autor: Jaro
Wydarzenia opisane poniżej mają miejsce
bezpośrednio po zakończeniu akcji gry wideo
„Jedi Knight: Mysteries of the Sith”
Oczywiście Zabójczyni dopuszczała do siebie myśl, że przegra.
Ostatecznie jej zadaniem było nie dopuścić, by tamta Jedi przedarła się dalej. Zabójczyni potrafiła mierzyć siły na zamiary. Jej przeciwniczka dysponowała takim samym doświadczeniem, siłą fizyczną i metafizyczną co ona. Wydawało się jednak, że ktoś, komu za oręż służy jedynie Światło, powinien ulec potędze Mroku. Wydawało się, że to jedynie kwestia czasu.
A jednak tak się nie stało. Przegrała. Przegrała sromotnie, jakby dopiero co nauczyła się machać mieczem świetlnym.
Podniosła się z podłogi, rozsyłając wokół siebie wici Mocy.
Chcę odzyskać broń, pomyślała. I już po chwili palce jej dłoni zacisnęły się na dobrze znanym kształcie.
Rozejrzała się dokoła. Ciemność. Rubinowe ostrze miecza świetlnego mogłoby ją trochę rozproszyć. Ale poczekała z tym chwilę. Przecież mrok jest dobry.
Przypomniała sobie rozmowę, jaką odbyła z Duchem…
Dzisiaj? Wczoraj? Rok temu? Dziesięć lat temu?
- Mistrzu…
- Tak, moje dziecko? – odparł łagodny jak zwykle głos zjawy.
- Dlaczego wykorzystywana przez nas strona Mocy jest ciemna?
- Jedi korzystają ze Światła, dlatego nie potrafią dostrzec prawdziwego potencjału Mocy – wyjaśnił cierpliwie nauczyciel. – Światło odwraca twoją uwagę, tak naprawdę oślepia cię na wszystko. Natomiast Mrok… tak, Mrok sprzyja zgłębieniu tajników naszej duszy. Światło to więzienie, które przypomina wolność.
- A Mrok to wolność, która przypomina więzienie – odgadła Zabójczyni, z satysfakcją przyjmując wyjaśnienie. ¬– Dziękuję, Mistrzu.
- Kto pyta nie błądzi, moje dziecko.
Nabrała głęboko w płuca powietrza. Chłonęła jednak przede wszystkim strach: wszechogarniający strach najróżniejszej maści wytworów natury zamieszkujących podziemia świątyni. Były tu wszędzie: czające się w mroku, naiwnie wierzące, że tajemniczy gość odejdzie, zostawi je w spokoju, pozwoli dalej toczyć nic niewartą egzystencję. Postanowiła być wspaniałomyślna. Dopóki nie wejdą jej w drogę, nie będzie marnować na nie cennej energii.
Ale nie wszystkie stworzenia były na tyle rozsądne.
Oczyma wyobraźni Zabójczyni niemal jak na dłoni widziała stojących kilka metrów przed nią nieumarłych: przywrócone do życia zmumifikowane ciała starożytnych wojowników rasy Sith. Wyczuwała, jak budzą się w nich instynkty charakteryzujące ich poprzedni żywot: pycha, buta, arogancja, przekonanie o własnej niezwyciężoności. Przekonanie, że osoba obdarzona takimi cechami sama skazuje się na zagładę było jedną z niewielu kwestii, co do których wyznawcy jasnej i ciemnej strony Mocy byli zgodni.
Ten, który najszybciej przełamał początkowe zaskoczenie spowodowane obecnością Zabójczyni na ich terenie, zaczął się powoli zbliżać. W miarę, gdy dystans między nimi się zmniejszał, coraz wyraźniej czuć było prymitywną żądzę krwi, bijącą ze zniszczonego ciała, przywrócone z zaświatów jedynie na użytek potężniejszych władców Mroku.
Zabójczyni uśmiechnęła się, gdy nieumarły zatrzymał się przed nią w odległości zaledwie kilku centymetrów. Tak jak wszyscy wyznawcy Ciemności, karmił się strachem swoich ofiar. Nie była więc zaskoczona, gdy zamiast atakować, postanowił najpierw doprowadzić ją do szaleństwa.
Na nogach i tułowiu poczuła, jak lepkie i oślizgłe palce wyszukują najbardziej wrażliwych punktów na ciele Zabójczyni – punktów, które u każdego innego człowieka teraz płonęłyby przejmującym dreszczem. Jej nozdrzy doszedł smród śmierci, wydobywający się spomiędzy zarobaczonych zębów. Język nieumarłego rozpoczął obrzydliwy taniec po policzkach, nosie i w końcu ustach ofiary, starając się wyciągnąć z jej trzewi najgłębiej schowane pokłady przerażenia.
Ale nic takiego nie nastąpiło. Zabójczyni miała wręcz ochotę śmiać się z tego żałosnego spektaklu, przypominającego bardziej prężenie muskułów u mniej rozwiniętych gatunków. Dała nieumarłemu jeszcze chwilę rozkoszować się swoim paskudnym rytuałem, po czym zadecydowała, że czas kończyć tę farsę. Gra jeszcze nie skończona.
Spokojnie przypięła broń do pasa i chwyciła liżącego ją potwora za głowę, odsuwając od siebie. Pazury bestii rozorały powietrze i skórę Zabójczyni, ale to nie miało znaczenia. Rany zadane jej przez Marę Jade bolały znacznie mocniej.
A przecież ból też jest dobry. Ból wyzwala w tobie głęboko uśpioną siłę.
Dlatego też Zabójczyni z przyjemnością poddała się gorącej fali cierpienia, która niejednego mężczyznę w sekundę powaliłaby na ziemię. Skoczyła na nieumarłego, zawisając na zniszczonym ciele. Nachyliła się do tego, co kiedyś musiało być uchem.
- Bój się – szepnęła.
Posłuchał. Zabójczyni odniosła wrażenie, że mimo panującego mroku w pustych oczodołach dostrzegła przerażenie, jakiego nie doświadczył szczep tego wojownika do dziesięciu pokoleń wstecz.
I, nakarmiona tym najsłodszym ze źródeł potęgi rycerza ciemnej strony, przystąpiła do prawdziwego ataku. Prawą ręką rozorała plecy nieumarłego, po czym z całą mocą wbiła dłoń w zgniłe mięso. Skierowała ją w stronę wyhodowanego w sithańskich laboratoriach serca, które bezlitośnie ścisnęła jak owoc muja. Ręka przedarła się przez resztki zniszczonego organu i pomknęła do głowy, rozdzierając ją na kawałki potężnym uderzeniem Mocy.
Zabójczyni sprawnie zeskoczyła z upadającego korpusu, niedbale zrzucając z ramion pozostałości po istocie. Powitała z radością nową falę strachu: ze strony fauny, ale też pięciu innych nieumarłych, którzy rzucili się do ucieczki przed tym nieznanym zagrożeniem, które w tak okrutny sposób pozbawiło ich kompana. Niestety nie miała czasu, by zająć się nimi jak należy: z niechęcią zapaliła więc miecz i ruszyła zrobić z niego użytek.
Oddała się ciemnej stronie i, wykonując czterokrotne salto, wylądowała tuż przed uciekającymi nieumartymi. Dopiero teraz mogła zobaczyć ich na własne oczy w karmazynowym blasku laserowej broni. Trupioblade, silne, przerażające machiny do zabijania, zrodzone z nienawiści, gniewu i pasji, które teraz kręciły głowami w desperackim poszukiwaniu jakiejś drogi ewakuacji. A po drugiej stronie ona: zwykła, ludzka istota, która bez miecza mogłaby poradzić sobie i z milionem tego typu przeciwników. I oni o tym wiedzieli. Dobrze. Z drugiej strony mogliby dysponować nawet całą odwagą wszechświata – dopóki ona się nie bała, nic nie mogło stanąć jej na przeszkodzie.
Z wyjątkiem siebie samej, zreflektowała się. Tej, na której podobieństwo została stworzona. Ta zdołała ją pokonać. A dlaczego? Bo któraś z nich się bała? Bo któraś z nich była słabsza? Nie. Co prawda Jedi twierdzą, że nie istnieje coś takiego jak głupie szczęście, ale Zabójczynię raczej trudno byłoby przecież nazwać Jedi.
Uśmiechnęła się do swojej zwierzyny, dla efektu spluwając na ziemię krwią. Odebrała kolejną falę przerażenia, tak jakby przesłano ją za pomocą HoloNetu. Zamknęła oczy i rozpoczęła piekielny taniec. Cięła z góry na dół, z lewa na prawo, na skos i odwrotnie w morderczo precyzyjnym układzie. Od czasu do czasu, niemalże od niechcenia, urozmaicała sobie dzieło zniszczenia pieszczeniem swoich ofiar prądem bądź rzucając je na ściany.
Otworzyła oczy po dziesięciu sekundach. To, co zostało z jej niedawnych adwersarzy, z pewnością odebrałaby apetyt każdemu, kto właśnie zasiadałby do obiadu. Delikatnie mówiąc.
Celowo przy życiu-nieżyciu pozostawiła jednego z nich. Ten leżał teraz w kącie jaskini, pozbawiony rąk i nóg, desperacko usiłując dojrzeć potwora, który dokonał takiego spustoszenia. Niespodziewanie jego poszukiwania zakończyły się powodzeniem, gdy z prawej strony dobiegło go charakterystyczne buczenie miecza świetlnego.
- Wstawaj – poleciła Zabójczyni z mściwym uśmiechem.
Miała ochotę roześmiać się do rozpuku, obserwując pożałowania godne wysiłki tego robaka, który za wszelką cenę starał się spełnić jej życzenie, nie bacząc na to, że przy braku kończyn te próby skazane są na niepowodzenie.
- Nie potrafisz walczyć, nie potrafisz słuchać rozkazów… - mruknęła Zabójczyni, kładąc stopę na głowie pokonanego przeciwnika. – Zatem nie jesteś mi potrzebny.
W mgnieniu oka obcas jej buta zatopił się w głębi czaszki nieumarłego.
Zabójczyni westchnęła cicho i rozprostowała kręgi szyjne. Zgasiła miecz świetlny i przypięła go z powrotem do pasa. Usłyszała w oddali ciche skomlenie. Nie musiała sondować tego miejsca, by wiedzieć, że to vornskr – jeden z wielu okazów tych śmiertelnie niebezpiecznych drapieżników, które strzegły świątyni. Vornskry polowały w zasadzie na wszystkie żywe stworzenia, lecz szczególnie upodobały sobie zwierzynę, która – tak jak i one zresztą – korzystała z Mocy. Zabójczyni była przygotowana na natychmiastowe wznowienie walki. Nawet ona nie mogła lekceważyć tak zwinnego i silnego przeciwnika, w którego prymitywnym umyśle nie zdążyłaby zasiać strachu podobnego do tego, jaki przyniósł zgubę tamtym nieumarłym.
Lecz vornskr nie atakował, choć z całą pewnością dawno już ją wyczuł. Człapał spokojnie, lekko tylko dysząc, aż dotarł do samych nóg Zabójczyni, pod którymi spoczął, machając z lekka ogonem.
Niesamowite, pomyślała kobieta. Nigdy jeszcze nie widziała, by jakikolwiek przedstawiciel tego gatunku tak się zachowywał, o ile nie pozbawiono go ogona – źródła większości agresji, a tym samym i siły. Wiedziała jednak, w czym rzecz. Żadne inne stworzenie pozbawione inteligencji w klasycznym rozumieniu tego słowa nie pojmuje potęgi ciemnej strony Mocy w takim stopniu jak to, które teraz łasiło się do Zabójczyni niczym udomowiony pupil. Poluje na słabszych nie tyle dla zaspokojenia głodu, ale w celu wypełnienia odwiecznego prawa natury. Natomiast silniejszym potrafi okazać szacunek. Co więcej, potrafi rozpoznać, kiedy sojusz z nimi przyniesie więcej pożytku niż szkody.
Kobieta oblizała wargi, pochyliła się i podrapała vornskra za uchem, co ten przyjął z wyraźną satysfakcją.
- Idziemy – zarządziła, kierując się w stronę, z której po raz pierwszy nadeszli nieumarli. Gdzieś tam musiało być wyjście. A jeżeli nie, nie ma się czym przejmować, po prostu przebije się do najniższych kondygnacji świątyni, choćby miało to trwać latami. Jedzenia i picia jej tu przecież nie zabraknie.
Towarzystwa też zresztą nie, stwierdziła z lekkim uśmiechem, spoglądając kątem oka na wiernie postępującego za nią krok w krok drapieżnika.
Ciekawe czy Mara Jade też już znalazła swojego vornskra?
Na szczęście wypełnienie pierwszej części zadania okazało się szybsze i łatwiejsze niż przypuszczała.
Bez problemu odnalazła ujście starożytnego kanału, prowadzącego, co oczywiste, do świątyni. Zabójczyni i jej nowy kompan bez śladu protestu czy obrzydzenia podjęli żmudną wspinaczkę, zanurzeni po pas (a w przypadku vornskra – po samą szyję) w odkładanych od wieków nieczystościach. Przyprawiający o wymioty odór znosili ze spokojem godnym droida protokolarnego. Każde z nich mogło to tłumaczyć na swój sposób. Zabójczyni wiedziała, że Mara Jade nie będzie spodziewała się ataku z tej strony, natomiast instynkt vornskra kazał mu błogosławić wszechobecny smród, gdyż obce drapieżniki nie były w stanie wykryć w nim ani go, ani jego pani.
Przeprawa malowniczą trasą zakończyła się mniej więcej po czterdziestu minutach w jakiejś starożytnej łaźni, naturalnie od dawna niedziałającej. Zabójczyni z radością poczuła bliskość Ducha – swojego mistrza i nauczyciela. Nic o nim nie wiedziała, poza tym, że był on uwięzionym w murach tej świątyni niematerialnym bytem – wszystkim, co zostało z niegdyś potężnego proroka ciemnej strony, któremu zawistni koledzy nie dali spokoju nawet po śmierci.
Aż do teraz. Już mu się na pewno udało. Musi tylko…
Zamarła, a jej szok sprawił, że nawet vornskr uskoczył o dwa metry w bok, czujnie wypatrując niebezpieczeństwa.
Co ona narobiła?
Zawiodła swojego mistrza!
On tu nadal był! Miała go uwolnić, a…
…on…
…tu…
…nadal…
…BYŁ!!!
Sięgnęła w głąb swego serca i wydobyła z niego pokłady nieskończonej furii. Zatrzęsła się ziemia, vornskr przezornie dopadł nóg swej pani, wiedząc, że przy niej nie grozi mu niebezpieczeństwo.
Potężne statuy, które zdobiły łaźnię, nie były tylko statuami. W rzeczywistości były to kolejne wytwory sithańskiej alchemii, powołane w celu strzeżenia świątyni przed intruzami. Już gotowały swe miecze świetlne do śmiertelnego ataku, gdy potężna błyskawica starła je na proch. Zabójczyni bez wysiłku, niesiona nienawiścią, poderwała z podłogi gigantyczny cokół i cisnęła nim o ścianę. Ogłuszający łoskot poniósł się echem przez korytarze, mury budynku znowu zadrżały. Kobieta poderwała stojącego na ziemi drapieżnika i razem z nim wyskoczyła z łaźni. Jej żądza krwi jeszcze nie została zaspokojona.
Co więcej, wyraźnie udzielała się też vornskrowi, choć jego umysł nie był w stanie zrozumieć jej przyczyn. Zwierzę gwałtownie podnosiło i opuszczało ogon, głośno syczało, to wysuwało pazury, to je znów chowało. Zabójczyni czuła, że i siła jej kompana rośnie wraz z nienawiścią, jaką od niej czerpał. Wskazała mu trzech przedstawicieli tego samego gatunku, wywabionych z okolicznych pokoi przez potężny harmider.
- Zabij!
Drapieżnik zaryczał przeciągle i rzucił się na wyznaczone mu przez panią cele. Nie górował pod względem fizycznym nad żadną ze swoich ofiar – ale te ofiary nie dysponowały tak nieprawdopodobnym źródłem potęgi jak on. Pierwszemu ze zwierząt jeszcze w locie rozorał zębami gardło, drugie potężnym ciosem powalił na ziemię i wyszarpnął rdzeń kręgowy, trzeci próbował salwować się ucieczką, lecz napędzany czystym Mrokiem pobratymiec nie dał mu najmniejszej na to szansy: chwytając zdobycz za ogon i pochłaniając, zaczął stopniowo przyciągać ją do siebie, aż w końcu wyczerpana ofiara zaprzestała walki, uznając wyższość swojego przeciwnika.
Tymczasem Zabójczyni przeskakiwała od pokoju do pokoju, zabijając każdego nieumarłego oraz wszystkie statuy i vornskry, jakie tylko zdołała tam znaleźć. Nie liczyła, ile istnień pochłonęło czerwone ostrze jej miecza świetlnego. Podobnie jak towarzysz, dała się porwać amokowi mordu i przemocy, czerpiąc z tego niewysłowioną radość. Właśnie dlatego została stworzona.
Po minucie spowolniła impet swej furii, a po kolejnej postanowiła dać sobie czas, by zastanowić się, co dalej robić. Powrót pani do stanu uspokojenia nie uszedł uwadze vornskra, który niespiesznie przystąpił do konsumpcji świeżo zagryzionych przeciwników.
Zabójczyni oparła się o ścianę i rozrzuciła wokół siebie wici Mocy, by odnalazły ślad jej mistrza i nauczyciela. Nie trwało to długo:
- Mistrzu.
- Słucham cię, moje dziecko – rozległ się dobrze znany głos.
- Mistrzu – wyjąkała kobieta. – Wybacz mi. Zawiodłam cię.
- Nie da się ukryć.
Zapadła grobowa cisza.
- Mistrzu? – zapytała nieśmiało Zabójczyni.
- O co chodzi?
- Mistrzu… czy to Mara Jade?
- Pytasz, czy to Mara Jade pokrzyżowała mi plany?
Kobieta wiedziała, że Duch nie zadaje retorycznych pytań.
- Tak, mistrzu.
- Pytasz, czy to Mara Jade namieszała w głowie Kyle’owi Katarnowi, kiedy już prawie miałem go w garści?
Przełknęła ślinę.
- Tak.
- Pytasz, czy to dzięki Marze Jade oboje zdołali uciec z centrum świątyni i obecnie zmierzają w kierunku wyjścia?
- Mistrzu – niemal pisnęła Zabójczyni. ¬– Zaraz ich dopadnę, daj mi tylko szansę!
- Oczywiście, że dopadniesz! – Głos Ducha zabrzmiał równie głośno, jak niedawna burza gniewu, która spustoszyła łaźnię i korytarz, w którym teraz się znajdowali. – Odnajdziesz i zabijesz Jade, a Katarna przyprowadzisz do mnie!
- Tak, mistrzu – odparła błyskawicznie. ¬¬– Ruszam w tej chwili.
- Ja myślę – rzuciła lodowato zjawa. – I nie zawiedź mnie znowu, bo nie muszę przypominać, że prorocy ciemnej strony tylko raz tolerują porażkę.
Wzdrygnęła się. Oczywiście, że nie musiał przypominać.
Stele2012-08-27 11:27:31
Zdziebko bezsensowne i dodatkowo sprzeczne z moją interpretacją gry.