Autor: N'Loriel (2005)
O forach i potworach, czyli nadużywanie przymiotników a niebezpieczeństwa autoerotyzmu.
W poprzednim odcinku:
Kapsuła kurierska przywozi do redakcji "Z gwiazd" tajemniczą przesyłkę, zawierającą materiały z wykopalisk na planecie Terra. Archeologowie biją się o dostęp do nowych danych. Recenzenci recenzują. Komentatorzy komentują. Flota Imperialna na wszelki wypadek wysyła w pobliże jeden ze swoich Gwiezdnych Niszczycieli. Zaczyna się robić ciekawie... Tymczasem do redakcji dociera druga kapsuła.
Specjalnie dobrany zespół ekspertów otwiera pieczęcie, ich oczom ukazuje się zapisany w Aurebesh napis: Opór jest daremny. Zostaniecie zasymilowani. I nawet nie zdacie sobie z tego sprawy.
Przeglądając ostatnio maile z SWPL sprzed kilku lat (tak, nie mam co robić z wolnym czasem, a wieczory zimowe są na Sluis wyjątkowo długie), trafiłem na wiadomości z okresu powstawania polskiej grupy newsowej o "Gwiezdnych wojnach". Kto czytał poprzednie "Z gwiazd" ten wie, o co chodzi - kto nie czytał, zawsze ma szansę to nadrobić. Wśród tych maili kilka zwróciło moją uwagę swoistym zapaszkiem, które wydzielały. Wionęły agresją, gniewem, strachem, złością... Wionęły Ciemną Stroną Mocy. Wiadomo, Ciemna Strona kusi. Więc zajrzałem.
Wiedziałem, że na zawsze już zdominuje to moje przeznaczenie, ale mimo to zajrzałem. I przypomniałem sobie o tym, czym miało grozić powołanie "drugiego forum dyskusyjnego" w sytuacji, gdy do tej pory istniało jedno. Gradobicie i deszcz meteorytów to mało w porównaniu z tym, co miało się wydarzyć. Fani mieli się podzielić na stronnictwa. "Stara gwardia" z SWPL miała zacząć patrzeć z góry na "odszczepieńców" z prfsw. "Ojcowie Założyciele" prfsw mieli zacząć pogardzać "szarym ludem" z SWPL. Nerfy miały przestać dawać mleko. Ogólnie zgroza, schizma, podział i tragedia. Już nigdy ten, kto powiedział A, nie będzie mógł spokojnie spojrzeć w oczy temu, który wybrał B - ich spotkaniom zawsze towarzyszyć będzie wizja odpalanych mieczy świetlnych, odbezpieczanych blasterów i wiszących w powietrzu flame'ów.
A wyszło inaczej. Wszystko się szybko uklepało.
Jedni woleli formułę newsową, innym bardziej odpowiadała lista, większość osób nadal traktowała oba miejsca łącznie - jako miejsce spotkań tej samej grupy ludzi, tylko przy użyciu nieco odmiennych czytników. Kiedy coś ciekawego pojawiło się tu, zawsze zostało przez kogoś przekopiowane tam. Sławetna "Nowa Niedziela" miała swoją premierę równolegle w obu tych miejscach. Newsy (w sensie wiadomości) rozchodziły się sprawnie, ludzie potrafili się wręcz czasem pomylić i odpowiedź na polemikę posłać nie tam, gdzie została ona wywołana.
Było fajnie.
Potem, w miarę upływu czasu, drogi obu forów nieco się rozeszły. prfsw dorobiła się własnej "Starej Gwardii", w chwilach nostalgii wspominającej, jak to w czasie zimy tysiąclecia w '37 odgarniali szuflą śnieżną podejścia do Coruscant. Nikt jakoś nie płakał wobec tych zmian, ani - w drugą stronę - nie organizował ustawek wyznawców jednego czy drugiego forum uzbrojonych w sztachety świetlne i gotowych za pomocą tego ważkiego argumentu przekonywać oponentów o jedynej słuszności swojej własnej drogi. Większość ponurych ostrzeżeń okazała się czarnowidztwem, wielki konflikt, który miał wybuchnąć, okazał się burzą w szklance wody.
I te wszystkie wydarzenia, te wspomnienia tak mnie zastanowiły. Jak to jest dzisiaj.
Po opublikowaniu poprzedniego numeru "Z gwiazd" otrzymałem w mojej spokojnej siedzibie na Sluis kilka bardzo ciekawych transmisji bezpośrednio odnoszących się do mojego felietoniku historyczno-politycznego. Między innymi pojawiło się wśród nich pytanie, czy wobec tych wszystkich wydarzeń i układów, moim postulatem byłoby stworzenie jednego, uniwersalnego centrum mającego "łączyć fandom". I od razu odpowiem - nie. Z kilku przyczyn.
Po pierwsze, w różnorodności siła. Co było dobre, gdy fanów w polskiej sieci było 20 czy 150, teraz już się nie sprawdzi. Ludzi jest więcej, a co za tym idzie, wyrosły różne kluby, kręgi, stowarzyszenia, organizacje... I chyba jest nam z tym bardzo dobrze, przynajmniej dopóki poszczególne kręgi nie zaczynają się wzajemnie wyzywać od śmierdzących mokasynów i starać się dowalić jedni drugim - za niewinność, za inny kolor dresu, za to, że jeden jest "narodowy", a drugi "dla ludzi wyjątkowych" (aluzje celowe).
Podobnie jak przeraża mnie czyjeś kreowanie się na "jedyną siłę" w fandomie, niepokoją mnie pomysły w rodzaju stworzenia jedynego politycznie poprawnego forum/organizacji dla wszystkich fanów. Boże broń nas w tej chwili przed Oficjalnym Polskim Fanklubem SW. Abstrahując już od tego, że stałby się on przede wszystkim maszynką do robienia kasy dla wiadomo-kogo, natychmiast pojawiłyby się w nim i wokół niego spory o władzę, znaczenie, zasługi itp. Znam przynajmniej kilka osób, które - w normalnych warunkach spokojne i ułożone - w podobnej sytuacji przeobraziłyby się we wściekłe banthy i rozpoczęłyby walkę o odpowiednie pozycje w hipotetycznym fanklubie.
I teraz uważny i myślący czytelnik powie mi oczywiście: "Jasne, masz czarne myśli. A przyjrzyj się swojemu cytatowi sprzed paru akapitów. Przypomnij sobie, jak to ludzie bali się o konflikty SWPL/prfsw, o walki, które nigdy nie nastąpiły." I będzie miał rację, a równocześnie nie będzie jej miał. Bo teraz jest inaczej.
Bo teraz jesteśmy osobistościami. Bo teraz ponoć mamy Fandom. I mamy Bogów Fandomu. Gorzej - teraz niektórzy z nas są Bogami Fandomu.
Kto to taki, ów Bóg Fandomu? To idol. Bohater, kombatant, weteran. Często członek "Starej Gwardii", który szuflował wtedy, w '37, i w związku z tym uważa, że należy bić mu pokłony. Często jest to ktoś, kto zrobił/prowadzi stronę internetową odwiedzaną przez parę setek osób dziennie i w związku z tym uważa, że należy mu bić pokłony. Ktoś, kto organizuje konwenty i w związku z tym uważa, że należy mu bić pokłony. Ktoś, kto "czyni wielkie rzeczy dla dobra wszystkich fanów w Polsce" i w związku z tym uważa, że... Ktoś, kto ma kontakty tu i ówdzie i w związku z tym uważa, że...
Ktoś, kto...
Blah.
HK-47 mówi: "Clarification:" Zanim zaczniecie oskarżać mnie o to, że naskakuję na tych niewielu ludzi, którym "się chce", którzy rozmawiają z wydawcami, zbierają newsy, piszą fanfiki (tak przy okazji - na Boga, ludzie! pisze się "fanfiki" albo "fanfice", nie jakieś "fanfici" ze zmiękczoną końcówką) i tak dalej, i tak dalej... zwróćcie uwagę na jedną rzecz. Ważna jest druga część zdania. "I w związku z tym uważa, że należy bić mu pokłony".
Bo tu jest cały szkopuł. W tym, że ludzka istota tak już ma, że lubi być chwalona i podziwiana. Nie będę się tu specjalnie rozwodził na temat poczucia własnej wartości oraz wyboru tych miejsc w życiu, w których szukamy jej potwierdzenia... Ale jeżeli ktokolwiek będzie jej szukał w poklasku innych i we własnym "kombatanctwie", to... Nie tędy droga. Oczywiście, godzien jest robotnik swojej zapłaty. Ale nie świadczy o mojej wartości jako człowieka to, że coś tam założyłem - czy będzie to wielka organizacja, czy zbroja Lorda Vadera. Nie świadczy o mojej wartości to, że dostaję listy z podziękowaniami od Znanych Wydawców. Nie świadczy to, że będę wygrywał wszelakie konkursy wiedzy, że trzysta osób będzie mnie uważało za idola, za boga. "Małego Księcia" pamiętacie? Wszyscy pamiętają. A jednak - ciągle zapominamy. I tak naprawdę każdy z nas, przez cały czas, ma w sobie mniejsze lub większe tendencje do dążenia w kierunku bycia Bogiem Fandomu.
Jak zaobserwowali naukowcy, dążenia takie bywają indywidualne lub grupowe. O indywidualnych już wiemy. Na czym polegają grupowe? Pojawiają się wtedy, kiedy ja sam czuję się na tyle malutki, że nawet nie myślę o byciu pojedynczym BF. Ale za to... Za to mogę podpiąć się pod jakiegoś Boga, żeby poczuć się jego częścią - żeby i na mnie spłynęła część jego splendoru.
Bóg, do którego się przysysam, może być jednoosobowy - i wtedy znajduje we mnie swojego gorliwego wyznawcę. Podziwiam jego samego i jego dokonania. Stopniowo zaczynam być wobec niego coraz bardziej bezkrytyczny, zaczynam atakować wszystkich, którzy mają o nim inne zdanie, którzy ośmielą się skrytykować cokolwiek w jego postępowaniu. Nieważne są powody, ważne jest to, że ktoś atakuje - albo że wydaje mi się, że atakuje - obiekt, z którym związałem poczucie własnej wartości. Osobę, z którą zacząłem się identyfikować. "Atak" na nią postrzegam podświadomie jako atak na mnie. I coraz bardziej zapadam się w podziw dla mojego idola i - dzięki niemu - dla samego siebie.
Grupowo wygląda to tak samo, z tym, że rolę jednego idola zaczyna pełnić określona grupa. Może to być formalna organizacja, może to być jakaś grupka znajomych zebranych wokół konkretnego forum, knajpy czy czegokolwiek innego. Ja mogę stać się częścią takiej organizacji, takiej grupy, i dzięki temu dzielić splendor, który na nią przypada - nawet jeśli ten splendor jest widoczny raczej w moich wyobrażeniach, niż gdziekolwiek na zewnątrz.
Równocześnie i ja sam staram się aktywnie angażować w budowanie tego splendoru - w końcu im więcej go dla "firmy", tym więcej dla mnie. I tutaj idealnym przykładem jest coś, co jeden mój znajomy Sith nazwał - dość chyba trafnie - autoerotyzmem. Mam na myśli postawę przejawiającą się między innymi w pisaniu wielką literą pewnych określonych zaimków: "Nas" "Nasza", "Swoje" i tak dalej... Zastanówmy się - jak często pisujemy w listach "ja", "moje" z wielkiej litery? Hmm... w zasadzie nigdy? Jest to raczej zarezerwowane dla zwrotów grzecznościowych skierowanych do kogoś - i to zazwyczaj tylko w drugiej osobie, chyba, że chodzi o Boga, rodzinę czy wyjątkowego bohatera. Gdyby ktoś pisał tak w odniesieniu do siebie, szybko zostałby uznany za bufona. Jeżeli pisze o swoim Bogu Fandomu... cóż, tak właśnie rodzi się sekciarstwo.
Ale sekty na bok. Pisząc o własnej organizacji, pisze się o sobie, niezależnie od tego, jakie ideolo będzie się temu nadawało. Może sie komuś wydawać, że stosując "autoerotyczne" zaimki wyraża szacunek do swojej ("Swojej") organizacji, do osób do niej należących. A to nieprawda. W ten sposób taki ktoś po pierwsze gwałci zasady języka polskiego ("polski" też zresztą małą literą, bo to przymiotnik), po drugie wykazuje niesamowity wręcz "autoszacunek" (żeby tego brzydziej nie nazwać), a po trzecie - prezentuje pogardę (zapewne nieświadomą) dla innych ludzi, tych spoza "kręgu". Nie mówiąc już o tym, że maniera taka staje się dość zabawna i prowadzi do wszystkiego, tylko nie do większego szacunku "społeczeństwa" dla rzeczonej osoby/grupy/organizacji.
Na zakończenie powiem więc tylko tyle: Kell Dragona strzeż się, strzeż. Strzeż się, żebyś nie stał się self-proclaimed Bogiem. Strzeż się, jeżeli ludzie zaczynają postrzegać cię jako idola, instytucję - grupowo czy pojedynczo, to nieważne. Strzeż się, jeśli ty zaczynasz tak postrzegać kogoś lub coś. Uciekaj, zanim dasz się skusić Ciemnej Stronie.
Bo jak się zapędzisz, to zaczniesz być miłośnikiem samego siebie. Pławic się we własnym sosie jak nie przymierzając jakiś Hutt. A wiadomo, komandorze Tarkin, jak kończą "ci Jabbowie, ci bandyci". Się zadławiają. I nikt po nich nie płacze, chociaż za życia ich wychwalano.[1]
Póki co, chciałbym znowu zaprosić Was na wycieczkę "ku gwiazdom". Mój wysłużony A-wing już czeka. Jaki pojazd wybierzecie Wy, to już Wasza sprawa. Ja już wybrałem, i nie jest to ani proszek Biała Wampa (pierze skutecznie), ani pozycja trybuna ludowego czy mesjasza. Chcę robić dobrą robotę. Wiem, że inni też chcą. Respekt wszystkim, którzy robią dobrą robotę, bez wygłupiania się i bawienia w idoli.
Hej, do zobaczenia tam, w górze.
[1] Tu przy okazji nasuwa się temat na kolejne pytanie: o to, co można ze sobą wziąć na Tamtą Stronę Mocy... All that you can't leave behind, jak śpiewała jedna z porządniejszych kapel popowych tej Galaktyki. Ale to może innym razem... kiedyś.
O forach i potworach, czyli nadużywanie przymiotników a niebezpieczeństwa autoerotyzmu.
W poprzednim odcinku:
Kapsuła kurierska przywozi do redakcji "Z gwiazd" tajemniczą przesyłkę, zawierającą materiały z wykopalisk na planecie Terra. Archeologowie biją się o dostęp do nowych danych. Recenzenci recenzują. Komentatorzy komentują. Flota Imperialna na wszelki wypadek wysyła w pobliże jeden ze swoich Gwiezdnych Niszczycieli. Zaczyna się robić ciekawie... Tymczasem do redakcji dociera druga kapsuła.
Specjalnie dobrany zespół ekspertów otwiera pieczęcie, ich oczom ukazuje się zapisany w Aurebesh napis: Opór jest daremny. Zostaniecie zasymilowani. I nawet nie zdacie sobie z tego sprawy.
Przeglądając ostatnio maile z SWPL sprzed kilku lat (tak, nie mam co robić z wolnym czasem, a wieczory zimowe są na Sluis wyjątkowo długie), trafiłem na wiadomości z okresu powstawania polskiej grupy newsowej o "Gwiezdnych wojnach". Kto czytał poprzednie "Z gwiazd" ten wie, o co chodzi - kto nie czytał, zawsze ma szansę to nadrobić. Wśród tych maili kilka zwróciło moją uwagę swoistym zapaszkiem, które wydzielały. Wionęły agresją, gniewem, strachem, złością... Wionęły Ciemną Stroną Mocy. Wiadomo, Ciemna Strona kusi. Więc zajrzałem.
Wiedziałem, że na zawsze już zdominuje to moje przeznaczenie, ale mimo to zajrzałem. I przypomniałem sobie o tym, czym miało grozić powołanie "drugiego forum dyskusyjnego" w sytuacji, gdy do tej pory istniało jedno. Gradobicie i deszcz meteorytów to mało w porównaniu z tym, co miało się wydarzyć. Fani mieli się podzielić na stronnictwa. "Stara gwardia" z SWPL miała zacząć patrzeć z góry na "odszczepieńców" z prfsw. "Ojcowie Założyciele" prfsw mieli zacząć pogardzać "szarym ludem" z SWPL. Nerfy miały przestać dawać mleko. Ogólnie zgroza, schizma, podział i tragedia. Już nigdy ten, kto powiedział A, nie będzie mógł spokojnie spojrzeć w oczy temu, który wybrał B - ich spotkaniom zawsze towarzyszyć będzie wizja odpalanych mieczy świetlnych, odbezpieczanych blasterów i wiszących w powietrzu flame'ów.
A wyszło inaczej. Wszystko się szybko uklepało.
Jedni woleli formułę newsową, innym bardziej odpowiadała lista, większość osób nadal traktowała oba miejsca łącznie - jako miejsce spotkań tej samej grupy ludzi, tylko przy użyciu nieco odmiennych czytników. Kiedy coś ciekawego pojawiło się tu, zawsze zostało przez kogoś przekopiowane tam. Sławetna "Nowa Niedziela" miała swoją premierę równolegle w obu tych miejscach. Newsy (w sensie wiadomości) rozchodziły się sprawnie, ludzie potrafili się wręcz czasem pomylić i odpowiedź na polemikę posłać nie tam, gdzie została ona wywołana.
Było fajnie.
Potem, w miarę upływu czasu, drogi obu forów nieco się rozeszły. prfsw dorobiła się własnej "Starej Gwardii", w chwilach nostalgii wspominającej, jak to w czasie zimy tysiąclecia w '37 odgarniali szuflą śnieżną podejścia do Coruscant. Nikt jakoś nie płakał wobec tych zmian, ani - w drugą stronę - nie organizował ustawek wyznawców jednego czy drugiego forum uzbrojonych w sztachety świetlne i gotowych za pomocą tego ważkiego argumentu przekonywać oponentów o jedynej słuszności swojej własnej drogi. Większość ponurych ostrzeżeń okazała się czarnowidztwem, wielki konflikt, który miał wybuchnąć, okazał się burzą w szklance wody.
I te wszystkie wydarzenia, te wspomnienia tak mnie zastanowiły. Jak to jest dzisiaj.
Po opublikowaniu poprzedniego numeru "Z gwiazd" otrzymałem w mojej spokojnej siedzibie na Sluis kilka bardzo ciekawych transmisji bezpośrednio odnoszących się do mojego felietoniku historyczno-politycznego. Między innymi pojawiło się wśród nich pytanie, czy wobec tych wszystkich wydarzeń i układów, moim postulatem byłoby stworzenie jednego, uniwersalnego centrum mającego "łączyć fandom". I od razu odpowiem - nie. Z kilku przyczyn.
Po pierwsze, w różnorodności siła. Co było dobre, gdy fanów w polskiej sieci było 20 czy 150, teraz już się nie sprawdzi. Ludzi jest więcej, a co za tym idzie, wyrosły różne kluby, kręgi, stowarzyszenia, organizacje... I chyba jest nam z tym bardzo dobrze, przynajmniej dopóki poszczególne kręgi nie zaczynają się wzajemnie wyzywać od śmierdzących mokasynów i starać się dowalić jedni drugim - za niewinność, za inny kolor dresu, za to, że jeden jest "narodowy", a drugi "dla ludzi wyjątkowych" (aluzje celowe).
Podobnie jak przeraża mnie czyjeś kreowanie się na "jedyną siłę" w fandomie, niepokoją mnie pomysły w rodzaju stworzenia jedynego politycznie poprawnego forum/organizacji dla wszystkich fanów. Boże broń nas w tej chwili przed Oficjalnym Polskim Fanklubem SW. Abstrahując już od tego, że stałby się on przede wszystkim maszynką do robienia kasy dla wiadomo-kogo, natychmiast pojawiłyby się w nim i wokół niego spory o władzę, znaczenie, zasługi itp. Znam przynajmniej kilka osób, które - w normalnych warunkach spokojne i ułożone - w podobnej sytuacji przeobraziłyby się we wściekłe banthy i rozpoczęłyby walkę o odpowiednie pozycje w hipotetycznym fanklubie.
I teraz uważny i myślący czytelnik powie mi oczywiście: "Jasne, masz czarne myśli. A przyjrzyj się swojemu cytatowi sprzed paru akapitów. Przypomnij sobie, jak to ludzie bali się o konflikty SWPL/prfsw, o walki, które nigdy nie nastąpiły." I będzie miał rację, a równocześnie nie będzie jej miał. Bo teraz jest inaczej.
Bo teraz jesteśmy osobistościami. Bo teraz ponoć mamy Fandom. I mamy Bogów Fandomu. Gorzej - teraz niektórzy z nas są Bogami Fandomu.
Kto to taki, ów Bóg Fandomu? To idol. Bohater, kombatant, weteran. Często członek "Starej Gwardii", który szuflował wtedy, w '37, i w związku z tym uważa, że należy bić mu pokłony. Często jest to ktoś, kto zrobił/prowadzi stronę internetową odwiedzaną przez parę setek osób dziennie i w związku z tym uważa, że należy mu bić pokłony. Ktoś, kto organizuje konwenty i w związku z tym uważa, że należy mu bić pokłony. Ktoś, kto "czyni wielkie rzeczy dla dobra wszystkich fanów w Polsce" i w związku z tym uważa, że... Ktoś, kto ma kontakty tu i ówdzie i w związku z tym uważa, że...
Ktoś, kto...
Blah.
HK-47 mówi: "Clarification:" Zanim zaczniecie oskarżać mnie o to, że naskakuję na tych niewielu ludzi, którym "się chce", którzy rozmawiają z wydawcami, zbierają newsy, piszą fanfiki (tak przy okazji - na Boga, ludzie! pisze się "fanfiki" albo "fanfice", nie jakieś "fanfici" ze zmiękczoną końcówką) i tak dalej, i tak dalej... zwróćcie uwagę na jedną rzecz. Ważna jest druga część zdania. "I w związku z tym uważa, że należy bić mu pokłony".
Bo tu jest cały szkopuł. W tym, że ludzka istota tak już ma, że lubi być chwalona i podziwiana. Nie będę się tu specjalnie rozwodził na temat poczucia własnej wartości oraz wyboru tych miejsc w życiu, w których szukamy jej potwierdzenia... Ale jeżeli ktokolwiek będzie jej szukał w poklasku innych i we własnym "kombatanctwie", to... Nie tędy droga. Oczywiście, godzien jest robotnik swojej zapłaty. Ale nie świadczy o mojej wartości jako człowieka to, że coś tam założyłem - czy będzie to wielka organizacja, czy zbroja Lorda Vadera. Nie świadczy o mojej wartości to, że dostaję listy z podziękowaniami od Znanych Wydawców. Nie świadczy to, że będę wygrywał wszelakie konkursy wiedzy, że trzysta osób będzie mnie uważało za idola, za boga. "Małego Księcia" pamiętacie? Wszyscy pamiętają. A jednak - ciągle zapominamy. I tak naprawdę każdy z nas, przez cały czas, ma w sobie mniejsze lub większe tendencje do dążenia w kierunku bycia Bogiem Fandomu.
Jak zaobserwowali naukowcy, dążenia takie bywają indywidualne lub grupowe. O indywidualnych już wiemy. Na czym polegają grupowe? Pojawiają się wtedy, kiedy ja sam czuję się na tyle malutki, że nawet nie myślę o byciu pojedynczym BF. Ale za to... Za to mogę podpiąć się pod jakiegoś Boga, żeby poczuć się jego częścią - żeby i na mnie spłynęła część jego splendoru.
Bóg, do którego się przysysam, może być jednoosobowy - i wtedy znajduje we mnie swojego gorliwego wyznawcę. Podziwiam jego samego i jego dokonania. Stopniowo zaczynam być wobec niego coraz bardziej bezkrytyczny, zaczynam atakować wszystkich, którzy mają o nim inne zdanie, którzy ośmielą się skrytykować cokolwiek w jego postępowaniu. Nieważne są powody, ważne jest to, że ktoś atakuje - albo że wydaje mi się, że atakuje - obiekt, z którym związałem poczucie własnej wartości. Osobę, z którą zacząłem się identyfikować. "Atak" na nią postrzegam podświadomie jako atak na mnie. I coraz bardziej zapadam się w podziw dla mojego idola i - dzięki niemu - dla samego siebie.
Grupowo wygląda to tak samo, z tym, że rolę jednego idola zaczyna pełnić określona grupa. Może to być formalna organizacja, może to być jakaś grupka znajomych zebranych wokół konkretnego forum, knajpy czy czegokolwiek innego. Ja mogę stać się częścią takiej organizacji, takiej grupy, i dzięki temu dzielić splendor, który na nią przypada - nawet jeśli ten splendor jest widoczny raczej w moich wyobrażeniach, niż gdziekolwiek na zewnątrz.
Równocześnie i ja sam staram się aktywnie angażować w budowanie tego splendoru - w końcu im więcej go dla "firmy", tym więcej dla mnie. I tutaj idealnym przykładem jest coś, co jeden mój znajomy Sith nazwał - dość chyba trafnie - autoerotyzmem. Mam na myśli postawę przejawiającą się między innymi w pisaniu wielką literą pewnych określonych zaimków: "Nas" "Nasza", "Swoje" i tak dalej... Zastanówmy się - jak często pisujemy w listach "ja", "moje" z wielkiej litery? Hmm... w zasadzie nigdy? Jest to raczej zarezerwowane dla zwrotów grzecznościowych skierowanych do kogoś - i to zazwyczaj tylko w drugiej osobie, chyba, że chodzi o Boga, rodzinę czy wyjątkowego bohatera. Gdyby ktoś pisał tak w odniesieniu do siebie, szybko zostałby uznany za bufona. Jeżeli pisze o swoim Bogu Fandomu... cóż, tak właśnie rodzi się sekciarstwo.
Ale sekty na bok. Pisząc o własnej organizacji, pisze się o sobie, niezależnie od tego, jakie ideolo będzie się temu nadawało. Może sie komuś wydawać, że stosując "autoerotyczne" zaimki wyraża szacunek do swojej ("Swojej") organizacji, do osób do niej należących. A to nieprawda. W ten sposób taki ktoś po pierwsze gwałci zasady języka polskiego ("polski" też zresztą małą literą, bo to przymiotnik), po drugie wykazuje niesamowity wręcz "autoszacunek" (żeby tego brzydziej nie nazwać), a po trzecie - prezentuje pogardę (zapewne nieświadomą) dla innych ludzi, tych spoza "kręgu". Nie mówiąc już o tym, że maniera taka staje się dość zabawna i prowadzi do wszystkiego, tylko nie do większego szacunku "społeczeństwa" dla rzeczonej osoby/grupy/organizacji.
Na zakończenie powiem więc tylko tyle: Kell Dragona strzeż się, strzeż. Strzeż się, żebyś nie stał się self-proclaimed Bogiem. Strzeż się, jeżeli ludzie zaczynają postrzegać cię jako idola, instytucję - grupowo czy pojedynczo, to nieważne. Strzeż się, jeśli ty zaczynasz tak postrzegać kogoś lub coś. Uciekaj, zanim dasz się skusić Ciemnej Stronie.
Bo jak się zapędzisz, to zaczniesz być miłośnikiem samego siebie. Pławic się we własnym sosie jak nie przymierzając jakiś Hutt. A wiadomo, komandorze Tarkin, jak kończą "ci Jabbowie, ci bandyci". Się zadławiają. I nikt po nich nie płacze, chociaż za życia ich wychwalano.[1]
Póki co, chciałbym znowu zaprosić Was na wycieczkę "ku gwiazdom". Mój wysłużony A-wing już czeka. Jaki pojazd wybierzecie Wy, to już Wasza sprawa. Ja już wybrałem, i nie jest to ani proszek Biała Wampa (pierze skutecznie), ani pozycja trybuna ludowego czy mesjasza. Chcę robić dobrą robotę. Wiem, że inni też chcą. Respekt wszystkim, którzy robią dobrą robotę, bez wygłupiania się i bawienia w idoli.
Hej, do zobaczenia tam, w górze.
[1] Tu przy okazji nasuwa się temat na kolejne pytanie: o to, co można ze sobą wziąć na Tamtą Stronę Mocy... All that you can't leave behind, jak śpiewała jedna z porządniejszych kapel popowych tej Galaktyki. Ale to może innym razem... kiedyś.