Wiatr rozwiewał moje lekku i mój czarny płaszcz. Spojrzałem w niebo, na niezbyt gorące słońce mojej planety... Planety Byel'skho. Tak, to już dziś - dziś dojdzie do wiekopomnego wydarzenia, jednego z tych, których ta planeta nie zapomni nigdy. Dziś bowiem przylatują nas odwiedzić nasi przyjaciele z całego systemu, by odświeżyć wspomnienia, podyskutować o losach galaktyki i wypić po kufelku koreliańskiego... Po ich wizycie Byel'skho już nigdy nie będzie takie samo.
Punktualnie w południe miejscowego czasu pojawiłem się w jednym z największych centrów handlu mojej planety - kilkupiętrowym pawilonie o nazwie "Sphere". Ruch panował tu olbrzymi, wszędzie roiło się od istot najróżniejszych ras, momentami trudno było przecisnąć się przez wielobarwny tłum. W końcu jednak dotarłem do umówionego miejsca, gdzie czekał już na mnie mój padawan - Otas, ogolony na zero Wookie. Po zwyczajowym powitaniu postanowiliśmy odwiedzić kilka sklepów z datakartami i holoprojektorami - w końcu wiedzy nigdy za dużo, a do przylotu naszych przyjaciół mieliśmy jeszcze godzinę.....
W tym samym czasie w Katowicach...
Oczekując na wszystkich pod dworcem, w końcu o 11.20 ujrzałem cetę z lightstaffem Tesco w dłoni. Potem dołączyli do nas Zabrzanie. Wsiedliśmy do masturbatora, który ruszył ku Bielsku. Po drodze minęliśmy między innymi słynną Walcownię Metali i kierunkowskaz dla wrogich armii "na Bielsko". W masturbatorze objawiła się nam prawda o robotach - a szczególnie jednym Robocie Jeedai. W końcu pociąg przystanął, a my jak horda orków wybiliśmy na peron, gdzie czekały na nas dwa dziwaczne stwory. [Ricky]
.......Po godzinnym spacerze po mieście i rozmowach na temat istoty Mocy udaliśmy się z Otasem do portu kosmicznego planety Byel'skho. Nasi przyjaciele mieli przylecieć publicznym transportem z Kato'veec, czyli centrum naszego układu. Nadeszła godzina 13:09 - o tej to porze transportowiec miał wyjść z nadprzestrzeni. I rzeczywiście, w chwilę później ja i mój padawan ujrzeliśmy połyskliwe burty pojazdu, mającego przywieźć gości na naszą planetę. Niedługo potem transportowiec zawisł nad lądowiskiem na swych silnikach repulsorowych i powoli opadł na platformę... W końcu przylecieli.
Otas i ja uważnie obserwowaliśmy rampę transportowca; na platformę wysypywał się spory tłumek, ale naszych przyjaciół wciąż nie było widać... W końcu mój padawan dojrzał ich pierwszy - przybyli jednak. Pospieszyliśmy im na spotkanie. Było ich pięcioro: Ganner, Corran Horn (ludzie), ceta (replikantka o boskich cechach i wyglądzie Twi'lekanki), Ricky Skywalker (Yuuzhanin) oraz Jagged Fel (pułkownik rasy Chiss). Corrana spotkaliśmy po raz pierwszy, resztę znaliśmy już dobrze; dlaczego jednak było ich tak mało? Okazało się, że jeden z pomysłodawców i organizatorów spotkania, JORUUS, nie mógł przybyć ze względów zdrowotnych, zaś Kyle Katarn przybędzie następnym transportowcem. Na więcej gości się nie zanosiło, więc musieliśmy być zadowoleni z takiego składu, jaki był. Ale nie mieliśmy przecież żadnych powodów do narzekań...
Po serdecznych powitaniach i chwili poświęconej na podziwianie lightstaffa cety postanowiliśmy udać się do kantyny "Peev'nitchka", gdzie miała odbyć się główna część naszego spotkania. Szybko dotarliśmy do wspomnianego miejsca. Panował tu półmrok, tworzący przyjemny klimacik; rozsiedliśmy się wygodnie i zamówiliśmy drinki. Tych ostatnich był spory wybór, toteż wkrótce na naszym stoliku pojawiło się koreliańskie, borleański samogon i jeszcze kilka innych. Rozmowa powoli się rozkręcała, zaczynało się robić coraz swobodniej i przyjemniej, tak jak najbardziej lubimy. Czas mijał, aż w końcu nadszedł moment przylotu transportowca z Kylem Katarnem; Otas zaofiarował się, że pójdzie po niego do portu kosmicznego i przyprowadzi do kantyny. Mój padawan ruszył więc w drogę, a my zajęliśmy się teraz obserwowaniem, jak Ricky wspomaga imperialne stocznie i buduje w pełni działającą miniaturę TIE-fightera. Nasz Yuuzhanin wykazał się przy tym nie lada kreatywnością, używając do budowy wszystkiego co mu wpadło w rękę. Miniatura zapowiadała się wspaniale... W pewnym momencie zauważyliśmy, że Otasa nie ma już kawał czasu, zaczęliśmy się nawet martwić (dopisek ceta: czy po drodze wookie i wiceprezes PLS nie skoczyli na herbatę/mleko :P ) . Ale niepotrzebnie, wkrótce się pojawili. Katarn usiadł i dołączył do towarzystwa - wreszcie byliśmy w komplecie. Ricky dokończył wkrótce swego TIE-fghtera i rozpoczęliśmy próbne loty - było na co popatrzeć, miniaturka spisywała się świetnie, wykonywała ewolucje jak prawdziwy myśliwiec i ogólnie porażała szczegółowością wykonania. Sterowanie nią zostało, nie wiedzieć czemu, nazwane "turlaniem TIE-fightera", co jest nieco nieadekwatną nazwą, bo on przecież latał, a nie toczył się... Następną rozrywkę wymyśliła nam ceta: miała to być gra słowno-skojarzeniowa, sprawdzająca naszą wiedzę o galaktyce. Zabawa zapowiadała się nieźle, ale jeszcze zanim się rozkręciła dostaliśmy holonetem wiadomość od JORUUSA. Nie mógł, jak wiadomo, być z nami, ale chciał chociaż chwilę pogadać i spytać, jak się bawimy. Po rozmowie z nim kontynuowaliśmy grę w słówka; ciężkie to było wyzwanie, trzeba się było wykazać olbrzymią wiedzą. Uczestnicy powoli odpadali, aż na placu boju pozostali jedynie Ricky i Corran - po pasjonującym pojedynku zwycięzcą okazał się ten pierwszy. Otas naprędce zrobił dla niego medal, którego zazdrościli Rickiemu wszyscy obecni; tak zakończył się pierwszy ŚTSSZSW (nadal nie jestem pewien co oznacza ten skrót, ale nic w tym dziwnego, bo wymyślił go mój padawan). Potem nadszedł czas zmiany lokalu, więc jeszcze tylko każdy po kolei odwiedził toaletę (nie obyło się przy tym bez incydentów, ale wolę tu o tym nie pisać) i już byliśmy gotowi do wyjścia.
Udaliśmy się do pobliskiej jadłodajni. Droga nie była daleka; nie byłoby więc w ogóle potrzeby wspominać o niej, gdyby nie to, że prowadziła przez... dzielnicę uciech cielesnych. Szliśmy uliczką, a po bokach mijaliśmy rozmaite kluby nocne, salony masażu (prowadzone przez dorodne Twi'lekanki) i agencje towarzyskie. Był też sklep z pewnymi... akcesoriami, którego nazwa bardzo przypominała imię jednego z naszych przyjaciół spoza systemu (zbieżność przypadkowa? Któż to wie)... Tak czy owak, my, jako Jedi i inne oświecone istoty, nie zwracaliśmy na te przybytki zbytniej uwagi (Eee... kogo ja chcę oszukać?).
Jadłodajnia nazywała się "Marr'ghe'reeta", a jej specjalnością była potrawa z innej części galaktyki, zwana pizzą. Weszliśmy do środka, znaleźliśmy dla siebie odpowiednio duży stolik i zabraliśmy się do przeglądania karty dań oraz wybierania dla siebie ulubionego rodzaju pizzy. Jakież było nasze zdziwienie, kiedy wśród dostępnych potraw znaleźliśmy dwie o nazwach "FitasCETA" i "CALzone" - nazwy te zdawały się nawiązywać do imion obecnej na spotkaniu replikantki oraz naszego znajomego z holonetu, Calsanna. Złożyliśmy zamówienie i wkrótce na stole pojawiły się cztery pizze, po jednej na każdą naszą dwójkę. Przed rozpoczęciem degustacji trzeba je było jednak doprawić; służył do tego sos zwany ketchupem, ale umieszczony był w nieco... nieporęcznych pojemnikach. Przypominały one wielkie butle lub gaśnice umieszczane na statkach kosmicznych i myśliwcach - trzeba było taką złapać obiema rękami i nacisnąć spust, lecący wtedy strumień ketchupu zależał od siły naciśnięcia. Próbowała tej sztuki najpierw ceta, potem ja... Rezultat nie był zły, ale mojemu padawanowi najwyraźniej nie wystarczył, więc złapał butlę w swe mocarne ramiona, nacisnął spust i nieco... przedobrzył. Na szczęście udało mu się ograniczyć strumień ketchupu do pizzy i nie oblał nim nikogo z obecnych, choć mało brakowało. Potem jeszcze ową butlę dorwał nasz nienasycony Kyle, który pokaźną ilość owej przyprawy nalał sobie prosto w usta. Tak czy owak, zaczęliśmy jeść. Nie ma tu za bardzo o czym opowiadać, może poza faktem, że pizza była pyszna i dzięki niej zapomnieliśmy o głodzie. Po posiłku spędziliśmy jeszcze nieco czasu na rozmowach i zabawach z lightstaffem cety (niestety zdarzył się mały wypadek i ktoś wbił ów oręż Jagged Felowi w czoło... Fel jednak, o dziwo, przeżył i ma się świetnie odkąd wyszedł z szoku); niedługo później zaczęliśmy zbierać się do wyjścia. Przed opuszczeniem lokalu jeszcze kilku z nas zajrzało do dziecięcego kącika zabaw (czyli specjalnie wydzielonego w "Marr'ghe'reecie" sektora dla najmłodszych), gdzie siedziało urocze puchate stworzenie nieokreślonej rasy (prawdopodobnie daleki krewny Wookiech, bo Otas szybko znalazł z nim wspólny język), które bez problemu dało się pogłaskać... Po krótkiej zabawie z tym misiowatym stworkiem byliśmy gotowi do wyjścia i udania się w miejsce, gdzie odbyć się miała ostatnia część spotkania.
Mowa tu o wspomnianym już na początku pawilonie "Sphere", w którym, oprócz masy sklepów, straganów i barów mieściło się małe stanowisko z urządzeniem holonetowym, pozwalającym samemu przeżyć historyczne wydarzenia z czasów wojny Imperium z Rebelią. Zanim jednak tam poszliśmy, Ricky wywęszył po drodze sklep z datakartami i popędził tam z nadzieją uzupełnienia swoich zbiorów. Spędziliśmy tam nieco czasu (Otas i ja już po raz drugi tego dnia), ale nikt niczego tym razem nie kupił. Ruszyliśmy więc na wyższe piętro, tam gdzie stało wspomniane urządzenie. Dotarliśmy na miejsce; w oczach naszych przyjaciół na widok maszyny pojawiły się błyski podniecenia. Otoczyliśmy symulator ciasnym kręgiem i przez chwilę patrzyliśmy na wyczyny małego chłopca, który akurat w nim siedział. Ja i Otas jednak zaraz ocknęliśmy się z zamyślenia: trzeba było bowiem załatwić dwie sprawy. Po pierwsze - należało wymienić standardową walutę Republiki na inną (taką, którą przyjmie symulator), po drugie - uzyskać od kierownictwa przybytku pozwolenie na rejestrację holokamerą naszych zmagań z maszyną. Pierwsze zadanie nie nastręczyło problemów, ale drugie zapowiadało się znacznie trudnej; tak przynajmniej twierdził jeden z tutejszych ochroniarzy, nie przewidujący dla nas żadnych szans na uzyskanie wspomnianego pozwolenia. Ale co tam, jesteśmy Jedi, nie mamy w zwyczaju poddawać się tak łatwo. Poszliśmy więc do kierownika, ja i mój padawan. Wyzwanie nie okazało się jednak trudnym - Otas, wiedząc że ma moją akceptację, posłużył się Mocą i delikatnie wpłynął na słaby najwyraźniej umysł kierownika. Pozwolenie dostaliśmy oczywiście natychmiast; może było to z naszej strony lekkie nadużycie umiejętności Jedi, ale czego się nie robi dla sprawy, prawda? Tak czy owak, mogliśmy już bez przeszkód zająć się poznawaniem możliwości symulatora, rejestrować nasze wyczyny i ogólnie dobrze się bawić. I to właśnie uczyniliśmy. Urządzenie pozwalało uczestniczyć w najważniejszych historycznych bitwach z okresu Wojny Domowej: o Yavin IV, na Hoth i pod Endorem; oprócz tego można było wziąć udział w innych, mniej ważnych wydarzeniach, spotkać kilka historycznych postaci lub się w nie wcielić itd. Zasiadaliśmy w symulatorze po kolei i każdy próbował zajść jak najdalej i jak najwięcej celów osiągnąć. Szło nam różnie, ale niektórzy okazali się naprawdę znakomitymi pilotami i strzelcami; ogólnie wszyscy pokazali klasę i nikt nie ma się czego wstydzić. Niektórzy nawet zniszczyli własnoręcznie Gwiazdę Śmierci! Jednak czas leciał nieubłaganie i zbliżała się godzina 19:02, a wtedy to z portu kosmicznego miał odlecieć transport do Kato'veec, którym nasi przyjaciele zamierzali wracać do domu. Chcąc nie chcąc musieliśmy zostawić symulator i opuścić lokal - uszczęśliwiliśmy tym samym pewną małą dziewczynkę, która nie mogła dopchać się do urządzenia przez około godzinę. Swoją drogą jeśli jest tak zainteresowana historią galaktyki, to może należy śledzić jej dalszy rozwój i ewentualnie zwerbować kiedyś do naszych szeregów? (to zadanie powierzamy tobie i twojemu padawanowi :P )
Pozostały nam już tylko ostatnie minuty do odlotu transportowca. Wracaliśmy więc do kosmoportu, wymieniając wrażenia; wszyscy byli zgodni, że spotkanie było niezwykle udane. W świetnych nastrojach dotarliśmy na platformę, gdzie transportowiec oczekiwał już z opuszczoną rampą. Nasi przyjaciele zapakowali się do środka i, po dopełnieniu pożegnalnego zwyczaju sfilmowania butów wszystkich uczestników, zamknęli śluzę. Statek uniósł się na silnikach repulsorowych i powoli, majestatycznie odleciał. To był koniec naszego spotkania.
Punktualnie w południe miejscowego czasu pojawiłem się w jednym z największych centrów handlu mojej planety - kilkupiętrowym pawilonie o nazwie "Sphere". Ruch panował tu olbrzymi, wszędzie roiło się od istot najróżniejszych ras, momentami trudno było przecisnąć się przez wielobarwny tłum. W końcu jednak dotarłem do umówionego miejsca, gdzie czekał już na mnie mój padawan - Otas, ogolony na zero Wookie. Po zwyczajowym powitaniu postanowiliśmy odwiedzić kilka sklepów z datakartami i holoprojektorami - w końcu wiedzy nigdy za dużo, a do przylotu naszych przyjaciół mieliśmy jeszcze godzinę.....
W tym samym czasie w Katowicach...
Oczekując na wszystkich pod dworcem, w końcu o 11.20 ujrzałem cetę z lightstaffem Tesco w dłoni. Potem dołączyli do nas Zabrzanie. Wsiedliśmy do masturbatora, który ruszył ku Bielsku. Po drodze minęliśmy między innymi słynną Walcownię Metali i kierunkowskaz dla wrogich armii "na Bielsko". W masturbatorze objawiła się nam prawda o robotach - a szczególnie jednym Robocie Jeedai. W końcu pociąg przystanął, a my jak horda orków wybiliśmy na peron, gdzie czekały na nas dwa dziwaczne stwory. [Ricky]
.......Po godzinnym spacerze po mieście i rozmowach na temat istoty Mocy udaliśmy się z Otasem do portu kosmicznego planety Byel'skho. Nasi przyjaciele mieli przylecieć publicznym transportem z Kato'veec, czyli centrum naszego układu. Nadeszła godzina 13:09 - o tej to porze transportowiec miał wyjść z nadprzestrzeni. I rzeczywiście, w chwilę później ja i mój padawan ujrzeliśmy połyskliwe burty pojazdu, mającego przywieźć gości na naszą planetę. Niedługo potem transportowiec zawisł nad lądowiskiem na swych silnikach repulsorowych i powoli opadł na platformę... W końcu przylecieli.
Otas i ja uważnie obserwowaliśmy rampę transportowca; na platformę wysypywał się spory tłumek, ale naszych przyjaciół wciąż nie było widać... W końcu mój padawan dojrzał ich pierwszy - przybyli jednak. Pospieszyliśmy im na spotkanie. Było ich pięcioro: Ganner, Corran Horn (ludzie), ceta (replikantka o boskich cechach i wyglądzie Twi'lekanki), Ricky Skywalker (Yuuzhanin) oraz Jagged Fel (pułkownik rasy Chiss). Corrana spotkaliśmy po raz pierwszy, resztę znaliśmy już dobrze; dlaczego jednak było ich tak mało? Okazało się, że jeden z pomysłodawców i organizatorów spotkania, JORUUS, nie mógł przybyć ze względów zdrowotnych, zaś Kyle Katarn przybędzie następnym transportowcem. Na więcej gości się nie zanosiło, więc musieliśmy być zadowoleni z takiego składu, jaki był. Ale nie mieliśmy przecież żadnych powodów do narzekań...
Po serdecznych powitaniach i chwili poświęconej na podziwianie lightstaffa cety postanowiliśmy udać się do kantyny "Peev'nitchka", gdzie miała odbyć się główna część naszego spotkania. Szybko dotarliśmy do wspomnianego miejsca. Panował tu półmrok, tworzący przyjemny klimacik; rozsiedliśmy się wygodnie i zamówiliśmy drinki. Tych ostatnich był spory wybór, toteż wkrótce na naszym stoliku pojawiło się koreliańskie, borleański samogon i jeszcze kilka innych. Rozmowa powoli się rozkręcała, zaczynało się robić coraz swobodniej i przyjemniej, tak jak najbardziej lubimy. Czas mijał, aż w końcu nadszedł moment przylotu transportowca z Kylem Katarnem; Otas zaofiarował się, że pójdzie po niego do portu kosmicznego i przyprowadzi do kantyny. Mój padawan ruszył więc w drogę, a my zajęliśmy się teraz obserwowaniem, jak Ricky wspomaga imperialne stocznie i buduje w pełni działającą miniaturę TIE-fightera. Nasz Yuuzhanin wykazał się przy tym nie lada kreatywnością, używając do budowy wszystkiego co mu wpadło w rękę. Miniatura zapowiadała się wspaniale... W pewnym momencie zauważyliśmy, że Otasa nie ma już kawał czasu, zaczęliśmy się nawet martwić (dopisek ceta: czy po drodze wookie i wiceprezes PLS nie skoczyli na herbatę/mleko :P ) . Ale niepotrzebnie, wkrótce się pojawili. Katarn usiadł i dołączył do towarzystwa - wreszcie byliśmy w komplecie. Ricky dokończył wkrótce swego TIE-fghtera i rozpoczęliśmy próbne loty - było na co popatrzeć, miniaturka spisywała się świetnie, wykonywała ewolucje jak prawdziwy myśliwiec i ogólnie porażała szczegółowością wykonania. Sterowanie nią zostało, nie wiedzieć czemu, nazwane "turlaniem TIE-fightera", co jest nieco nieadekwatną nazwą, bo on przecież latał, a nie toczył się... Następną rozrywkę wymyśliła nam ceta: miała to być gra słowno-skojarzeniowa, sprawdzająca naszą wiedzę o galaktyce. Zabawa zapowiadała się nieźle, ale jeszcze zanim się rozkręciła dostaliśmy holonetem wiadomość od JORUUSA. Nie mógł, jak wiadomo, być z nami, ale chciał chociaż chwilę pogadać i spytać, jak się bawimy. Po rozmowie z nim kontynuowaliśmy grę w słówka; ciężkie to było wyzwanie, trzeba się było wykazać olbrzymią wiedzą. Uczestnicy powoli odpadali, aż na placu boju pozostali jedynie Ricky i Corran - po pasjonującym pojedynku zwycięzcą okazał się ten pierwszy. Otas naprędce zrobił dla niego medal, którego zazdrościli Rickiemu wszyscy obecni; tak zakończył się pierwszy ŚTSSZSW (nadal nie jestem pewien co oznacza ten skrót, ale nic w tym dziwnego, bo wymyślił go mój padawan). Potem nadszedł czas zmiany lokalu, więc jeszcze tylko każdy po kolei odwiedził toaletę (nie obyło się przy tym bez incydentów, ale wolę tu o tym nie pisać) i już byliśmy gotowi do wyjścia.
Udaliśmy się do pobliskiej jadłodajni. Droga nie była daleka; nie byłoby więc w ogóle potrzeby wspominać o niej, gdyby nie to, że prowadziła przez... dzielnicę uciech cielesnych. Szliśmy uliczką, a po bokach mijaliśmy rozmaite kluby nocne, salony masażu (prowadzone przez dorodne Twi'lekanki) i agencje towarzyskie. Był też sklep z pewnymi... akcesoriami, którego nazwa bardzo przypominała imię jednego z naszych przyjaciół spoza systemu (zbieżność przypadkowa? Któż to wie)... Tak czy owak, my, jako Jedi i inne oświecone istoty, nie zwracaliśmy na te przybytki zbytniej uwagi (Eee... kogo ja chcę oszukać?).
Jadłodajnia nazywała się "Marr'ghe'reeta", a jej specjalnością była potrawa z innej części galaktyki, zwana pizzą. Weszliśmy do środka, znaleźliśmy dla siebie odpowiednio duży stolik i zabraliśmy się do przeglądania karty dań oraz wybierania dla siebie ulubionego rodzaju pizzy. Jakież było nasze zdziwienie, kiedy wśród dostępnych potraw znaleźliśmy dwie o nazwach "FitasCETA" i "CALzone" - nazwy te zdawały się nawiązywać do imion obecnej na spotkaniu replikantki oraz naszego znajomego z holonetu, Calsanna. Złożyliśmy zamówienie i wkrótce na stole pojawiły się cztery pizze, po jednej na każdą naszą dwójkę. Przed rozpoczęciem degustacji trzeba je było jednak doprawić; służył do tego sos zwany ketchupem, ale umieszczony był w nieco... nieporęcznych pojemnikach. Przypominały one wielkie butle lub gaśnice umieszczane na statkach kosmicznych i myśliwcach - trzeba było taką złapać obiema rękami i nacisnąć spust, lecący wtedy strumień ketchupu zależał od siły naciśnięcia. Próbowała tej sztuki najpierw ceta, potem ja... Rezultat nie był zły, ale mojemu padawanowi najwyraźniej nie wystarczył, więc złapał butlę w swe mocarne ramiona, nacisnął spust i nieco... przedobrzył. Na szczęście udało mu się ograniczyć strumień ketchupu do pizzy i nie oblał nim nikogo z obecnych, choć mało brakowało. Potem jeszcze ową butlę dorwał nasz nienasycony Kyle, który pokaźną ilość owej przyprawy nalał sobie prosto w usta. Tak czy owak, zaczęliśmy jeść. Nie ma tu za bardzo o czym opowiadać, może poza faktem, że pizza była pyszna i dzięki niej zapomnieliśmy o głodzie. Po posiłku spędziliśmy jeszcze nieco czasu na rozmowach i zabawach z lightstaffem cety (niestety zdarzył się mały wypadek i ktoś wbił ów oręż Jagged Felowi w czoło... Fel jednak, o dziwo, przeżył i ma się świetnie odkąd wyszedł z szoku); niedługo później zaczęliśmy zbierać się do wyjścia. Przed opuszczeniem lokalu jeszcze kilku z nas zajrzało do dziecięcego kącika zabaw (czyli specjalnie wydzielonego w "Marr'ghe'reecie" sektora dla najmłodszych), gdzie siedziało urocze puchate stworzenie nieokreślonej rasy (prawdopodobnie daleki krewny Wookiech, bo Otas szybko znalazł z nim wspólny język), które bez problemu dało się pogłaskać... Po krótkiej zabawie z tym misiowatym stworkiem byliśmy gotowi do wyjścia i udania się w miejsce, gdzie odbyć się miała ostatnia część spotkania.
Mowa tu o wspomnianym już na początku pawilonie "Sphere", w którym, oprócz masy sklepów, straganów i barów mieściło się małe stanowisko z urządzeniem holonetowym, pozwalającym samemu przeżyć historyczne wydarzenia z czasów wojny Imperium z Rebelią. Zanim jednak tam poszliśmy, Ricky wywęszył po drodze sklep z datakartami i popędził tam z nadzieją uzupełnienia swoich zbiorów. Spędziliśmy tam nieco czasu (Otas i ja już po raz drugi tego dnia), ale nikt niczego tym razem nie kupił. Ruszyliśmy więc na wyższe piętro, tam gdzie stało wspomniane urządzenie. Dotarliśmy na miejsce; w oczach naszych przyjaciół na widok maszyny pojawiły się błyski podniecenia. Otoczyliśmy symulator ciasnym kręgiem i przez chwilę patrzyliśmy na wyczyny małego chłopca, który akurat w nim siedział. Ja i Otas jednak zaraz ocknęliśmy się z zamyślenia: trzeba było bowiem załatwić dwie sprawy. Po pierwsze - należało wymienić standardową walutę Republiki na inną (taką, którą przyjmie symulator), po drugie - uzyskać od kierownictwa przybytku pozwolenie na rejestrację holokamerą naszych zmagań z maszyną. Pierwsze zadanie nie nastręczyło problemów, ale drugie zapowiadało się znacznie trudnej; tak przynajmniej twierdził jeden z tutejszych ochroniarzy, nie przewidujący dla nas żadnych szans na uzyskanie wspomnianego pozwolenia. Ale co tam, jesteśmy Jedi, nie mamy w zwyczaju poddawać się tak łatwo. Poszliśmy więc do kierownika, ja i mój padawan. Wyzwanie nie okazało się jednak trudnym - Otas, wiedząc że ma moją akceptację, posłużył się Mocą i delikatnie wpłynął na słaby najwyraźniej umysł kierownika. Pozwolenie dostaliśmy oczywiście natychmiast; może było to z naszej strony lekkie nadużycie umiejętności Jedi, ale czego się nie robi dla sprawy, prawda? Tak czy owak, mogliśmy już bez przeszkód zająć się poznawaniem możliwości symulatora, rejestrować nasze wyczyny i ogólnie dobrze się bawić. I to właśnie uczyniliśmy. Urządzenie pozwalało uczestniczyć w najważniejszych historycznych bitwach z okresu Wojny Domowej: o Yavin IV, na Hoth i pod Endorem; oprócz tego można było wziąć udział w innych, mniej ważnych wydarzeniach, spotkać kilka historycznych postaci lub się w nie wcielić itd. Zasiadaliśmy w symulatorze po kolei i każdy próbował zajść jak najdalej i jak najwięcej celów osiągnąć. Szło nam różnie, ale niektórzy okazali się naprawdę znakomitymi pilotami i strzelcami; ogólnie wszyscy pokazali klasę i nikt nie ma się czego wstydzić. Niektórzy nawet zniszczyli własnoręcznie Gwiazdę Śmierci! Jednak czas leciał nieubłaganie i zbliżała się godzina 19:02, a wtedy to z portu kosmicznego miał odlecieć transport do Kato'veec, którym nasi przyjaciele zamierzali wracać do domu. Chcąc nie chcąc musieliśmy zostawić symulator i opuścić lokal - uszczęśliwiliśmy tym samym pewną małą dziewczynkę, która nie mogła dopchać się do urządzenia przez około godzinę. Swoją drogą jeśli jest tak zainteresowana historią galaktyki, to może należy śledzić jej dalszy rozwój i ewentualnie zwerbować kiedyś do naszych szeregów? (to zadanie powierzamy tobie i twojemu padawanowi :P )
Pozostały nam już tylko ostatnie minuty do odlotu transportowca. Wracaliśmy więc do kosmoportu, wymieniając wrażenia; wszyscy byli zgodni, że spotkanie było niezwykle udane. W świetnych nastrojach dotarliśmy na platformę, gdzie transportowiec oczekiwał już z opuszczoną rampą. Nasi przyjaciele zapakowali się do środka i, po dopełnieniu pożegnalnego zwyczaju sfilmowania butów wszystkich uczestników, zamknęli śluzę. Statek uniósł się na silnikach repulsorowych i powoli, majestatycznie odleciał. To był koniec naszego spotkania.
Gunfan
Zdjęcia ze spotkania znajdują się w galerii.