Autor: DeStrach
Na podstawie serialu "Clone Wars" Genndy'ego Tartakovsky'ego
Autorzy oryginalnych scenariuszy:
Bryan Andrews
Mark Andrews
Darrick Bachman
Paul Rudish
Genndy Tartakovsky
George Lucas
Redakcja i korekta: Wedge
Bastion Polskich Fanów Star Wars, Stopklatka i autorzy
nie czerpią żadnych dochodów z opublikowania poniższych treści.
Adaptacja jest wykonana przez fanów dla fanów.
O D C I N E K
25
Coruscant.
Zazwyczaj błękitne niebo nad Coruscant, w tej chwili było raz za razem ozdabiane kłębami gęstego dymu powstającego po wybuchach pocisków przeciwlotniczych. Jednak niebo nie odgrywało żadnej roli w tej bitwie – to na ziemi rozgrywała się walka, od której zależał wynik wojny międzygalaktycznej.
Na cokole pomnika przedstawiającego bohatera starożytnej Wojny Sithów, stała trójka żołnierzy-klonów: kapitan Fordo wraz z dwójką podwładnych, którzy zasypywali gradem elektrycznych boltów wroga. Dowódca dzierżył w prawej dłoni krótki pistolet, a w lewej karabin typu E-5. Po chwili zdecydował się na kolejny atak i jako pierwszy zeskoczył na chodnik. Musiał przyklęknąć, aby utrzymać równowagę, kolana się pod nim ugięły – ciężar pancerza okazał się zbyt duży. Fordo zastanowił się co było tego przyczyną. Czy to podniecenie walką zaprząta mu umysł i nie potrafi określić swoich sił? Czy może jest zbyt zmęczony ciągłymi bitwami? Kiedy ostatnio spał dłużej niż parę godzin? Nieważne. Teraz miał zadanie do wykonania. Wyprostował się i ruszył do przodu, nie przestając strzelać do robotów bojowych. Pobiegł, a w ślad za nim podążyła reszta zakutych w białe pancerze żołnierzy. Ciągły ogień republikanów sukcesywnie niszczył brązowe roboty. Separatystom towarzyszyły czołgi AAT – jedyna ciężka artyleria, która mogła poważnie zaszkodzić blokadom ustawianym na ulicach. Zza pleców kapitana wyleciał pocisk ziemia-ziemia i z hukiem wysadził ciężką, unoszącą się nad ziemią maszynę. Żołnierze parli naprzód. Tam, gdzie chwilę wcześniej widać było roboty, teraz znajdowały się białe pancerze. Kapitan, wyróżniający się czerwonymi szlifami na torsie stanął na środku chodnika i powiedział do komunikatora:
- Naprzód! Naprzód! Atakować prawą stronę! – wydał rozkaz, wskazując pistoletem kierunek. Odetchnął i rozważył taktykę, a w jego głowie rysowały się tysiące możliwości, jakby grał w holoszachy. Na razie wygrywali, lecz strategia wroga nie miała sensu – zaatakowali Coruscant, ale nie konkretny cel, tylko całą planetę. Nie mieli wystarczających sił, żeby je pokonać, więc może to oznaczać tylko ich ostatni desperacki ruch.
- Kapitanie, a co z lewą flanką? – zapytał szeregowiec, trzymający ciężki karabin DC-15 wsparty na udzie.
Fordo, zdziwiony i lekko podenerwowany zuchwałością żołnierza, wysyczał przez zaciśnięte zęby:
- Po lewej mamy Jedi – powiedział, kierując wzrok w miejsce gdzie widać było charakterystyczne błyski świetlnych ostrzy, odbijających się w czerni wizjera jego hełmu.
Żołnierze ustawili się w falangę i ruszyli dalej.
Superdroidy bojowe szły stłoczone mostem powietrznym z wyciągniętą prawą ręką, mierząc przed siebie i raz po raz strzelając. Nagle ich środkowa grupa została rzucona z wielką siła do tyłu, przewracając i uszkadzając swoich towarzyszy. Starając się w swoim zmechanizowanym mózgu zlokalizować niebezpieczeństwo, nie mogły przyjąć informacji, że dokonał tego człowiek. Jednak nie był to zwyczajny człowiek. Był to Mace Windu, Mistrz wielkiego Zakonu Jedi, broniącego pokoju w galaktyce. Biegł do przodu, odbijając po drodze elektryczne błyskawice, a jego brązowa szata łopotała na wietrze. Był już na wyciągnięcie ręki od robotów. Skoczył, zrobił salto w powietrzu i z wielką siłą i szybkością ciął lewą ręką najbliższego robota, który zniknął w świetlistym wybuchu. Ciął znowu, czemu towarzyszyło charakterystyczne buczenie miecza – kolejny robot padł na ziemię. Zamachnął się – następny. Wpadł w wir walki – przestał przejmować się wszystkim innym. W tej chwili nie należał do rzeczywistości, był tylko niezauważalną zjawą, która zadawała bolesne straty. Ciął, kopał i uderzał, widząc wszystko przez Moc, wyraźniej niż można by sobie to wyobrazić. Gdyby roboty mogły dokonać wyboru, zaczęłyby uciekać, widząc jakie szkody czyni jeden Jedi w ich szeregach. Lecz one szły przed siebie, strzelając. Szły prosto pod ostrze świetlnego miecza.
Kilka metrów dalej roboty tego samego typu były gromione przez Wielkiego Mistrza – Yodę. Niski, zielony stwór pędził na swym kybucku, kręcił młynka mieczem świetlnym, rozcinał metalowe pancerze robotów i odbijał nadlatujące pociski. Wszystko przychodziło mu z taką łatwością – każdy ruch był płynny i pełen finezji tak, iż cała ta scena przypominała popisy wymyślnego tancerza na parkiecie. Spiął swojego towarzysza szponami stóp zmuszając go tym do biegu. Doskonale trzymając się w siodle atakował swoich przeciwników. Zielone ostrze błyskało z ogromną szybkością: tylko pozornie lekko muskając wroga – w rzeczywistości draśnięty robot po chwili rozpadał się na części. Ponownie spiął kybucka, przez co zwierzę uderzyło łbem najbliższego blaszaka, kończąc tym jego istnienie. Mistrz pozwolił sobie na chwilę odpoczynku, wyprostował się w siodle i spojrzał w dal. Jego oczom ukazały się kolejne machiny Separatystów – roboty klasy Octuptarra, trójnogie potwory z dużą okrągłą głową na długiej szyi ozdobionej blasterami. Yoda nachylił się do swego wierzchowca i powiedział do niego cicho:
- Uciekaj, bezpieczny nie jesteś tu – pogładził go po grzywie i wyskoczył z siodła, lądując w tłumie trójnogich. Kybuck spojrzał na swego pana – nie chciał zostawiać go samego, jednak był przyzwyczajony do wykonania rozkazów i pocwałował do znanego mu bezpiecznego miejsca. Świątyni.
Yoda zaatakował najbliższych przeciwników. Ciął w szyję – ich najsłabszy punkt. Wyskoczył do góry saltem i wylądował na głowie jednego z nich, prowokując jego towarzyszy do skierowania na siebie ognia. Zareagowały jak podejrzewał, zalewając ogniem swojego pobratymca. W ostatniej chwili Mistrz odskoczył, unikając pochłonięcia przez kule ognia powstałą z wybuchu trójnogiego. Stanął na otwartym polu, a za plecami pojawił się jego śniadoskóry przyjaciel – Mace Windu. Przez chwilę stali do siebie tyłem i odbijali laserowe bolty. Cieszyli się tą chwilą – dla każdego z nich prawdziwym zaszczytem było walczyć u boku wspaniałego wojownika. Pośród nich panował zamęt, żołnierze ścierali się z robotami Separatystów, Coruscant płonęło, cywile szukali drogi ucieczki, niebo co chwila przecinały statki obu stron. Cudowna bitwa.
Milczenie pierwszy przerwał Yoda:
- Dziwna strategia wroga jest – podzielił się swoimi obawami.
- Potężna inwazja. Ale nie atakują Świątyni, ani Senatu.
- Chyba, że oszukać nas chcą?
- Mogą ukrywać prawdziwy cel, ale... – urwał.
Mogli rozmawiać tak w burzy laserowych boltów, ale zmarszczka Mocy, która dotknęła ich obu dała jasno do zrozumienia, co planował wróg.
- Palpatine! – krzyknęli równocześnie, uświadamiając sobie jak wielki błąd popełnili. Separatyści chcą zabić, bądź porwać ich przywódcę – stara zasada wojenna – zniszcz dowódcę, a wojna się skończy. Teraz musieli się spieszyć, od ich szybkości mogła zależeć przyszłość galaktyki i życie Kanclerza.
Windu bez słowa spojrzał w niebo, które przecinały kanonierki wojskowe Republiki. Skoczył, wspomagając się Mocą i wylądował w lecącej najniżej. Pojawił się niespodziewanie w ładowni i wprawił w zdumienie dwójkę stojących w niej klonów:
- Generale? – zapytał jeden z nich.
- Pilot! – krzyknął, starając się, aby jego głos przebił się przez wizg silników. – Zawróć statek! – rozkazał takim tonem, iż kierujący statkiem zerknął za siebie.
- Tak jest, generale – powiedział z nieukrywaną satysfakcją i wykonał rozkaz.
Yoda stał na ziemi w miejscu, gdzie przed chwilą był Windu i wpatrywał się w zawracającą kanonierkę. „Powodzenia”, pomyślał i rzucił się do walki.
Trójka Jedi pędziła do podziemnej kapsuły ewakuacyjnej: Shaak Ti rasy Togruta, Roron Corobb – Ithorianin oraz Foul Moudama – Talz. Ich kroki odbijały się echem od ścian korytarzy, przypominając im o pośpiechu. Żaden z Mistrzów nie był na tyle zmęczony by sapać, choć Foul niósł Wielkiego Kanclerza na rękach niczym dziecko. Żaden nie okazywał, iż boi się zwolnić na chwilę. Biegli.
Gdy dotarli do kapsuły, mogli chwilę odpocząć. Weszli pospiesznie po platformie. Zza ich pleców dobiegł ich głos kogoś, kto stał jeszcze na ziemi:
- Wchodźcie do środka – rozkazała Shaak Ti. Gdy jej towarzysze odwrócili się zdziwieni, dodała w sposób zdecydowany. – Szybko do bunkra!
- Moja droga... – zaczął Kanclerz, a Mistrzyni spiorunowała go wzrokiem. Jednak Palpatine był politykiem – nie przestraszył się i kontynuował: – A co z tobą?
Shaak Ti odwróciła głowę i spoglądając w ciemność, z której przybyli, powiedziała cicho, prawie szeptem:
- Zostanę...
W oczach pozostałych dwóch Jedi pojawił się podziw i smutek. Wiedzieli, że jest mało prawdopodobne, aby wyszła z tego cało. Nagle poczuli zmarszczkę Mocy.
- Ruszajcie! Nadchodzą!
- Twoje bezinteresowne poświęcenie będzie zapisane w archiwach Jedi – powiedział Kanclerz, zupełnie jakby zawsze musiał mieć ostatnie zdanie.
Odprawiła ich niedbałym ruchem ręki i odwróciła się plecami. Po chwili usłyszała syk zamykanego włazu i jej szata załopotała na fali powietrza wytworzonej przez startującą kapsułę. W jej prawej dłoni natychmiast pojawił się srebrny cylinder. Obracała go przez chwilę w palcach, czekając. Wyzbyła się wszystkich uczuć i czekała.
Ciszę przerwał tupot mechanicznych stóp. Wytężyła wzrok, aby lepiej widzieć. Początkowo w ciemnościach majaczyły tylko błyski czerwonych oczu bez życia. Później ujrzała białe szaty okrywające tors robotów IG-100 MagnaGuard wyprodukowanych w jednym celu – niszczeniu Jedi. Zbliżali się, a Mistrzyni mogła widzieć coraz więcej szczegółów na ich blaszanych ciałach – przeraził ją fakt, iż niektóre z nich miały na sobie ślady po ciosach miecza świetlnego, a Jedi, którzy je zadali prawdopodobnie nie wyszli cało z potyczki.
Włączyła miecz świetlny. Błękitne ostrze wytrysnęło z cylindra, oświetlając jej twarz. „Ze mną nie pójdzie wam tak łatwo”, pomyślała.
Nelvaan.
Zmutowani Nelvaanianie wpatrywali się tępym wzrokiem w półnagiego mężczyznę o piersi zdobionej zawiłym tatuażem. Nie rozumieli co się dzieje – wymachiwał im przed oczami jasno świecącym prętem, mówił niezrozumiałym dla nich językiem.
- Nie jesteś sobą! Manipulują tobą! Jesteś wojownikiem Nelvaan! Kontroluj się! Zatrzymaj się! – rzucał krótkimi zdaniami Anakin Skywalker, używając perswazji Mocy by przekonać mutantów o dobrych intencjach. Jednak w ich głowach istniała jakby tama, której nie był w stanie przebić. – Będę się bronić... – dodał zrezygnowany, jakby to była ostatnia szansa, aby ich zatrzymać.
Nelvaanianie wiedzieli jedno – człowiek stanowił zagrożenie. Wyciągnęli przed siebie karabiny, którymi zastąpiono im prawe lub lewe dłonie. Zanim postanowili cokolwiek, Anakin przewidział ich zachowanie. Przyjął postawę obronną i zagłębił się w Moc, czekając na atak. Zaczęli strzelać równocześnie, zalewając go elektrycznymi błyskawicami. Ze spokojem odbijał każdy strzał. Po chwili przeszedł do ofensywy. Wyciągnął mechaniczną dłoń przed siebie i pchnął odrzucając dwóch najbliżej stojących wojowników. Ich wielkie cielska poleciały w tył i zatrzymały się na ścianie. Podbiegł do następnego i ruchem ostrza pozbawił go broni, która z hukiem opadła na ziemię. Rozgorzała walka, mutanci zalewali go ciągłym ogniem, a Anakin skakał, biegał i atakował. Skywalker wygrałby to starcie, jednak w zabiciu wszystkich wojowników przeszkodził mu pozornie milczący obserwator.
Zza jego pleców dobiegł szczęk pękającego szkła. Skywalker odwrócił się zdumiony – to wojownik o imieniu Harvos, który cały czas przechodził proces przeobrażenia. Zachował resztki świadomości i roztrzaskał szklane więzienie, w którym się znajdował. Zaczął biec prosto na Rycerza Jedi – Anakin już przygotował miecz do pchnięcia. W ostatniej chwili stwór wyminął go, podbiegł do swego współplemieńca i zerwał mu z piersi metalowy pas. Następnie wydarzyło się coś dziwnego; stwór upadł na kolana i zdrową dłonią chwycił się za głowę, krzycząc. Opadł zemdlony na ziemię. Harvos zaczął coś tłumaczyć mężczyźnie. Skywalker nic nie zrozumiał. Mężczyzna uczynił gest, nakazujący mu patrzeć na to co zamierza zrobić i podszedł do następnego pobratymca, czyniąc to samo, co z poprzednim. Reakcja była identyczna.
Anakin od razu zrozumiał; to pas na piersi ogranicza wolną wolę i swobodę poruszania – to właśnie taką zaporę wyczuwał w ich umysłach. Jedi natychmiast zaczął je niszczyć. Znikały jeden po drugim, uwalniając kolejnych wojowników z umysłowej niewoli. Gdy ostatni z nich przebudził się z omdlenia, żaden nie pamiętał co się wydarzyło. Na ich twarzach rysowało się zdumienie i zagubienie. Nie wiedzieli co się wydarzyło i co tutaj robią.
I nagle Harvos odezwał się, a Anakin zrozumiał go:
„Bracia! Tak mi przykro. Cóż oni nam uczynili? Separatyści nas oszukali. Zdradzili nas! Chcieli mieć wojowników Nelvaan na własność. Ale my im pokażemy! Dzięki temu kasuuna pokonamy ich – zmiażdżymy na pył. Do boju bracia!”
Anakin obudził się jakby z transu. Możliwe, że wojownicy mieli jakiś kontakt z Mocą, dlatego teraz zrozumiał całą przemowę. Ogromny Nelvaanin zwrócił się teraz do niego:
„Widzisz ten kryształ? To też nam zabrali – on daje wielką moc, wielką potęgę. Musisz go zniszczyć. My sami sobie damy radę... I dziękujemy ci za pomoc.”.
Odwrócił się i ruszyli grupą do wyjścia. Anakin popatrzył we wskazanym kierunku i mruknął pod nosem:
- Rozumiem.
Coruscant .
Statek ratunkowy pędził tunelem w podziemiach planety-miasta z niesamowitą prędkością. W jego środku trójka pasażerów wpatrywała się przed siebie w szybko zmieniające się obrazy za ogromnym iluminatorem. Kanclerz, siedział rozparty w fotelu i nerwowo powtarzał w myślach: „Szybciej, szybciej. On musi już być na miejscu.”
Shaak Ti wyskoczyła w górę, unikając pierwszego ataku. Zrobiła salto w powietrzu i ledwo stanąwszy na nogach musiała sparować cios energetycznej pałki przeciwnika. Odbiła ją i zaatakowała dwóch następnych. Roboty były szybsze i inteligentniejsze niż sądziła, miała również wrażenie, że uczą się jej stylu walki – musi uważać, żeby jej ruchy nie stały się przewidywalne. Droidy zaatakowały chmarą i musiała odskoczyć, było ich powyżej dwudziestu. Cięła najbliższego, jednak zablokował jej cios. Zatoczyła koło mieczem świetlnym, zapewniając sobie więcej przestrzeni i pobiegła w tył tunelu. Blaszaki rzuciły się za nią. Biegła tyłem i odpierała ataki. Przystanęła i zdała sobie sprawę, iż ucieczka nie ma sensu – musi im stawić czoła. Na początku przyjmowała ciosy, lecz Moc ostrzegła ją w ostatniej chwili, iż od tyłu zaatakuje ją jeden z nich. W ostatniej chwili upadła i przetoczyła się na plecy, a pika z buczeniem wryła się w ziemię. Przez chwilę walczyła tylko z jednym przeciwnikiem i musiała przyznać, że była to ciężka walka. Nacierał z wielką siłą, nie dając jej czasu na wyprowadzenie własnego ataku – w końcu pchnęła go Mocą. Odsunęła go tylko na chwilę, po chwili powrócił z resztą robotów. Otoczyli ją, kierując ciosy z każdej strony pod różnymi kątami. W końcu jakiś trafił Mistrzynię w przegub, wytrącając jej miecz z ręki.
Cylinder potoczył się po ziemi, a Shaak Ti przypomniały się słowa jej mistrza: „Miecz świetlny jest sercem Jedi” i przez chwilę stała przerażona myślą, że to już koniec, że zostanie pokonana przez zwykłe roboty i nikt nie będzie o niej pamiętał, że zginie anonimowo jak giną miliony na wojnach. I wtedy przypomniała sobie, że przecież była Jedi i miała po swojej stronie Moc! Uspokoiła się, a jej oczy zabłysły nowym blaskiem.
Roboty ponownie zaatakowały z większą siłą i pewnością siebie. Uchyliła się przed ciosami. Jeden z nich dotknął jej ramienia, co spowodowało, że zacisnęła mocniej zęby. Przyciągnęła go do siebie i wyrwała mu pałkę. Teraz miała równe szansę. Wyskoczyła w górę i uderzyła w jednego z nich stojącego samotnie. Broń wbiła mu się głęboko w głowę, powodując spięcia w układach scalonych. Po chwili padł na ziemię. Podcięła nogi kolejnych dwóch, przewróciła ich i dobiła szybkimi uderzeniami w tors. Poczuła spokój, wiedząc, że wygra tę potyczkę. Prowokowała droidy, aby podchodziły pojedynczo. Kolejny blaszak chciał spróbować swoich sił. Wymienili kilka ciosów i Jedi wbiła w jego brzuch robota pałkę i przedziurawiła go na wylot, podczas gdy on chciał zadać cięcie od góry. Upadł na kolana, przewrócił się i skończył swój żywot. Natychmiast podbiegł następny, Shaak Ti nie dała mu szansy i od razu wybiła z jego z rąk pikę i roztrzaskała głowę kolanem. Na jego miejscu wyrósł jak z podziemi kolejny...
Nelvaan.
Skywalker szedł do kryształu wskazanego przez wojownika, wyglądało to tak, jakby nic nie mogło go powstrzymać – niszczył roboty bojowe jak zabawki. Dotarł na szczyt stacji i z rozpędem skoczył, starając się zaczepić o metalową kolumnę, na końcu której w polu ochronnym unosił się kryształ. Spadał zbyt szybko i wiedział, że upadek może połamać mu nogi. Chwycił więc mechaniczną ręką metalu, co zwolniło lot. Po chwili stanął na osłonie kryształu. Ostrożnie przeszedł na jej skraj, przysiadł i zwiesił się głową w dół, mając przed twarzą kryształ, od którego oddzielała go elektryczna osłona. Spróbował ją przebić mieczem świetlnym – bez rezultatu. Zastanowił się chwilę i spojrzał na swoją mechaniczną rękę. Wyciągnął ją przed siebie, gładząc delikatnie osłonę. Czuł pod nią wielką energię. Nagle zanurzył rękę w osłonie. Ból był przeraźliwy – Skywalker krzyczał, ale parł naprzód. Mimo cierpienia, skupił wzrok na krysztale i używając Mocy przyciągnął go. Chwycił pewnie w metalowej dłoni i ścisnął z całej siły. Serwomotory zawyły z przeciążenia, a kryształ eksplodował w jego ręce, urywając ją. Zawył, jakby to co przed chwilą zrobił wymagało od niego śmiertelnego wysiłku. Świat zawirował – Anakin czuł się bardzo słabo. Ostatkiem sił chwycił metalowej kolumny zdrową ręką. Ledwie przytomny spojrzał w dół: stacja eksplodowała tysiącem wybuchów. Poczuł gorąco na skórze i na chwilę ogarnął go mrok.
Naukowcy uciekali przed bandą zmutowanych wojowników; uciekali przed własnymi wytworami. Nic nie układało się po ich myśli, a co najgorsze – po myśli Greviousa. Pozostała ich tylko szóstka, postanowili sięgnąć po ostatnią deskę ratunku – chcieli uciec na powierzchnię i do statku, który tam na nich czekał. Gdy otworzyli ostatni właz dzielący ich od świeżego powietrza, wybiegli wprost na zostawioną przez nich wcześniej małą armię złożoną z robotów bojowych typu B1 oraz B2. Roboty rozstąpiły się, tworząc dla nich przejście. Gdy za nimi pojawili się Nelvaanianie droidy otrzymały rozkaz: „Ognia!”. Zaczęły strzelać. Wojownicy byli jednak zbyt szybcy, podbiegli do maszyn i niszczyli je po kolei gołymi rękoma. Wtedy ziemia zadrżała im pod stopami. Po chwili rozsunęła się tworząc ogromną przepaść, która pochłonęła nieprzyjaciół.
Kilkanaście metrów dalej z dymiącego krateru wyszedł Anakin Skywalker, zmęczony, poraniony i wściekły. Pojawił się w miejscu, gdzie naukowcy ładowali się na statek przygotowani do ucieczki. Jeden z nich zauważył Jedi i wycelował w niego niewielki miotacz. Na twarzy Rycerza pojawiła się nienawiść – dalej czuł się okropnie. Zgniótł na odległość broń nieprzyjaciela i rzucił go w ręce obserwujących to zdarzenie Nelvaanian. Tych, którzy wbiegali na statek w ostatniej chwili, zrzucił z rampy grzebiąc w gruzach. Trójkę stojącą jeszcze na ziemi rzucił w ziejący otwór bez dna. Ukryty za nim naukowiec popełnił największy błąd: zamiast się poddać, wycelował pistolet w plecy Jedi. Skywalker przeczuł to i odwracając się chwycił wroga w morderczy uścisk i uniósł nad ziemię. Ściskał go za gardło pozbawiając tchu. Ten, bezradnie próbował chwytać oddech. Usiłował odciągnąć niewidzialną rękę, aż w końcu jego hełm eksplodował. Naukowiec padł na ziemię bez życia. Wojownicy ze strachem przyglądali się temu pokazowi siły. Gdy zobaczyli kikut metalowej ręki Skywalkera, jeden z nich spojrzał na swoją – zamiast dłoni i palców lśnił w słońcu karabin pozytonowy. Napawała Nelvaanianina nienawiścią; bez wahania postanowił ją wyrwać bez względu na konsekwencje. Zaparł się i pociągnął mocno za żelazo, zaryczał z bólu lecz zdołał się uwolnić – żadne obce ciało go teraz nie ograniczało. Reszta poszła w jego ślady. Następnie wznieśli zdrowe dłonie i skandowali „Wybraniec!”, patrząc na Skywalkera.
Wioska Rokrul.
Ktoś krzyknął, żeby popatrzeć na horyzont. Kobiety i dzieci zgromadziły się u wyjścia z jaskini, patrząc we wskazanym kierunku. W oddali majaczyły kształty ich mężów i ojców. Obi-Wan Kenobi uśmiechnął się wiedząc, że jego były Padawan znowu wykonał swoje zadanie. Lecz gdy kształty były na tyle wyraźne, by móc je rozpoznać, kobiety zawyły – to nie byli ich wojownicy, to jakieś okropne stwory. Nagle radość jaką czuły na spotkanie z rodziną prysła, a zastąpiło ją przerażenie, strach i pytanie: kim byli przybywający?
Zbliżali się, a na czele szedł człowiek, ten młody Rycerz, który miał ich uratować, lecz Nelvaanianie byli odmienieni: ogromni, dwa razy wyżsi niż wcześniej, zwaliste ciała nadawały im upiorny wygląd. Tylko twarze się nie zmieniły. Byli tak blisko, że można było ich dokładnie zobaczyć. Zatrzymali się trzy metry przed kobietami. Któraś z nich cofnęła się przestraszona. Żony rozpoznały swoich mężów, jednak nadal się czegoś bały. Nie wiedziały co się stało, nie wiedziały kim teraz byli.
Ktoś zakończył tą maskaradę. Jakiś chłopczyk przecisnął się na sam przód i zaczął iść w stronę wojowników – kogoś rozpoznał. Jakaś kobieta chciała go powstrzymać, ale po chwili zrezygnowała. Dziecko podeszło do Nelvaanianina i oparło swoją malutką dłoń na ogromnej dłoni dorosłego i patrząc mu w oczu powiedziało jedno słowo, które przełamało wszelkie zahamowania:
- Papu...
Jego ojciec uśmiechnął się i wziął syna w ramiona. Kobietom ze wzruszenia ścisnęło się serce, od razu skarciły się za swoje nieposłuszeństwo i głupotę. Chcąc to naprawić, od razu dobiegły do swoich mężów, tuliły się do nich przepraszająco. To byli oni – wyglądali inaczej to prawda – ale to byli oni.
Obi-Wan spojrzał na swego ucznia, lecz ten odwrócił wzrok, udając, że poprawia uprząż banty. Mistrz zanotował to w pamięci, ale nie zamierzał poruszać tego tematu. Na razie.
Wieczorem w wiosce Nelvaanian odbyły się uroczystości powitalne. Wszyscy bawili się doskonale: taniec, śpiew, zabawa. Wojownicy powrócili i cieszyli się swoim towarzystwem. Cieszyli się, że wrócili do domu. Choć powracali wiele razy z różnych wojen, ten powrót był wyjątkowy: byli odmienieni zarówno fizycznie, jak i psychicznie.
Dwie osoby nie brały udziału w zabawach. Stali z dala od świateł ognisk i patrzyli na wszystko z wyłomu skalnego u góry wioski.
- Wiele dla nich uczyniłeś – odezwał się Kenobi do stojącego przed nim Skywalkera. – Dobra robota, Anakinie – przez chwilę panowała niezręczna cisza. – A teraz opowiedz co się zdarzyło w jaskini.
Rycerz stał tyłem do swego byłego mistrza. Można było uznać, że chce obserwować zabawę, ale jego oczy były zaszklone od łez. Nie chciał, aby Obi-Wan go takim zobaczył.
- Słuchałem Matki – zaczął niepewnie. – Tak jak mówił szaman... I miałem wizję – głos lekko mu się załamał. Łza leniwie spłynęła po policzku.
Cisza.
- Myślisz, że wrócą do poprzedniego życia? – spytał, zmieniając temat.
- Wyczuwam, że tak. Jeżeli będą w stanie zaakceptować siebie samych.
Anakina nie obchodził teraz ich los, próbował uspokoić panujący w jego głowie zamęt. Przypomniał sobie wydarzenia dzisiejszego dnia; znów pozwolił sobie na to, co nie było dozwolone Jedi – zemstę. Pozwolił, aby gniew nad nim zapanował niszcząc bezbronnych naukowców. Ale przecież nie byli bez winy – to, co zrobili Nelvaanianom było nie do wybaczenia. Odsunął od siebie wszystkie te myśli. To po prostu nie może się już powtórzyć. Nie może!
Coruscant.
Kapsuła ratunkowa dotarła na miejsce. Kanclerz z Jedi pospiesznie ją opuścili. Teraz od statku, którym mogli uciec na orbitę, dzieliło ich parę kroków. Mimo to biegli – wiedzieli, że liczy się każda sekunda. Zbiegli po rampie statku i w dół po schodach ku wyjściu. Za ich plecami zamykały się automatycznie ogromne drzwi mając opóźnić pościg. Gdy weszli do ostatniej sali ogarnęło ich zdziwienie – w komnacie panował mrok. Dwuooki Talz odwrócił się i podejrzliwie rozejrzał po otoczeniu – świetnie widział w ciemnościach. Po chwili zabłysły światła awaryjne i zalały wszystko niebieską poświatą. Nie wiedzieli co robić – czekali. Nagle Foul Moudama odepchnął Kanclerza, rzucając go w kąt i w tej samej sekundzie włączył miecz świetlny, blokując atak Generała Greviousa, który cały czas czyhał na nich w pomieszczeniu. Nastąpiła krótka wymiana ciosów i na pomoc towarzyszowi rzucił się brązowoskóry Mistrz Jedi.
Palpatine, widząc to opanował zdziwienie, podniósł się z ziemi i powoli wycofał na bezpieczną odległość. Z zaciekawieniem przyglądał się walce. Znał się na szermierce i mógł określić zdolności przeciwników. Z góry znał już wynik tej rozgrywki.
Walka rozpoczęła się na dobre. Roron oraz Foul atakowali, sprowadzając do defensywy generała. Ithorianin był wspaniałym szermierzem, a z pomocą Moudama mieli duże szanse wygrać tę potyczkę. Dwa miecze przeciwko dwóm, lecz tylko jeden Separatysta przeciw dwóm Republikanom – a na dodatek Jedi. Obrali prostą taktykę; jeden atakował, drugi osłaniał go przed ciosami przeciwnika, potem następowała zmiana, aby nie zmęczyli się zbytnio – nie wiedzieli co jeszcze ich czeka. Grevious potknął się i miecz świetlny Talza o centymetry minął metalowy tors cyborga. Następnie doszło do pięknego bloku w wykonaniu generała. Ustawił miecze w takiej pozycji, że ostrza przeciwników, które spadały łukiem z góry zostały skrzyżowane z jego, tuż nad głową. Siłowali się tak chwilę, dopóki Jedi nie zdali sobie sprawy, że ten moment może przeważyć o zwycięstwie i wspomagając się Mocą napierali na generała. On jednak przymrużył lekko oczy, co mogło odpowiadać uśmiechowi. Rycerze wymienili zdziwione spojrzenia. I wtedy zdarzyło się coś niesamowitego: mechaniczne ręce Greviousa rozdzieliły się na dwoje – obecnie posiadał cztery. Wolnymi rękoma chwycił miecze świetlne, które pozostały mu u pasa. Szansę na wygraną Jedi drastycznie zmalały. Generał odczekał chwilę przed atakiem, aby pokazać swoją wyższość, a później zadawał tyle ataków, że Kanclerz nie mógł dostrzec ostrzy mieczy świetlnych, które rozmyły się w różnokolorowej mgiełce.
Shaak Ti wyskoczyła w górę, oddalając się od kręgu robotów. Musiała chwilę odpocząć – pot zalewał jej czoło. Walczyła już długo i mimo tego, że pokonała wielu przeciwników skądś pojawiali się następni. Wiedziała jedno: musiała odzyskać swoją broń. Postanowione – skoczyła i w powietrzu wyciągnęła rękę po swój miecz świetlny, który wskoczył jej do ręki, pędząc z dużą prędkością. Stanęła na szeroko rozstawionych nogach i czekała aż nadejdą. Czuła zmęczenie – jej ruchy stawały się wolniejsze i mniej precyzyjne, lecz cały czas jej ataki były niemożliwe do przewidzenia. Mieszała wszystkie techniki jakie znała. Roboty jednak z taką samą energią i zawziętością atakowały. Ponownie otoczyły kołem mistrzynię, widząc że coraz bardziej opada z sił. Shaak Ti obróciła się na pięcie i wymachując piką i mieczem uszkodziła najbliżej stojących wrogów. Gdy znów stanęła na nogach, piątka robotów opuściła łukiem z góry swoją broń na Jedi, która w ostatniej chwili zasłoniła się pałką – trzymała ich na odległość. Jej ręce powoli opadały – mięśnie były zbyt wycieńczone. Lecz nagle, powietrze przeszył donośny dźwięk. Co to było? Roboty odpuściły – zaczęły się wycofywać w stronę, z której przyszły. Mistrzyni pomyślała: „Nigdy nie robią tego bez powodu, ale co....”
- Nie! – krzyknęła, zdając sobie sprawę, że Kanclerz jest w niebezpieczeństwie.
Tak szybko jak mogła, zaczęła biec w stronę, w którą odleciała kapsuła. Choć jej zmęczone mięśnie protestowały i zaczęła odczuwać ból, mknęła do przodu.
Grevious podszedł do Kanclerza i wyłączył miecze świetlne – dwóch Mistrzów nie było w stanie zrobić mu żadnej krzywdy, leżeli martwi za jego plecami.
- Jesteś mój, starcze – wydobył się z generała sztucznie modulowany głos.
- Nie boję się ciebie – powiedział z pewnością w głosie Palpatine, wymierzając oskarżycielsko palec w cyborga i cedząc przez zaciśnięte zęby. – Nie ośmielisz się skrzywdzić Kanclerza Wielkiej Republiki. Co by na to powiedział... twój mistrz?
Te słowa rozwścieczyły Greviousa, którego ręce zacisnęły się żelaznym uściskiem na szacie Palpatine. Uniósł go w górę, zbliżając jego twarz do swej, tak aby mógł spojrzeć mu w oczy:
- Masz szczęście, że chcą cię żywego!
Przez chwilę mierzyli się wzrokiem. Kanclerz wydawał się spokojny, choć Grievous był pewien, że w środku trzęsie się ze strachu. Nagle starca wybawiły odgłosy kroków. Ktoś nadbiegał korytarzem. W drzwiach stanęła Shaak Ti: ciężko dyszała, trzymając w prawej ręce włączony miecz, jej szata była w strzępach, a sama Mistrzyni wyglądała na ledwo żywą. Gdy zobaczyła zabitych towarzyszy leżących na ziemi z jej ust wydobył się jęk rozpaczy. Nie potrafiła złapać tchu, a gdy doszła do siebie jej oczom ukazał się kolejny koszmarny obraz – Kanclerz wisiał dwa metry nad ziemią, trzymany za kołnierz przez Greviousa.
- Kanclerzu! – jęknęła.
- Shaak Ti, moja droga. Przybyłaś mi na ratunek – powiedział łagodnie, lecz urwał. Zdał sobie sprawę, że nie może liczyć na żadną pomoc – Mistrzyni była bez sił, słaniała się na nogach i łapczywie chwytała oddech. Mimo to, nadal biło od niej zdecydowanie.
Togrutianka z nienawiścią i krzykiem pobiegła do przodu i zamachnęła się mieczem. Grevious stał niewzruszony – nadal trzymał Kanclerza jedną ręką i szybko ocenił sytuację. Jedi była zbyt słaba – szybciej niż można było się tego spodziewać chwycił ją za przegub i szyję, podnosząc do góry. Zaparło jej dech.
- Zmęczyłaś się, Jedi – powiedział i wyjmując jej z ręki miecz dodał: – Nie będziesz już tego potrzebowała, mam dla ciebie coś innego.
Z jego czwartej, wolnej ręki wysunęły się powoli elektryczne sznury. Shaak Ti resztkami sił próbowała wyrwać się z żelaznego uścisku, jednak był zbyt mocny.
Kanclerz, odprowadzany przez dwa droidy i Greviousa, wchodził powoli na rampę statku z całym dostojeństwem, na jakie było go stać. Starał się, aby nawet tak haniebny czyn jak porwanie Kanclerza Republiki nie uwłaczało jej honorowi. Nie mógł okazać strachu. Nie mógł się poddać. Nie teraz.
Weszli na pokład.
Roboty przygotowywały statek do startu. Prace przerwała im kanonierka przecinająca niebo – skierowali na nie działka i zasypali gradem pocisków. Zestrzelona. W obłokach dymu zaczęła zniżać lot. Nagle wyskoczyła z niej jakaś postać.
Mace Windu zeskoczył na ziemię, uciekając z płonącej kanonierki i zobaczył Kanclerza Palpatine’a znikającego wewnątrz statku. Grevious wyczuł go i błyskawicznie odwrócił się, przyjmując postawę obronną z włączonymi czterema mieczami. Mistrz wyciągnął ku niemu rękę i zamknął go w silnym uścisku, miażdżąc stalowe żebra i niszcząc wewnętrzne organy. Cyborg upadł na kolana, zanosząc się okropnym kaszlem i resztką siłą trzymając się włazu. Statek oderwał się od ziemi. A Mistrz stał na dole i wyciągnął rękę ku niebu w geście bezradności. Później zacisnął ją w pięść i przeklął pod nosem. Statek podniósł się i zniknął na niebie.
Mace’a dobiegł znajomy głos z pobliskiego budynku – rzucił się w tamtym kierunku. Gdy wszedł do środka, zobaczył dwójkę Jedi: Corobba i Moudama leżących bez życia na ziemi. Lecz jeszcze coś spowodowało, że powiedział:
- Shaak Ti...
Mistrzyni wisiała zaczepiona pod sufitem, skrępowana energetycznymi pętami. Ledwie przytomna kołysała lekko głową, gdy zdała sobie sprawę z obecności Mistrza, którego przed chwilą mimowolnie wzywała, wyszeptała tylko:
- Zawiodłam….
Opuściła bezwładnie głowę, tracąc przytomność.
Orbita Coruscant.
W warsztacie, gdzie dokonywano napraw statków, można było podsłuchać niespotykaną rozmowę. Niespotykaną, ponieważ odbywała się między robotem astromechanicznym a Jedi.
- Nie Artoo, są rzeczy znacznie boleśniejsze – odpowiedział Anakin Skywalker na świergot towarzysza. Siedział na pudle po amunicji i pochylony naprawiał uszkodzoną mechaniczną rękę. Mały robot pomagał mu w jego pracy.
Do pomieszczenia wszedł niezauważony drugi mężczyzna – Obi-Wan Kenobi i powiedział:
- Wracam z laboratorium. Myślałem, że cię tam zastanę.
- Właśnie skończyliśmy – powiedział i naciągnął czarną rękawicę na metalową, błyszczącą dłoń. – Widzisz? Jak nowa. – zacisnął ją w pięść i rozluźnił.
Mistrz zauważył jednak coś dziwnego, uczeń unikał jego wzroku. Westchnął. Z nim są same problemy.
- Anakinie – zaczął i splótł ręce w charakterystyczny sposób Jedi. – Najtrudniejsza Próba Jedi to spojrzeć wewnątrz siebie samego. A często widzimy rzeczy, których nie chcemy zobaczyć – młody Rycerz zwiesił głowę, jakby te słowa szczególnie go dotknęły. – Ale na szczęście nic nie jest pewne, bo to nasze decyzje kształtują nasze przeznaczenie.
Anakin wpatrzył się w ziemię, a po jego policzku powoli potoczyła się łza. Jakby te słowa miały dla niego jakieś znaczenie… Kenobi wyczuwając pogorszenie jego humoru położył mu rękę na ramieniu. I przez tą jedną chwilę wyglądali jak ojciec i syn.
Przeciągły gwizd robota, przerwał im rozmowę.
- Pilna wiadomość z Coruscant – odruchowo przetłumaczył Skywalker, ocierając skrajem szaty twarz, aby nikt tego nie widział. – Prześlij ją – wydał polecenie, a R2-D2 wyświetlił przed nimi hologram naturalnej wielkości. Przedstawiał Mace’a Windu.
- Kenobi, Skywalker! – ukłonił im się lekko i zaczerpnął tchu. – Coruscant oblężone, powtarzam Coruscant oblężone.
Na chwilę połączenie zostało zakłócone po, czym znów powróciło. Na twarzy Anakina odmalowało się przerażenie, Kenobi stał niewzruszony. Myśl o klęsce stolicy Republiki była okropna. To jedyna rzecz, która daje nadzieję miliardom jej mieszkańców.
- Generał Grevious porwał Kanclerza Palpatine’a – kontynuowało widmo zaciskając pięść. – Musicie natychmiast wracać. Ratujcie Kanclerza!
Transmisja została przerwana.
- Grevious... – szepnął Skywalker i uśmiechnął się, lecz jego głos był pełen nienawiści. Wstał i energicznie pomaszerował w stronę mostka. Po drodze rzucając:
- Na stanowiska bojowe, wszystkie załogi do myśliwców! Przygotować się do skoku w nadprzestrzeń! Ruszamy!
Kenobi wpatrywał się jak odchodzi i pomyślał w duchu: „Jest jeszcze zbyt młody, zbyt narwany... Chyba tego mu zazdroszczę.”
Możliwe, że powiedział to na głos, bo R2-D2 zagwizdał potwierdzająco.
W ciemnej przestrzeni kosmicznej toczy się walka, która ma wyłonić zwycięzcę Wojen Klonów. Statki Separatystów ścierają się ze statkami Republiki. Walka może trwać w nieskończoność jednak jedno wydarzenie, przechyla szalę zwycięstwa.
Para myśliwców, które czym prędzej porzucają pierścienie hipernapędu i plują ogniem ze wszystkich dział, rzucają się w chmarę maszyn należących do Separatystów, a nazywanych sępami.
Para myśliwców. Myśliwców Jedi. Tylko dwa.
Dwa wystarczą.
Bo choć jest to zmierzch ery bohaterów, chwile największej chwały dopiero nadchodzą*.
* Fragment zaczerpnięty z powieści Star Wars: Część III. Zemsta Sithów autorstwa Matthew Stovera, tłum. Maciej Szymański, wydany przez: Wydawnictwo Amber, 2005 (przyp. autora)
Aby wystawić ocenę musisz się zalogować Wszystkie oceny Średnia: 9,45 Liczba: 11 |
|
Averil2018-07-21 19:50:33
Super
KubaLinke2010-03-22 19:46:37
Super ale mogli by powiedzieć jak zgineli ci dwaj jedi
Luke S2009-04-23 20:08:24
Piękne :_)
Jedi Kedian Drayen2008-12-29 14:14:23
Całkiem niezłe
MASTER VICTORIO2008-10-27 13:44:56
NIEZŁE ALE TROCHE PRZYDŁUGIE
Pies_Yuki2008-09-26 19:34:15
Niezłe ^^
Hego Damask2008-09-26 13:33:02
niezłe, ale jedna uwaga - "Grievous" nie "Grevious"