwiać się na różowy kolor. Nóż, wiedziała już, że to był nóż, musiał przeciąć jej skórę. Nie czuła bólu. Ciepła woda koiła jej nerwy. Dopiero większy nacisk ostrza spowodował kolejną próbę krzyku. Zakrztusiła się wodą, a reakcja paniczna spowodowała, że zaczęła jej łykać jeszcze więcej, topiąc się powoli. Zaczerwieniona woda wdzierała się do jej płuc skutecznie zastępując tlen i pozbawiając powietrza. Nóż wbił się głębiej w ciało. Czując to, szarpnęła się, ale więzy trzymały mocno. Ostrze prześlizgnęło się wzdłuż podbrzusza. Satine straciła przytomność. Po raz ostatni. Woda, która bryzgała przy każdym gwałtownym ruchu i bulgotała przy rozpaczliwej próbie złapania oddechu, teraz była niezmącona i spokojna. Szkarłatna.
Zamaskowana postać zdjęła kapelusz pochylając głowę w kpiącym geście szacunku.
- Niech Moc będzie z Tobą, ścierwo – gęsta ślina spłynęła na twarz Satine. – Ze mną na pewno będzie, gdy dołączysz do mnie.
Dłonie, skryte w skórzanych rękawiczkach, zanurkowały pod wodę, wbijając się w brzuch ofiary. Postać zdjęła maskę, w drugiej ręce trzymając swoją zdobycz. Jeszcze ciepła wątroba ociekała krwią i brudną wodą. Morderca uśmiechnął się do siebie i schował swoje trofeum do próżniowego woreczka.
Teraz czekało go mnóstwo pracy.
A później zasłużony posiłek.
II
Zakład patomorfologii i przylegające do niego prosektorium sprawiały przygnębiające wrażenie. Budynki otynkowano szarą breją, która w wielu miejscach odpryskiwała ogromnymi płatami ukazując czerwoną, rakowatą tkankę cegieł. Pracował tu doktor Hatmor. Starszy, niski mężczyzna z czupryną siwych włosów. Uważany za ekscentryka, miłośnik nowoczesnej techniki i postępu technologicznego. Szeptano, że w jednej z lodówek prosektorium trzyma swoją dawno zmarłą żonę, z którą rozmawia co wieczór. Złośliwi twierdzili, że na rozmowach się nie kończy.
Tak, zdecydowanie kompleks lata świetności ma już za sobą, pomyślał inspektor Alan Moore wchodząc niespiesznie po zniszczonych schodach. Drewniana laseczka, którą trzymał w dłoni klinowała się w pęknięciach posadzki i inspektor, z natury człowiek wybuchowy i nerwowy, wyrywał ją impulsywnie z głośnym sapnięciem. Musiał przyznać, że swoje najlepsze lata też miał już za sobą. Podejrzewał, że gdyby miał gonić teraz przestępcę, ten padłby ze śmiechu i poddał się z litości. Nie zmieniało to jednak faktu, że nadal był najlepszym detektywem w mieście. Przynajmniej w swojej opinii. Audycje radiowe i inteligentne przekazy audiowizualne, jakie ostatnio nadawały lokalne media, pogarszały mu humor zarzucając opieszałość i brak działania. Morderca nadal działa! Czwarta ofiara! Brak motywów, brak związków. Totalne zero.
Tak właśnie się czuł wchodząc do laboratorium doktora Hatmora.
Pomieszczenie, wbrew pozorom, było świetnie zaopatrzone – najnowsze aparatury, lampy na pełną elektryczność z regulowaną mocą światła, stół do sekcji zwłok z odpowiednimi odpływami. Wszystko, czego ceniący się patomorfolog potrzebuje. Zwłaszcza ekscentryk.
- Witam, inspektorze – powiedział doktor pochylając się nad ciałem przykrytym białym płótnem. Podciągnął gogle na czoło. – Pan wybaczy, że nie podam ręki, ale dopiero skończyłem pracę. Kwestia higieny.
Moore pokiwał głową na znak zrozumienia. Podszedł do stołu i odciągnął ukradkiem kawałek płótna chcąc spojrzeć w twarz ofiary. Momentalnie się odwrócił, wstrzymując torsje. Zrobiło mu się naprzemian gorąco i zimno. Spodziewał się tego widoku, ale co innego spodziewać się, co innego zobaczyć.
- Przerażające, prawda? – Hatmor zagłuszył szum płynącej wody. Umył dłonie i wytarł je w ręcznik. – Nie da się ukryć, że mamy do czynienia z seryjnym mordercą.
- Bzdura, doktorze – oburzył się inspektor, który zdążył się już opanować. – Zwykłe naśladownictwo. Chęć wywołania paniki. Nic tych ofiar nie łączy. Nic, doktorze! – Drobinki śliny trysnęły w ekstazie. Moore otarł je wierzchem dłoni, po czym dodał ciszej: - Poza okrucieństwem.
- Już samo okrucieństwo mówi samo za siebie – odparł doktor, obchodząc stół dookoła. – Pan chyba nie czytuje raportów, które tworzę na potrzeby policji? Inaczej wyciągałby pan inne wnioski. Coś panu pokażę.
Zerwał białe płótno z ciała leżącego na stole. Na stole – takim, od którego z samego patrzenia robi się człowiekowi zimno – leżała kobieta. Jej zimno idealnie harmonizowało się z chłodem mebla. Jej szara, miejscami sina skóra wtapiała się w szare otoczenie. Wzrok przykuwała twarz, a w zasadzie to, co z niej zostało. Plątanina czerwonych mięśni, z brzydko odsłoniętymi zębami, których nie zakrywały wargi; wywrócone gałki oczne, patrzące na świat, ale nie będące w stanie niczego dostrzec. Martwe.
- Tak jak poprzednio – stwierdził Hatmor – ściągnięto ofierze skórę z twarzy. Bardzo precyzyjnie. Robota profesjonalisty, powiedziałbym. Proszę spojrzeć. Zdecydowanie najlepsze oko i skalpel jakie w życiu dane mi było spotkać. Zejdźmy niżej – płuca. To, że ofiara się utopiła wiadomo każdemu, kto chociaż raz dziennie włącza radio. – Podniósł wzrok na inspektora. – Tylko nieliczni wiedzą, że żadna z ofiar nie utopiła się w tym zasranym bajorku w parku. Płyn w płucach miał kolor różowy. Badania potwierdziły obecność krwi. Wniosek jest prosty – ofiary utopiono gdzie indziej, wody nałykały się jeszcze za życia. Skąd krew? – Wskazał na brzuch ofiary, w poprzek którego biegła brzydka, byle jak łatana rana. – Stąd. Od razu się usprawiedliwiam – nie ja robiłem to paskudne szycie. Mamy tu do czynienia z robotą sprawcy. Mało profesjonalną w porównaniu do poprzednich czynności – chrząknął. – W każdym razie brakuje organu wewnętrznego. W tym wypadku wątroby. Jako ciekawostkę dodam, że z ofiarą odbyto pośmiertny stosunek płciowy. Analny. – Inspektor uniósł brew w niemym pytaniu. – Nie, inspektorze, rozczaruję pana. Sprawca nie zostawił nasienia. W ogóle zostawił mało śladów. Ciało umyto bardzo dokładnie, ubrano i wyrzucono. Ofiarę wcześniej znarkotyzowano dość silnym specyfikiem. Wywołuje on zawroty głowy, nudności, a tym samym osłabia koncentrację. Dodatkowo ofiara była pijana. Wpadnięcie w takim stanie do jeziorka i utopienie się to naprawdę nie byłby żaden specjalny wyczyn. I wszystko ok., gdyby nie szrama na brzuchu oraz otarcia na kostkach i nadgarstkach. Wniosek: ofiarę związano i utopiono. W zasadzie wszystko tak, jak w poprzednich przypadkach.
Inspektor Moore słuchał z ciekawością i zdziwieniem. Ulica wołała, że w mieście grasuje seryjny morderca. Ludojad, kanibal, sadysta. Tylko on nie dopuszczał tej myśli do siebie. Stał bezradnie miętosząc w dłoniach gałkę laski w kształcie głowy drapieżnego zwierzęcia.
- Chyba zaczyna mnie to przerastać…
- Jak każda sprawa poważniejsza od przekroczenia prędkości – skrzywił się z ironią Hatmor, poprawiając biały fartuch i grzebiąc w pasie z narzędziami medycznymi. – Czas rozejrzeć się za pomocą.
- Nikt od nas się nie nadaje.
- Wie pan, o kim mówię.
- On? – Zapytał Moore z mieszaniną zdziwienia i przerażenia. – To niemożliwe.
- Konieczne. Wsadził go pan do rezerwatu, sądząc, że jest od niego lepszym. Cóż…
Inspektor Moore, człowiek wybuchowy i nerwowy, a do tego słusznej postury, już miał zamiar zamachnąć się laseczką na starszego doktora, ale jego lekceważący uśmiech, chociaż podgrzał do białości nerwy inspektora, ostudził zapał działania.
- Wsadziłem go do rezerwatu – sapnął gniewnie – bo tam jest miejsce takich jak on!
- Więc teraz proszę go stamtąd wyciągnąć i poprosić o pomoc. Analizując poprzednie ofiary, śmiało mogę stwierdzić, że nasz morderca ma jeszcze wiele pracy przed sobą.
- Mieliśmy już tu psychometryka – westchnął inspektor. – Co jeszcze mam zrobić?
- Pokaże panu jeszcze coś – powiedział doktor zbliżając się do martwego ciała. – Proszę spojrzeć na prawe ramię, tu od strony wewnętrznej, pod pachą. Widzi pan?
Rzeczywiście coś tam było. Nieduży wytatuowany obrazek, zamazany jak po operacji mającej na celu usunięcie, jednak stosunkowo czytelny. Gwiazda otoczona skrzydłami.
- Inspektorze, ta kobieta, była jedną z nich. Tak jak druga i trzecia ofiara. Dlatego potrzebujemy pomocy.
Alan Moore opuścił laboratorium, zostawiając doktora Hatmora samego z zimnym ciałem. Inspektor zniknął w ciemnościach, a budynki zakładu patomorfologii nigdy wcześniej ani później nie były dla niego tak obrzydliwe i wstrętne jak w tej chwili.
Gwiazda otoczona skrzydłami.
Seryjny morderca.
Pani profesor od midichlorianów.
Tego było za wiele.
Nastał czas, by się upić.
III
Stacja orbitalna – „Koło” – wisiała niepewnie w górnych warstwach atmosfery. Zniszczona, miejscami całkowicie nieszczelna, sprawiała wrażenie, że może spaść na ziemię. Mały prom orbitalny, plując obłokami pary i spalin, zbliżał się do stacji, która rosła w przednim iluminatorze.
- Zbliżamy się do platform lądowniczych – usłyszał Moore w głośniku zawieszonym w kabinie pasażerskiej. – Zostało nam około pięciu minut.
Alan Moore poprawił poły płaszcza, założył kapelusz i chwycił swoją laskę z czarnego drzewa. Skupił się na srebrnej gałce, która często dawała ukojenie jego porywczości. Szpital psychiatryczny, do którego się zbliżali miał długą i ponurą historię. W całej „humanitarnej” działalności obiektu był jednak mały haczyk.
Tajne laboratoria medyczne, w których poddawano doświadczeniom ludzi mających wyższe stężenie midichlorianów niż zwykły śmiertelnik. Inspektor Moore uśmiechnął się kwaśno do siebie. Jak na tak zapyziałą planetkę, leżącą niemal na samej granicy terenu Ekspansji i Dzikiej Przestrzeni, było ich zadziwiająco wielu. Zaczęto ich selekcjonować i izolować. W szybkich procesach ubezwłasnowolniano i wysyłano do Koła, gdzie stworzono tajny Rezerwat. Nikt nigdy nie nazywał ich inaczej niż „pacjent”. Obiekt.
Starano się zapomnieć o oficjalnej nazwie, której sami używali.
Jedi.
- Lądujemy. Proszę zapiąć pasy i przygotować się na wstrząsy.
Prom, mimo ostrzeżenia, wylądował łagodnie. Osiadł z głośnym sykiem buchającej pary i stygnących z wolna silników. Odczekano kilkanaście sekund i opuszczono trap. Alan Moore zszedł równym krokiem, wspierając się na lasce. Przywitał się z dyrektorem szpitala – wysokim mężczyzną o krótkich, czarnych włosach zaczesanych na lewą stronę, którego długi i garbaty nos, przypominał dziób drapieżnego ptaka, a chytry uśmiech przywoływał na myśl lisa. Pomaszerowali do gabinetu.
- Jak się czuje pacjent 99-31, dyrektorze? – Zapytał bez ogródek Moore rozsiadając się w wygodnym fotelu ze skóry naprzeciw biurka dyrektora, który właśnie wślizgiwał się w swój fotel. Moore poczuł odrazę do niego.
- 99-31…99-31…Ach, tak… - niemal szepnął Bravnuss, splatając palce dłoni w charakterystyczną piramidkę. Uwielbiał bawić się swoimi palcami. Uspokajało go to, dodawało pewności siebie, której mimo stanowiska, zawsze mu brakowało. Przeczesał palcami tłuste włosy i zrobił zbolałą minę, jakby usiadł na czymś niewygodnym. – Wie pan, inspektorze, obiekt 99-31 bardzo źle znosi naszą…terapię. Sądzimy, że dodatkowa porcja elektrowstrząsów mogłaby naprawić sytuację, ale po pierwsze wymagana jest zgoda najbliższej rodziny – spojrzał przenikliwie na inspektora błękitnymi oczami. – Po drugie, osobiście uważam, że mogłoby to obiekt pozbawić funkcji życiowych. Bądź co bądź jesteśmy tutaj żeby…leczyć…badać… Nie uśmiercać.
Akurat, pomyślał Moore czując nagle wstręt do fotela, na którym siedział. Dłoń przemknęła niezauważalnie po podłokietniku. Skóra była delikatna, zabarwiona na mahoniowy kolor. Coś mu mówiło, że była też niewątpliwie ludzka… Cofnął ze wstrętem rękę i wstał.
- Chcę się z nim zobaczyć.
- W tej chwili to niemożliwe – odpowiedział dyrektor patrząc na swój chronometr. – Porcja codziennych naświetlań i badań. Wie pan…ta medycyna – syknął jak wąż – to naprawdę skomplikowana i żmudna sprawa.
- Tak, domyślam się – kiwnął głową w udawanym zrozumieniu. Zagotowało się w nim. W ciągu sekundy znalazł się naprzeciw dyrektora opierając się jedną ręką o masyw biurka, drugą trzymał w dłoni nieodłączną laskę, którą teraz celował w gardło Bravnuss’a. – Gdyby nie zgoda rządu na pańskie „badania”, pozamykałbym was wszystkich i nigdy nie wypuścił.
Dyrektor uśmiechnął się chytrze, odsuwając chudą dłonią wycelowaną w niego laskę. Złożył dłonie w piramidkę, pochylił się do przodu i szepnął:
- Obaj wiemy, że gówno pan może zrobić, inspektorze. Proszę się modlić, żebym nie doniósł o pańskim kolejnym napadzie złości – paskudny uśmiech wyrósł na jego ustach niczym niechciany grzyb w wilgotnym pomieszczeniu. – Takie rzeczy się… leczy. Jeśli już mówimy o zgodzie na działalność, chciałbym panu łaskawie przypomnieć, że pan również głosował „za”. Powinien pan o tym wspomnieć… najbliższej rodzinie.
- Za izolacją, nie za pseudomedycyną! – Pięść inspektora grzmotnęła o blat biurka, wzbijając w powietrze kilka kartek. Dyrektor spojrzał na chronometr, chrząkając znacząco.
- Nerwy nerwami – rzucił niemal wesoło – ale zdaje się, że nadszedł czas… „odwiedzin”. Znając powód pana przybycia, wypiszę stosowne dokumenty. Do widzenia, inspektorze.
Alan Moore wyszedł trzaskając drzwiami i skierował się do „sektora mieszkalnego”, jak nazywał to miejsce personel szpitala. Metalowe ściany pokryte były wielkimi płatami rdzy, która nawet zamalowana wychodziła w wielu miejscach. Pręty jarzeniowe migotały lub gasły na stałe. W tle słychać było silnik pracującej maszyny spalinowej, najwyraźniej wytwarzającej odrobinę ciepła. Moore stwierdził, że coś musiało nawalić, bo było zimno jak na Ilumie. Idący z nim strażnicy podprowadzili go do metalowych drzwi, nad którymi wisiała sporej wielkości klatka, w której wiło się stworzenie podobne do jaszczurki.
- Isalamir – powiedział jeden ze strażników widząc pytające spojrzenie inspektora. – Chronią nas przed…no, wie pan… tymi sztuczkami z umysłem.
- Taaa – mruknął Moore. Wiedział, co to sztuczki z umysłem i wiedział, że nie potrzebna do tego żadna magia. Spojrzał na drzwi z małym wizjerem i koślawo napisanym numerem celi – A23. – Proszę otworzyć.
Strażnik wklepał kod i syczące ramiona pneumatyczne rozsunęły drzwi. W suficie zapalił się automatycznie świetlik, ale światło, które dawał było mętne, a wrażenie to potęgowała para wijąca się po celi. W kącie siedziała skulona postać. Widać było, że drży. Gęste, długie włosy były skołtunione. Osobę, którą zobaczył Moore, tylko z dużą ostrożnością można było nazwać człowiekiem.
- Obiekt 99-31, proszę wstać! – Krzyknął jeden ze strażników. Wezwanie nie znalazło odzewu, więc strażnik krzyknął jeszcze raz. – Obiekt 99-31, proszę wstać!
Postać drgnęła i opuściła na metalową podłogę nogi, które do tej pory trzymała podkurczone. Spróbowała wstać, ale natychmiast upadła. Strażnicy dźwignęli go na kolana. Głowa wisiała nisko, opuszczona na pierś i zakryta przez opadające włosy. Inspektor Alan Moore uklęknął naprzeciwko pacjenta i złapał go za ramiona.
- Ulissesie, słyszysz mnie? – Zapytał drżącym głosem.
Postać odmruknęła niezrozumiale, co inspektor odczytał jako potwierdzenie.
- Wyciągnę cię stąd…
Klęczący mężczyzna znowu mruknął. Wyraźnie chciał coś powiedzieć.
- Co mówisz?
- My…którzy…tu…cierpimy – powiedział szeptem Ulisses – nazywamy… to… miejsce… E n k l a w ą…
- Dobrze już – odpowiedział Moore. – Wyciągnę cię stąd.
Ulisses podniósł głowę. Blask zielonych oczu padł na inspektora. Gęste splunięcie wylądowało na płaszczu Moore’a.
- Trzeba było… mnie tu nie wsadzać… sukinsynu… Wtedy nie musiałbyś… się tu fatygować…
- Ja? Ja nic… - zmieszał się Moore i otarł dłonią czoło, na którym właśnie wystąpiły krople potu. Wytarł plwocinę z płaszcza. Głos lekko zadrżał, więc przełknął ślinę. – To nie ja.
- Nie mów… nic – Ulisses próbował wstać i usiąść na łóżku, co udało mu się przy pomocy strażników. Oparł się o ścianę z głośnym westchnięciem i przymknął oczy. Z każdą chwilą nabierał sił, jakby przestawał działać jakiś lek. – Wiem o wszystkim. O wszystkim, rozumiesz? Nie musisz kłamać… i wypierać się. Po prostu… wiem.
- Chciałem cię prosić o pomoc – szepnął niepewnie Moore.
- O pomoc? – Roześmiał się szczerze Ulisses. Spojrzał za wychodzącymi na korytarz strażnikami. – Jakiej pomocy może potrzebować ode mnie wielki detektyw, Alan Moore?
- Opowiem ci wszystko – powiedział Moore zdecydowanie za szybko. – Załatwiłem już twoje zwolnienie u dyrektora Bravnuss’a. Jesteś teraz wolnym człowiekiem.
Ulisses wstał z łóżka i chwiejnym krokiem podszedł do Alana Moore’a. Byli równego wzrostu. Ulisses był jednak dużo szczuplejszy. Nagle pięść byłego pacjenta wylądowała na nosie inspektora. Buchnęła krew. Ulisses skrzyżował ręce na piersi i splunął ponownie na twarz inspektora.
- Przyjmij wyrazy wdzięczności od wolnego człowieka – powiedział. – Teraz chodźmy. Masz mi podobno wiele do powiedzenia, mój kochany bracie.
IV
- Mówisz, że macie tam na dole zabójcę, który skupia się na osobach mających zwiększone stężenie midichlorianów? – Ulisses Moore przełknął kawałek mięsa i zabrał się za krojenie kolejnej porcji. Ogolony, wykąpany i w normalnym ubraniu, mógł uchodzić za przystojnego mężczyznę. Był młodszy o parę lat od swojego brata. Brązowe włosy opadały mu delikatnie na kark. Ciemnozielone oczy z brązową obwódką patrzyły z zainteresowaniem na świat przez małe okulary o okrągłych oprawkach. – Na dodatek morderca zabiera kawałek ofiary, zgadza się? Na sam koniec wyrzuca ciała do jeziora w środku parku. Znaleziono coś w domu ofiar?
Alan Moore spojrzał na swój pusty talerz. Z poczucia wyższości i pychy wsadził brata do rezerwatu. Co gorsza nadal słyszał wewnętrzny głos, który mówił mu, że to był dobry krok i po zakończeniu śledztwa powinien wysłać go tam z powrotem. Bravnuss na pewno byłby wniebowzięty. Czuł się podle. Postanowił, że rozważy dalsze kroki po ewentualnym zakończeniu śledztwa. Bolał go zmierzch jego chwały. Tym boleśniejszy, że zbudowany na kłamstwie.
- W zasadzie niewiele. Żadnych odcisków, żadnych śladów walki, nic z kosztowności nie zginęło. Nie mamy nawet świadków, bo wszystkie ofiary unikały raczej towarzystwa czy wścibskiego sąsiedztwa – powiedział Alan sięgając za pazuchę swojego płaszcza. Wyciągnął szarobrązową kopertę, którą rzucił na blat stołu. – Mamy tylko to.
Ulisses sięgnął po kopertę i wyciągnął plik czarno-białych zdjęć. Widniały na nich ujęcia różnych pomieszczeń mieszkalnych. Pokoje urządzono skromnie, ale elegancko. Sprawiały wrażenie ciepłych. Takich, do których chce się wracać. Jednak nie aranżacja wnętrz przykuła uwagę młodszego detektywa, tylko napis. Nie dało się go przegapić, bo widniał zawsze na największej ścianie. Litery były grube, wysokie. Napisane starannie, niemal w kaligraficzny sposób. Wszystkie były dużymi literami, co uniemożliwiało szczegółową analizę grafologiczną. Ulisses poczuł się odrobinę zawiedziony, a jednocześnie zaintrygowany. Co morderca chciał przekazać?
- Czym to napisano?
- Krwią – odpowiedział Alan Moore. – Grupa 0, nie należy do żadnej z ofiar. Podejrzewamy, że należy do sprawcy. Wyselekcjonowaliśmy na tej podstawie grono podejrzanych. Część z nich sprawdziliśmy, część ma żelazne alibi.
- A narzędzie?
- Pędzelek. Zawsze inny. Brak odcisków palców. Wciśnięty gdzieś między meble. Przeważnie w biblioteczki. Czasem między książki, czasem między strony jakiegoś wybranego tomu.
Ulisses podniósł brwi z zainteresowaniem. Odłożył na bok pusty talerz i otarł usta chusteczką. Podrapał się opuszkiem palca po grzbiecie nosa, wsuwając wyżej okulary.
- Czy sprawdzono, co wskazywały pędzelki? – Zapytał bardzo powoli.
- Oczywiście, że sprawdzono – odpowiedział zażenowany inspektor. Czy jego brat naprawdę uważał go za głupca? – Problem w tym, że nie wskazywały nic konkretnego. Traktaty filozoficzne o Mocy, religijne pierdoły o wyzwoleniu ciała, historie o kanibalizmie, czy zwiększenie stężenia midichlorianów jest możliwe…
- Naturalnie nikt nie sprawdził dokładniej tych pozycji? Domyślam się, że gdybym przeczytał raport nie dowiem się jakie to były tytuły lub stronice, prawda? – Zapytał zdenerwowany Ulisses. Poczerwieniał na twarzy, a złość malowała się w zielonych oczach. – Prawda? Przecież po co, skoro wielki detektyw Alan Moore uznał, że tak istotny szczegół można zbagatelizować!
Mała kantyna w Kole nie była miejscem specjalnie tłocznym, ale kilkanaście osób, które tam przebywały, spojrzały z wyrazem zdumienia na inspektora Alana Moore’a. Ten, zaczerwieniony po czubki włosów, sprawiał wrażenie jakby się skurczył. Miął kapelusz w dłoniach, żałując, że nie ma pod ręką kojącego chłodu metalowej gałki swojej laski. Cisza przedłużała się niezręcznie. Wiele par oczu i uszu czekało na reakcję człowieka, który od wielu lat sprawował władzę nad porządkiem na planecie. Teraz sprawiał wrażenie zagubionego dziecka w czasie burzy piaskowej.
- Ja… - zaczął niezręcznie ściszając głos do szeptu. – Masz rację. Zbagatelizowałem sprawę i w żaden sposób nie dowiemy się jakie rzeczy w książkach wskazywał pędzelek. Wybacz…
Odetchnął głęboko, jakby wynurzył się z ogromnej głębokości, na której już od dawna brakowało tlenu. Do kantyny wróciły szmery i szepty, a później wybuchł zwyczajowy gwar istot zajętych swoimi sprawami. Oczy Ulissesa rzucały gromy. Usta zwęziły się w jedną, krótką kreskę, tak mocno zaciśniętą, że skóra wokół warg przybrała kredowy kolor.
- Czy jest jeszcze coś, co zbagatelizowałeś, pominąłeś, przemilczałeś, – zaczął cicho – a o czym powinienem wiedzieć?
- Na początku zatrudniliśmy psychometryka – odpowiedział inspektor Moore. – Wiesz, oni mają ten dar, który pozwala odczytywać wspomnienia zmarłych. Wysłaliśmy go do prosektorium, żeby dowiedział się tego czy owego. – Alan zrobił teatralną przerwę. Łyknął wody ze szklanki swojego brata, żeby zwilżyć gardło i powiedział: - On zwariował, Ulissesie.
- Gdzie go umieściliście?
- Tutaj, w Kole…
Ulisses Moore zamyślił się. Jedyny punkt zaczepienia to wariat. To naprawdę wariactwo, ale od czegoś trzeba było zacząć. Przy barze któraś z rur syknęła, wyrywając młodszego Moore’a z zamyślenia. Wstał, poprawiając płaszcz, który dostał po wyjściu z celi.
- Chcę z nim porozmawiać.
- Ale…
Ulisses był już przy wyjściu ściskając w dłoni fotografie z mieszkań ofiar. Schował zdjęcia do koperty i wsunął do kieszeni w połach płaszcza, czekając na brata. W myślach wciąż widział zdanie wypisane na ścianach:
Moc mnie wyzwoli.
Korytarz ciągnął się w nieskończoność.
Płaszcze obu stróżów prawa łopotały w porywach powietrza, które poruszali idąc szybkim krokiem. Pręty gazowe migotały nad ich głowami, przypominając żarzące się owady. Nie odzywali się do siebie. Wszystko co ważne, zostało już powiedziane. Ulisses czuł zew. Miał wrażenie, że zmienia się w psa tropiącego i pędzi w pogoń. Jego myśli krążyły wokół psychometryka i zdjęć. Co widział ten wariat? A napis? Co chciał w ten sposób zakomunikować morderca? Tyle pytań, żadnej odpowiedzi.
Zbliżali się do strefy dla pacjentów psychicznie chorych.
Ciężkie drzwi były zamknięte. Dyrektor Bravnuss dał im upoważnienia, więc Alan Moore zbliżył dłoń do panelu kontrolnego i pneumatyczne zawiasy odciągnęły z głośnym sykiem metalową płytę. Przywitał ich asystent dyrektora. Postrzępiony kitel kończył mu się w okolicach kolan. Mina mówiła, że zdaje sobie sprawę po co dwóch detektywów zjawiło się w jego królestwie i że jest z tego faktu niezadowolony.
- Który z panów będzie chciał porozmawiać z pacjentem? – Zapytał drżącym głosem. Ulisses miał wrażenie, że za tym pytaniem czai się coś niedobrego.
- To ma jakieś znaczenie? – Zapytał. – Chcieliśmy porozmawiać w trójkę.
- Widzi pan – powiedział asystent prowadząc ich korytarzem – to nie takie proste. Pacjentów, u których stwierdzono nieuleczalną chorobę psychiczną neutralizuje się. Względy praktyczne. Ciało wymaga karmienia, mycia. Szeroko pojętej pielęgnacji. – Weszli do dużego pomieszczenia. Błękitne światło oświetlało szeregi walcowatych słojów. Z każdego z nich wychodziła pionowa rura, ginąca w cylindrycznej cysternie tkwiącej pod sufitem. Dostarczała ona przezroczysty płyn do słojów. Ulisses przyglądał się z zaciekawieniem zawartości pojemników. Było to coś gąbczastego. Pofałdowanego jak orzech. To mózgi!, krzyknął w myślach. Każdy mózg wisiał swobodnie w odżywiającym go płynie. W tkankę wciśnięte były przewody i igły. Obaj detektywi otworzyli szeroko oczy ze zdumienia. – Dlatego neutralizuje się ciało, zostawiając świadomość. Problem polega na tym, że w wypadku „rozmowy” z pacjentem może konwersować tylko jedna istota.
Ulissesa zemdliło. Nie z powodu tego, co zobaczył, ale ze względu na potworność jakiej dopuszczono się na tysiącach istot, których „świadomość” więziono w pojemnikach. Pomieszczenie zdawało się pulsować błękitną poświatą, która odbijała się od metalowych ścian. Alan Moore oparł się na swojej lasce i sprawiał wrażenie, jakby miał się za chwilę przewrócić. Jego system wartości dostał dziś solidnego kopniaka w dupę i zastanawiał się jak z godnością wstać i zachować fason. A on myślał, że tam na dole chwyta przestępców! Całą tę stację orbitalną powinien szlag trafić!
- Spodziewałem się, że może się to panom nie spodobać – stwierdził ich przewodnik. – Ale zapewniam, że żaden z tutejszych pacjentów nie cierpi.
- Po co ich trzymacie… - zaczął młodszy Moore zataczając szeroki łuk ręką - …w tym stanie?
- Trzymanie pacjentów w takim stanie jest tańsze, praktyczniejsze, a dające dostęp do całej jaźni – powiedział „lekarz” podchodząc do maszyny sterującej wbudowanej w ścianę. Przesunął drążkiem do siebie i wklepał coś na klawiaturze numerycznej. W tym momencie w pomieszczeniu za ścianą obudził się głośny silnik spalinowy, który z miejsca zaczął pracować na wysokich obrotach. Z przeciwnej ściany wysunęło się pneumatyczne ramię, które skierowało się pod sufit, do wyższego rzędu słojów. Metalowe ramię z dużą delikatnością odłączyło rurę od pojemnika, po czym chwyciło słój i wrzuciło go do leja, którego koniec wypadał na miękkie materace rozciągnięte wzdłuż ścian. – Idealne rozwiązanie.
Inspektor Moore spojrzał na leżący na materacu słój z odrazą i jednocześnie z obawą o trwałość materiału. Nic się nie stało. Słój był cały. Alan podszedł do niego i wziął do ręki.
- Co dalej? – Zapytał.
- Trzeba wyciągnąć interesującą nas myśl – odpowiedział mężczyzna w białym kitlu wskazując szerokim gestem na wyjście z pomieszczenia. – Zapraszam.
Wyszli czując rosnące obrzydzenie do wszystkiego znajdującego się na stacji orbitalnej.
Ulisses siedział głęboko w drewnianym krześle, które ich przewodnik nazwał odważnie „fotelem”. Mebel był przykręcony do podłoża sporej wielkości śrubami. Podłokietniki i oparcie były bogato zdobione. Wykończenie nóg przypominało kocie łapy z wysuniętymi pazurami. Obicie było szkarłatne. Za nim stał prosty, kwadratowy pojemnik, w którym umieszczono słój z mózgiem psychometryka. Wokół, jak skradające węże, wiły się różnej grubości kable i rury. Ulisses miał na głowie założoną metalową czapkę. Odchodziła od niej rura i kilka kabli, które łączyły się z pojemnikiem, stojącym za nim.
- To Łącznik – powiedział łagodnym głosem asystent. – Pozwala na rozmowę z pacjentem. Jest całkowicie bezpieczny, więc proszę się nie martwić.
Asystent przesunął gałkę drążka w dół i Ulisses poczuł nieprzyjemne mrowienie i senność. Odruchowo zamknął oczy. Czuł galopujące przez niego dreszcze, a prąd, który przez niego przepływał był o wiele przyjemniejszy. Kojący, jak kąpiel po ciężkim dniu.
Zasnął.
Z ciemności wynurzyła się zamaskowana postać. Groteskowy uśmiech był zabawny, a jednocześnie przerażający. Tak samo jak nóż, który opadał i wznosił się. Cios za ciosem. Widział to, czuł to… Był tam, a jednocześnie nie był. Widział jak zamaskowana postać myje ciało nagiej kobiety, uprzednio zaszywając jej brzydką ranę w okolicach mostka. Świat zawirował i kobieta jest już ubrana, ale ze spódnicą zadartą wysoko na brzuch. Stop! Nie chcę tego oglądać! Obraz wdziera się głębiej. Przedziera się przez tłok napływających myśli i chowa zatrzaskując za sobą drzwi. Wie już, że ten widok będzie go budził w nocy. Kolejne zawirowanie. Ciemność. Potem pojawiają się twarze. Martwe. Bez wyrazu. Przepływają jedna za drugą. Nieobecne. Z pustymi oczodołami. Blade jak pergamin, otwierają usta. Wypływają z ciemności, by za chwilę w niej zniknąć. Mężczyźni. Kobiety. Dzieci. Są jak maski aktorów grających w marnym teatrze. Jak odlane z wosku. Tak, woskowe maski. Woskowe maski. Każda z nich szepcze, chociaż żadna nie rusza wargami. Co szepczą? Wytęż słuch. Co szepczą? Nie możesz rozróżnić słów. Nagle zdanie pojawia się w twojej głowie, rozświetlone jak neon.
Dlaczego szukasz jednej osoby, a nie dwóch?
Ulisses wyrwał się ze snu. Łapał powietrze jak ryba wyciągnięta na brzeg. Co to było? Przeszłość? Przyszłość? Co właściwie widział? Woskowe maski… Czyżby było dwóch sprawców? Kolejne pytania, a tymczasem jego płuca walczyły o najmniejszy haust powietrza. Nieobecne, zamglone oczy rozglądały się, próbując dostrzec cokolwiek. Myśli próbowały uporządkować chaos.
- Ulissesie – usłyszał głos. Alan? – Słyszysz mnie? Panie doktorze, nie mówił pan, że kontakt z obcą świadomością może być tak trudny.
- To normalna reakcja organizmu na kontakt ze świadomością i podświadomością innej istoty. Szok za chwilę minie.
Ulisses oddychał coraz spokojniej, a ostrość widzenia wracała. Gęsty, słony pot spływał mu po policzkach. Źle szukali… dwóch morderców. Różnych? Współpracujących? Czy nadal to seryjny sprawca?
- Ulissesie, słyszysz mnie?
- Tak, Alanie – odetchnął głęboko. – Ze mną wszystko w porządku. Za to ze śledztwem nie.
- Opowiesz mi, jak będziemy wracać – Alan położył dłoń na ramieniu brata w uspokajającym geście. Minę miał bardzo poważną. – Dostałem informację, że znaleziono kolejną ofiarę.
Młodszy detektyw oprzytomniał w mgnieniu oka i chwilę później maszerowali już na platformę lądowniczą, gdzie czekał prom. Z ulgą opuszczali miejsce, w którym wariaci opiekowali się normalnymi istotami.
Wkrótce zostawili za sobą Koło, mknąc ku planecie.
NLoriel2011-10-12 11:31:26
Bardzo spodobało mi się tło i dekoracje opowiadania: "Gwiezdne wojny" spotykają steampunka i jeszcze na dokładkę Frankensteina. Większość anachronizmów rozumiem jako skutki integracji planety o prymitywnej technice z rozwiązaniami uzyskanymi dzięki integracji z Unią... znaczy, z Republiką Galaktyczną i oryginalność tej wizji to duży plus. Z drugiej strony, gdyby nie miecz świetlny z zewnętrzną baterią, to historia mogłaby dziać się w dowolnym momencie historii Galaktyki...
Wizje zbrodni (nie tylko tej będącej przedmiotem śledztwa) i techniki naprawdę pobudzają wyobraźnię i zapadają w pamięć.
Ale jest też kilka zgrzytów. Przede wszystkim konstrukcja intrygi jest dość chaotyczna - albo zabrakło pokazania widzowi jakiegoś jej elementu, albo, jak zauważyli inni recenzenci, pod koniec Autor znalazł się pod presją czasu i kończył tekst trochę na łapu-capu, nie wywiązując się z wcześniejszych zobowiązań wobec czytelnika i nie domykając niektórych wątków. Wygląda to tak, jakby intryga była tworzona na bieżąco w miarę powstawania opowiadania, a nie była przygotowaną i zamkniętą całością.
Imiona i nazwiska głównych bohaterów - na ogół lubię nawiązania do świata rzeczywistego, ale nie aż tak bijące po oczach. Wybuchy agresji Alana są zaskakujące i jakoś nie do końca zgadzają mi się ze sposobem, w jaki ta postać jest opisana i w jaki się zachowuje poza nimi.
No i jeszcze anachronizm nieco uwierający - silnik spalinowy mógłby być zestawiony z parowym przez kogoś, dla kogo fuzja, repulsory i inne takie są chlebem powszednim, ale nie dla mieszkańca świata, dla którego powinny to jednak być dwie odmienne epoki.
Anyway, jeśli chodzi o "zbrodnię", to opowiadanie idealnie trafia w temat. Ale szlifów trochę by się mu przydało...
Vilya Quesse2011-09-28 13:44:37
Byłem niezmiernie ciekaw zwycięskiego fanficku w twojej kategorii, niestety po przeczytaniu mam mieszane uczucia.
Na początek dobre strony. Historia jest z całą pewnością ciekawa i wciągająca. Jako czytelnik pragnąłem dowiedzieć się jak to się skończy. W opowiadaniu z ograniczonym limitem słów nie można oczekiwać cudów w warstwie językowej czy opisach, a i tak było całkiem nieźle. Nie narzekałbym też na brutalność, bo to taka konwencja (choć mało gwiezdnowojenna). W przeciwieństwie do innych im dalej tym bardziej mi się podobało, ponieważ po trochę nudnym i drastycznym na siłę początku było oryginalnie. Widać, lecz że pod koniec brakło ci czasu.
Teraz o mniej miłych rzeczach. Kasis napisała, że bardzo podobał jej się pomysł osadzenia ficku w erze Starej Republiki. Napisałeś w opisie opowiadania, że było to dawno, a w samym opowiadaniu o tym ani słowa, żadnego nawiązania, nic. Przepraszam bardzo, ale jak dla mnie to czas jest tu nieokreślony. Bohaterowie wzbudzają we mnie mieszane uczucia, są trochę czarno-biali (dobry, zdolny brat i ten zły, głupi, agresywny). Plusem jest schwarzcharakter - żywa Moc, która zabija? Ciekawe, choć mogłeś to lepiej wyjaśnić. Aha, Jaro ma rację z jeziorkiem, ani krzty logiki.
Czytając twoje opowiadanie z całą pewnością nie zmarnowałem czasu. Nie ustrzegłeś się jednak wielu błędów i nielogiczności. Czuć trochę brak edytorstwa, nie było nikogo kto z pozycji czytelnika trochę by dopomógł? Nie wystawiam oceny z prostej przyczyny, nie znam jeszcze innych prac z tej kategorii i trudno mi rzetelnie ocenić poziom. Gratulacje i życzę dalszej weny.
Jaro2011-09-26 22:13:09
No cóż, myślę, że zwycięzca konkursu zasługuje na bardziej dogłębną recenzję. No to oto takową daję.
Można powiedzieć, że setting jest cokolwiek interesujący, aczkolwiek boli trochę fakt, że wczesnorepublikańska galaktyczna rzeczywistość tak przypomina "Blade Runnera" albo filmy w tym stylu. Trochę to zalatuje pójściem na łatwiznę. Inny problem to taki, że tego typu fabuła po prostu nie nadaje się na fanfic. Mam na myśli opowiadania detektywistyczne - tu trzeba poszlak, przesłuchiwań świadków, dramatycznych pościgów i, co najważniejsze, przestrzeni literackiej. A w tak krótkim tekście tego nie sposób zawrzeć. Dlatego, jako rzecze Kasis, zwłaszcza pod koniec poziom opowiadania wyraźnie spada.
Największą wadą twojego opowiadania jest to, że... nie wiadomo, jaki z niego właściwie jest morał. Kim, a raczej czym właściwie jest zabójca. Powiem szczerze, że od czasu "Lostów" podchodzę raczej na dystans do tzw. enigmatycznych zakończeń. Najbardziej zastanawia mnie po co było to całe okrucieństwo, skoro chodziło tylko o to, by tych gości zabić. Po co to zdzieranie skóry, po co to wyrywanie wątroby, po co ten seks analny ze zwłokami... odnoszę wrażenie, że tylko po to, by tanim chwytem zainteresować czytelnika.
Chciałbym przy okazji zarzucić jedną podstawową nielogiczność: skoro wszystkie ofiary, a było ich już kilka, znaleziono w tym samym miejscu, to czemu nikt z policji nie wpadł na pomysł, by trzymać to całe jeziorko pod stałą dyskretną obserwacją? A tak przy okazji, słowo "buzia" jest używane pieszczotliwie i nie powinno się raczej znaleźć w "ustach" narratora.
Kłamstwem byłoby przyznać jednak, że twoje opowiadanie nie jest interesujące. Bo jest: zacząłem i chciałem wiedzieć, jak ta historia się skończy. Więc za to należy ci się zdecydowany plus. Do takowych należy zaliczyć również warsztat literacki - oczywiście jak na fanfic. Opisy, jak to zwykle w tego typu tekstach bywa, raczej nie przeszłyby w regularnej literaturze, ale tu nie przeszkadzają.
Chciałbym dać 7/10, ale w obliczu ww. zastrzeżeń po prostu nie mogę. Tak więc mocne 6/10. Powodzenia i czekamy na więcej fanficów!
Kasis2011-09-26 20:35:11
Bardzo podoba mi się pomysł na osadzenie tej historii w takich zamierzchłych czasach. Seryjny morderca w takich klimatach SW to też raczej nowość w naszych opowiadankach.
Troszkę jednak pod koniec spada poziom całości. Chyba było kończone na szybko, przed terminem ;]