Recenzja Lorda Sidiousa
Przedstawienie Star Wars in 30 minutes odniosło dość spory sukces. Spektakl zdobył uznanie wśród widzów, a nawet i u samego George'a Lucasa, nic dziwnego, że twórcy w końcu sięgnęli też i po prequele. Pytanie jest tylko takie, czy aby nie na siłę?
„Star Wars in 60 minutes” to „cała” saga, opowiedziana w trochę ponad godzinę. Zgranie się w czasie to niestety problem twórców, zwłaszcza jak się trochę spóźnią z rozpoczęciem. Przedstawienie zawiera praktycznie w całości spektakl „Star Wars in 30 minutes”, jest to segment o klasycznej trylogii. Względem oryginalnej sztuki pozostał bez większych zmian. Być może zmiany, które dałoby się zauważyć wynikają z jakiś improwizacji (inny aktor, inna scena), a nie celowej modyfikacji.
Po klasycznej trylogii mamy krótki segment nt. „Star Wars Holiday Special”, który wiążę się z zanuceniem słynnej piosenki pochodzącej z tego programu, a potem przechodzimy już płynnie do prequeli. I moim zdaniem to chyba w tym miejscu zaczyna się największy problem całej sztuki. Po pierwsze przez 40 minut (a nawet trochę więcej) nadano pewien ton, sprawdzony i wielokrotnie pokazywany. Ale ten czas to chyba wszystko, co widz może spokojnie wytrzymać. Przy narzuconym tempie i podejściu do gagów już pod koniec „Powrotu Jedi” widz traci uwagę, sceny go nie bawią tak jak wcześniej. Pamiętajmy, czasu jest niewiele, a wyśmiać trzeba jak najwięcej scen, więc mamy mocno narzucone tempo. Być może przerwa byłaby dobrym rozwiązaniem, niestety jej brakuje. I w tym momencie zaczynają się niestety prequele, a tu czasami odniosłem wrażenie, że twórcom zależało by absurdem przebić poprzednie segmenty. W rezultacie dostaliśmy zlepek kilku naprawdę świetnych gagów, czerstwych numerów, błyskawicznego tempa i pewnego znudzenia widza oraz znużenia materiału. Efekt jest taki, że prequele nie potrafią oczarować. Być może umieszczenie ich na początku spowodowałoby to, że odbiór klasycznej trylogii w wersji sparodiowanej byłby inny, gorszy. Tak, niestety spektakl jako całość na tym traci.
Z drugiej jednak strony, prequele są o wiele bogatsze jeśli chodzi o świat i obcych, przez to dają dużo więcej możliwości. W końcu fantazji Lucasa aż tak bardzo nie ograniczała już ani technologia, ani budżet. Fajnie ogląda się aktorów, którzy próbują portretować różnych kosmitów, od Toydarian czy Neimodian na Huttach skończywszy. Jednak to już niestety prawie ginie w tle. O ile w przypadku klasycznej trylogii ciężko mówić o opowieści, prequele jeszcze bardziej sprawiają wrażenie zlepku gagów, które nie zawsze są logicznie pozlepiane. Raczej zrobiono listę najważniejszych scen do sparodiowania i dokładnie je wykorzystano. Nie powiem, żeby oglądało się to źle, ale nie daje to już tyle radości, co oryginalne przedstawienie. Najgorsze w tym wszystkim jest chyba to, że cały czas odnosiłem wrażenie, że mam dwa spektakle zbite w jeden. I jak się okazało dwa w jednym nie zawsze musi znaczyć lepiej.
Choć przyznaję, że wciąż to jest przedstawienie warte zobaczenia. I samodzielnego ocenienia. Ja niestety pierwszą połowę widziałem drugi raz i wiedziałem, czego mam się spodziewać. Druga zaś nie potrafiła mnie już tak oczarować.
Przedstawienie Star Wars in 30 minutes odniosło dość spory sukces. Spektakl zdobył uznanie wśród widzów, a nawet i u samego George'a Lucasa, nic dziwnego, że twórcy w końcu sięgnęli też i po prequele. Pytanie jest tylko takie, czy aby nie na siłę?
„Star Wars in 60 minutes” to „cała” saga, opowiedziana w trochę ponad godzinę. Zgranie się w czasie to niestety problem twórców, zwłaszcza jak się trochę spóźnią z rozpoczęciem. Przedstawienie zawiera praktycznie w całości spektakl „Star Wars in 30 minutes”, jest to segment o klasycznej trylogii. Względem oryginalnej sztuki pozostał bez większych zmian. Być może zmiany, które dałoby się zauważyć wynikają z jakiś improwizacji (inny aktor, inna scena), a nie celowej modyfikacji.
Po klasycznej trylogii mamy krótki segment nt. „Star Wars Holiday Special”, który wiążę się z zanuceniem słynnej piosenki pochodzącej z tego programu, a potem przechodzimy już płynnie do prequeli. I moim zdaniem to chyba w tym miejscu zaczyna się największy problem całej sztuki. Po pierwsze przez 40 minut (a nawet trochę więcej) nadano pewien ton, sprawdzony i wielokrotnie pokazywany. Ale ten czas to chyba wszystko, co widz może spokojnie wytrzymać. Przy narzuconym tempie i podejściu do gagów już pod koniec „Powrotu Jedi” widz traci uwagę, sceny go nie bawią tak jak wcześniej. Pamiętajmy, czasu jest niewiele, a wyśmiać trzeba jak najwięcej scen, więc mamy mocno narzucone tempo. Być może przerwa byłaby dobrym rozwiązaniem, niestety jej brakuje. I w tym momencie zaczynają się niestety prequele, a tu czasami odniosłem wrażenie, że twórcom zależało by absurdem przebić poprzednie segmenty. W rezultacie dostaliśmy zlepek kilku naprawdę świetnych gagów, czerstwych numerów, błyskawicznego tempa i pewnego znudzenia widza oraz znużenia materiału. Efekt jest taki, że prequele nie potrafią oczarować. Być może umieszczenie ich na początku spowodowałoby to, że odbiór klasycznej trylogii w wersji sparodiowanej byłby inny, gorszy. Tak, niestety spektakl jako całość na tym traci.
Z drugiej jednak strony, prequele są o wiele bogatsze jeśli chodzi o świat i obcych, przez to dają dużo więcej możliwości. W końcu fantazji Lucasa aż tak bardzo nie ograniczała już ani technologia, ani budżet. Fajnie ogląda się aktorów, którzy próbują portretować różnych kosmitów, od Toydarian czy Neimodian na Huttach skończywszy. Jednak to już niestety prawie ginie w tle. O ile w przypadku klasycznej trylogii ciężko mówić o opowieści, prequele jeszcze bardziej sprawiają wrażenie zlepku gagów, które nie zawsze są logicznie pozlepiane. Raczej zrobiono listę najważniejszych scen do sparodiowania i dokładnie je wykorzystano. Nie powiem, żeby oglądało się to źle, ale nie daje to już tyle radości, co oryginalne przedstawienie. Najgorsze w tym wszystkim jest chyba to, że cały czas odnosiłem wrażenie, że mam dwa spektakle zbite w jeden. I jak się okazało dwa w jednym nie zawsze musi znaczyć lepiej.
Choć przyznaję, że wciąż to jest przedstawienie warte zobaczenia. I samodzielnego ocenienia. Ja niestety pierwszą połowę widziałem drugi raz i wiedziałem, czego mam się spodziewać. Druga zaś nie potrafiła mnie już tak oczarować.