Raport Falcona
Po sycącym posiłku, zwanym przez niektóre cywilizowane ludy obiadem, zabrałem swoją armię szturmowców - liliputów i po uprzednim opatuleniu się w co się tylko dało, opuściłem rodzinny dom w celu dotarcia na kolejne, spokojne spotkanie kulturalnych fanów Gwiezdnych Wojen odbywające się jak zwykle w stolicy, znanej przez niektórych jako Coruscant. Pierwsze co rzuciło mi się w oczy, to zamarznięty tauntaun na trawniku (a raczej śnieżniku). Mało brakowało, a bym rozdziawił paszczę ze zdumienia, ale mogło się to skończyć odmrożeniem dróg oddechowych i pokryciem podniebienia soplami. Zmówiłem więc tylko w myśli krotką modlitwę za nieszczęśnika i pomaszerowałem w kierunku przystanku.
Przystanek to jednak za dużo powiedziane, bo choć autobus komunikacji podmiejskiej zwany bydłowozem zatrzymuje się w tym miejscu, to jednak jest ono absolutnie w żaden sposób nie oznakowane. Jedynie stali pasażerowie tego luksusowego pojazdu wiedza gdzie i o jakiej porze wyczekiwać upragnionego transportu. Ku mojemu zdziwieniu bydłowóz dotarł dość szybko na niby-przystanek i po uiszczeniu opłaty u kierowcy posadziłem swoje 4 litery w wygodnym fotelu Autosanu. Korzystając z okazji braku dostępu do holonetu, wymyśliłem że przygotuję się choć trochę do środowego egzaminu z zarządzania niewolnikami, to znaczy pracownikami i materiałami, czy coś w tym stylu, jednak już mniej więcej po dwóch zdrowaśkach te niewątpliwie kształcące zajęcie, jakim było czytanie zdobytych z narażeniem życia pytań testowych przestało mnie bawić. Postanowiłem, że rozsądniej będzie, jak przypomnę sobie zasady do potyczniaka Wizardów (nie mylić z patyczakiem!!!), bowiem, kilka osób odgrażało się, iż chce dokonać eksterminacji mojej armii. Tak więc reszta podróży w kierunku centrum stolicy upłynęła mi na roztrząsaniu Lajnofsajtu (nie mylić z Łajnemwstajni!!!), Dabolklołataku oraz Lajtsejbersłipu.
Ku mojej uciesze dotarłem w końcu na ulicę nazwaną na cześć jakiegoś marszałka – do dziś nie wiem którego. Przed opuszczeniem promu, uszczelniłem kombinezon i po chwili moje stopy dotknęły bruku pamiętającego pochody pierwszomajowe. Czym prędzej skierowałem się w kierunku knajpy znanej yako Stary Młynek, po drodze omijając co bardziej natarczywych samarytan chcących za wszelką cenę podzielić się ze mną jakąś kolorową makulaturą. Jednak im dłużej pozostawałem wystawiony na działanie niekorzystnych warunków atmosferycznych w postaci mrozu o natężeniu prawie jednego piętra w bloku liczonego cycjuszach, tym moje stawy poruszały się z coraz większym trudem. Nie zrażony jednak, parłem dalej przed siebie, kuszony myślą o ciepłym wnętrzu Starego młynka. Będąc już około 300 łokci od celu usłyszałem znajome pikanie. W pierwszej chwili przestraszyłem się, że to właśnie siadają baterie w moim rozruszniku pompy hemoglobiny, ale niestety było to coś gorszego – to było pikanie mojego komlinku. Cały problem w tym, że ze względów bezpieczeństwa był on ukryty pod zewnętrzna warstwą skafandra próżniowego. W pierwszej chwili chciałem zignorować ten sygnał, lecz pomyślałem, że może to być zawiadomienie o wygranej wycieczce na Kessel. Chcąc wydostać komlink na powierzchnię, musiałem – o zgrozo - zdjąć rękawicę, gdyż sztywniejącymi już palcami nie byłem w stanie rozpiąć kieszeni, zamkniętej na bardzo błyskawiczny zamek. Spojrzałem na wyświetlacz - dzwonił prezes – nie należało ignorować, gdyż mogło się to zakończyć nagłą degradacją ze stanowiska vice-prezesa.
To co usłyszałem od niego zmroziło mnie bardziej niż chłód panujący wokół - „Zostaliśmy wyrzuceni z Młynka” – w tej chwili wizja %Mocy% w cieplutkim pomieszczeniu rozwiała się jak firanki na Egzekutorze wchodzącym w nadprzestrzeń. Aby nie tracić czasu i ciepła ustaliliśmy szybko współrzędne punktu zbornego. Po ponownym założeniu rękawicy poczułem, no właśnie nie poczułem nic, bo moja dłoń jakoś mi przestała być znajoma. Ale co tam, w pamięci obliczyłem szybko równanie macierzowe i wyznaczyłem wektor ruchu do PZ. Z daleka już zobaczyłem gromadę kilkunastu osobników stojących pod bramą niejakiego Andralalalala i rozglądających się wokół, z miną zawiedzonego umguliańskiego purchlaka. Jeden z nich (osobnik, a nie purchlak), o wdzięcznej ksywie Mef-Fisto uniósł pięści i ruszył w moim kierunku. Jego ciosy nie zrobiły jednak na mnie większego wrażenia, bowiem ilość warstw odzieży, jaką posiadałem na sobie zapewniała mi wystarczający demedżredakszyn. Mniej więcej w tej samej chwili dołączył do nas Aiden z obstawą i dość szybkim krokiem ruszyliśmy w kierunku ronda z palmą – jak wiadomo palmy rosną tylko w ciepłym klimacie - więc tam gdzie palma tam powinno być ciepło.
Utworzyliśmy tyralierę skośną, zwaną szykiem ubezpieczonym rozciagłym i ruszyliśmy w kierunku palmy. Po drodze zaciekawiła mnie makieta na wystawie jednego ze sklepów, przedstawiająca chłopów przy pracy w polu - ciekawe jakie szanse miałaby armia chłopów przeciwko Imperium? – brona vs. E-web? Gdy dotarliśmy w okolice wyżej wspomnianego ronda, wcale nie zrobiło się cieplej, wręcz przeciwnie. Szukając jakiegoś lokalu, z miarę tanim... sokiem wchodziliśmy gdzie się dało. Po kilkunastu minutach poszukiwań i zgubieniu połowy oddziału wbiliśmy się do dziwnej drewnianej chaty w jednej z bram Nowego Światu (to nie był żaden teleport jakby kto pytał) Na owalnym kawałku drewna wiszącym przed wejściem widniał napis: „S Zwalnia”. Wiedziony ciekawością, kim jest tajemniczy S wszedłem do lokalu, a razem ze mną reszta zziębniętych pielgrzymów.
Ku naszemu zdziwieniu było dużo wolnego miejsca i po zaznajomieniu się z wymaganiami gotówkowymi właścicieli w zamian za złotą moc w płynie ochoczo zakrzyknęliśmy: „ZOSTAJEMY”. Po rozpakowaniu się z puchu, ortalionów, skór i innych materiałów utrzymujących ciepło, zajęliśmy 3 albo 4 stoliki. Po chwili ktoś zauważył, że cennik zależy od dnia tygodnia, i cena Mocy nie jest równa ilości rąk trojga ludzi, lecz ilości boków oktagonu. Jednak niektórzy już zamówili, na co nie mały wpływ miała wspomniana już przez innych kelnerka. Po wylaniu (niby niechcący) piwa na podłogę, obstawialiśmy, w czyją stronę się pochyli, czyli który stolik będzie maił przyjemność obejrzenia dekoltu a który górnej części ud skrywanych przez czarną mini. Niestety, a może i stety, bo byli wśród na nieletni, kelnerka znała ten numer i się wcale nie zainteresowała rozlanym piwem.
W międzyczasie, Andaralalal szukał tajemniczej torby papierowej, która cały czas stała na wyciągnięcie macki od niego. Ale cóż, starość nie radość i podobno wzrok psuje się najszybciej. Dzięki naszej pomocy udało mu się zlokalizować w końcu zgubę. Po chwili zniknął w drugim pomieszczeniu i wrócił z dwoma wiklinowymi koszyczkami. Szybko spojrzałem na zegarek – do niedzieli zostało jeszcze kilka godzin, a on już chciał na tacę zbierać? Na szczęście okazało się, ze nasz solenizant nie ma zapędów na ojca dyrektora. Do koszyczków przesypał zawartość tajemniczej torby papierowej, jak się okazało zawierającej cukierki. Razem z Mef-Fisto skorzystaliśmy z okazji i z jednego z nich przesypaliśmy słodycze szybko do jego kieszeni. Zaraz ktoś powie ze jesteśmy pazerni i w ogóle jakieś chamy albo co – ale to dla dobra i zdrowia innych – w takich cukierkach jest więcej szkodliwych substancji niż w papierosach marki „Alderańskie Mocne”. W sumie to zmiana opakowań nam szła dość dobrze, wiec w ramach eksperymentu zmieniliśmy miejsce pobytu 1000 ml TySkIeGo z butelek do pustawych już szklanek. Operacja była dość trudna, bo ze względów oczywistych trzeba ją było wykonać dość dyskretnie. Co prawda piana nie była „na dwa palce”, tylko na 2 łokcie co najmniej, ale co zaoszczędzone, to nasze.
Ponad naszym Stolikiem wisiała jakaś biała płachta, zwana ekranem, na którą z rzutnika puszczane były slajdy tatr i innych gór, przez co po 10 minutach nie wiedzieliśmy już gdzie się znajdujemy. Choć już w naszych żyłach wesoło śpiewały midichloriany, nikt nie odważył się zamówić pewnej intrygującej potrawy(?) o znajomo brzmiącej nazwie orgasm. W miedzy czasie dołączyli do nas we własnych osobach: Kaczor, Darek Jedi oraz Loru – oczywiście każdy przyszedł sam, w równych 40-sekundowych odstępach, aby nie wzbudzać podejrzeń.
Nie minęło wiele, a rozbawiona brać zaczęła okresowe wędrówki w kierunku świątyni dumania, bądź garażu białych skuterów w celu redukcji ciśnienia o kilka atmosfer. Niestety wędrówki te często kończyły się u bram świątyni, przed którymi zniecierpliwieni podróżni oczekiwali na prywatna audiencję. Doszło wtedy do zamieszek spowodowanych starym problemem – „pan tu nie stał”. Mimo pokojowych w przebiegu demonstracji, Jakiś Gamoreanin z obsługi lokalu wkroczył do akcji. Z jego żałosnych pochrumkiwań domyśliliśmy się, że takowe zachowanie mu się nie podoba i prosi (choć nie jestem pewien czy prosił, czy żądał) abyśmy zachowywali się jak na ludzi przystało. Wszak chamami nie jesteśmy, więc sprawialiśmy wrażenie, że się z nim zgadzamy. Korzystając z odwrócenia uwagi pielgrzymów przez Gamoreanina wśliznąłem się do świątyni. (Tą część pozostawię bez opisu). Jednak mało brakowało a padłbym ofiarą zdradzieckiej pułapki. Suszarka do rąk nie funkcjonowała, zamiast tego w miejscu pod które podtyka się ręce celem usunięcia nadmiaru wilgoci, sterczały (z góry niewidoczne) odizolowane przewody wystające ze ściany. Mimo mojej niezmierzonej odwagi, nie miałem zamiaru sprawdzać polaryzacji przewodów.
Po opuszczeniu przybytku z ulgą stwierdziłem, że świnia, ups, przepraszam – Gamoreanin oddalił się już, a kolejka grzeszników powiększyła się. Wróciłem więc na swoje miejsce przy stoliku z panoramą na Tatry i kontynuowałem zabawianie rozmową zebranej gawiedzi. W pewnej chwili zjawiła się także Handzik, zwana Szarikiem, Mikołajem, Ghandzią (pełna lista wraz z numerami IPN dostępna na Fan Force Poland). W tej chwili stało się jasne na co czekaliśmy z konsumpcją wytworu kulinarnego o dużej kaloryczności zwanego tortem (to nie jest męska forma tortilli), przyniesionym przez Allaseę, albowiem również ona obchodziła swoje urodziny. Jednak nasz znajomy gamoreanin zaprotestował próbom spożycia wyżej wymienionego specjału (tortu). Szybko przegłosowaliśmy, że na czas konsumpcji wyjdziemy na zewnątrz. Jedynie Chimpo zrezygnował, pod pretekstem pilnowania wolnych miejsc. Z powodu nie udostępnienia przez obsługę talerzyków tort podano na chusteczkach higienicznych. Jak na prawdziwym przyjęciu na bliskim wschodzie, każdy używał własnych macek do przenoszenia zawartości chusteczki do otworu gębowego. Dla postronnego obserwatora musiał to być iście ciekawy widok. Na szczęście takowych nie było, gdyż prawdopodobnie wszyscy spali. To znaczy spali jeszcze jakieś 3 minuty, do czasu odśpiewania przez nas gromkiego sto lat i innych przebojów propagandowo-okolicznościowych. Po chwili wróciliśmy do lokalu, gdyż taka ilość słodyczy jaką jest tort trzeba popić koniecznie czymś mniej słodkim. (W rzeczywistości obawialiśmy się bombardowania zepsutych owoców z kierunku okien kamienicy).
Gdy część towarzystwa się wykruszyła, a nad pozostałymi dało się yako tako zapanować, Fault_Fett rozpoczęła konkurs rasy, planety itp. Zostały sformowane 3 drużyny wględem miejsc zajmowanych przy stolikach. Oczywiście moja drużyna (Mefi, Chimpo, i ktoś jeszcze, ale ciemno było i nie pamiętam) prowadziła od samego początku. W międzyczasie kilku zawodników poddało się i opuszczając własne drużyny udało się do domów pod pretekstem wiosennych porządków. Z braku poważnej konkurencji dla nas, zdecydowałem się wzmocnić drużynę Turbogrelinów (FF + Handzik). Mimo sabotażysty Aidena, który swoimi niecnymi ruchami rozpraszał co chwila Handzik, udało nam się wygrać w klasyfikacji generalnej (o czym dowiedziałem się następnego dnia, gdyż w czasie liczenia wyników zmierzałem już w kierunku przystanku). Drogi powrotnej nie będę opisywał, gdyż była mniej więcej odbiciem lustrzanym w czasie drogi na spotkanie (zimno, bydłowóz, itd.). Wracając do konkursu należy nadmienić, że jedna z drużyn próbowała przekręcić imię jednego ze słynnych rycerzy jedi – człowieka zapałki z Yarael na Jarael - byle tylko zdobyć przewagę. Ciekawostką jest też nowy statek na literę „F” – Fighter Tie.
Straszna Xianoza... - made by Xian
Tego jakże pięknego dnia 5. lutego udałem się do monumentalnego gmachu z początku wieku zwanego Starym Młynkiem na wiadomo jakie spotkanie (tak, tak Star Trek). Na drzwiach przywitała mnie sympatyczna kartka, mówiąca o rezerwacji od godziny 17. Niewzruszony wszedłem do środka. Zauważyłem brak Yody. Powitał mnie kolega Alexa (cały czas zapominam nicka...)(Stratos? - przyp. Freed). Po sprawdzeniu czy w cukiernicy nie ma klonów, tzn. mrówek, zakupiłem herbatę i przyszedł Dante z magicznym pudełkiem pełnym małych ludzików. Mówił coś o jakieś lustracji czy coś. W każdym razie wraz z szefem lustrował innych szefów. Ponoć świetna zabawa. Muszę sprawdzić.
Następnie przyszli Alex i Freedon, który powiedział, że to pewnie Andaral zamówił rezerwację na swoje urodziny... Wypiłem herbatę. Przybyli mali padawani, którzy spytali panią kelnerkę o fanów Star Wars, a gdy ona wskazała na nas jakoś nie podeszli, tylko zajęli kanapę. Ktoś stwierdził, że przyszli ukraść nasze kurtki. Ja natomiast sądzę, że byli to agenci CIA, którzy węszyli dlaczego regularnie spotykamy się pod ambasadą USA. Potem przyszedł Yako w garniaku, jak na prezesa przystało. W tzw. międzyczasie przyszedł Mefi. Ktoś jeszcze przyszedł i...
I pani kelnerka delikatnie zasugerowała, że mamy wyjść. To opuściliśmy lokal i chcieliśmy iść do mieszkania w bramie obok, ale nikt nie znał numeru. Numer zdobyto, ale Andaral nie chciał nas wpuścić, tylko zapobiegawczo szybko wyszedł. Po drodzę spotkaliśmy Falcona i Aidena z ferajną. Po długim i niezbyt owocnym poszukiwaniu lokalu zastępczego zdecydowano się na Szwalnię. Nazwa jakoś dziwnie mi się skojarzyła, wszak wiadomo czym w Świecie Dysku zajmowała się Gildia Szwaczek...(Ja nie wiem :P - przyp. Freed)
Potem coś się działo, ale nie pamiętam. Aha - CyberX rozlał piwo w nadziei, że pani kelnerka się schyli i to wytrze. Przeliczył się chłopak. Były jakieś cukierki i jakiś tort. Chyba ktoś miał urodziny (wszystkiego najlepszego). Tort musieliśmy zjeść na dworze, bo nie pozwolono nam wewnątrz. Chimpo się zbuntował i został w środku. Podejrzane, prawda? Ja bym go zlustrował (Żebym ja cię nie zlustrował na następnym spotkaniu :D - przyp. Chimpo). Potem wyszedłem z Alexem i CyberXem do sklepu. Naprawdę groźnie zabrzmiało, gdy Alex spytał w kiosku na rogu Świętokrzyskiej i Nowego Światu: "Czy pani wie gdzie jest najbliższy monopolowy?" Był dość blisko. Po zrobieniu zakupów (ja kupiłem Ustroniankę gazowaną 0,5 litra, serio) wróciliśmy do Szwalni. Graliśmy jeszcze w Państwa/Miasta, czy raczej Rasa/Fauna i Flora/Postać/Planeta/Droid/Tytuł wydawnictwa Star Wars.
Jako, że wiadomym faktem jest, że warszawscy fani po godzinie 22. przechodzą straszliwą metamorfozę i sieją degrengoladę i zniszczenie, tudzież rozbijają kufle w toaletach, opuściłem przybytek zwany Szwalnią o przyzwoitej godzinie 21.45. Udałem się razem z Alexem na przystanek i razem odjechaliśmy w mroki Zacisza i Pragi...
Pozostałą część spotkania, z uwagi na zaistniałe warunki pozostawimy bez opisu...
Lista Obecności:
Darek Jedi
Kaczor
Falcon
Andaral
Fault_Fett
Alassea
Handzik
DantE
Mefisto
John Waiter
Yako
Loru
Chimpo
Xian
Jag Fel
Aiden Taan
Freedon Nadd
Stratos
darthalex
CyberX
Chyba nikogo nie pominąłem - jeśli tak, to sorry.
Po sycącym posiłku, zwanym przez niektóre cywilizowane ludy obiadem, zabrałem swoją armię szturmowców - liliputów i po uprzednim opatuleniu się w co się tylko dało, opuściłem rodzinny dom w celu dotarcia na kolejne, spokojne spotkanie kulturalnych fanów Gwiezdnych Wojen odbywające się jak zwykle w stolicy, znanej przez niektórych jako Coruscant. Pierwsze co rzuciło mi się w oczy, to zamarznięty tauntaun na trawniku (a raczej śnieżniku). Mało brakowało, a bym rozdziawił paszczę ze zdumienia, ale mogło się to skończyć odmrożeniem dróg oddechowych i pokryciem podniebienia soplami. Zmówiłem więc tylko w myśli krotką modlitwę za nieszczęśnika i pomaszerowałem w kierunku przystanku.
Przystanek to jednak za dużo powiedziane, bo choć autobus komunikacji podmiejskiej zwany bydłowozem zatrzymuje się w tym miejscu, to jednak jest ono absolutnie w żaden sposób nie oznakowane. Jedynie stali pasażerowie tego luksusowego pojazdu wiedza gdzie i o jakiej porze wyczekiwać upragnionego transportu. Ku mojemu zdziwieniu bydłowóz dotarł dość szybko na niby-przystanek i po uiszczeniu opłaty u kierowcy posadziłem swoje 4 litery w wygodnym fotelu Autosanu. Korzystając z okazji braku dostępu do holonetu, wymyśliłem że przygotuję się choć trochę do środowego egzaminu z zarządzania niewolnikami, to znaczy pracownikami i materiałami, czy coś w tym stylu, jednak już mniej więcej po dwóch zdrowaśkach te niewątpliwie kształcące zajęcie, jakim było czytanie zdobytych z narażeniem życia pytań testowych przestało mnie bawić. Postanowiłem, że rozsądniej będzie, jak przypomnę sobie zasady do potyczniaka Wizardów (nie mylić z patyczakiem!!!), bowiem, kilka osób odgrażało się, iż chce dokonać eksterminacji mojej armii. Tak więc reszta podróży w kierunku centrum stolicy upłynęła mi na roztrząsaniu Lajnofsajtu (nie mylić z Łajnemwstajni!!!), Dabolklołataku oraz Lajtsejbersłipu.
Ku mojej uciesze dotarłem w końcu na ulicę nazwaną na cześć jakiegoś marszałka – do dziś nie wiem którego. Przed opuszczeniem promu, uszczelniłem kombinezon i po chwili moje stopy dotknęły bruku pamiętającego pochody pierwszomajowe. Czym prędzej skierowałem się w kierunku knajpy znanej yako Stary Młynek, po drodze omijając co bardziej natarczywych samarytan chcących za wszelką cenę podzielić się ze mną jakąś kolorową makulaturą. Jednak im dłużej pozostawałem wystawiony na działanie niekorzystnych warunków atmosferycznych w postaci mrozu o natężeniu prawie jednego piętra w bloku liczonego cycjuszach, tym moje stawy poruszały się z coraz większym trudem. Nie zrażony jednak, parłem dalej przed siebie, kuszony myślą o ciepłym wnętrzu Starego młynka. Będąc już około 300 łokci od celu usłyszałem znajome pikanie. W pierwszej chwili przestraszyłem się, że to właśnie siadają baterie w moim rozruszniku pompy hemoglobiny, ale niestety było to coś gorszego – to było pikanie mojego komlinku. Cały problem w tym, że ze względów bezpieczeństwa był on ukryty pod zewnętrzna warstwą skafandra próżniowego. W pierwszej chwili chciałem zignorować ten sygnał, lecz pomyślałem, że może to być zawiadomienie o wygranej wycieczce na Kessel. Chcąc wydostać komlink na powierzchnię, musiałem – o zgrozo - zdjąć rękawicę, gdyż sztywniejącymi już palcami nie byłem w stanie rozpiąć kieszeni, zamkniętej na bardzo błyskawiczny zamek. Spojrzałem na wyświetlacz - dzwonił prezes – nie należało ignorować, gdyż mogło się to zakończyć nagłą degradacją ze stanowiska vice-prezesa.
To co usłyszałem od niego zmroziło mnie bardziej niż chłód panujący wokół - „Zostaliśmy wyrzuceni z Młynka” – w tej chwili wizja %Mocy% w cieplutkim pomieszczeniu rozwiała się jak firanki na Egzekutorze wchodzącym w nadprzestrzeń. Aby nie tracić czasu i ciepła ustaliliśmy szybko współrzędne punktu zbornego. Po ponownym założeniu rękawicy poczułem, no właśnie nie poczułem nic, bo moja dłoń jakoś mi przestała być znajoma. Ale co tam, w pamięci obliczyłem szybko równanie macierzowe i wyznaczyłem wektor ruchu do PZ. Z daleka już zobaczyłem gromadę kilkunastu osobników stojących pod bramą niejakiego Andralalalala i rozglądających się wokół, z miną zawiedzonego umguliańskiego purchlaka. Jeden z nich (osobnik, a nie purchlak), o wdzięcznej ksywie Mef-Fisto uniósł pięści i ruszył w moim kierunku. Jego ciosy nie zrobiły jednak na mnie większego wrażenia, bowiem ilość warstw odzieży, jaką posiadałem na sobie zapewniała mi wystarczający demedżredakszyn. Mniej więcej w tej samej chwili dołączył do nas Aiden z obstawą i dość szybkim krokiem ruszyliśmy w kierunku ronda z palmą – jak wiadomo palmy rosną tylko w ciepłym klimacie - więc tam gdzie palma tam powinno być ciepło.
Utworzyliśmy tyralierę skośną, zwaną szykiem ubezpieczonym rozciagłym i ruszyliśmy w kierunku palmy. Po drodze zaciekawiła mnie makieta na wystawie jednego ze sklepów, przedstawiająca chłopów przy pracy w polu - ciekawe jakie szanse miałaby armia chłopów przeciwko Imperium? – brona vs. E-web? Gdy dotarliśmy w okolice wyżej wspomnianego ronda, wcale nie zrobiło się cieplej, wręcz przeciwnie. Szukając jakiegoś lokalu, z miarę tanim... sokiem wchodziliśmy gdzie się dało. Po kilkunastu minutach poszukiwań i zgubieniu połowy oddziału wbiliśmy się do dziwnej drewnianej chaty w jednej z bram Nowego Światu (to nie był żaden teleport jakby kto pytał) Na owalnym kawałku drewna wiszącym przed wejściem widniał napis: „S Zwalnia”. Wiedziony ciekawością, kim jest tajemniczy S wszedłem do lokalu, a razem ze mną reszta zziębniętych pielgrzymów.
Ku naszemu zdziwieniu było dużo wolnego miejsca i po zaznajomieniu się z wymaganiami gotówkowymi właścicieli w zamian za złotą moc w płynie ochoczo zakrzyknęliśmy: „ZOSTAJEMY”. Po rozpakowaniu się z puchu, ortalionów, skór i innych materiałów utrzymujących ciepło, zajęliśmy 3 albo 4 stoliki. Po chwili ktoś zauważył, że cennik zależy od dnia tygodnia, i cena Mocy nie jest równa ilości rąk trojga ludzi, lecz ilości boków oktagonu. Jednak niektórzy już zamówili, na co nie mały wpływ miała wspomniana już przez innych kelnerka. Po wylaniu (niby niechcący) piwa na podłogę, obstawialiśmy, w czyją stronę się pochyli, czyli który stolik będzie maił przyjemność obejrzenia dekoltu a który górnej części ud skrywanych przez czarną mini. Niestety, a może i stety, bo byli wśród na nieletni, kelnerka znała ten numer i się wcale nie zainteresowała rozlanym piwem.
W międzyczasie, Andaralalal szukał tajemniczej torby papierowej, która cały czas stała na wyciągnięcie macki od niego. Ale cóż, starość nie radość i podobno wzrok psuje się najszybciej. Dzięki naszej pomocy udało mu się zlokalizować w końcu zgubę. Po chwili zniknął w drugim pomieszczeniu i wrócił z dwoma wiklinowymi koszyczkami. Szybko spojrzałem na zegarek – do niedzieli zostało jeszcze kilka godzin, a on już chciał na tacę zbierać? Na szczęście okazało się, ze nasz solenizant nie ma zapędów na ojca dyrektora. Do koszyczków przesypał zawartość tajemniczej torby papierowej, jak się okazało zawierającej cukierki. Razem z Mef-Fisto skorzystaliśmy z okazji i z jednego z nich przesypaliśmy słodycze szybko do jego kieszeni. Zaraz ktoś powie ze jesteśmy pazerni i w ogóle jakieś chamy albo co – ale to dla dobra i zdrowia innych – w takich cukierkach jest więcej szkodliwych substancji niż w papierosach marki „Alderańskie Mocne”. W sumie to zmiana opakowań nam szła dość dobrze, wiec w ramach eksperymentu zmieniliśmy miejsce pobytu 1000 ml TySkIeGo z butelek do pustawych już szklanek. Operacja była dość trudna, bo ze względów oczywistych trzeba ją było wykonać dość dyskretnie. Co prawda piana nie była „na dwa palce”, tylko na 2 łokcie co najmniej, ale co zaoszczędzone, to nasze.
Ponad naszym Stolikiem wisiała jakaś biała płachta, zwana ekranem, na którą z rzutnika puszczane były slajdy tatr i innych gór, przez co po 10 minutach nie wiedzieliśmy już gdzie się znajdujemy. Choć już w naszych żyłach wesoło śpiewały midichloriany, nikt nie odważył się zamówić pewnej intrygującej potrawy(?) o znajomo brzmiącej nazwie orgasm. W miedzy czasie dołączyli do nas we własnych osobach: Kaczor, Darek Jedi oraz Loru – oczywiście każdy przyszedł sam, w równych 40-sekundowych odstępach, aby nie wzbudzać podejrzeń.
Nie minęło wiele, a rozbawiona brać zaczęła okresowe wędrówki w kierunku świątyni dumania, bądź garażu białych skuterów w celu redukcji ciśnienia o kilka atmosfer. Niestety wędrówki te często kończyły się u bram świątyni, przed którymi zniecierpliwieni podróżni oczekiwali na prywatna audiencję. Doszło wtedy do zamieszek spowodowanych starym problemem – „pan tu nie stał”. Mimo pokojowych w przebiegu demonstracji, Jakiś Gamoreanin z obsługi lokalu wkroczył do akcji. Z jego żałosnych pochrumkiwań domyśliliśmy się, że takowe zachowanie mu się nie podoba i prosi (choć nie jestem pewien czy prosił, czy żądał) abyśmy zachowywali się jak na ludzi przystało. Wszak chamami nie jesteśmy, więc sprawialiśmy wrażenie, że się z nim zgadzamy. Korzystając z odwrócenia uwagi pielgrzymów przez Gamoreanina wśliznąłem się do świątyni. (Tą część pozostawię bez opisu). Jednak mało brakowało a padłbym ofiarą zdradzieckiej pułapki. Suszarka do rąk nie funkcjonowała, zamiast tego w miejscu pod które podtyka się ręce celem usunięcia nadmiaru wilgoci, sterczały (z góry niewidoczne) odizolowane przewody wystające ze ściany. Mimo mojej niezmierzonej odwagi, nie miałem zamiaru sprawdzać polaryzacji przewodów.
Po opuszczeniu przybytku z ulgą stwierdziłem, że świnia, ups, przepraszam – Gamoreanin oddalił się już, a kolejka grzeszników powiększyła się. Wróciłem więc na swoje miejsce przy stoliku z panoramą na Tatry i kontynuowałem zabawianie rozmową zebranej gawiedzi. W pewnej chwili zjawiła się także Handzik, zwana Szarikiem, Mikołajem, Ghandzią (pełna lista wraz z numerami IPN dostępna na Fan Force Poland). W tej chwili stało się jasne na co czekaliśmy z konsumpcją wytworu kulinarnego o dużej kaloryczności zwanego tortem (to nie jest męska forma tortilli), przyniesionym przez Allaseę, albowiem również ona obchodziła swoje urodziny. Jednak nasz znajomy gamoreanin zaprotestował próbom spożycia wyżej wymienionego specjału (tortu). Szybko przegłosowaliśmy, że na czas konsumpcji wyjdziemy na zewnątrz. Jedynie Chimpo zrezygnował, pod pretekstem pilnowania wolnych miejsc. Z powodu nie udostępnienia przez obsługę talerzyków tort podano na chusteczkach higienicznych. Jak na prawdziwym przyjęciu na bliskim wschodzie, każdy używał własnych macek do przenoszenia zawartości chusteczki do otworu gębowego. Dla postronnego obserwatora musiał to być iście ciekawy widok. Na szczęście takowych nie było, gdyż prawdopodobnie wszyscy spali. To znaczy spali jeszcze jakieś 3 minuty, do czasu odśpiewania przez nas gromkiego sto lat i innych przebojów propagandowo-okolicznościowych. Po chwili wróciliśmy do lokalu, gdyż taka ilość słodyczy jaką jest tort trzeba popić koniecznie czymś mniej słodkim. (W rzeczywistości obawialiśmy się bombardowania zepsutych owoców z kierunku okien kamienicy).
Gdy część towarzystwa się wykruszyła, a nad pozostałymi dało się yako tako zapanować, Fault_Fett rozpoczęła konkurs rasy, planety itp. Zostały sformowane 3 drużyny wględem miejsc zajmowanych przy stolikach. Oczywiście moja drużyna (Mefi, Chimpo, i ktoś jeszcze, ale ciemno było i nie pamiętam) prowadziła od samego początku. W międzyczasie kilku zawodników poddało się i opuszczając własne drużyny udało się do domów pod pretekstem wiosennych porządków. Z braku poważnej konkurencji dla nas, zdecydowałem się wzmocnić drużynę Turbogrelinów (FF + Handzik). Mimo sabotażysty Aidena, który swoimi niecnymi ruchami rozpraszał co chwila Handzik, udało nam się wygrać w klasyfikacji generalnej (o czym dowiedziałem się następnego dnia, gdyż w czasie liczenia wyników zmierzałem już w kierunku przystanku). Drogi powrotnej nie będę opisywał, gdyż była mniej więcej odbiciem lustrzanym w czasie drogi na spotkanie (zimno, bydłowóz, itd.). Wracając do konkursu należy nadmienić, że jedna z drużyn próbowała przekręcić imię jednego ze słynnych rycerzy jedi – człowieka zapałki z Yarael na Jarael - byle tylko zdobyć przewagę. Ciekawostką jest też nowy statek na literę „F” – Fighter Tie.
Straszna Xianoza... - made by Xian
Tego jakże pięknego dnia 5. lutego udałem się do monumentalnego gmachu z początku wieku zwanego Starym Młynkiem na wiadomo jakie spotkanie (tak, tak Star Trek). Na drzwiach przywitała mnie sympatyczna kartka, mówiąca o rezerwacji od godziny 17. Niewzruszony wszedłem do środka. Zauważyłem brak Yody. Powitał mnie kolega Alexa (cały czas zapominam nicka...)(Stratos? - przyp. Freed). Po sprawdzeniu czy w cukiernicy nie ma klonów, tzn. mrówek, zakupiłem herbatę i przyszedł Dante z magicznym pudełkiem pełnym małych ludzików. Mówił coś o jakieś lustracji czy coś. W każdym razie wraz z szefem lustrował innych szefów. Ponoć świetna zabawa. Muszę sprawdzić.
Następnie przyszli Alex i Freedon, który powiedział, że to pewnie Andaral zamówił rezerwację na swoje urodziny... Wypiłem herbatę. Przybyli mali padawani, którzy spytali panią kelnerkę o fanów Star Wars, a gdy ona wskazała na nas jakoś nie podeszli, tylko zajęli kanapę. Ktoś stwierdził, że przyszli ukraść nasze kurtki. Ja natomiast sądzę, że byli to agenci CIA, którzy węszyli dlaczego regularnie spotykamy się pod ambasadą USA. Potem przyszedł Yako w garniaku, jak na prezesa przystało. W tzw. międzyczasie przyszedł Mefi. Ktoś jeszcze przyszedł i...
I pani kelnerka delikatnie zasugerowała, że mamy wyjść. To opuściliśmy lokal i chcieliśmy iść do mieszkania w bramie obok, ale nikt nie znał numeru. Numer zdobyto, ale Andaral nie chciał nas wpuścić, tylko zapobiegawczo szybko wyszedł. Po drodzę spotkaliśmy Falcona i Aidena z ferajną. Po długim i niezbyt owocnym poszukiwaniu lokalu zastępczego zdecydowano się na Szwalnię. Nazwa jakoś dziwnie mi się skojarzyła, wszak wiadomo czym w Świecie Dysku zajmowała się Gildia Szwaczek...(Ja nie wiem :P - przyp. Freed)
Potem coś się działo, ale nie pamiętam. Aha - CyberX rozlał piwo w nadziei, że pani kelnerka się schyli i to wytrze. Przeliczył się chłopak. Były jakieś cukierki i jakiś tort. Chyba ktoś miał urodziny (wszystkiego najlepszego). Tort musieliśmy zjeść na dworze, bo nie pozwolono nam wewnątrz. Chimpo się zbuntował i został w środku. Podejrzane, prawda? Ja bym go zlustrował (Żebym ja cię nie zlustrował na następnym spotkaniu :D - przyp. Chimpo). Potem wyszedłem z Alexem i CyberXem do sklepu. Naprawdę groźnie zabrzmiało, gdy Alex spytał w kiosku na rogu Świętokrzyskiej i Nowego Światu: "Czy pani wie gdzie jest najbliższy monopolowy?" Był dość blisko. Po zrobieniu zakupów (ja kupiłem Ustroniankę gazowaną 0,5 litra, serio) wróciliśmy do Szwalni. Graliśmy jeszcze w Państwa/Miasta, czy raczej Rasa/Fauna i Flora/Postać/Planeta/Droid/Tytuł wydawnictwa Star Wars.
Jako, że wiadomym faktem jest, że warszawscy fani po godzinie 22. przechodzą straszliwą metamorfozę i sieją degrengoladę i zniszczenie, tudzież rozbijają kufle w toaletach, opuściłem przybytek zwany Szwalnią o przyzwoitej godzinie 21.45. Udałem się razem z Alexem na przystanek i razem odjechaliśmy w mroki Zacisza i Pragi...
Pozostałą część spotkania, z uwagi na zaistniałe warunki pozostawimy bez opisu...
Lista Obecności:
Chyba nikogo nie pominąłem - jeśli tak, to sorry.