- Tak właśnie okradłem boga. I zostałem jednym.
- Wydajesz się być z siebie niezwykle dumny.
- Zresztą, wszystkie życiokryształy powinny wrócić do rąk Toków – Niko z namaszczeniem uniósł palec.
- Czyli odesłałeś wisior do systemu Rafy?
- Nie, sprzedałem go na Coruscant, ale nie o tym mówimy, przyjacielu.
- Już ci mówiłem…
- Że nie jestem twoim przyjacielem? Pomyśl przez chwilę o tym, co o mnie wiesz. Co lubię pić, jakie kobiety lubię, jakich artystów cenię, skąd przybywam, dokąd zmierzam. Ilu swoich przyjaciół tam, na Korelii, znasz równie dobrze?
Znał te wszystkie szczegóły. Poznał je wszystkie w czasie śledztwa. W czasie szeregu lat, w których siedzący naprzeciw człowiek stał się bolesnym centrum jego egzystencji.
- Ilu wreszcie twoich tak zwanych przyjaciół zrobiło dla ciebie tyle, ile ja, tamtego dnia?
***
Redwyne otarł pot z czoła. Nim zakończył gest, znów był cały mokry. Potwornie duszne i parne powietrze aroruańskiej dżungli bezlitośnie wysysało z niego wszystkie siły. Na domiar złego jego przewodnik – paskudny, goblinowaty stwór - ulotnił się bez śladu już jakiś czas temu. Dziewięć koreliańskich piekieł na Braxxę, czegokolwiek szukał w tym przeklętym przez bogów miejscu. Chyba, że nigdy go tu tak naprawdę nie było, a miejscowi czerpią jakąś upiorną satysfakcję z wyprowadzania przybyszów w głąb dżungli i porzucania ich na pastwę losu.
Poprawił lekko ramiączka plecaka i ruszył w kierunku, w którym rzekomo miał się znajdować cel uciekiniera – świątynia poświęcona jakiemuś lokalnemu bóstwu, Silanowi. Przedzierał się przez gąszcz krzewów o obdarzonych zadziorami liściach i zapory pnączy grubości ludzkiego uda.
Kiedy już zaczynała w nim dojrzewać myśl o powrocie dopóki jeszcze miał niejakie szanse na odnalezienie drogi, dojrzał wśród zarośli małe, pucułowate oblicze. Obwisłe, bezwłose policzki i ogromne, ciemne oczy nadawały mu wygląd przypominający sullustiańskie dziecko.
- Hej, mały. Mówisz może w basicu? Nie widziałeś tu gdzieś innego człowieka, takiego jak ja?
Nie doczekawszy się odpowiedzi, powoli postąpił w kierunku miejscowego. Przez cały czas jego twarz pozostawała nieruchoma, maluch nawet nie mrugnął.
Nozdrzy Paxtona coraz wyraźniej dobiegał ohydny zapach gnijącego miejsca. W końcu zdecydował, że coś jest tu stanowczo nie tak. Maluch nadal nie reagował.
- To ja już chyba pójdę – Korelianin uniósł ręce i zaczął się wycofywać, nie spuszczając leśnego oblicza z oczu.
W końcu gąszcz poruszył się. We wszystkie strony posypały się gałęzie. Miast jednak pasującego do twarzy małego ciałka, zza zasłony lasu wyłonił się monstrualny łeb o płonących nienawiścią oczach i potężnych szczękach. Słodka twarzyczka stanowiła jedynie wzór wypukłości na jednej z płytek pancerza okrywającego długie, wężowate ciało.
Tyle Redwyne zdołał dostrzec w ułamku sekundy między rozpoznaniem niebezpieczeństwa, a rzuceniem się do ucieczki. W panice cisnął plecak za siebie, co nie powstrzymało jednak stwora. Przedzierając się przez dżunglę wciąż słyszał za sobą odgłos łamanych drzew i rytej ziemi. Nie ustawał też wydawany przez potwora klekoczący dźwięk.
Wypadł wreszcie na zroszoną światłem polanę. Z wysokiej skały opadał mały wodospad, rozlewając się u jej stóp w skrzące się w promieniach słońca jeziorko. Widok byłby niebiański, gdyby nie to, że skalna ściana blokowała jedyną drogę ucieczki, a odgłosy stwora odbijały się od niej coraz głośniejszym echem.
Korelianin wskoczył na ścianę, tylko po to, by ześlizgnąć się z niej po pierwszych metrach wspinaczki. Wsparł się o skałę plecami, chwycił za służące do karczowania zarośli ostrze i podniósł wzrok, gotów spojrzeć śmierci w oczy.
Oczy te zaś miały średnicę sporych talerzy i przewiercały go spojrzeniem, gdy stwór wychynął z lasu i rozwinął się na całą imponującą długość. Wzniósł się już nad ofiarą i rozwarł paszczę. Z jego szczęk kapała na trawę cuchnąca ohydnie wydzielina.
Nad Redwyne’em rozległ się nagle odgłos przypominający startujący myśliwiec i polanę zalała powódź blasterowego ognia. Krwistoczerwone błyskawice rozerwały łeb stwora na strzępy, obsypując Korelianina strzępami tkanki i śmierdzącym przeraźliwie śluzem. Nim zdołał usunąć go z oczu, korpus potwora przestał już podrygiwać w przedśmiertnych skrętach.
Trzasnął wymieniany magazynek.
- Żyjesz, łapsie?
Znał ten głos, mimo że słyszał go tylko raz w życiu.
Na szczycie skały stał uśmiechnięty Braxxa, a z ramienia zwieszał mu się absurdalnie wielki karabin. Co za świr zabiera coś takiego do dżungli? Lufa celowała w bliżej nieokreślone miejsce.
- Tak, tak, żyję.
- Życie jest pełne rozczarowań. Na drugi raz uważniej dobieraj przewodników. Wszyscy Moggonici to straszne sukinsyny.
- Dlaczego?
- Ja wiem, tacy się już rodzą.
- Dlaczego mnie ocaliłeś?
- Żeby zobaczyć pękającego squollyhawlka. Żeby wypróbować to cacuszko – czułym gestem pogładził armatę przewieszoną przez ramię. – Żeby usłyszeć jak piszczysz jak panienka. Bo w życiu potrzeba jakiejś motywacji, a granie ci na nosie to całkiem niezła zabawa.
Faktycznie piszczał? Na pewno nie tak przedstawi tą sytuację w swoich memuarach.
- Co teraz? – rzekł na głos, spoglądając w czarny jak śmierć wylot lufy karabinu.
Niko wzruszył ramionami.
- Teraz pójdziesz w tamtym kierunku – machnął ręką przed siebie. – No, chyba, że chcesz sobie pogrzebać w truchle silana. A ja pójdę w tamtą stronę – wskazał kciukiem za siebie. - I zobaczymy, kto pierwszy dotrze do portu.
Paxton pokiwał niepewnie głową. Tamten zniknął za szczytem skały.
- Braxxa! – wrzasnął wreszcie.
- Hę? – dobiegła go stłumiona odpowiedź.
- Dzięki.
***
- Wyciągnąłem wtedy twoją szanowną dupę z nielichych opałów. Odwdzięczyć by się kiedyś wypadało… - błysnął okiem.
Redwyne’owi zrzedła mina.
- Karą za próbę kradzieży klejnotów koronnych jest śmierć – sucho stwierdził Johansson, pierwszy raz wtrącając się do rozmowy.
- Klejnotów? – Braxxa ryknął śmiechem. – W sumie można tak powiedzieć. Ale tak naprawdę, zabiją mnie, bo zaspałem.
- Co masz na myśli? – zainteresował się Korelianin.
- Widziałeś kiedyś dziewiczą księżniczkę Lilianę? No więc, trudno już dłużej nazwać ją…
- Zamknij się! – miejscowy poderwał się z miejsca.
- … dziewicą. Powinni mnie ogłosić Bogiem-Uwodzicielem – wyszczerzył się beztrosko.
Uderzenie Johanssona powaliło go na podłogę.
- Dosyć tego, koniec widzenia – rudzielec bezceremonialnie popchnął Korelianina w stronę drzwi.
- Grzeczna małpka – mruknął niewyraźnie Braxxa.
Nim korsekowiec zdołał zaprotestować, znalazł się na zewnątrz. Z czuwającej nad salą widzeń dyżurki wyłonił się opasły strażnik, dźwigający sporych rozmiarów torbę. Johansson przyjął pakunek i wrzucił go do środka. Następnie wziął strażnika pod ramię, drugą rękę opierając na rękojeści pałki.
- Wyłączcie na chwilę kamery – mruknął mu do ucha.
Drzwi zamknęły się za nim ze złowróżbnym sykiem.
***
Czekał niecierpliwie na więziennym parkingu, gdzie silniki grzało właśnie pięć repulsorowych furgonetek pancernych. Każda z przyciemnionymi szybami, o burtach oznaczonych symbolami rodu królewskiego. Bo nie ma to jak podróż incognito. Wszystkie miały ruszyć jednocześnie, aby zmylić ewentualnych wspólników więźnia.
Nieopodal grupa mundurowych dopalała właśnie ostatnie papierosy i gawędziła o niczym. Paxton świdrował wzrokiem jedyną na całym parkingu windę.
Drzwi wreszcie otworzyły się i na scenę wkroczyła dziwaczna procesja. Skazaniec otoczony był ciasnym kręgiem strażników. Zauważalnie chwiał się na nogach, nie szczędzono mu popchnięć i uderzeń, aby skierować go we właściwym kierunku. Na głowę naciągnięty miał czarny worek ciasno zaciśnięty wokół szyi, kostki nóg i nadgarstki rąk pętały mu elektrokajdanki. Najwidoczniej założono mu również knebel, bowiem spod kaptura dochodziło jedynie głuche stękanie.
Każdego ze strażników okrywał lekki pancerz, ich twarze skryte były za czarnymi taflami przesłon hełmów.
Redwyne rzucił okiem na plakietkę na piersi kierującego grupą. „S. Johansson”. „S” od „skurwiel”? – pomyślał, gdy dostrzegł na jego pałce ślady krwi.
- Chcę jechać z wami – powiedział na głos.
Ten obrócił się w jego stronę i przystanął na chwilę, ale w końcu wzruszył ramionami. Wskazał na drugi od lewej wóz. Dwóch strażników wrzuciło konwojowanego do środka i zatrzasnęło pancerne drzwi, po czym wgramoliło się na tylną ławkę kabiny. Johansson bez słowa zajął miejsce kierowcy, a Redwyne wdrapał się na fotel obok niego.
Po chwili sunęli już przez zalane słońcem miasto.
***
Pojazd wyposażono w znakomity pancerz, świetną elektronikę, a nawet generator tarcz ochronnych. Niestety, w ramach oszczędności zapomniano chyba o klimatyzacji, wewnątrz było bowiem gorąco i duszno jak w piecu.
Johansson prowadził w skupieniu, a Paxton ponuro gapił się w okno. Dwóch strażników, którzy nie uznali za stosowne się przedstawić – w związku z czym Redwyne myślał o nich jako o Prawym i Lewym – spoglądało na niewielki ekranik, na którym wyświetlany był obraz z wnętrza więźniarki.
- Ty, zobacz, jak się rzuca – Prawy trącił kolegę w ramię.
Faktycznie, skazaniec nie przestawał szarpać się w więzach, desperacko starając się poluzować taśmę spinającą brzegi kaptura.
- No to teraz se potańczy – mruknął Lewy.
Wychylił się do przodu wcisnął jeden z przycisków na konsolecie. Po bransoletach kajdan przemknęła błyskawica wyładowania i ciało więźnia wygięło się w bolesny łuk. Redwyne otwierał już usta, ale w końcu odwrócił tylko wzrok. Lewy i Prawy zarechotali złośliwie.
Nagle pojazd opadł łagodnie na ziemię tuż przed niewielkim barem.
- Muszę się załatwić – mruknął niewyraźnie Johansson zza zasłony hełmu, wyskoczył na zewnątrz i poczłapał w stronę drzwi.
To już jest jakaś farsa! Konwój więźnia, pełna konspiracja, a ten robi sobie przerwę na posiedzenie. Paxton rzucił okiem za siebie. Prawy i Lewy spoglądali na siebie nawzajem, jakby i ich zaskoczył ten pokaz bezmyślności, ale nie ośmielili się krytykować przełożonego. Zwłaszcza w obecności obcoświatowca. Redwyne zmełł w ustach przekleństwo i założył ręce.
Rudzielec najwidoczniej sobie nie żałował. Nie wrócił ani po pięciu, ani po dziesięciu minutach. Prawy z Lewym stawali się coraz bardziej niespokojni.
Nim minął kwadrans, ciszę przerwał głos z komunikatora:
- Jedynka, Jedynka. Meldujcie, dlaczego stoicie?
Lewy błyskawicznie skrzyżował palce dłoni i trącił Prawego, a ten, chcąc nie chcąc, pochylił się do przodu.
- Melduję posłusznie, ze kapitan Johansson musiał, eee… Skorzystać z toalety.
- Cooo? Jaja sobie robicie? Jak za dwie minuty nie wróci, wszyscy możecie zapomnieć o urlopach przez najbliższą dekadę.
Prawy spojrzał na Redwyne’a, ale rozważywszy, o jaką stawkę toczy się gra, wyskoczył z szoferki i szparko pobiegł w stronę baru. Lewy przyciągnął bliżej karabinek, jakby niebezpieczeństwo ze strony ogłuszonego więźnia nagle wzrosło.
Prawy wrócił, nim minęła minuta. Na wyciągniętej dłoni trzymał zakrwawiony kawałek elektroniki wielkości paznokcia małego palca.
- Co to niby, kurwa, jest? – żachnął się Lewy.
- W kiblu były tylko fragmenty pancerza, broń i to – zerknął na Redwyne’a. – Takie chipy wszczepiamy więźniom. Pod skórę znaczy, żeby ich namierzać.
Chipy? Pod skórę? Co to, cofnęliśmy się do czasów despoty Xima?
Nagle całe jego ciało przeszedł dreszcz.
„Wyłączcie na chwilę kamery”.
To możliwe? Czy ten nieprawdopodobny idiota…
- Otwierajcie więźniarkę – rzekł na głos.
- Że co? – mruknął Lewy.
- Ale przecież…. – Prawy wskazał na ekranik.
- Otwierać, do cholery!
Ugięli się przed siłą perswazji.
Kiedy tylko pancerne drzwi uchyliły się, Korelianin doskoczył do więźnia i jednym ruchem zerwał mu z głowy kaptur.
Na Redwyne’a spoglądała małpia twarz okolona burzą rudych kędziorów. W ustach pewnie tkwił gruszkowaty knebel. Na policzkach i łuku brwiowym puchły ślady świeżych uderzeń, z zadrapań sączyła się krew.
Korsekowiec wyminął oniemiałych strażników i przysiadł na schodach prowadzących do knajpki. Po chwili Prawy rzucił do szoferki, aby nawiązać łączność z dowództwem.
Paxton przechylił się do tyłu, rozłożył wygodnie w promieniach słońca i zaczął śmiać.
Powoli dowlókł się do niego poobijany Johansson.
- I czego cieszysz mordę, debilu? Twój bezcenny ptaszek znowu się ulotnił – splunął na dłoń i przyjrzał się tępo własnej plwocinie wymieszanej z krwią.
- No bo przecież… To przecież jest… - Redwyne otarł z oczu łzy radości. – Mój najlepszy wróg.
- Wydajesz się być z siebie niezwykle dumny.
- Zresztą, wszystkie życiokryształy powinny wrócić do rąk Toków – Niko z namaszczeniem uniósł palec.
- Czyli odesłałeś wisior do systemu Rafy?
- Nie, sprzedałem go na Coruscant, ale nie o tym mówimy, przyjacielu.
- Już ci mówiłem…
- Że nie jestem twoim przyjacielem? Pomyśl przez chwilę o tym, co o mnie wiesz. Co lubię pić, jakie kobiety lubię, jakich artystów cenię, skąd przybywam, dokąd zmierzam. Ilu swoich przyjaciół tam, na Korelii, znasz równie dobrze?
Znał te wszystkie szczegóły. Poznał je wszystkie w czasie śledztwa. W czasie szeregu lat, w których siedzący naprzeciw człowiek stał się bolesnym centrum jego egzystencji.
- Ilu wreszcie twoich tak zwanych przyjaciół zrobiło dla ciebie tyle, ile ja, tamtego dnia?
Redwyne otarł pot z czoła. Nim zakończył gest, znów był cały mokry. Potwornie duszne i parne powietrze aroruańskiej dżungli bezlitośnie wysysało z niego wszystkie siły. Na domiar złego jego przewodnik – paskudny, goblinowaty stwór - ulotnił się bez śladu już jakiś czas temu. Dziewięć koreliańskich piekieł na Braxxę, czegokolwiek szukał w tym przeklętym przez bogów miejscu. Chyba, że nigdy go tu tak naprawdę nie było, a miejscowi czerpią jakąś upiorną satysfakcję z wyprowadzania przybyszów w głąb dżungli i porzucania ich na pastwę losu.
Poprawił lekko ramiączka plecaka i ruszył w kierunku, w którym rzekomo miał się znajdować cel uciekiniera – świątynia poświęcona jakiemuś lokalnemu bóstwu, Silanowi. Przedzierał się przez gąszcz krzewów o obdarzonych zadziorami liściach i zapory pnączy grubości ludzkiego uda.
Kiedy już zaczynała w nim dojrzewać myśl o powrocie dopóki jeszcze miał niejakie szanse na odnalezienie drogi, dojrzał wśród zarośli małe, pucułowate oblicze. Obwisłe, bezwłose policzki i ogromne, ciemne oczy nadawały mu wygląd przypominający sullustiańskie dziecko.
- Hej, mały. Mówisz może w basicu? Nie widziałeś tu gdzieś innego człowieka, takiego jak ja?
Nie doczekawszy się odpowiedzi, powoli postąpił w kierunku miejscowego. Przez cały czas jego twarz pozostawała nieruchoma, maluch nawet nie mrugnął.
Nozdrzy Paxtona coraz wyraźniej dobiegał ohydny zapach gnijącego miejsca. W końcu zdecydował, że coś jest tu stanowczo nie tak. Maluch nadal nie reagował.
- To ja już chyba pójdę – Korelianin uniósł ręce i zaczął się wycofywać, nie spuszczając leśnego oblicza z oczu.
W końcu gąszcz poruszył się. We wszystkie strony posypały się gałęzie. Miast jednak pasującego do twarzy małego ciałka, zza zasłony lasu wyłonił się monstrualny łeb o płonących nienawiścią oczach i potężnych szczękach. Słodka twarzyczka stanowiła jedynie wzór wypukłości na jednej z płytek pancerza okrywającego długie, wężowate ciało.
Tyle Redwyne zdołał dostrzec w ułamku sekundy między rozpoznaniem niebezpieczeństwa, a rzuceniem się do ucieczki. W panice cisnął plecak za siebie, co nie powstrzymało jednak stwora. Przedzierając się przez dżunglę wciąż słyszał za sobą odgłos łamanych drzew i rytej ziemi. Nie ustawał też wydawany przez potwora klekoczący dźwięk.
Wypadł wreszcie na zroszoną światłem polanę. Z wysokiej skały opadał mały wodospad, rozlewając się u jej stóp w skrzące się w promieniach słońca jeziorko. Widok byłby niebiański, gdyby nie to, że skalna ściana blokowała jedyną drogę ucieczki, a odgłosy stwora odbijały się od niej coraz głośniejszym echem.
Korelianin wskoczył na ścianę, tylko po to, by ześlizgnąć się z niej po pierwszych metrach wspinaczki. Wsparł się o skałę plecami, chwycił za służące do karczowania zarośli ostrze i podniósł wzrok, gotów spojrzeć śmierci w oczy.
Oczy te zaś miały średnicę sporych talerzy i przewiercały go spojrzeniem, gdy stwór wychynął z lasu i rozwinął się na całą imponującą długość. Wzniósł się już nad ofiarą i rozwarł paszczę. Z jego szczęk kapała na trawę cuchnąca ohydnie wydzielina.
Nad Redwyne’em rozległ się nagle odgłos przypominający startujący myśliwiec i polanę zalała powódź blasterowego ognia. Krwistoczerwone błyskawice rozerwały łeb stwora na strzępy, obsypując Korelianina strzępami tkanki i śmierdzącym przeraźliwie śluzem. Nim zdołał usunąć go z oczu, korpus potwora przestał już podrygiwać w przedśmiertnych skrętach.
Trzasnął wymieniany magazynek.
- Żyjesz, łapsie?
Znał ten głos, mimo że słyszał go tylko raz w życiu.
Na szczycie skały stał uśmiechnięty Braxxa, a z ramienia zwieszał mu się absurdalnie wielki karabin. Co za świr zabiera coś takiego do dżungli? Lufa celowała w bliżej nieokreślone miejsce.
- Tak, tak, żyję.
- Życie jest pełne rozczarowań. Na drugi raz uważniej dobieraj przewodników. Wszyscy Moggonici to straszne sukinsyny.
- Dlaczego?
- Ja wiem, tacy się już rodzą.
- Dlaczego mnie ocaliłeś?
- Żeby zobaczyć pękającego squollyhawlka. Żeby wypróbować to cacuszko – czułym gestem pogładził armatę przewieszoną przez ramię. – Żeby usłyszeć jak piszczysz jak panienka. Bo w życiu potrzeba jakiejś motywacji, a granie ci na nosie to całkiem niezła zabawa.
Faktycznie piszczał? Na pewno nie tak przedstawi tą sytuację w swoich memuarach.
- Co teraz? – rzekł na głos, spoglądając w czarny jak śmierć wylot lufy karabinu.
Niko wzruszył ramionami.
- Teraz pójdziesz w tamtym kierunku – machnął ręką przed siebie. – No, chyba, że chcesz sobie pogrzebać w truchle silana. A ja pójdę w tamtą stronę – wskazał kciukiem za siebie. - I zobaczymy, kto pierwszy dotrze do portu.
Paxton pokiwał niepewnie głową. Tamten zniknął za szczytem skały.
- Braxxa! – wrzasnął wreszcie.
- Hę? – dobiegła go stłumiona odpowiedź.
- Dzięki.
- Wyciągnąłem wtedy twoją szanowną dupę z nielichych opałów. Odwdzięczyć by się kiedyś wypadało… - błysnął okiem.
Redwyne’owi zrzedła mina.
- Karą za próbę kradzieży klejnotów koronnych jest śmierć – sucho stwierdził Johansson, pierwszy raz wtrącając się do rozmowy.
- Klejnotów? – Braxxa ryknął śmiechem. – W sumie można tak powiedzieć. Ale tak naprawdę, zabiją mnie, bo zaspałem.
- Co masz na myśli? – zainteresował się Korelianin.
- Widziałeś kiedyś dziewiczą księżniczkę Lilianę? No więc, trudno już dłużej nazwać ją…
- Zamknij się! – miejscowy poderwał się z miejsca.
- … dziewicą. Powinni mnie ogłosić Bogiem-Uwodzicielem – wyszczerzył się beztrosko.
Uderzenie Johanssona powaliło go na podłogę.
- Dosyć tego, koniec widzenia – rudzielec bezceremonialnie popchnął Korelianina w stronę drzwi.
- Grzeczna małpka – mruknął niewyraźnie Braxxa.
Nim korsekowiec zdołał zaprotestować, znalazł się na zewnątrz. Z czuwającej nad salą widzeń dyżurki wyłonił się opasły strażnik, dźwigający sporych rozmiarów torbę. Johansson przyjął pakunek i wrzucił go do środka. Następnie wziął strażnika pod ramię, drugą rękę opierając na rękojeści pałki.
- Wyłączcie na chwilę kamery – mruknął mu do ucha.
Drzwi zamknęły się za nim ze złowróżbnym sykiem.
Czekał niecierpliwie na więziennym parkingu, gdzie silniki grzało właśnie pięć repulsorowych furgonetek pancernych. Każda z przyciemnionymi szybami, o burtach oznaczonych symbolami rodu królewskiego. Bo nie ma to jak podróż incognito. Wszystkie miały ruszyć jednocześnie, aby zmylić ewentualnych wspólników więźnia.
Nieopodal grupa mundurowych dopalała właśnie ostatnie papierosy i gawędziła o niczym. Paxton świdrował wzrokiem jedyną na całym parkingu windę.
Drzwi wreszcie otworzyły się i na scenę wkroczyła dziwaczna procesja. Skazaniec otoczony był ciasnym kręgiem strażników. Zauważalnie chwiał się na nogach, nie szczędzono mu popchnięć i uderzeń, aby skierować go we właściwym kierunku. Na głowę naciągnięty miał czarny worek ciasno zaciśnięty wokół szyi, kostki nóg i nadgarstki rąk pętały mu elektrokajdanki. Najwidoczniej założono mu również knebel, bowiem spod kaptura dochodziło jedynie głuche stękanie.
Każdego ze strażników okrywał lekki pancerz, ich twarze skryte były za czarnymi taflami przesłon hełmów.
Redwyne rzucił okiem na plakietkę na piersi kierującego grupą. „S. Johansson”. „S” od „skurwiel”? – pomyślał, gdy dostrzegł na jego pałce ślady krwi.
- Chcę jechać z wami – powiedział na głos.
Ten obrócił się w jego stronę i przystanął na chwilę, ale w końcu wzruszył ramionami. Wskazał na drugi od lewej wóz. Dwóch strażników wrzuciło konwojowanego do środka i zatrzasnęło pancerne drzwi, po czym wgramoliło się na tylną ławkę kabiny. Johansson bez słowa zajął miejsce kierowcy, a Redwyne wdrapał się na fotel obok niego.
Po chwili sunęli już przez zalane słońcem miasto.
Pojazd wyposażono w znakomity pancerz, świetną elektronikę, a nawet generator tarcz ochronnych. Niestety, w ramach oszczędności zapomniano chyba o klimatyzacji, wewnątrz było bowiem gorąco i duszno jak w piecu.
Johansson prowadził w skupieniu, a Paxton ponuro gapił się w okno. Dwóch strażników, którzy nie uznali za stosowne się przedstawić – w związku z czym Redwyne myślał o nich jako o Prawym i Lewym – spoglądało na niewielki ekranik, na którym wyświetlany był obraz z wnętrza więźniarki.
- Ty, zobacz, jak się rzuca – Prawy trącił kolegę w ramię.
Faktycznie, skazaniec nie przestawał szarpać się w więzach, desperacko starając się poluzować taśmę spinającą brzegi kaptura.
- No to teraz se potańczy – mruknął Lewy.
Wychylił się do przodu wcisnął jeden z przycisków na konsolecie. Po bransoletach kajdan przemknęła błyskawica wyładowania i ciało więźnia wygięło się w bolesny łuk. Redwyne otwierał już usta, ale w końcu odwrócił tylko wzrok. Lewy i Prawy zarechotali złośliwie.
Nagle pojazd opadł łagodnie na ziemię tuż przed niewielkim barem.
- Muszę się załatwić – mruknął niewyraźnie Johansson zza zasłony hełmu, wyskoczył na zewnątrz i poczłapał w stronę drzwi.
To już jest jakaś farsa! Konwój więźnia, pełna konspiracja, a ten robi sobie przerwę na posiedzenie. Paxton rzucił okiem za siebie. Prawy i Lewy spoglądali na siebie nawzajem, jakby i ich zaskoczył ten pokaz bezmyślności, ale nie ośmielili się krytykować przełożonego. Zwłaszcza w obecności obcoświatowca. Redwyne zmełł w ustach przekleństwo i założył ręce.
Rudzielec najwidoczniej sobie nie żałował. Nie wrócił ani po pięciu, ani po dziesięciu minutach. Prawy z Lewym stawali się coraz bardziej niespokojni.
Nim minął kwadrans, ciszę przerwał głos z komunikatora:
- Jedynka, Jedynka. Meldujcie, dlaczego stoicie?
Lewy błyskawicznie skrzyżował palce dłoni i trącił Prawego, a ten, chcąc nie chcąc, pochylił się do przodu.
- Melduję posłusznie, ze kapitan Johansson musiał, eee… Skorzystać z toalety.
- Cooo? Jaja sobie robicie? Jak za dwie minuty nie wróci, wszyscy możecie zapomnieć o urlopach przez najbliższą dekadę.
Prawy spojrzał na Redwyne’a, ale rozważywszy, o jaką stawkę toczy się gra, wyskoczył z szoferki i szparko pobiegł w stronę baru. Lewy przyciągnął bliżej karabinek, jakby niebezpieczeństwo ze strony ogłuszonego więźnia nagle wzrosło.
Prawy wrócił, nim minęła minuta. Na wyciągniętej dłoni trzymał zakrwawiony kawałek elektroniki wielkości paznokcia małego palca.
- Co to niby, kurwa, jest? – żachnął się Lewy.
- W kiblu były tylko fragmenty pancerza, broń i to – zerknął na Redwyne’a. – Takie chipy wszczepiamy więźniom. Pod skórę znaczy, żeby ich namierzać.
Chipy? Pod skórę? Co to, cofnęliśmy się do czasów despoty Xima?
Nagle całe jego ciało przeszedł dreszcz.
„Wyłączcie na chwilę kamery”.
To możliwe? Czy ten nieprawdopodobny idiota…
- Otwierajcie więźniarkę – rzekł na głos.
- Że co? – mruknął Lewy.
- Ale przecież…. – Prawy wskazał na ekranik.
- Otwierać, do cholery!
Ugięli się przed siłą perswazji.
Kiedy tylko pancerne drzwi uchyliły się, Korelianin doskoczył do więźnia i jednym ruchem zerwał mu z głowy kaptur.
Na Redwyne’a spoglądała małpia twarz okolona burzą rudych kędziorów. W ustach pewnie tkwił gruszkowaty knebel. Na policzkach i łuku brwiowym puchły ślady świeżych uderzeń, z zadrapań sączyła się krew.
Korsekowiec wyminął oniemiałych strażników i przysiadł na schodach prowadzących do knajpki. Po chwili Prawy rzucił do szoferki, aby nawiązać łączność z dowództwem.
Paxton przechylił się do tyłu, rozłożył wygodnie w promieniach słońca i zaczął śmiać.
Powoli dowlókł się do niego poobijany Johansson.
- I czego cieszysz mordę, debilu? Twój bezcenny ptaszek znowu się ulotnił – splunął na dłoń i przyjrzał się tępo własnej plwocinie wymieszanej z krwią.
- No bo przecież… To przecież jest… - Redwyne otarł z oczu łzy radości. – Mój najlepszy wróg.
OCENY UŻYTKOWNIKÓW:
Aby wystawić ocenę musisz się zalogować Wszystkie oceny Średnia: 8,67 Liczba: 3 |
|
Bardan Jusik2012-03-18 18:13:39
Niezłe, ale nie pasują do tego polskie wulgaryzmy.
Cuyir2012-01-14 14:45:55
Ciekawie opisane relacje zbrodniarz - śledczy choć ten pierwszy nie jest takim typowym przestępcą. Bardzo dobre opowiadanie.
NLoriel2011-10-13 09:31:57
No, mogłaby też być miłość :D
Vua Rapuung2011-10-12 13:14:16
Pomysł na to opowiadanie chodził mi po głowie już od dłuższego czasu, a jakoś łatwiej mi się zmobilizować do pisania, kiedy w grę wchodzi jakaś rywalizacja :P. Dlatego też nie wiem, czy "zbrodnia", ale tekst się najlepiej wpasowywał w tę akurat kategorię ;).
NLoriel2011-10-12 11:14:25
Bardzo dobra konstrukcja opowiadania (IMHO lepsza niż w zwycięskim tekście), choć siłą rzeczy zakończenie przewidywalne. Pierwszy akapit jakoś ciężko mi się czytało, ale dalej styl bardzo mi się spodobał i wciągnął.
Tylko czy takie niewinne igraszki a'la Tombat to faktycznie "zbrodnia"...? ;)
Kasis2011-10-11 20:22:59
Zdecydowanie dowcipne, napisane lekko i ze sporą dozą gwiezdnowojennego klimatu. Choć końcówka przewidywalna.