Przestrzeń kosmiczna sektora koreliańskiego, pokład niszczyciela gwiezdnego „Anakin Solo”
To nie poczucie winy budziło Jacena każdej nocy. Była to raczej świadomość, że powinien czuć się winny, gdy tymczasem nie odczuwał zupełnie nic.
Zapadł się w miękki jak niebieskie masło skórzany fotel, tak wygodny, że można by było w nim zasnąć, i zapatrzył się w gwiazdy.
Osłony przeciwblasterowe paneli widokowych jego prywatnych apartamentów były podniesione, zaś sam gabinet tonął w mroku, pozwalając mu chłonąć widok otaczającej przestrzeni.
Apartament ulokowano na lewej burcie statku, którego dziób skierowany był w stronę słońca Korelii, rufa – w stronę Coruscant, tak więc miał teraz przed oczami widok na Kuat, Commenor, Gromadę Hapes i cały Perlemiański Szlak Handlowy. Jacen jednak nawet nie próbował rozpoznać pojedynczych gwiazd. Istoty, które nigdy nie opuszczały rodzinnej planety, poświęcały zgłębianiu tajników astronomii całe życie – o ileż trudniejsze musiało to być dla kogoś takiego jak on, kto przenosi się z miejsca na miejsce...
Pozwolił powiekom opaść, ale jego umysł wędrował dalej, jak codziennie od czasu, kiedy ze swoją grupą uderzeniową ocalił życie królowej matki Konsorcjum Hapes, Tenel Ka, podczas zamieszek wywołanych przez zawistnych arystokratów hapańskich, wspieranych przez flotę Korelii. Wtedy to, przekonany o udziale w spisku Leii i Hana Solo, posłużył się działami turbolaserowymi „Anakina Solo”, aby unicestwić „Sokoła Millenium”. Dopiero później dowiedział się, że jego rodzice nie mieli ze spiskiem nic wspólnego.
Dlaczego więc nie czuł się winny? Dlaczego nie czuł grozy na samą myśl, jak mało brakowało, żeby zabił ojca i matkę? Jakim ojcem on sam będzie dla Allany, jeśli mógł postąpić w ten sposób bez najmniejszych wyrzutów sumienia? Nie wiedział. I był pewien, że dopóki się tego nie dowie, bezsenność go nie opuści.
Za jego plecami miecz świetlny ożył z charakterystycznym sykiem, a pomieszczenie zalała błękitna poświata. Jacen zerwał się na nogi, zanim jeszcze klinga osiągnęła pełną długość – miecz w jego ręce także obudził się do życia. Drugą dłonią koncentrował Moc, aby usunąć z drogi fotel. Kiedy już się go pozbył, poszukał wzrokiem napastnika. Był tak nieduży, że oparcie mebla zasłaniało go całego, oprócz jarzącej się końcówki klingi. Poznał własną matkę – Leię Organę Solo. Ale miecz, który trzymała, nie był jej bronią. Jacen rozpoznał kształt rękojeści i kolor ostrza. Ten miecz świetlny przez lata należał do Mary Jade Skywalker; był pierwszym mieczem Luke’a Skywalkera... i ostatnim Anakina Skywalkera. Leia była ubrana w brązowe szaty Jedi, jej włosy spływały luźno. Broń trzymała oburącz, z ostrzem skierowanym przed siebie, gotowa do ataku.
– Witaj, matko – odezwał się Jacen. Słowo „mamo” wydało mu się jakoś niestosowne. – Przybyłaś mnie zabić?
– Tak – skinęła głową.
– Zanim to zrobisz... powiedz mi, jak dostałaś się na pokład? I jak zdołałaś przedostać się aż tutaj?
Leia pokręciła ze smutkiem głową.
– Naprawdę sądzisz, że zwykłe zabezpieczenia mogły mnie powstrzymać? – zapytała.
– Pewnie nie – wzruszył ramionami. – Wiem, że jesteś doświadczoną Jedi, ale nie sądzę, żebyś mogła zagrozić komuś, kto całe swoje życie poświęcił walce i treningowi... bo ty nie miałaś na to czasu.
– Mimo to cię zabiję – oznajmiła ze spokojem.
– Chyba jednak nie – odparł. – Jestem przygotowany na każdą twoją sztuczkę.
Uśmiechnęła się. Jacen znał ten uśmiech – widział go niejeden raz, kiedy jej polityczni przeciwnicy popełniali ostatnie w swojej karierze błędy. Uśmiech drapieżnika igrającego ze zdobyczą.
– Moją ewentualną sztuczkę – uzupełniła. – Czy nie wiesz, że cała potęga teorii taktyki upada w momencie, gdy przeciwnik zdecyduje się zrezygnować z walki?
Na jej twarzy pojawił się grymas gniewu i poczucia zdrady. Wyciągnęła przed siebie lewą dłoń i Jacen poczuł niespodziewaną kumulację Mocy. Leia wykonała gwałtowny ruch. Nie może mi nic zrobić, przemknęło mu przez myśl i w tym momencie – zbyt późno – zdał sobie sprawę, że wcale nie miała takiego zamiaru. Energia Mocy przemknęła z impetem obok niego i uderzyła w panele widokowe, odkształcając je, miażdżąc i posyłając w przestrzeń. Jacen odskoczył. Gdyby tylko mógł dosięgnąć framugi, zyskać sekundę lub dwie – mgnienie długości strzału z blastera, żeby zdążył zamknąć drzwi – uniknąłby wyssania na zewnątrz... Leia dopadła go jednak znienacka. Uderzyła w niego całym ciałem, oplotła ramionami, a potem razem poszybowali w kierunku rozbitego panelu. Jacen poczuł przenikliwy chłód, chłód niosący śmierć. Powietrze uciekało mu z płuc ze świstem zwiastującym nieuchronny koniec, którego nikt nie mógł usłyszeć. W głębi czaszki poczuł dojmujący, promieniujący zza oczodołów ból, same gałki oczne zaś zdawały się puchnąć, jak gdyby lada moment miały eksplodować. Usta Leii poruszały się cały czas; czyżby coś do niego mówiła? Przez jeden irracjonalny moment Jacen zastanawiał się, czy matka będzie go tak strofować całą wieczność, gdy będą wirowali martwi poprzez otchłanie nieskończoności. I wtedy, w ostatnich sekundach rozpaczliwej świadomości, ocknął się, tonąc nadal w miękkich objęciach fotela, ze wzrokiem skierowanym w gwiazdy.
Sen. A może raczej przesłanie?
– Jesteś tu? – zapytał z nadzieją, że może usłyszy odpowiedź Lumiyi. Usłyszał tylko ciszę.
Obrócił się na fotelu, ale nie zauważył nic niepokojącego. Za pomocą panelu sterowania przestawił osłony przeciwblasterowe w tryb gotowości. Spojrzał na chronometr – minął standardowy kwadrans, odkąd po raz ostatni sprawdzał czas, co znaczyło, że przysnął na prawie dziesięć minut. Wyciągnął nogi na panelu i – wtuliwszy się w fotel – spróbował uspokoić tłukące się w piersi serce.
I zasnąć.
Coruscant, terminal transportowy Galaktycznego Sojuszu w pobliżu Świątyni Jedi
„Mgławica Żuk” opadła na podwyższenie platformy lądowniczej przylegającej do błękitnego, płaskiego jak grzyb terminalu transportowego. Manewr – jak na jednostkę o takich gabarytach – był niezwykle finezyjny. Mierzący dwieście metrów transportowiec klasy Freebooter wyglądał niezgrabnie w każdym otoczeniu, z wyjątkiem przestrzeni kosmicznej. Z góry statek przypominał przecięty na pół sierp księżyca, jego rufa zaś budziła skojarzenia raczej z zadem banthy niż ze szlachetną, elegancką sylwetką okrętu wojennego. Ale właśnie ta rozłożysta rufa zdolna była pomieścić liczny personel i tyle sprzętu, ile trzeba. Gdy tylko statek osiadł na platformie i opadły tuziny ramp, ze środka począł płynąć nieprzerwany strumień żołnierzy skierowanych do punktów medycznych. Część z nich poruszała się o własnych siłach, inni sunęli na repulsorowych noszach.
Z dużo mniejszej, odległej o pięćdziesiąt metrów platformy sytuację obserwował mistrz Jedi Kyp Durron. Z tej odległości ledwie mógł rozróżnić rysy twarzy, rozpoznawał jednak wyraz ulgi i szczęścia, kiedy istoty odnajdowały w tłumie swoich bliskich. Poprzez Moc wyczuwał emocje, napływające z „Mgławicy Żuk” i z otoczenia – ból promieniujący ze strzaskanych kości i spalonych kikutów, które były kiedyś sprawnymi kończynami. Ból wspomnień o tym, w jaki sposób zadano te obrażenia. Ból wspomnień o przyjaciołach, bezpowrotnie utraconych w tej bitwie. Ale poza bólem czuł również ulgę i szczęście. Istoty powracały do domu, aby odpocząć i odzyskać siły. Wszyscy uczestniczyli w bitwie stoczonej dopiero co w systemie hapańskim – niektórych przepełniała duma, inni odczuwali wstyd lub żal, ale każdy był szczęśliwy, że jest już po wszystkim, i cieszył się, że powrócił.
Przez parę spokojnych chwil Kyp Durron pozwalał, by emocje płynące z innych platform obmywały go niczym świeży, rześki strumień w lecie. Uczucia towarzyszące powitaniom, docierające do niego z okolic transportowca, sygnały ruchu powietrznego Coruscant, zgiełk i gwar przylegającego terminalu sprzyjały temu spokojnemu odosobnieniu. Nagle wyczuł nową obecność w Mocy – obecność osoby, na którą czekał. Spojrzał w stronę jej źródła i ujrzał „Cień Jade” zbliżający się w jego kierunku.
Statek zniżył lot nad terminalem, szybko i dość niebezpiecznie, po czym gwałtownie zwolnił i przeszedł w płynny manewr lądowania na repulsorach, tuż obok Kypa, który wyszczerzył zęby w uśmiechu. Ktokolwiek siedział za sterami – a głowę by dał, że to Mara – zrobił to specjalnie: koniecznie chciał go przestraszyć i zmusić, by się odsunął. Oczywiście, nie udało mu się to. Kyp pomachał w kierunku cieni majaczących w sterowni i czekał. Po chwili rampa opadła, ukazując Luke’a Skywalkera i Marę Jade Skywalker. Oboje byli ubrani zwyczajnie; Luke w czerni, Mara tym razem w klasycznych szatach Jedi, w dwóch odcieniach brązu. Kyp uśmiechnął się i wyciągnął dłoń do Luke’a.
– Wielki Mistrzu Skywalker, witam.
Luke uścisnął mu rękę i pozdrowił Kypa krótko:
– Mistrzu Durron...
Kyp odwrócił się w stronę Mary.
– Mistrzyni Skywalker – przywitał się.
– Mistrzu Durron – skinęła głową w odpowiedzi, jednak Kyp wyczuł w jej głosie ślad irytacji czy też zniecierpliwienia.
– Nowa dłoń, oczywiście! – zreflektował się, spojrzał na Luke’a i rozluźnił uścisk. – Słyszałem o twoich obrażeniach. Jak ona się sprawdza w porównaniu z poprzednią?
Luke uniósł rękę i obrzucił ją krytycznym spojrzeniem.
– Matryca neuronowa jest bardziej rozbudowana, więc czuję ją nawet dokładniej, niż gdyby była prawdziwa. Ale wiesz pewnie, jak to jest... androidy, których pamięć nie była nigdy czyszczona, mają skłonność do przewrażliwienia.
Kyp pokiwał głową.
– A więc odczuwasz różnicę. Brak jej wystarczającej pamięci.
Luke wzruszył ramionami.
– Nie wiem. Może mój mózg poprzez Moc rozwinął z tą poprzednią jakiś szczególny rodzaj więzi? W każdym razie ta nie działa jeszcze w stu procentach sprawnie.
– To znaczy – wtrąciła z przekąsem Mara – że chwilowo nie może się uważać za najlepszego szermierza galaktyki, jeśli chodzi o walkę na miecze świetlne. Powtarzam: chwilowo.
– Ciociu Maro? O, cześć, Kyp... Mistrzu Durron – nowy głos należał do Jainy Solo.
Kyp popatrzył na rampę, szukając wzrokiem drobnej Jedi.
– Jaina – ucieszył się. Wrócił myślami do odległych czasów, kiedy szalał na jej punkcie. Była wtedy nastolatką, on zaś młodym egocentrykiem i nie zdawał sobie sprawy, że zainteresowanie jej osobą spowodowane jest przede wszystkim samotnością i problemami z samooceną. Teraz udawał sam przed sobą, że nigdy nie znaczyła dla niego więcej, niż powinna córka jego najstarszego przyjaciela. Sama Jaina zapewne nie musiała nic udawać. Obdarzyła Kypa zdawkowym uśmiechem i zwróciła się ponownie do Mary.
– Czy mogę już zabrać Zekka i Bena do świątyni?
– Myślę, że tak – skinęła głową Mara. – Kyp, czy widzisz powody do przełożenia wizyty?
– Nie, nie. – Kyp zerknął w lewo, w kierunku widocznej zza rufy „Cienia Jade” pobliskiej Świątyni Jedi. – Jeśli nie obawiasz się o silniki, mogę was podrzucić. – Przesadnie swobodnym gestem uniósł wyprostowaną dłoń i „Cień Jade” zadrżał pod wpływem skumulowanej przez niego Mocy. Jaina rzuciła mu pełne dezaprobaty spojrzenie i odwróciła się na pięcie. Rampa uniosła się i zasłoniła ją.
– Jak się miewa Zekk? – spytał Kyp.
Mara spojrzała na niego spokojnie.
– Już zupełnie wyzdrowiał. Hapańscy medycy świetnie się spisali. Tyle że jeszcze przez jakiś czas nie będzie mógł wziąć udziału w żadnej akcji. Ile osób wie, jak do tego doszło? – zainteresowała się nagle.
– Na razie tylko ja. – Kyp wskazał dalszą część platformy przylegającą do terminalu. – Zaparkowałem obok.
Poszli w tamtą stronę.
– Zlecono mi prowadzenie śledztwa w tej sprawie – dodał Kyp.
Wszelkie incydenty kończące się obrażeniami od miecza świetlnego podlegały wnikliwej analizie Rady. Każdy z mistrzów Jedi mógł zostać przydzielony do prowadzenia dochodzenia w konkretnym przypadku.
Mara zwróciła się w stronę Kypa.
– Świadkowie twierdzą, że to był wypadek.
Kyp potwierdził skinieniem głowy.
– Zgadza się. Raport Luke’a opisuje szczegółowo całe zajście. Czy to znaczy, że powinienem zignorować instrukcje, odpuścić sobie i wziąć wolne?
Dotarli do krańca platformy, gdzie zaparkowany był śmigacz Durrona – długi, żółty pojazd, którego wygodne siedzenia sprawiały wrażenie zaprojektowanych dla dzieci. Kyp wskoczył na miejsce pilota i wyciągnął dłoń w stronę Mary. Ognistowłosa Jedi spiorunowała go wzrokiem i ignorując pomoc, zajęła siedzenie obok.
– Jasne, że nie – odparła. – Jestem chyba po prostu przewrażliwiona. Moje własne dziecko ucierpiało w podobnym incydencie i nagle oczy wszystkich Jedi galaktyki skierowały się w moją stronę.
Luke usiadł za siedzeniem pilota.
– Po co nas wezwano? – spytał.
Kyp uruchomił śmigacz, wycofał ostro i skierował go w stronę pobliskiego strumienia ruchu powietrznego.
– Siadanie za mną nie było najlepszym pomysłem, wierz mi – rzucił Luke’owi.
Skręcił raptownie i ustawił maszynę zgodnie z kierunkiem lotu pojazdów. Jego manewry przypominały szalone akrobacje na symulatorze „Sokoła Millenium”.
– Czemu niby... – zaczął Luke i skrzywił się, bo kosmyki czupryny Kypa, uwolnione pędem wiatru spod kaptura, zaczęły powiewać tuż przed jego twarzą, co chwila łaskocząc go w nos. Przesunął się na środek siedzenia.
– Zapuściłeś włosy – zauważył poniewczasie.
Kyp przygładził z zadowoleniem fryzurę, szczerząc zęby w udawanej próżności.
– Spotykam się z pewną damą, której podoba się ich długość. I nie przeszkadzają jej pierwsze ślady siwizny.
– Gratulacje. A więc co tu robimy?
– Cal Omas i admirał Niathal chcieli zobaczyć się z wami, gdy wrócicie z Hapes. Przysłano mnie po was. Jeśli termin jest nieodpowiedni, możecie oczywiście przełożyć spotkanie.
Mara zmarszczyła brwi, patrząc na niego z namysłem.
– Czy ma to związek z wydarzeniami na Hapes?
– W pewnym sensie. – Kyp obdarzył ją szerokim, łobuzerskim uśmiechem. – Tym razem chcą, żeby Luke nadał Jacenowi tytuł mistrza.
Obrzeża systemu koreliańskiego, transportowiec „Strumień Spalin”
Kapitan Uran Lavint była wierna tradycjom Hana Solo.
A przynajmniej tak o sobie myślała. Rzeczywiście była przemytnikiem. I to nie na małą skalę. Jej transportowiec „Strumień Spalin” mógłby pomieścić na pokładzie kilka statków wielkości „Sokoła Millenium”. Przyjmowała różne zlecenia. Niektóre z nich, jak na przykład to, które realizowała teraz, wymagały udziału niewielkiej floty.
Przemytnicze rzemiosło jakoś jej nie wzbogaciło. Sytuacji finansowej Uran Lavint nie dałoby się nawet określić jako „stabilna”. Zleceniodawcy przemytnicy, którym powodziło się znacznie lepiej, ścigali ją za długi, próbując złapać w przerwach między kolejnymi kursami, kiedy „Strumień Spalin” dokował w portach kosmicznych. Grożono jej, zaliczyła nawet lanie podczas pobytu na Tatooine. Chodziły słuchy, że jeden z jej zleceniodawców wynajął łowcę nagród, aby zademonstrować, jakie są skutki brzydkiego nawyku niepłacenia w terminie.
Akcja, którą kierowała, miała wyprowadzić ją na prostą. Jeśli się powiedzie, Lavint zdoła spłacić wszystkie długi i ułożyć sobie życie od nowa. W przeciwnym razie stan jej konta osobistego może ulec czemuś w rodzaju nagłej dekompresji, a jej sytuację będzie można nazwać opłakaną.
Na razie siedziała w fotelu pierwszego pilota, przypatrując się przez panele dziobowe odległemu słońcu Korelii. Nie była zmęczona ani przygnębiona – jej spokój wynikał raczej z wrodzonego poczucia dystansu, który zapewnił jej opinię osoby umiejącej zachować zimną krew w najbardziej niebezpiecznej sytuacji. Chociaż pochodziła z dobrze sytuowanej, przyzwoitej rodziny z klasy średniej Bespinu, jej cera przypominała źle wyprawioną tatooińską skórę, a poorana zmarszczkami twarz zyskałaby tylko, gdyby jej właścicielka postanowiła dla kaprysu zapuścić wąsy.
Niechętnie podniosła się z fotela. Kiwnęła głową w stronę Hutta, niedużego jak na przedstawiciela tej rasy, który zajmował specjalnie przystosowaną kanapę pilota obok.
– Dobra, Blatta. Transmituj.
Blatta dokonał paru zmian na panelu kontrolnym. Monitor ożył, wyświetlając twarz Lavint na żywo. Hutt rozpoczął odliczanie typowym dla swojej rasy dudniącym, oślizgłym basem.
– Transmisja za pięć, cztery, trzy... – Podniósł dłoń z dwoma odgiętymi palcami, kontynuując bezgłośnie odliczanie. Zagięcie ostatniego z palców oznaczało, że przekaz jest nadawany.
Kapitan Lavint skupiła wzrok na holokamerze.
– Uwaga, kapitan do floty. Za minutę otrzymacie dane nawigacyjne naszego ostatniego skoku, który zakończy się w pobliżu Korelii. Tam albo napotkamy siły Galaktycznego Sojuszu, albo nie. Jeśli nie, to się cieszcie, bo broń i bacta, którą transportujemy, przyniosą nam duży zysk. W przeciwnym razie rozkazy są jasne: przebijacie się i nurkujecie w atmosferę Korelii, każdy statek na własną rękę. Jeśli zobaczycie, że któryś z naszych został osaczony przez siły Sojuszu, życzcie mu powodzenia i spadajcie w kierunku planety. Żadnego marudzenia i zbędnego bohaterstwa. Powodzenia. – Kiwnęła zdecydowanie głową i transmisja dobiegła końca.
– Dane nawigacyjne? – spytała.
– Wysyłam – brzmiała odpowiedź Hutta.
Dane zostały przekazane. Po zakończeniu transmisji na obu wyświetlaczach pojawił się chronometr, odliczający sześćdziesiąt standardowych sekund. Tyle czasu powinno wystarczyć pilotom i ich nawigatorom na wprowadzenie danych, bez zbędnego i nerwowego oczekiwania.
Mniej więcej w tym samym momencie licząca ponad trzydzieści jednostek grupa przyspieszyła, kierując się ku odległej planecie. Ci, którzy dysponowali polami ochronnymi, włączyli je. We wszystkich sterowniach załogi statków obserwowały, jak gwiazdy na zewnątrz przechodzą w wirujące smugi. Był to efekt towarzyszący zawsze manewrowi wchodzenia w nadprzestrzeń. Skok miał trwać jedynie kilka sekund... nie minęła jednak nawet połowa planowego czasu, gdy gwiazdy przerwały swój szalony taniec i zmieniły się z powrotem w odległe, nieruchome punkty. Słońce Korelii było teraz większe i znajdowało się bliżej niż poprzednio, ale nie tak blisko, jak powinno. Przed nimi zamiast Korelii widniała pustka przestrzeni kosmicznej, przecinana tu i ówdzie kolorowymi błyskami.
Lavint zaklęła, jej obelgi zagłuszył jednak ryk Blatty:
– Statki wroga! Formacja klina, kierują się w naszą stronę, otaczają nas!
– Który z nich to krążownik przechwytujący? – zapytała nerwowo.
Któryś ze statków musiał być wyposażony w silne generatory grawitacyjne, wytwarzające pole zdolne wyrwać całą flotę z nadprzestrzeni.
Blatta podświetlił na swoim monitorze punkt, który po chwili zamigotał również na ekranie Lavint. Znajdował się pośrodku klina, dokładnie na wprost ich jednostki.
Włączyła komunikator.
– Kapitan Lavint do floty. Utrzymać szyk, zrównać szybkość ze mną. Naszą jedyną szansą...
Na wyświetlaczu kruchy zarys jej floty zaczął tracić kształt, kiedy każdy statek skierował się w inną stronę.
– Stać! Zachować szyk! – Podniesiony głos zdradzał desperację pani kapitan. Poprzednie rozkazy straciły sens, bo flota znajdowała się zbyt daleko bezpiecznej przystani, jaką stanowiła planeta.
– Czy ci kretyni tego nie widzą? Musimy wejść na pełnym przyspieszeniu...
– Zaprzeczam – usłyszała ochrypły głos, do złudzenia przypominający jej własny. – Mówi prawdziwa kapitan Lavint. Kontynuować manewr rozproszenia. – Głos był spokojny i pewny siebie.
Blatta pokręcił głową z podziwem.
– Brzmi zupełnie jak ty!
– Zamknij się – warknęła, po czym wpisała nowy kurs dla statku, kierując go w dół.
Blatta westchnął, co zupełnie przypominało pierdnięcie banthy.
– Przynajmniej nie wiedzą, który statek co przemyca. Nie jesteśmy największą jednostką, więc istnieje szansa, że nie zwrócą na nas szczególnej uwagi...
„Strumień Spalin” zatrząsł się tak silnie, że Lavint zaszczękały zęby, a Blatta zadygotał niczym miska koreliańskiej galarety. Światła w sterowni na moment przygasły.
Lavint zaczęła gorączkowo zmieniać ustawienia na panelu sterowania, ale „Strumień Spalin” nie był małą, zwinną jednostką. Gdy niemal w ostatniej chwili statek zdołał zmienić pozycję, dobiegły ją słowa Blatty, flegmatycznie relacjonującego sytuację:
– Niszczyciel na lewej burcie otworzył ogień. Pierwszy strzał trafił w nasze generatory. Jeśli oberwiemy ponownie...
„Strumień Spalin” znów gwałtownie zadrżał. Wstrząs był na tyle silny, że Lavint wypadłaby z fotela, gdyby nie była mocno przypięta. Światła znów zamigotały, sygnalizacja panelu sterowania na chwilę zamarła. Tym razem oświetlenie nie wróciło do normy, a statek przestał reagować na wszelkie komendy. Wskaźniki ze stanu spoczynku przeszły w tryb awaryjny. Ekrany wyświetliły listę uszkodzeń.
Blatta obserwował dane przewijające się przez wyświetlacz.
– Silniki siadły – mruknął.
– Piękne dzięki za tę aktualizację holowiadomości – syknęła Lavint.
Blatta wzruszył ramionami.
– Dobrze się z tobą pracowało, pani kapitan. Chciałbym tylko...
– Co takiego? – spytała.
– ...żebyś nie zalegała mi te pół roku z płatnością. – Zmienił ustawienia wyświetlaczy, aby obserwować bitwę, która rozgorzała wokół.
Obrzeża systemu koreliańskiego, niszczyciel „Anakin Solo”
Jacen Solo stał w kabinie dowodzenia niszczyciela gwiezdnego „Anakin Solo” i obserwował sytuację przez panele widokowe. Przyglądał się ostatnim rozbłyskom salw laserowych, podczas gdy nierówna walka w przestrzeni dobiegała końca.
Zdecydował, że nie będzie śledził wydarzeń w tradycyjny, wygodniejszy sposób – na wyświetlaczu komputera. Wolał za pośrednictwem Mocy sondować każdy ze statków będących w zasięgu jego wzroku w poszukiwaniu czegoś osobliwego, jakiejś niezgodności, oznak tragedii. Nic nie znalazł. Przemytnicy, pozbawieni możliwości ucieczki i rozbrojeni, poddali się niemal co do jednego. Co zwinniejsze jednostki zdołały uciec, skacząc w nadprzestrzeń, zanim okrętom grupy uderzeniowej Jacena udało się je uszkodzić. Jednak większość statków została na miejscu, unieruchomiona. Dryfowały bezradnie w przestrzeni – jedne z doszczętnie zniszczonymi silnikami, inne z systemami elektronicznymi unieruchomionymi przez działa jonowe jego floty. Teraz od jednego do drugiego statku kursowały promy; zabierały z pokładów załogi przemytników i obsadzały jednostki personelem, który miał dopilnować przetransportowania ich do doków Galaktycznego Sojuszu za pomocą promieni ściągających. Za godzinę lub dwie ten fragment przestrzeni kosmicznej będzie czysty, jeśli nie liczyć chmury szczątków, które jeszcze niedawno były silnikami statków.
– Nasz agent chce się z tobą widzieć – usłyszał Jacen głos Ebbak. Ciemnowłosa, niewysoka kobieta o skórze koloru piasku pustyni nie wyróżniała się niczym szczególnym. Okazała się jednak znakomitym nabytkiem już od momentu, kiedy dołączyła do załogi „Anakina Solo”. Jako pracownik cywilny odpowiedzialny za analizę danych wykazywała niesamowitą wręcz zdolność: intuicyjnie niemal wyczuwała, jakiego rodzaju informacji Jacen potrzebuje – i dostarczała je we właściwym czasie. Jacen zastanawiał się nawet, czy byłaby zainteresowana objęciem funkcji strażnika Galaktycznego Sojuszu. Obsadzenie jej na tym stanowisku mogło stanowić strzał w dziesiątkę, jeśli tylko okazałaby się równie lojalna, co obowiązkowa.
Teraz pojawiła się zupełnie niespodziewanie. Jacen wyczuł, co prawda, że nadchodzi, zbliżyła się jednak bezszelestnie. Mogła okazać się niezastąpiona w pełnieniu tajnych misji.
Jacen nie zamierzał teraz roztrząsać tej kwestii. Umysł miał zajęty analizowaniem szczegółów dotyczących akcji przechwycenia floty przemytników. Poza tym powinien skoncentrować się na czekającym go spotkaniu z reprezentantem Korelii.
– Czemu miałbym chcieć z nią rozmawiać? – rzucił z rozdrażnieniem w stronę Ebbak. – I proszę cię, nie nazywaj jej naszym agentem. Zdradziła swoich towarzyszy dla pieniędzy. Jest tylko chwilowo pracującym dla nas najemnikiem i działa na własną rękę. Jeżeli jest czyimkolwiek agentem, to tylko i wyłącznie własnym.
Ebbak zawahała się, ale nie skomentowała.
– Nie mówiła, czego chce. Udowodniła jednak ostatnio, że ma informacje, które mogą się nam przydać...
– Dobrze, zgoda. – Jacen pokiwał głową ze zniecierpliwieniem. – Gdzie ona jest?
– Czeka w twoich apartamentach.
Jacen podążył za Ebbak. Opuścili pokój dowodzenia, przeszli głównym korytarzem i skręcili w stronę drzwi wiodących na lewą burtę, kierując się do apartamentów pełniących podczas pobytu Jacena na pokładzie „Anakina Solo” funkcję jego prywatnego biura. Czekały tam dwie osoby: rosły mężczyzna w kombinezonie służby ochrony statku oraz kobieta, która w momencie wejścia do pokoju Jacena i Ebbak zerwała się z fotela.
– O co chodzi? – Jacen spojrzał ze zniecierpliwieniem na pomarszczoną twarz kapitan Uran Lavint.
Przemytniczka zawahała się, wyraźnie zbita z tropu jego rezerwą.
– Zanim odejdę, chciałam się upewnić, że nie masz dla mnie dalszych zleceń... eee... rozkazów.
Jacen westchnął.
– Po pierwsze, nigdy nie współpracuję dłużej z kimś, kto sprzedaje własnych kompanów. Po drugie, kłamiesz.
Lavint oblała się rumieńcem, ale wyraz jej twarzy pozostał niezmieniony.
– Ja... Chciałam cię tylko zobaczyć.
– Ach, tak? – Jacen zawahał się i postanowił ostrożniej dobierać słowa. – Lavint, masz teraz mnóstwo czasu. Zdradzając przeszło trzydziestu współpracowników, zarobiłaś tyle kredytów, że możesz spłacić wszystkie długi i rozpocząć nowe życie – czy to będzie przemyt, czy też coś legalnego. Możesz podróżować, możesz się bawić, możesz odpoczywać. Ja natomiast nie mogę sobie pozwolić na trwonienie czasu. A w tej właśnie chwili marnuję go na rozmowę z tobą. To niedopuszczalne. – Odwrócił się do ochroniarza. – Zabierz ją do hangaru delta i dopilnuj, żeby wsiadła na statek. I opuściła mój okręt.
Lavint odchrząknęła.
– „Strumień Spalin” jest w hangarze gamma, a jego silniki nie będą sprawne jeszcze przez przynajmniej kilka standardowych dni – przypomniała.
– Zgadza się – odparł Jacen. – „Strumień Spalin” został skonfiskowany w związku z kryzysem militarnym. – Wyciągnął z kieszeni datapad i zerknął na jego wyświetlacz. – Twój nowy statek to „Durawrak”.
– „Durawrak”?! – niemal wypluła to słowo. – Przecież to kupa złomu! Starsza ode mnie! Latająca cegła, skorupa rzężąca niczym cierpiący na wzdęcie Hutt! To pudło nie umywa się nawet do „Strumienia Spalin”!
– I jest dokładnie tym, czego potrzebuje przemytnik zaczynający karierę – wszedł jej w słowo Jacen.
– Ale nasza umowa...
– Zgodnie z umową miałem ci zapłacić. Ebbak, pokazałaś jej dowód przelewu i przekazałaś dane dostępu do konta na Bespin?
– Tak jest – brzmiała odpowiedź.
– Zapewniłem cię też, że będziesz mogła odlecieć swoim statkiem. Bez ładunku – kontynuował Jacen. – Umowa nie precyzowała, którego statku to dotyczy. – Spojrzał na nią ostro. – Czy nadal zamierzasz marnować mój cenny czas?
Gdyby spojrzenie mogło zabijać, Jacen byłby już trupem. Rozumiał doskonale, dlaczego Lavint była wściekła: właśnie pozbawił ją statku i ukochanego zajęcia, w zamian nagradzając kupą złomu. Jego ojciec, Han Solo, czułby się podobnie w tej sytuacji.
Ale kapitan Uran Lavint nie była Hanem Solo i Jacen nie martwił się, że mogłaby kiedyś powrócić, pałając żądzą zemsty. Z jej dotychczasowych dokonań jasno wynikało, że nie obchodzi jej nic poza zdobywaniem kredytów. Była nikim.
Lavint odwróciła się i pomaszerowała sztywno w kierunku wyjścia. Za nią podążył ochroniarz. Drzwi otworzyły się bezszelestnie, zanim jednak przemytniczka opuściła pokój, zatrzymała się i – nadal odwrócona do Jacena plecami – spytała cicho:
– Jakie to uczucie być byłym bohaterem?
I wyszła. Drzwi zamknęły się za nią z ledwie słyszalnym sykiem.
Jacen poczuł, że czerwienieje. Zmusił się, by odepchnąć od siebie uczucie gniewu. Nie pozwoli takiemu robactwu jak Uran Lavint wyprowadzić się z równowagi. Ktoś taki zasługuje na dodatkową karę. Odwrócił się w stronę Ebbak.
– Mój ojciec miał wieczne problemy z „Sokołem Millenium”. Hipernapęd psuł się cały czas. Wtedy ojciec oznajmiał, że to nie jego wina, po czym jakimś cudem naprawiał go i wracał do swoich spraw.
Wskazał na drzwi.
– Opóźnij jej wejście na statek. I dopilnuj, żeby hipernapęd „Durawraka” uległ awarii tuż po wykonaniu pierwszego skoku w nadprzestrzeń.
– Tak jest, sir – potwierdziła Ebbak. – Jest przemytnikiem, więc nie poprzestanie na jednym skoku. Pierwszy manewr wykona po to, żeby znaleźć się z dala od systemów planetarnych i szlaków gwiezdnych. Zostanie całkowicie odcięta.
– Zgadza się. A potem będzie miała okazję zapoznać się bardzo dokładnie ze swoim hipernapędem.
– Może nie przeżyć – zauważyła Ebbak.
– Jeśli przeżyje, to doświadczenie uczyni ją lepszą osobą. Może też nauczy nieco pokory – skwitował Jacen.
– Tak jest, sir.
Ebbak ruszyła w stronę wyjścia, zanim jednak wyszła, odwróciła się.
– Sir, za standardową godzinę ma pan spotkanie z admirałem Antillesem.
Jacen spojrzał na chronometr.
– Zgadza się, dziękuję.
– I, pułkowniku, jeśli mogę zauważyć...
– Co takiego?
– Nie wygląda pan najlepiej.
Uśmiechnął się bez cienia radości.
– To normalne, gdy sytuacja jest odrobinę napięta. Nic mi nie będzie.
Drzwi za Ebbak zamknęły się.
yob2008-05-24 21:06:02
http://www.gwiezdne-wojny.pl/b.php?nr=321894
yob2008-05-24 20:52:21
druga wersja pierwszego rozdziału "WYGNANIA"(autorstwa mojego)zapraszam
http://www.gwiezdne-wojny.pl/b.php?nr=321894
Mroczna Jedi2008-05-23 16:51:08
Ja też. Problem w tym, że pewnie przyjdzie mi poczekać raczej długo. Do czasu załatania dzióry budżetowej.
Cierpliwość jest cnotą.
Han`s312008-05-22 14:46:10
Zapowiada się naprawdę nieźle. Już nie mogę się doczekać
Carth Onasi2008-05-22 12:58:15
Już sobie ostrzę zęby na tą książkę :P
Aaryndo Kinree2008-05-22 11:53:10
Po pierwszej trylogii Dziedzictwa Mocy stwierdziłem, że najbardziej pasuje mi ta jego wizja, którą tworzą panowie Allston i Denning. A pierwszy rozdział "Wygnania" wcale temu nie zaprzecza. Oby tak dalej :D