Kenobi co prawda ukazał się już kilka miesięcy temu, ale całkiem niedawno Jennifer Heddle postanowiła się podzielić swoimi uwagami na temat powstawania tej powieści.
Odczuwa się satysfakcję, gdy widzi się jaki sukces osiągnęła książka „Star Wars: Kenobi” Johna Jacksona Millera zarówno w opiniach krytyków, jak i na poziomie komercyjnym, zwłaszcza, że jest ona idealnym przykładem tego, jak dużo trudu trzeba włożyć, by dostać udaną powieść Expanded Universe. Pomyślałam, że przedstawię wam mały fragment tego w jaki sposób „Kenobi” pojawił się w swojej finalnej formie.
Po pierwsze, oryginalny pomysł na tę książkę to zasługa Johna Jacksona Millera, który chciał napisać opowieść w tym stylu o Obi-Wanie od dłuższego czasu. Uderzył z pomysłem do Shelly Shapiro w Del Rey, której się to spodobało i ona przedstawiła to mnie. Muszę przyznać, że się wahałam, gdy po raz pierwszy o tym usłyszałam. To część historii „Gwiezdnych Wojen”, która była ledwo dotknięta w przeszłości. Czy na pewno chcemy ujawniać szczegóły o wieloletnim pobycie Obi-Wana na Tatooine?
Tu właśnie do gry wchodzi genialna, zasugerowana przez Johna struktura tej powieści. Kiedy czytałam streszczenie, zrozumiałam, że historia będzie opowiadana z punktu widzenia innych postaci, to mnie nakręciło. To był sposób, by dotrzeć do czasu Obi-Wana na Tatooine, ale bez ściągania z niego całej atmosfery tajemniczości. Pomogło to, że jestem fanką opowieści, w których widzimy znanych bohaterów oczyma nowych. Wzięłam ten pomysł na tajne spotkanie redakcyjne Lucasfilmu jako film „Jeździec znikąd” (ang. Shane), ale z „Benem” w roli Shane’a – co było dobrym podejściem do tego projektu. Na szczęście reszta departamentu wydawniczego się z tym zgodziła.
Ale była tam jedna rzecz, która mi przeszkadzała, w przeszłości widziałam, że tego rodzaju koncepcja dobrze sprawiła się w komiksach, ale jak to miało wypaść w pełnowartościowej powieści? Czy czytelnicy nie będą źli, że nie wchodzimy w ogóle do głowy Obi-Wana? Więc kiedy odpisałam Shelly, że się zgadzam na koncept tej książki, zasugerowałam Johnowi dodanie krótkich, wewnętrznych monologów, po to byśmy wiedzieli przez co Obi-Wan przechodził, a przynajmniej mieli tego jakąś namiastkę. John odpowiedział na to pomysłem, by adresować te przemyślenia do Qui-Gona i tak narodziła się sekcja „medytacji”.
Korekta tej książki zrobiona przeze mnie i Shelly była raczej standardowa; ścieśniliśmy rzeczy tu, dodaliśmy rzeczy tam. Czułyśmy, że książka jest w dobrej formie. I wtedy Shelly dała ją do redaktorom z Del Rey – Frankowi Parisiemu i Erichowi Schoenweissowi do przeczytania. Frank i Erich są nie tylko wykwalifikowanymi redaktorami, lecz także mają fanowską, męską perspektywę, której Shelly i ja oczywiście nie posiadamy, więc zawsze jest dobrze mieć ich wkład. Wtedy wrócili do nas z zarzutem, by w książce Obi-Wan jakoś spotkał smoka krayt. W tej wersji powieści, która oni czytali, smoki krayt były jedynie wspominane przez postaci, a nie „widziane” na stronach.
Kiedy Shelly i ja usłyszeliśmy to, zrozumiałyśmy, że to spotkanie musi być dołączone, no i byłyśmy w szoku, że same na to nie wpadłyśmy (co dowodzi tylko tego, że każdy może być redagowany, nawet redaktorzy). Tymczasem John, który ciężko pracował nad końcówką, czuł, że brakuje mu tam czegoś ekstra, więc Shelly zasugerowała ukazanie smoka krayt - tak wszystko trafiło na miejsce.
I tak oto skończyliśmy z finalną wersją książki w tej postaci jaką ją znacie. Razem z wspaniałą okładką artysty Chrisa McGratha i kilkoma genialnymi pomysłami marketingowymi drużyny Del Rey (kocham te breloczki ze smokiem krayt rozdawane na San Diego Comic Con), doskonale się to sprawowało, moim zdaniem nie udałoby się tego zrobić jednej osobie. I cieszę się, że tak wielu z was podobają się rezultaty.
Polskie wydanie tej powieści jest obecnie zapowiedziane na luty 2014, więc znając Amber, może się trochę przesunąć. Natomiast o samym wspomnianym filmie „Jeździec znikąd” pisaliśmy tutaj.