System atzerriański, dziesięć standardowych lat po wojnie z Yuuzhan Vongami: Pilot „Niewolnika 1” ściga statek przestępcy H’buka.
Z prywatnych zapisków Boby Fetta
- Bez względu na to, ile od nich dostaniesz, Fett, zapłacę ci dwa razy więcej - słyszę z głośnika komunikatora pokładowego.
Bardzo często wygadują podobne brednie. Po prostu nie rozumieją, czym jest kontrakt. Tym razem ścigam atzerriańskiego handlarza błyszczostymem, H’buka, który nie zwrócił Koalicji Kupców czterystu tysięcy kredytów w terminie. Koalicja uznała za słuszne zapłacić mi pięćset tysięcy kredytów, aby dać jemu i wszystkim innym nauczkę, że zobowiązania finansowe należy honorować.
Z całego serca zgadzam się ze zdaniem Koalicji Kupców.
- Kontrakt to kontrakt - odpowiadam. „Niewolnik 1” jest wystarczająco blisko, żebym widział ścigany statek. Mógłbym przysiąc, że to stary myśliwiec typu Z-95 Łowca Głów. Nie ma jednostki napędu nadświetlnego, bo do tej pory wskoczyłby do nadprzestrzeni. I nie dziwię się, że jego właściciel jest zaskoczony. Pilot stareńkiego policyjnego patrolowca klasy Firespray w rodzaju „Niewolnika 1” nie powinien był go dogonić, korzystając wyłącznie z jednostki napędu podświetlnego.
Tyle że ostatnio zainstalowałem na pokładzie kilka… no, dodatkowych urządzeń. Prawdę mówiąc, jedyną oryginalną częścią „Niewolnika 1” pozostał fotel, w którym siedzę.
- Moje laserowe działko jest uzbrojone - mówi H’buk takim tonem, jakby brakowało mu tchu.
- I bardzo dobrze - odpowiadam. Nigdy się nie dowiem, dlaczego moje ofiary zawsze chcą ze mną porozmawiać. Hej, ty tam… zamknij się albo strzelaj, myślę. Wiem, że musisz odwrócić maszynę, żeby dać ognia z tego działka. W ciągu tej sekundy czy dwóch i tak zdążę przysmażyć twoje jednostki napędowe. - Galaktyka to niebezpieczne miejsce.
Dzięki działaniu rufowych silniczków manewrowych Łowca Głów skręca raptownie na bakburtę, ale system namiarowy laserów „Niewolnika”, który śledzi charakterystyczne parametry jednostki napędowej ściganego myśliwca, automatycznie nadąża za wszystkimi jego zwrotami i pętlami. Chwilę później silniki ściganej maszyny przemieniają się w kulę białego światła. Łowca Głów zaczyna koziołkować, więc muszę włączyć generator promienia ściągającego, żeby schwytać H’buka.
Kiedy słyszę metaliczny brzęk chwytaków „Niewolnika” o kadłub myśliwca, przytwierdzam go do swojego patrolowca nad wyrzutnią torped. Mówiono mi kiedyś, że łoskot zetknięcia się dwóch metalowych kadłubów brzmi tak, jakby zamykały się za kimś ciężkie drzwi więziennej celi. To odgłos, po którym osadzeni tracą wszelką nadzieję.
Zabawne… Po takim dźwięku nabrałbym jeszcze większej ochoty do walki.
H’buk wpada w panikę i zaczyna mnie błagać, ale ostatnio rzadko zwracam uwagę na takie prośby. Niektórzy więźniowie nie tracą wprawdzie buntowniczego ducha, ale większość wpada w przerażenie. H’buk obiecuje mi złote góry i jeszcze więcej, żebym tylko darował mu życie.
- Mogę ci zapłacić miliony - mówi.
Nie wie, że zgodnie z kontraktem mam go dostarczyć żywego. Zleceniodawcy nie pozostawili co do tego cienia wątpliwości.
- A na dodatek dostaniesz moje udziały w Kuat Drive Yards.
Mam nadzieję, że w końcu zrezygnuje, jeżeli będę zachowywał milczenie.
- Fett, mam urodziwą córkę…
Nie powinien był tego powiedzieć. Wpadam w gniew, co nieczęsto mi się zdarza.
- Nigdy nie wykorzystuj swoich dzieci, kanalio - mówię. - Przenigdy.
Mój tata zawsze stawiał mnie na pierwszym miejscu. Tak powinien postępować każdy ojciec. Nigdy wprawdzie nie współczułem H’bukowi, ale teraz już jestem pewny, że zasługuje na wszystko, co Koalicja Kupców chce mu zrobić. Gdybym miał miękkie serce, już dawno bym go zabił. Nie jestem litościwy, co to, to nie, ale kontrakt wyraźnie mówi, że mam go dostarczyć żywego.
- Czy zechce pan negocjować wysokość opłaty lądowniczej? - pyta mnie operator Atzerriańskiej Kontroli Ruchu Powietrznego.
- A ty zechcesz wdać się w negocjacje z działkiem jonowym? - pytam.
- Och, bardzo pana przepraszam, panie Fett… - słyszę w odpowiedzi.
Zawsze rozumieją, co chcę im powiedzieć.
Kiedy się ma przytwierdzony dodatkowy ciężar do górnej części kadłuba, lądowanie na Atzerri może być trochę zdradliwe. Umiejętnie przesyłając energię do silniczków manewrowych, sadzam „Niewolnika 1” na płycie lądowiska, ale czuję, że pod ciężarem myśliwca rufowa sekcja wibruje. No i mam widownię.
Koalicja chciała udowodnić, że ją stać na wynajęcie najlepszego fachowca do schwytania każdego, kto z nimi zadrze. Nie mam nic przeciwko takiemu pokazowi, który - podobnie jak widok mojej mandaloriańskiej zbroi - trafia wszystkim do przekonania bez konieczności oddania choćby jednego strzału. Idę wzdłuż kadłuba unieruchomionego „Niewolnika 1”, wspinam się na burtę Łowcy Głów i promieniem lasera z nadgarstka mojej rękawicy otwieram zatrzask owiewki jego kabiny. Wymierzam H’bukowi cios silniejszy, niż muszę, wywlekam go z kabiny i zjeżdżam z nim po lince z wysokości dziesięciu metrów na talrep.
Czuję silny ból w żołądku, ale nie daję po sobie niczego poznać.
A później zostawiam jeńca przed ludźmi, którym jest winien czterysta tysięcy kredytów. Wystarczająco dobitnie trafia to wszystkim do przekonania. Lubię trafiać ludziom do przekonania. Taka demonstracja to połowa bitwy.
- Chce pan zatrzymać gwiezdny myśliwiec? - pyta mój klient.
- To nie w moim stylu - odpowiadam. Operator kosmoportowego dźwigu uruchamia go, żeby odłączyć Łowcę Głów od kadłuba „Niewolnika”, ale wyciągam rękę. Chcę dostać resztę honorarium.
Mój klient wręcza mi obiecane dwieście pięćdziesiąt tysięcy kredytów w sprawdzonym mikroobwodzie.
- Dlaczego się pan cały czas tym zajmuje? - pyta.
- Bo ludzie cały czas mnie o to proszą - odpowiadam.
Zadał mi dobre pytanie. Zastanawiam się nad nim, kiedy siedzę w kabinie i przeglądam najnowsze wiadomości finansowe w HoloNecie. W tym czasie kierowany przez autopilota „Niewolnik 1” leci na Kamino. Mam się tam spotkać z moim lekarzem. Nie lubi długich podróży, ale nie płacę mu za to, żeby był zachwycony.
Myślę także o mojej córce Ailyn, której nie widziałem od pięćdziesięciu lat. Zastanawiam się, czy wciąż jeszcze żyje.
Rozmyślam o tym, bo jestem poważnie chory. Prawdopodobnie umieram.
Jeżeli tak, muszę jeszcze załatwić kilka spraw. Przede wszystkim powinienem się dowiedzieć, co się stało z Ailyn. Potem się zastanowię i zdecyduję, kto po mojej śmierci zostanie Mandalorem.
A trzecim problemem będzie znalezienie odpowiedzi na pytanie, jak oszukać śmierć.
Zdążyłem w tym nabrać naprawdę sporej wprawy.
Jak długo jeszcze będziemy się borykali z kolejnymi kryzysami? W ciągu niespełna czterdziestu lat musimy stawiać czoło trzeciemu galaktycznemu konfliktowi… prawdziwej wojnie domowej. Na razie toczymy niewinne potyczki, ale jeżeli Omas nie podejmie zdecydowanych kroków, żeby zdławić bunt w zarodku, sytuacja wymknie się spod kontroli. Potrzebujemy jakiegoś okresu spokoju, ale według mnie jeżeli chcemy go zyskać, musimy dać komuś po głowie o wiele mocniej niż do tej pory.
- pani admirał Cha Niathal, w nieoficjalnej rozmowie z delegatami kalamariańskiego Senatu
GMACH SENATU, CORUSCANT, SZEŚĆDZIESIĄT DNI PO AKCJI
NA TERENIE STACJI CENTERPOINT
Kiedy się miało trzynaście lat, najgorsze było to, że raz wszyscy cię uważali za dorosłego, a kiedy indziej znów traktowali jak dziecko.
Trzynastoletni Ben Skywalker, zdezorientowany, bo wiedział, czego się po nim spodziewano, starał się brać przykład ze swojego kuzyna Jacena Solo i siedzieć cierpliwie w poczekalni sali recepcyjnej przywódcy Galaktycznego Sojuszu, Cala Omasa, mieszczącej się w gmachu Senatu na Coruscant. Poczekalnię zaprojektowano w taki sposób, żeby wszyscy w niej czuli się kompletnie zagubieni; w przestrzeni między drzwiami na korytarz a ścianą prywatnego gabinetu Omasa mógłby się zmieścić spory apartament. Ben niemal się spodziewał, że zobaczy kule winorośli misura, gnane podmuchami wiatru po nieskazitelnie czystym błękitnym dywanie. Nie rozumiał, dlaczego marnuje się tyle wolnej przestrzeni.
Jacen mówił mu, że Yuuzhan Vongowie okupowali gmach Senatu i zmienili go przez ten czas nie do poznania. Zatarcie wszystkich śladów inwazji obcych istot i przywrócenie budynku do poprzedniego stanu zajęło architektom, projektantom i armii konstrukcyjnych robotów kilka długich lat. Wsłuchując się w Moc, Ben usiłował wykryć echo obcych istot i dziwacznych wytworów ich biotechniki; w końcu doszedł do wniosku, że chyba słyszy niemożliwe do zidentyfikowania odgłosy. Wzdrygnął się i przeniósł spojrzenie na stertę leżących na greeldrewnianym niskim stole holozinów.
Były to stare, nudne tygodniki poświęcone ostatnim wydarzeniom i politycznym analizom, ale na okładce jednego widniał wizerunek Jacena. Ben sięgnął po holozin, włączył go i uśmiechnął się do siebie, bo następny obraz przedstawiał wirującą stację Centerpoint. Odkąd pomógł ją uszkodzić, nie wyglądała już tak dobrze jak na zarejestrowanym hologramie.
Miło jest mieć świadomość, że brało się udział w czymś ważnym, pomyślał.
Znalazł tu też fragmenty koreliańskiego biuletynu informacyjnego na temat tamtej akcji, ale holoreporter nie wspomniał ani słowem o jego udziale. Ben nie był pewny, czy mu się to podoba. Z jednej strony miło byłoby doczekać jakiegoś dowodu uznania, ale z drugiej… koreliański holoreporter potraktował Jacena bardzo obcesowo. Prawdę mówiąc, nazwał go terrorystą i zdrajcą. Głos reportera wypełnił poczekalnię, chociaż Ben nastawił natężenie fonii na minimum, a dywan i gobeliny na ścianach powinny tłumić dźwięki.
Korelianin nie okazał szacunku nawet wujkowi Hanowi. Nieznany mężczyzna w średnim wieku, którego Ben nigdy nie widział, zwierzał się reporterowi, co sądzi o Hanie Solo:
- Uważa się za Korelianina, ale równie dobrze zamiast czerwonych lampasów na spodniach mógłby mieć wielką żółtą plamę na tyłku, bo jest tylko marionetką Galaktycznego Sojuszu. Zdradził Korelię, robiąc to, co mu kazali kumple Cala Omasa. A jego synalek nie jest ani odrobinę lepszy.
Jacen wyglądał na zakłopotanego. Pewnie zdenerwowały go obelgi pod adresem ojca. Ben właśnie tak by zareagował, gdyby chodziło o Luke’a Skywalkera.
- Powinieneś był skorzystać ze słuchawek, żeby nikt tego nie słyszał - pouczył Bena rycerz Jedi.
- Przecież jesteś sławny. - Ben wyciągnął ku niemu rękę z holozinem. - Chcesz obejrzeć?
Jacen uniósł brew. Chyba się niepokoił tym, jak przebiegnie ich spotkanie z przywódcą Omasem.
- Świetnie, ale nie podoba mi się, że Thrackan Sal-Solo wykorzystuje mnie, aby poniżać mojego ojca przed całą Korelią - powiedział. - Wiesz, że przekazał tę informację środkom masowego przekazu?
- Tak, naturalnie że wiem - odparł Ben. - Ale jeżeli my się tego nie wstydzimy, jakie to może mieć znaczenie? Zrobiliśmy dla Galaktycznego Sojuszu to, co uważaliśmy za słuszne. Stacja Centerpoint stanowiła dla wszystkich duże zagrożenie.
Jacen odwrócił głowę bardzo powoli i spojrzał na niego. Lekko się uśmiechał, robił tak zawsze, kiedy młodszy kuzyn mu zaimponował.
- Władcy wielu innych planet opowiadają się jednak w tej chwili po stronie Korelii - zauważył. - Jak uważasz, czy takie historie wyrządzają szkodę, czy nie?
Teraz już Ben zawsze się orientował, kiedy go wypróbowują. Wiedział, że musi powiedzieć, co naprawdę myśli: nie było sensu udawać sprytniejszego niż jest. Chciał się uczyć od Jacena, a ta chęć prawie go spalała.
- Władcy niektórych planet i tak się opowiedzą przeciwko Sojuszowi, więc równie dobrze możemy wysłać sygnał naszym sprzymierzeńcom, że zabieramy się do działania - powiedział. - Dzięki temu poczują się bezpieczniejsi.
Jacen pokiwał głową z aprobatą i Ben poczuł w mózgu delikatne dotknięcie Mocy, jakby kuzyn poklepał go lekko po głowie.
- Jesteś bardzo bystry - pochwalił. - Moim zdaniem masz rację.
- I tak wszyscy będą wiedzieli, że robisz, co możesz, aby nie dopuścić do wybuchu wojny. - Ben odłożył holozin na stolik i rzucił okiem na pozostałe tytuły. - Ostatnio pokazują cię w nich częściej niż kogokolwiek innego.
Jacen spoważniał i spojrzał w kierunku drzwi gabinetu Cala Omasa, jakby czekał, aż przywódca Galaktycznego Sojuszu ogłosi koniec narady i wyjdzie. Ben starał się zorientować, co zwróciło uwagę starszego kuzyna. Wyczuł całkiem wyraźnie konflikt… jakby ktoś się z kimś sprzeczał. Jeżeli się wiedziało, jak wyczuwać impulsy Mocy, można było niemal usłyszeć ich głosy. Ben je wyczuwał. Jacen był dobrym nauczycielem.
Młody Skywalker zwrócił uwagę na jego twarz. Kuzyn wyglądał ostatnio o wiele starzej. Czasami można byłoby pomyśleć, że jest niemal równie stary jak tata.
- Co się dzieje? - zapytał.
- Wielka polityka - odparł rycerz Jedi tak cicho, że Ben ledwo go usłyszał.
Przysunął palec do warg dyskretnym gestem, którego nie dostrzegłby nikt inny… na przykład urzędniczka za biurkiem obok wielkich dwuskrzydłowych drzwi do gabinetu Omasa. Mimo to Ben zrozumiał, co Jacen chce mu przekazać: bądź cicho.
Bardzo by nie chciał zawieść kuzyna. Przywódca Omas nie był kimś obcym… znał jego ojca, a Ben miał okazję poznać Omasa podczas jednego ze świąt państwowych. Pamiętał tylko to, że czuł się wówczas bardzo mały wśród tłumu wysokich osób dyskutujących o sprawach, których nie rozumiał. Mimo to bardzo chciał, aby go uważano za ucznia Jacena, a nie syna Luke’a Skywalkera, „dziedzica dynastii”, jak nazwał go wtedy jeden z zaproszonych gości. Trudno jest być potomkiem dwojga mistrzów Jedi, których wszyscy uważali za żywe legendy. Ben stracił rachubę, ile razy czuł się niewidzialny.
- Przywódca Omas z pewnością nie każe panu długo czekać, Jedi Solo - odezwała się urzędniczka, wskazując głową na zamknięte drzwi gabinetu. - W tej chwili rozmawia z panią admirał Niathal.
Znów jestem niewidzialny, pomyślał Ben.
Wyprostował się i podobnie jak Jacen zaplótł ręce na podołku. Usiłował policzyć gatunki zwierząt na ogromnym gobelinie, który zajmował część przeciwległej ściany. To, co w pierwszej chwili uznał za zbiorowisko przypadkowych barwnych plam, było w rzeczywistości nakładającymi się na siebie wizerunkami tysięcy stworzeń żyjących w galaktyce… a przynajmniej na planetach wchodzących w skład Galaktycznego Sojuszu.
W końcu skrzydła drzwi się rozsunęły i z gabinetu wyszła zirytowana Niathal. Chwilę później na progu pojawił się przywódca Omas z kwaśnym uśmiechem na twarzy.
- Witaj, Jacenie - powiedział. - Przykro mi, że kazałem ci czekać. Proszę, wejdź. Witaj, Benie. Cieszę się, że i ciebie tu widzę.
Niathal spojrzała na Jacena, jakby go nie poznawała. Rycerz Jedi powitał ją lekkim skinieniem głowy.
- Witam, pani admirał - rzekł, leciutko się uśmiechając. - Miło panią widzieć.
Niathal odwróciła głowę i obrzuciła go szczerym spojrzeniem… szczerym jak na Kalamariankę, a więc przedstawicielkę rasy istot, które mają oczy po bokach głowy. Patrzyła bez słowa na obu Jedi.
- Spisał się pan na medal podczas tamtej akcji na terenie stacji Centerpoint - odezwała się w końcu. - Ty także, młody człowieku.
Mam na imię Ben, oburzył się w myślach młody Skywalker. Do tej pory nauczył się jednak tego i owego na temat dyplomacji.
- Dziękuję pani - powiedział.
Omas zaprosił Jacena, żeby wszedł, a Ben posłusznie podążył za rycerzem Jedi. Na szczęście przywódca Galaktycznego Sojuszu nie wygłosił stereotypowej uwagi, że Ben urósł od czasu, kiedy go ostatnio widział. Nie patrzył także ponad jego głową, ilekroć się zwracał do Jacena, za to spojrzał mu prosto w oczy. Ben poczuł się dumny, ale zarazem trochę wytrącony z równowagi tym, że został potraktowany jak dorosły. Postanowił skupić całą uwagę na omawianych problemach.
Omas nie usiadł naprzeciwko nich po drugiej stronie stołu, ale za biurkiem, jakby chciał się za nim ukryć.
- A zatem co cię do mnie sprowadza, Jacenie? - zapytał.
- Chciałbym przedstawić panu pewną propozycję - odparł rycerz Jedi.
- Słucham.
- Uszkodzenie stacji Centerpoint pozwoliło nam tylko zyskać trochę czasu w naszym konflikcie z Korelią - zaczął Jacen. - Mamy najwyżej kilka miesięcy, zanim naprawią stację, a wtedy znajdziemy się ponownie w punkcie wyjścia. Tyle że wówczas przyjdzie się nam zmierzyć z bardziej zdeterminowaną Korelią, która będzie miała po swojej stronie więcej sojuszników.
- Czy to ekstrapolacja tego, co mówi ci Moc, Jacenie? - zainteresował się Omas.
- Nie, ale to oczywiste aż do bólu - żachnął się rycerz Jedi.
Ben wyczuł, że Omas się waha przed podjęciem decyzji. Wyglądało to, jakby obaj mężczyźni sprzeczali się bez słów.
- Mów dalej - zachęcił w końcu przywódca Galaktycznego Sojuszu.
- Te kilka miesięcy to wszystko, co mamy na podjęcie wyprzedzających kroków, zanim nasi prawdziwi przeciwnicy zdążą się zorganizować - podjął Solo. - Korelia, Commenor i Chasin muszą dostać reprymendę… spektakularną reprymendę, która zniechęci władców pozostałych planet do podejmowania wrogich kroków przeciwko Galaktycznemu Sojuszowi. Musimy także uniemożliwić tamtym planetom udział w wojnie, co oznacza konieczność zniszczenia ich gwiezdnych stoczni.
Ben ucieszył się, że Jacen użył słowa „zniszczenie”. Pierwszy raz zrozumiał, co właściwie oznacza słowo „reprymenda”.
- Taka sama propozycja padła podczas rozmowy, którą właśnie zakończyłem - powiedział z namysłem Omas.
Sposób, w jaki wypowiedział słowo „rozmowa”, pozwalał się domyślić, że właśnie na ten temat sprzeczał się z panią admirał Niathal. A zatem Kalamarianka, podobnie jak Jacen, także chciała przedsięwziąć niezbędne kroki.
- Daliśmy po łapach Korelii, ale przy okazji zrobiliśmy z niej męczennicę sprawy niepodległości - tłumaczył Jacen. - Uzbrojoną męczennicę sprawy, której nie da się rozstrzygnąć inaczej niż na drodze konfliktu zbrojnego.
- Korelianie jednak zobaczyli, do czego jesteśmy zdolni, dzięki czemu zastanowią się dwa razy, zanim podejmą jakiekolwiek kroki - zauważył Omas.
- My zaś zobaczyliśmy, do czego oni są zdolni - przypomniał rycerz Jedi. - Ja także zastanowiłem się dobrze, zanim przyszedłem do pana z tą propozycją. Jeżeli mianuje mnie pan dowódcą grupy szturmowej, zniszczę najważniejsze stocznie i nie dopuszczę do wybuchu wojny. Ucierając nosa Korelii, damy wszystkim do zrozumienia, że żadna pojedyncza planeta nie jest większa ani ważniejsza niż Sojusz.
- Prosisz mnie o wypowiedzenie wojny, Jacenie, a na to nigdy nie uzyskam zgody Senatu - oznajmił Omas. - Wiem także, jakie zdanie na ten temat mają członkowie Rady Jedi.
- Wojna wkrótce i tak wybuchnie - stwierdził Solo. - Jeżeli ktoś wyciąga broń przeciwko Korelianom, lepiej niech będzie gotowy do jej użycia. Wyciągnęliśmy tę broń, atakując stację Centerpoint.
Omas radził sobie całkiem nieźle z ukrywaniem niepokoju, ale Ben i tak go wyczuwał. Przywódca nie lękał się jednak Jacena… ogarniała go mniej konkretna, pozbawiona kształtu obawa, że może go porwać bieg wydarzeń.
- Skoro już mowa o Korelianach… czy tamten atak nie skłócił cię z twoim ojcem? - zapytał w końcu Omas.
- Może i skłócił - przyznał Jacen. - Jestem jednak Jedi, a tamto jest sprawą osobistą, której nie powinniśmy brać pod uwagę.
- Zastanowię się nad twoją propozycją - zdecydował przywódca.
- Rozumiem, że odpowiedź brzmi „nie”. - Jacen sprawiał wrażenie niezwykle spokojnego. - Mogę powiedzieć panu z pewnością, jaką daje mi Moc, że jeżeli w tej chwili nie zdławimy tego buntu, w ciągu następnych kilku lat stracą życie miliardy istot. Znajdujemy się w krytycznym punkcie; właśnie teraz możemy wybrać porządek albo chaos.
Omas zaplótł palce na blacie biurka i wbił w nie udręczone spojrzenie.
- Zgadzam się, że mamy bardzo trudną sytuację - przyznał. - To rzeczywiście punkt przełomowy. Uważam jednak, że eskalacja działań zbrojnych popchnie nas w stronę wojny, nie w kierunku zapobieżenia jej wybuchowi. Nie zapomniałem o Imperium, Jacenie. Żyłem w tamtych czasach. Odrzucam ewentualność, że moglibyśmy się stać podobną władzą.
Jacen kiwnął głową i wstał, żeby wyjść z gabinetu.
- Dziękuję, że zechciał pan wysłuchać mojej propozycji - powiedział.
Obaj Jedi ruszyli w długą drogę do senackich kuluarów. Przeszli szerokim korytarzem wyłożonym niebieskimi i miodowymi marmurowymi płytkami i zjechali na parter kabiną turbowindy o ścianach tak wypolerowanych, że wyglądały niemal jak bursztynowe lustra.
- Czy polityka zawsze tak wygląda? - zainteresował się Ben. - Dlaczego obaj nie powiedzieliście tego, co naprawdę myślicie?
Jacen wybuchnął śmiechem.
- Wówczas nie byłoby mowy o polityce, prawda? - powiedział.
- A dlaczego wszyscy ciągle mówią „nie zapomniałem o Imperium”? Wujek Han twierdzi, że było złe. Przywódca Omas też jest tego zdania. Jeżeli obaj obawiają się tego samego, jak to możliwe, że stoją po przeciwnych stronach?
Rycerz Jedi miał rozbawioną minę. Ben poczuł się zbity z tropu.
- Tylko pytałem, Jacenie - zastrzegł pospiesznie.
- Nie śmieję się z ciebie - odparł Solo. - Miło słyszeć, jak ktoś zapomina o tych bzdurach i zadaje naprawdę rzeczowe pytanie.
- A więc co zamierzasz teraz zrobić?
Jacen wyciągnął komunikator.
- Nadal żadnej odpowiedzi od taty - powiedział. - Muszę najpierw z nim to uzgodnić. Wścieka się z powodu tego, co zaszło na terenie stacji Centerpoint.
- Chodziło mi o przywódcę Omasa - uściślił Ben.
- Będziemy cierpliwi - odparł Jacen. - Wkrótce rozwiązanie stanie się oczywiste… dla nas obu.
- To znaczy dla ciebie i dla Omasa? - domyślił się młody Skywalker.
- Nie, dla mnie i dla ciebie.
Ben ucieszył się, że kuzyn traktuje poważnie jego zdanie. Był bardziej niż kiedykolwiek zdecydowany zachowywać się nie jak chłopak, ale jak dorosły mężczyzna. Uświadomił sobie, że koniec z dziecinnymi zabawami.
Minęli las kolumn senackich kuluarów i spojrzeli na plac skąpany w blasku przeszywających mgłę promieni słońca.
Przed gmachem Senatu zobaczyli rozciągniętą w nierówną linię grupę liczącą mniej więcej dwieście protestujących osób. Dostępu do budynku broniły dziesiątki funkcjonariuszy Coruscańskiej Służby Bezpieczeństwa, ale wyglądało na to, że demonstracja ma pokojowy przebieg. Wznoszone od czasu do czasu okrzyki w rodzaju: „Korelia nie jest waszą kolonią!” - pozwalały się domyślić tożsamości protestujących osób. Na Coruscant mieszkały istoty niemal ze wszystkich planet galaktyki, które postanowiły tu pozostać nawet w obliczu nadciągającej wojny. Ben uznał to za dziwne. Wojny kojarzyły mu się z liniami frontu i odległymi planetami, nie z ludźmi, którzy wyglądali jak on i mieszkali niemal po sąsiedzku.
- Coś mi mówi, że lepiej będzie nie zatrzymywać się i nie zawracać sobie głowy rozdawaniem autografów - powiedział.
Mimo to Jacen przystanął i powiódł spojrzeniem po szeregu demonstrantów.
- Jak myślisz, ilu Korelian mieszka w Galactic City? - zapytał. Jeden z protestujących włączył holoprojektor i posłał na ścianę gmachu Senatu wielki hologram napisu: „Korelia ma prawo do samoobrony”. - Pięć milionów? Pięć miliardów?
- Czy przypuszczasz, że mogą stanowić zagrożenie? - zaniepokoił się chłopak.
- Moim zdaniem ta wojna będzie bardzo skomplikowana, bo na Coruscant żyje wielu Korelian - odparł rycerz Jedi.
- Nie toczymy jeszcze wojny. Na razie - przypomniał Ben.
- Rzeczywiście władze jeszcze jej nie wypowiedziały - stwierdził Solo. - Postaraj się jednak wyczuć otoczenie.
Ben nie miał równie wrażliwych na Moc zmysłów jak Jacen - opanował tylko niektóre fizyczne umiejętności i początki technik medytacji - ale mimo to zamknął oczy. Poczuł w gardle lekkie łaskotanie… zapowiedź czegoś niebezpiecznego, ale bardzo odległego. Wiejący na placu lekki wiatr przyniósł woń liści. Demonstracja stawała się coraz bardziej hałaśliwa, ale nadal przebiegała pokojowo.
- Wyczuwam zagrożenie, ale jeszcze bardzo daleko. - Ben otworzył oczy, trochę zmartwiony tym, że może udzielił odpowiedzi na niewłaściwe pytanie. - Jakby nadciągała naprawdę paskudna burza. Nic więcej.
- Tak to wygląda - potwierdził rycerz Jedi. - Wyczuwasz echo uczuć miliardów zaniepokojonych, nieszczęśliwych, gotowych do walki ludzi, którzy chcą, żeby sytuacja się ustabilizowała. Ludzi, którzy pragną pokoju, nie wojny.
- Właśnie na tym polega nasze zadanie, prawda? - zapytał Ben.
- Tak - przyznał Jacen. - Na tym polega nasza praca.
- A ja będę pracował z tobą?
Ben chciałby się co do tego upewnić. Przyswoił sobie pierwszą lekcję tego, co kuzyn nazywał umiejętnością przystosowania się do sytuacji. Zaledwie kilka tygodni wcześniej Ben był komandosem i bohaterem… prawdziwym żołnierzem, który pomógł uszkodzić urządzenia stacji Centerpoint, co doprowadziło do wściekłości władze Korelii. Teraz jednak musiał być cicho i odzywać się tylko, kiedy ktoś się do niego zwraca. Musiał wiedzieć, czy Jacen, podobnie jak jego ojciec, wielki mistrz Jedi, zechce traktować go jak dorosłego zawsze, czy też tylko wtedy, kiedy będzie miał na to ochotę.
Na niektórych planetach trzynastoletnich chłopców uważano za prawdziwych mężczyzn. Nie musieli się już martwić, co powiedzą rodzice. Trzynastoletni Mandalorianie przechodzili próby pod nadzorem ojców i stawali się wojownikami. Jedi także szkolili się od dzieciństwa, ale trwało to o wiele dłużej. Ben wiedział, że dopóki nie ukończy dwudziestu kilku lat, nie zostanie rycerzem Jedi.
Wydawało mu się, że dzieli go od tej chwili cała wieczność. Nagle zaczął zazdrościć mandaloriańskim chłopcom, chociaż prawdopodobnie nigdy nie miał żadnego poznać.
- Tak - odezwał się w końcu Jacen. - Naturalnie, że będziesz pracował ze mną. Nie zawsze będzie ci łatwo, ale dasz sobie radę. Wiem, że sobie poradzisz. Będziemy omawiali tematy, które muszą pozostać tylko między nami, ale tak zawsze się dzieje, ilekroć w grę wchodzą sprawy natury wojskowej. Czy jesteś na to gotów?
Jakby Ben mówił cokolwiek ojcu! Ostatnio głupio mu było rozmawiać na niektóre tematy nawet z matką.
- Masz na myśli panią admirał Niathal? - zapytał.
Jacen się uśmiechnął. Ben znów odgadł jego myśli.
- Tak, właśnie o nią mi chodziło - powiedział. - Prawdopodobnie zostanie naszą sojuszniczką.
- Rozumiem, Jacenie - stwierdził kuzyn. - Wiem, że to poważna sprawa.
- Bardzo dobrze - przyznał rycerz Jedi. - Właśnie to chciałem usłyszeć.
Ben rozkoszował się jakiś czas aprobatą kuzyna, chociaż wiedział, że nie powinien, kiedy jest mowa o wojnie. Rozumiał już, jak wielka przepaść dzieli ćwiczenia we władaniu świetlnym mieczem - które były właściwie rodzajem zabawy - od używania broni Jedi podczas prawdziwej walki. Ludzie cały czas tracili życie, a wielu miało je stracić w przyszłości. Ben często o tym myślał, kiedy opadało podniecenie po bitwie.
Teraz chciałby się dowiedzieć, co naprawdę stało się z Brishą… dziwną kobietą, do której od pierwszej chwili nie czuł sympatii, a także z Jedi o imieniu Nelani, z którą wyruszyli na wyprawę. Jacen powiedział mu tylko, że obie zginęły, ale nie podał żadnych szczegółów ani nie udzielił wyjaśnień. A Ben niczego sobie nie przypominał, chociaż był pewny, że jakiś czas spędził w ich towarzystwie.
Czyżby Jacen powiedział o tym mojemu ojcu, ale nie mnie? - zadał sobie pytanie.
Nie dawało mu to spokoju. Złościło go, że nie pamięta ważnych rzeczy, a ta sprawa była chyba ważna i godna zapamiętania.
-Wyczuwam, że coś cię dręczy - odezwał się rycerz Jedi, kiedy zostawili coruscańskich demonstrantów z tyłu i ruszyli w dalszą drogę.
Owszem… Brisha i Nelani, pomyślał Ben, ale doszedł do wniosku, że skoro chce być dorosły, musi umieć decydować, kiedy należy słuchać poleceń. Nie mógł się zachowywać jak dziecko, które niczego nie rozumie. Powinien postępować jak żołnierz, świadom, że nie wszystko musi wiedzieć.
- Nic ważnego - powiedział. - Zupełnie nic.
TIPOCA CITY, KAMINO, DZIESIĘĆ STANDARDOWYCH LAT PO WOJNIE
Z YUUZHAN VONGAMI
- Jest pan umierający - zawyrokował w końcu lekarz.
Boba Fett dostrzegał odbicie mężczyzny w zajmującej całą ścianę tafli transpastali, za którą było widać wzburzone morze. Lekarz, ubrany w jasnobeżowy płaszcz, miał szarożółte włosy i popielatą twarz. Na pewno był ciekaw, dlaczego pacjent kazał mu lecieć tak daleko, żeby wykonać jeszcze kilka testów.
Cóż, według mnie potrzebuję opinii medycznej Kaminoan, nie tylko twojej, pomyślał łowca nagród. I mam rację.
Tipoca City było obecnie ponurą ruiną wzniesionego ze skromną elegancją ośrodka, bardzo porządnego jeszcze w czasach jego ojca, ale kilka pozostałych wież, chociaż częściowo zrujnowanych, nadal zapewniało Bobie bezpieczniejszą przystań, niż kiedykolwiek mógłby znaleźć na Coruscant. Fett wbił spojrzenie w ciemną powierzchnię morza i odczekał kilka sekund, żeby przekonać się, czy na wspornikach nadal gromadzą się aiwhy. W końcu jednak dotarły do niego słowa lekarza. Teraz musiał je przetrawić.
Smakowały znajomo, jak coś nieuniknionego, a jednak czuł je w żołądku niczym bryłę lodu. Z trudem zachował spokojny wyraz twarzy i skierował w stronę lekarza nieruchomą maskę, nieprzeniknioną jak przesłona mandaloriańskiego hełmu.
Doktor Beluine był jedną z kilku zaledwie osób, które widziały Boba bez tej osłony. Na widok jego zniekształconej twarzy lekarze reagowali o wiele spokojniej niż inni ludzie.
- Wiem, że jestem umierający - odezwał się w końcu Fett. - Płacę panu za to, żeby mi pan powiedział, co mogę z tym zrobić.
Beluine zawahał się, a Fett zobaczył w transpastalowym iluminatorze, że lekarz zerknął na Koa Ne, kaminoańskiego naukowca kierującego placówką klonującą, teraz, kiedy była zaledwie cieniem dawnej świetności. Prawdopodobnie obawiał się powiedzieć zawodowemu zabójcy, że musi umrzeć, a może, jak każdy dobry lekarz, zawieszał głos, zanim wyjawi pacjentowi złą nowinę najłagodniej, jak umie. Fett oderwał spojrzenie od ogromnego okna, wsunął kciuki za pas i uniósł poznaczone bliznami brwi w niemym pytaniu.
Beluine zrozumiał jego spojrzenie.
- Nic - powiedział.
Łatwo się poddajesz, doktorku, pomyślał Fett.
- Ile jeszcze zostało mi czasu? - zapytał.
- Ma pan przed sobą standardowy rok, najwyżej dwa, jeżeli będzie się pan oszczędzał - odparł Beluine. - Mniej, jeżeli będzie pan prowadził dotychczasowy tryb życia.
- Niech pan nie zgaduje - burknął łowca nagród. - Chcę znać suche fakty.
Beluine nerwowo zamrugał.
- W podobnych prognozach zawsze istnieje element niepewności, proszę pana - odezwał się w końcu. - Degeneracja tkanek postępuje u pana w przyspieszonym tempie, nawet w transplantowanej nodze. Ma pan liczne guzy, a lekarstwa już nie poprawiają funkcjonowania pańskiej wątroby. To może mieć coś wspólnego z… eee… pańską niezwykłą przeszłością.
- Chodzi panu o to, że jestem klonem, prawda? - zapytał Fett.
- Tak.
- Rozumiem, że nie jest pan tego pewien.
Beluine - wyszkolony na Coruscant, bardzo drogi, renomowany lekarz - wyglądał, jakby miał ochotę zwiać.
- To zrozumiałe, że będzie pan chciał zasięgnąć opinii jeszcze jednej osoby - odezwał się w końcu.
- Znalazłem taką osobę - oznajmił Fett. - Siebie. A w mojej opinii umrę, kiedy będę na to gotów.
- Przykro mi, że przekazałem panu niepomyślne wieści - stwierdził Beluine.
- Słyszałem w życiu gorsze.
- Gdybym miał dostęp do wyników laboratoryjnych badań Kaminoan, może…
- Muszę porozmawiać o tym z Koa Ne - przerwał łowca nagród, patrząc na obcą istotę. - Proszę wyprowadzić lekarza.
Kaminoanin uprzejmym, choć równocześnie dość oschłym gestem wskazał drzwi, a lekarz prześlizgnął się między skrzydłami, zanim jeszcze zupełnie się otworzyły. Naprawdę bardzo się spieszył, żeby wyjść. Płyty zamknęły się z cichym sykiem za jego plecami.
- A więc gdzie są te wyniki badań? - zapytał Fett. - Co się stało z Taun We?
- Taun We… odleciała.
No cóż, to dopiero niespodzianka! Fett znał Taun We nie gorzej niż każda inna osoba - a przynajmniej każdy inny człowiek - i wszystko wskazywało na to, że badaczka jest lojalna względem istot swojej rasy. Opiekowała się nim, kiedy był małym chłopcem, a jego ojciec przebywał daleko od Kamino. Fett musiał przyznać, że nawet mu się to podobało.
- Kiedy? - zapytał.
- Trzy tygodnie temu.
- Dlaczego właśnie wtedy?
- Może powodem była postępująca niestabilność polityczna galaktyki?
- A zatem w końcu dała drapaka jak wcześniej Ko Sai.
- Przyznaję, że niektóre moje koleżanki wykazywały skłonność… eee… do szukania zatrudnienia gdzie indziej.
Kaminoanie nie przepadali za podróżami. Fett nie przypuszczał, żeby czuli się swobodnie w jakimkolwiek innym miejscu niż na ojczystej planecie.
- I zabrała swoje tajemnice? - zapytał.
Koa Ne wahał się chwilę, zanim odpowiedział.
- Tak - przyznał w końcu. - Nigdy się nie dowiedzieliśmy, co się stało z oryginalnymi wynikami badań Ko Sai.
- Czyli co właściwie zabrała Taun We?
- Oprócz informacji na temat rozwoju sklonowanych istot ludzkich? - domyślił się Koa Ne. - Mnóstwo mniej istotnych danych.
Kaminoanie stracili opinię najlepszych kloniarzy galaktyki ponad pięćdziesiąt lat wcześniej, kiedy z planety uciekli naukowcy, ale i tak od tamtej pory nikt nie dorównał im pod względem umiejętności. Każdy, kto by zdobył i wykorzystał ich wiedzę, zarobiłby krocie… mógłby za to przyspieszyć rozwój gospodarki całej planety, nie tylko powiększyć stan własnego konta. Gdyby Fett nie był umierający, może by się skusił, żeby wykorzystać taką okazję.
- Nie obawia się pan, że Beluine ma za długi język? - zapytał Koa Ne.
- Nie dłuższy niż mój zbrojmistrz albo księgowy. - Fett znów spojrzał przez iluminator, szukając wzrokiem aiwh. Chciał uporządkować myśli i instynktownie nadać najwyższy priorytet swoim przedsięwzięciom w obecnej sytuacji. - Są opłacani, żeby dochowywali tajemnicy. A zresztą co z tego, jeżeli nawet galaktyka się dowie, że umieram? Już kiedyś uznano mnie za zmarłego.
- To stwarza niestabilną sytuację - stwierdził Kaminoanin.
- Dla kogo?
- Dla Mandalorian.
- Przecież i tak nic cię nie obchodzimy, prawda?
Jak wszyscy Kaminoanie, Koa Ne troszczył się wyłącznie o planetę Kamino; było to oczywiste, choć tak bardzo starał się być uprzejmy. Z początku Fett nie był źle nastawiony do Kaminoan, ale w miarę upływu lat lubił ich coraz mniej. Podobnie jak on byli najemnikami. Zdarzało mu się wprawdzie otrzymywać honorarium za czyny, o których słuszności nie był przekonany, ale nigdy nie posunął się do hodowania innych istot, żeby za niego walczyły.
- Zawsze traktowaliśmy cię ze szczególnym szacunkiem, Boba - przypomniał Kaminoanin.
Łowca nagród nie znosił, kiedy Koa Ne zwracał się do niego po imieniu. Czy wciąż jeszcze macie próbki tkanki mojego ojca? - pomyślał. Nadal zamierzacie zrobić z nich użytek? Wątpię. Nie dalibyście rady trzymać tak długo genetycznego materiału w stanie nienaruszonym, prawda?
- Nie ma sensu polować na Taun We - powiedział. - Nawet noga, którą dla mnie sklonowała, ulega powolnej degeneracji. Części zapasowe tu nic nie pomogą.
- Ale my moglibyśmy zrobić użytek z tej techniki…
- Wy może tak, ale nie ja - uciął Fett.
- Taun We może ci się jeszcze przydać - zaprotestował Koa Ne. - To bardzo zdolna badaczka.
- Powinniście mnie byli wynająć kilkadziesiąt lat temu, żebym odnalazł Ko Sai - zauważył łowca nagród. - Nie musiałbym teraz wyruszać w pogoń za Taun We.
- Mamy powody, aby sądzić, że ktoś już odnalazł Ko Sai - oznajmił Kaminoanin. - Wiemy jednak wystarczająco dużo, żeby kontynuować klonowanie bez niej, chociaż straciliśmy wyniki jej badań na temat kontrolowania tempa starzenia się klonów.
- Nawet jeżeli ktoś poznał tę tajemnicę, nigdy nie starał się jej sprzedać - zaznaczył Fett. - Kto tak długo trzymałby w ukryciu równie wartościowy towar? Nie znam takiej osoby.
Prawdopodobnie Fett potrzebował teraz wyników badań Ko Sai, ale trop ostygł ponad pięćdziesiąt lat wcześniej. Nawet on miałby trudności, żeby ją odnaleźć.
Ktoś jednak na nią trafił. Ko Sai dokądś odleciała. Może pozostały po niej ślady natury finansowej - jak określiłby je księgowy łowcy nagród - po których można byłoby ją odnaleźć? Taun We mogłaby chyba doprowadzić Fetta do wyników jej badań. Może zresztą sama podążyła tym samym szlakiem? Niewykluczone też, że miała tych samych zleceniodawców; w końcu w galaktyce rzadko się spotykało tak zdolnych kloniarzy.
- Obaj mamy powody, żeby odzyskać jak najwięcej danych i odnaleźć kogo się da - odezwał się Koa Ne. Fett podejrzewał, że gdyby kaminoański minister był istotą ludzką, prawdopodobnie by się uśmiechnął. - Zechce nam pan pomóc?
- Chcesz mnie wykorzystać, dopóki jeszcze żyję, co? - domyślił się łowca nagród.
- Obaj odniesiemy z tego korzyści.
- Korzyści kosztują. - Fett odwrócił się plecami do okna i sięgnął po hełm. - Nie udzielam pomocy za darmo.
Zastanawiał się, czy Koa Ne kiedykolwiek pomyślał o jego ojcu. Nawet jeżeli tak, to wyłącznie dla korzyści, jakie Jango Fett mógłby przynieść kaminoańskiej gospodarce. Boba nie powinien czuć się urażony, że inny zawodowiec podchodzi do życia równie cynicznie jak on sam. W tym przypadku chodziło jednak o jego ojca, którego nie mógł traktować tylko w kategoriach kredytów czy korzyści. Wykorzystywanie klonów jego ojca do obrony Kamino przed sklonowaną armią Imperium zawsze go denerwowało. Boba uważał to za czysty wyzysk. Prawdopodobnie jego ojciec potraktowałby to jak nieuniknioną część umowy, ale też byłby w głębi serca oburzony.
Jeden z przyjaciół ojca określał Kaminoan mianem przynęt na aiwhy, pomyślał Boba. Dobrze to pamiętam.
- Możemy zapłacić - odezwał się Koa Ne.
- Zgoda - odparł Fett. - Za żywą czy za martwą?
- Naturalnie, że za żywą - żachnął się Kaminoanin. - Zapłacimy milion, jeżeli sprowadzi ją pan do nas żywą i z wynikami badań.
- Dwa miliony, jeżeli ją tu sprowadzę, i dodatkowy milion za wyniki badań - sprostował łowca nagród. - W sumie trzy miliony.
- To przesada - sprzeciwił się Koa Ne. - Twojemu ojcu wypłacono zaledwie pięć milionów za stworzenie i wyszkolenie całej armii.
- Nie bierzesz pod uwagę inflacji - przypomniał Fett. - Zgadzasz się czy nie?
Wspomnienie ojca pozostawiło w jego umyśle staccato śladów takich, jakie pozostawia kamyk odbijający się od spokojnej powierzchni wody. Te ślady łączyły poprzednio niepowiązane wspomnienia.
Kiedy Kaminoanie ostatnio przypomnieli sobie o jego ojcu, żyły setki tysięcy… a może miliony mężczyzn takich jak on. Dziś nie pozostał przy życiu ani jeden.
Boba założył hełm i pogrążył się w jego bezpiecznym zamknięciu, podobnie jak wcześniej robiło to wiele klonów. Krótką chwilę, dopóki nie zadziałała uszczelka i nie włączyły się urządzenia kontrolujące skład powietrza, smakował ciepło i zapach swojego oddechu. Gdyby tamtych mężczyzn wykorzystano dla dobra Mandalory, galaktyka mogłaby wyglądać zupełnie inaczej.
To jednak nie był jego problem.
Jeszcze rok życia, przypomniał sobie. Wystarczająco dużo czasu, jeżeli będę umiał najlepiej go wykorzystać.
Nie miał pojęcia, dlaczego ostatnio zaczął ciągle myśleć o tamtej wojnie. Czyżby wiedział, jaką informację przekaże mu Beluine?
Tym razem naprawdę umrę, uświadomił sobie.
- Potrzebuje pan tych wyników badań nie mniej niż my - odezwał się w końcu Koa Ne. - Jeden milion.
- Odnajdę te dane - obiecał Fett. - Jeżeli jednak chcecie, żebym je wam oddał, naturalnie z wyjątkiem tych, które będą mi potrzebne, musicie mi zapłacić trzy miliony. - Najbardziej satysfakcjonującym elementem negocjacji była świadomość, kiedy należy przerwać rozmowy. Boba uświadomił sobie, że właśnie nadeszła ta chwila. - Zawodowiec jest wart swojej zapłaty, Koa Ne - podjął po chwili. - Możesz się zgodzić albo nie. Znajdę kogoś innego, kto zapłaci mi o wiele więcej niż wy… oczywiście z tytułu zwrotu poniesionych wydatków.
- Na co przyda ci się majątek w takiej chwili? - zapytał Kaminoanin.
Gdyby podobne słowa wypowiedział człowiek, byłoby to okrutnym żartem z umierającego mężczyzny. Kaminoanie nie mieli jednak w sobie dość emocji, żeby żartować.
- Na pewno będę umiał zrobić z niego dobry użytek - odparł Fett.
Koa Ne miał rację. Boba nie potrzebował ani kredytów, ani wpływów czy władzy… zresztą polityka nigdy go nie interesowała. Służył tak wielu politykom i brał udział w tylu machinacjach wymierzonych przeciwko innym politykom, że nawet nie czuł satysfakcji, iż jest Mand’alorem, przywódcą społeczności rozproszonych Mandalorian.
A więc dlaczego w ogóle zawracam sobie tym głowę? - zadał sobie pytanie.
Tak, był przywódcą rozproszonych Mando’ade. Na Mandalorze z trudem wiązali koniec z końcem farmerzy, hutnicy i członkowie ich rodzin. W rozrzuconych po reszcie galaktyki diasporach żyli także najemnicy, łowcy nagród i inni Mandalorianie. Trudno byłoby nazwać ich narodem. Boba Fett nie był nawet dla nich mężem stanu w takim sensie, w jakim rozumieli to Coruscanie czy Korelianie. Po zakończeniu wojny z Yuuzhan Vongami miał do dyspozycji zaledwie setkę komandosów, ale wszyscy oni zajmowali się tym, co robili Mandalorianie od wielu pokoleń… - starali się utrzymać przy życiu w sektorze Mandalory, bronili mandaloriańskich enklaw albo brali udział w wojnach innych nacji. Boba nie miał pojęcia, ilu rozproszonych po galaktyce ludzi wciąż jeszcze uważa się za Mandalorian.
Tak czy owak setka wojowników Mando stanowiła siłę, z którą każdy powinien się liczyć. Wszyscy Mandalorianie byli w głębi serca nadal wojownikami… mężczyźni i kobiety, chłopcy i dziewczęta. Wszyscy od dzieciństwa szkolili się do walki.
Za dwa lata, może wcześniej, będę martwy, pomyślał Fett. Mam zaledwie siedemdziesiąt jeden lat, więc powinienem żyć przynajmniej jeszcze trzydzieści.
- Fett… - zaczął Koa Ne.
Nie ma mowy.
- Trzy miliony.
Jeszcze nie umieram.
- Dwa miliony kredytów, jeżeli odnajdziesz Taun We i sprowadzisz ją do nas - rzucił Kaminoanin. - To moja ostatnia propozycja.
Jestem synem mojego ojca, a śmierć to ryzyko, nie pewność, pomyślał Boba. Nie wtedy, kiedy strach przed nią wykorzystamy do koncentracji.
- Ożywiam wam gospodarkę - przypomniał. Koa Ne mógł się poczuć urażony, ale w przypadku Kaminoan trudno było się zorientować. - Nie znieważaj mnie targowaniem się o drobne.
- Mówisz, jakbyś zupełnie nie był emocjonalnie związany z Taun We - zauważył Koa Ne.
- Interes to interes - stwierdził Fett. - Nawet jeżeli jestem umierający.
- Jeżeli się zgodzisz przyjąć nagrodę, przekażemy ci wszystkie informacje na jej temat - obiecał Kaminoanin.
Gdybyście mieli wystarczająco dużo tych informacji, wcale byście mnie nie potrzebowali, pomyślał łowca nagród.
- Trzy miliony - powtórzył.
- Nie zapominaj, że nawet ty nie dasz sobie sam rady.
- Zawsze mi to mówią - odparł Fett. To właśnie w tym punkcie rezygnował na dobre z dalszych negocjacji. - Kiedy odnajdę Taun We, wystawię na sprzedaż jej informacje, żeby powetować sobie poniesione koszty. Zacznijcie oszczędzać.
Spodziewał się, że Koa Ne pobiegnie za nim na platformę lądowniczą, jak mieli zwyczaj robić uparci klienci, gdy zaczynali nabierać rozumu, ale kiedy obejrzał się, nie zobaczył nikogo na platformie.
Może naprawdę nie stać go na więcej, pomyślał. Wielka szkoda. To będzie albo moje ostatnie polowanie, albo początek nowej fortuny.
Podobało mu się to zlecenie. Przeczuwał, że ma zupełnie spore szanse. Rok dla łowcy nagród to bardzo długi okres.
Wślizgnął się do kabiny „Niewolnika 1” i opuścił owiewkę. Wydał fortunę, przywracając trzeci raz policyjny patrolowiec do stanu sprawności i dodając modyfikacje, o jakich jego ojciec nigdy nawet nie marzył. Siedząc w fotelu pilota, spoglądał jakiś czas na wzburzony bezkresny ocean. Wyobraził sobie, że znów jest dziewięcioletnim chłopcem, zachwyconym możliwością wyruszenia z ojcem na wyprawę.
Planeta Kamino była kiedyś jego domem. Spędził na niej najlepsze chwile życia. Od tamtej pory nigdy nie był tak szczęśliwy.
Powiadano, że przed oczami umierającego przemykają obrazki z przeszłości. Ludzie gadają jednak, co im ślina na język przyniesie, a on nigdy nie zwracał na to uwagi, jeżeli nie miał w tym interesu.
Przekazał energię do jednostki napędowej i wprowadził „Niewolnika 1” na standardową trajektorię ucieczki. Musiał wpaść na szlak, jaki pozostawiła Taun We. Doszedł w końcu do wniosku, że Koa Ne miał rację. Jaki użytek mógł zrobić z majątku w obecnej sytuacji? Inni mężczyźni pozostawiali imperia albo mieli rodziny, którym ich bogactwo miało zapewnić przyszłość.
Sprawdził wyjątkowo nielegalny i bardzo niezawodny komunikacyjny skaner i nastawił go, żeby znalazł przypadki niezwykłych transakcji akcjami spółek branży bioinżynieryjnej. Taun We miała coś do zaoferowania i zamierzała to sprzedać… a ślady tej transakcji powinny być tak wyraźne, żeby wcześniej czy później dało się je zauważyć.
Ciężko westchnął. Interesuje cię tylko „wcześniej”, powiedział sobie. Jeżeli nie odnajdziesz tych wyników badań, nie będzie dla ciebie żadnego „później”.
Nawet jego ojciec chciał od Kaminoan czegoś więcej niż tylko kredytów. Chciał mieć syna.
Miałem kiedyś żonę i córkę, przypomniał sobie Fett. Powinienem był się o nie lepiej troszczyć.
Nie miał czym się pochwalić w życiu poza zawodową reputacją, a Mandalorianin potrzebował czegoś więcej niż tylko reputacji. Sam fakt, że ktoś jest Mandalorem - wszystko jedno, zobojętniałym czy świadomym - nie wystarczał, żeby był głową rodu.
Boba doszedł do wniosku, że czas odnowić stare kontakty. Rozsiadł się wygodniej na fotelu pilota, zdjął hełm i wpatrzył się w swoje odbicie w dziobowym iluminatorze. „Niewolnik 1” leciał zaprogramowanym wcześniej kursem, który miał go doprowadzić na Tarisa.
Fett pomyślał, że nigdy dotąd nie uświadamiał sobie, jak bardzo tęsknił za Kamino.
Czy to ja?
CZY TO JA?
Czyżbym się łudził, Jaino? Czyżbym popełniał ten sam błąd co dziadek? Zdarzają się dni - jest ich większość - że jestem tego pewny jak niczego innego w życiu. A później się zastanawiam podczas bezsennych nocy, czy ścieżka Sithów naprawdę prowadzi do trwałego pokoju w galaktyce, czy też może tylko usiłuje mi to wmówić moje ego. To mnie przeraża. Z drugiej strony jednak… gdyby motywem mojego postępowania była ambicja, nie odczuwałbym podobnych wątpliwości, prawda? Jaino, nie mogę ci o wszystkim opowiedzieć, przynajmniej na razie. Nie zrozumiałabyś tego. Kiedy jednak w końcu zrozumiesz, pamiętaj, że jesteś moją siostrą, moim sercem, i że bez względu na wszystko, co może się wydarzyć, jakaś część mnie będzie cię zawsze kochała.
Dobranoc, Jaino.
- prywatny dziennik Jacena Solo; zapis skasowany
Karaś2010-03-17 19:21:21
kloniarze to prawie jak dresiarze :D
Karolina342008-11-27 14:23:27
nooo co myślicie zastanawiam się zeby kupic te ksiązke
TC-10112008-02-05 18:25:24
kloniarze hehe:) klonerzy brzmi lepiej
jak zwykle kiepskie polskie tłumaczenie - na moc niech to sie skończy!!!
MiLord Mefisto2007-11-23 16:06:36
No no nie pogada za wiele na ten temat - trzeba tylko przeczytać :D!!!
brygadaromanek2007-11-19 22:31:05
Swoją drogą "Niewolnika" można wybaczyć, bo zniszczenie stacji"Centralny punkt" to już by dopiero była przesada...
Louie2007-11-18 12:40:27
Cholera! Przetłumaczyli Slave 1 ... :P Ja wiem, że jak już tłumaczą wszystko to wszystko, ale mimo to nazwa "Niewolnik 1" mnie odpycha :/
Aaryndo Kinree2007-11-15 20:28:25
Przeczytałem tylko prolog i przejrzałem w skrócie treść rozdziałów. No i cholerne to na mnie zrobiło wrażenie :) Mam coraz większe oczekiwania wobec tej pozycji :D
Włóczykij2007-11-15 19:15:21
Uaaa... Boba...Troszkę nie Bobowy ale wymiata... Jak zresztą wszyscy mandaloriańce... ^^