TWÓJ KOKPIT
0

Recenzja serialu „Obi-Wan Kenobi” :: Obi-Wan Kenobi

Blamaż stulecia - recenzja Lorda Sidiousa

Swoją przygodę z aktorskimi serialami zacząłem od „Obi-Wan Kenobiego”, mając wobec niego zdecydowanie największe oczekiwania. Przecież to miał być film początkowo, a nawet nie jeden. Jednocześnie miał być nowym otwarciem w Disneyu, działającym na nostalgii trochę analogicznie jak „Przebudzenie Mocy”. W filmie Abramsa była to klasyczna trylogia, tu miały tę rolę grać prequele. Zwłaszcza, że obsada dopisała – Ewan McGregor, Hayden Christensen, Jimmy Smits i jeszcze inne osoby. Efekt mógł być piorunujący, ale to co wyszło raczej mnie zwyczajnie zasmuciło.

Moją jedyną obiekcją wobec serialu (przed jego zobaczeniem), była zapowiedź rewanżu stulecia. Nie uważałem, że to było potrzebne. Natomiast sam rewanż, czy może w przypadku Disneya – blamaż stulecia – pokazuje największy problem, który ma ten serial – zmarnowany potencjał. Starcie Vadera i Obi-Wana jest bardzo istotne dla tego drugiego, by mógł pogodzić się z wydarzeniami i samym sobą. Rozmowa tych dwóch bohaterów po walce jest znacząca, ładnie się komponuje z tym, co znamy z klasycznej trylogii (w większości), ale przede wszystkim zamyka przemianę Kenobiego, którą obserwujemy w tym serialu. To mogło przekonać osobę sceptycznie nastawioną do tego pomysłu, czyli mnie, że ma to sens. Tyle, że niestety to tylko fragment blamażu, a raczej jednego z dwóch. No i tam gdzie ładnie łączymy pewne kwestie, wprowadzamy dodatkowe problemy. Zaś największy z nich to oczywiście koszmarna realizacja, sprawiająca, że miałem wrażenie jakbym oglądał tani fanfilm z losową muzyką. Ale do kwestii technicznej jeszcze wrócę. Drugi problem, to fakt, że nie rozstrzygamy tych walk. Obserwujemy jedno starcie, potem drugie, ale nikt nikogo nie zabija, bo przecież w kolejnym sezonie muszą się spotkać i dalej walczyć. O ile w przypadku „Wojen klonów” te regularne starcia z szwarccharakterami nie zgrzytają za bardzo, w końcu animacja rządzi się swoimi prawami, o tyle w serialu aktorskim, niestety już tak. Więc po co to wszystko było? Trudno stwierdzić. Natomiast jedno jest pewne, podobny efekt – jeśli chodzi o drogę Kenobiego – można było spróbować osiągnąć w inny sposób.

Zdecydowanie największym plusem w serialu jest Ewan McGregor. To dla niego całość się ogląda. Tym razem Ben Kenobi jest jednak inny, mocno doświadczony przez życie, załamany w pewien sposób, pozbawiony nadziei i wigoru. Kenobi, który egzystuje. Tu niestety mam przykład zmarnowanego potencjału, bo o ile elementy jego drogi są bardzo dobrze poukładane, to w tej depresji, brakuje lęków, wyrzutów sumienia, dominuje przede wszystkim apatia i akceptacja. Coś co widzieliśmy w „Skywalker. Przebudzenie”, gdzie pomysł jest rzucony, ale nie ma czasu na jego realizację, więc wątek zostaje ograniczony do minimum, odhaczamy i idziemy dalej. Tyle, że ten serial powstawał bez napiętego grafika, mieli czas by wiele rzeczy rozwinąć i przemyśleć. Czemu zatem się to nie udało? Tak naprawdę problem tkwi w realizacji. Dobry reżyser by wyciągnął z tego materiału bardzo wiele, rzemieślnik zrealizowałby to sprawnie. Deborah Chow samodzielnie nie podołała tematowi, podobnie jak wspierająca ją ekipa. To nawet nie jest półprodukt, realizacyjnie jest to zwyczajna chała.

Cieszy też, że więcej czasu ekranowego dostali Larsowie. Mieliśmy szansę zobaczyć ich z innej strony i mnie bardzo to cieszy. Zwłaszcza ostry język Owena. Ale oni, podobnie jak świat Gwiezdnych Wojen, nie są zbytnio tu istotni, niestety.

Podobały mi się też nowe postaci. O ile Leię trudno nazwać nową, to przyznaję, że Vivien Lyra Blair kradnie show. Jest świetnie napisana i zagrana. Rezolutna, świadoma swojej pozycji i sprytna. Wprowadza sporo pozytywnych emocji do serialu, a jej interakcje z Obi-Wanem są naprawdę rewelacyjne. Podobał mi się w większości wątek inkwizytorki Revy. W większości, bo to co się dzieje w ostatnim odcinku jest w serialu słabo wytłumaczone. Wygląda raczej jakby była to pozostałość po przedniej wersji scenariusza i ktoś zapomniał, że przedostatni odcinek został zmieniony. Niemniej jednak Moses Ingram i pozostali inkwizytorzy wprowadzają coś ciekawego do aktorskiego uniwersum. A na plus jest to, że pomijając Revę, pozostali inkwizytorzy są obcymi (których jak w wielu produkcjach Disneya jest jak na lekarstwo).

Niestety największym problemem serialu jest słaba realizacja, robiona po taniości. Kathleen Kennedy nie odrobiła lekcji. Już wcześniej brała młodych i „gniewnych” reżyserów, co kończyło się katastrofą. W przypadku „Hana Solo” Ron Howard naprawił film, w przypadku „Łotra 1” wciąż widać wiele problemów, o czym wspomina sam Tony Gilroy, który naprawił końcówkę. Zaś „Ostatni Jedi” (który również potrzebował zmiany reżysera i dokrętek przynajmniej na poziomie „Hana Solo”) do dziś odbija się czkawką. Bylejakość i presję czasu widać też w IX Epizodzie. Niemniej jednak w tym przypadku tej produkcji za sterami postawiono Deborę Chow, która sprawdziła się pod okiem Filoniego i Favreau w „The Mandalorian”. Albo nie była gotowa, albo za dużo po niej się spodziewano. Pani reżyser słabo radzi ona sobie z ukazaniem starć, nie ma pojęcia o pracy kamery, ale również nie ma wsparcia w ekipie. Dostaliśmy niestety realizacyjny chaos, w którym nikt nie wiedział do czego służy statyw, gdzie zapomniano o oświetleniu. Chyba, że oszczędzano nawet na takich rzeczach. Kuleje montaż, kuleje muzyka, aktorstwo jest nierówne (raczej jak aktor nie wymaga prowadzenia, to sobie radzi, jak wymaga to mamy problem). I to wszystko jest okraszone koszmarnymi efektami specjalnymi, które nie są dopracowane. Na trochę większym ekranie wyglądają jak niedoróbki, względnie animatyka. Ja nie oczekuję od „Gwiezdnych Wojen” poziomu „Gry o tron” (choć chciałbym), ale gdy niektóre fanfilmy, czy polskie, niezbyt ambitne produkcje wyglądają lepiej (technicznie), to mamy spory problem. Efekt jest taki, że na ekranie często niewiele widać, a jak już się zobaczy, to mamy niedoróbki. Nie mam ochoty do tego wracać, nie bawi mnie oglądanie badziewia, bardziej niestety męczy. W scenach akcji mało widać, co się dzieje na ekranie. Całość zaś właśnie sprawia wrażenie odbębnionej, jakby nikomu nie chciało się przyłożyć (lub po prostu nie wiedzieli jak to zrobić). Taki korporacyjny, bezduszny produkt zrobiony po taniości.

I to właśnie napawa mnie smutkiem. Bo na Kenobiego czekałem. Aktorzy są, założenia historii też są interesujące, rozwinięcie nawet by i uszło. Tyle, że Chow nie tylko nie poradziła sobie z tematem, ona nie poradziła sobie z medium. Producenci pewnie są zadowoleni, bo w tej „amatorskiej” produkcji ewidentnie oszczędzano na kosztach. Jako widz zamiast wyczekiwanego spotkania z Obi-Wanem (którym trochę mogę się cieszyć), dostałem przede wszystkim mierną produkcję, którą trudno byłoby wybronić na egzaminie w szkole filmowej, patrząc na jej realizację. Zmarnowany potencjał, niestety.


TAGI: Bastionowe recenzje (66) Obi-Wan Kenobi (serial) (13)
Loading..