Autor: Wedge
Na podstawie serialu "Clone Wars" Genndy'ego Tartakovsky'ego
Autorzy oryginalnych scenariuszy:
Bryan Andrews
Mark Andrews
Darrick Bachman
Paul Rudish
Genndy Tartakovsky
George Lucas
Redakcja i korekta: Wedge
Bastion Polskich Fanów Star Wars, Stopklatka i autorzy
nie czerpią żadnych dochodów z opublikowania poniższych treści.
Adaptacja jest wykonana przez fanów dla fanów.
O D C I N E K
21
Cztery miesiące po bitwie o Geonosis.
Vode An…
Pomruk. Towarzyszył mu zawsze, na jawie, we śnie, w bitwie i w kantynie. Czy to silniki kanonierki, czy to delikatny szmer karabinu, czy w końcu uspokajający szelest bezpiecznych kadzi na Kamino – był zawsze. Hałas nieodłącznie wiązał się z życiem klona. Gdzie był hałas, tam była bitwa. Gdzie była bitwa, tam byli oni.
Klony Wielkiej Armii Republiki.
Ręka delikatnie zastukała w twardy pancerz na piersi i Fordo przypomniał sobie, gdzie jest. Po co tu jest.
I co za chwilę go czeka.
Uważnym spojrzeniem zlustrował wizjer, w którym odbijały się sylwetki jego braci. „Dziesiątki z Muunilinst”, jak ich teraz zwano. Choć w zasadzie to „Dziewiątki”. Wszak tam, na ulicach siedziby Galaktycznego Klanu Bankowego, stracił jednego ze swych braci. Spasieni i opływający dostatkiem pokoju cywile, piszący długie eseje na temat armii klonów, o której nie mieli zielonego pojęcia, mogli tworzyć fikcyjne podziały między zwykłymi żołnierzami, komandosami czy członkami Specjalnych Oddziałów Zwiadowczych , takich jak Fordo. Ileż to nasłuchał się o wzajemnej „niechęci” czy nawet rywalizacji między formacjami. Gdyby nie to, że był wychowany w dziedzictwie wielkiego Jango Fetta, poszedłby do tych pisarczyków i zaciągnął ich na front by mogli się sami przekonać, ile warte są te ich wymysły. Dla niego każdy z braci, niezależnie od jednostki czy koloru pancerza, był bliższy niż wszystko w co wierzył i o co walczył.
Vode An…
Bracia wszyscy. Tak śpiewali, gdy mieli chwilę dla siebie. Choć to prawda, rzadko je mieli. Jeszcze parę godzin temu byli na Muunilinst, wyczerpani, świętujący z trudem osiągnięte zwycięstwo. Zwycięstwo okupione krwią. CT-43/002, jeden z jego podwładnych, nie wrócił z bitwy, a jego ciało pewnie dalej leżało przy wraku kanonierki, tam, gdzie trafił je strzał snajpera.
Nie zdążyli nawet zabrać jego ciała…
Bo co się dzieje z klonami po śmierci? Zabawne, ale nie myśleli o tym. Zbierali poległych a potem… nic. Nie zostawał po nich nawet ślad. Żadnego cmentarza, żadnej sali pamięci, nic. Jak gdyby nigdy nie istnieli.
A więc taki czeka ich los. Gdy wieść dotrze do Coruscant, dziewięciu pozostałych przy życiu bohaterów z Muunilinst czeka sława, trwająca aż do najbliższej przerwy na reklamy. A jeśli zginą, a zginą na pewno, nikt o nich nie wspomni, nikt nie uroni łzy. Zrobią to jedynie inni bracia. Setki tysięcy, jeśli nie miliony Jango Fettów galaktyki, których czeka to samo przeznaczenie.
Vode An.
Fordo, Alpha-77 jak nazwano go przy urodzeniu, zdecydowanym ruchem chwycił krwistoczerwony hełm z insygniami kapitana i założył na czarną, kędzierzawą czuprynę. Pozostali żołnierze, tak inni SOZ jak i zwykłe klony, widząc ten gest rozpoczęli przygotowania. Fordo odruchowo zliczył ich hełmy.
Siedemnastu, nie licząc pilota. No i on sam.
Jedno trzeba przyznać Wielkiej Armii Republiki – gdy trzeba, decydowała szybko. W ciągu tych paru godzin, gdy zabrano ich z Muunilinst, a krążownik przewiózł ich tu, na Hypori, w jego oddziale zaszły rewolucyjne zmiany. Ocalałych z „Dziesiątki z Muunilinst” zwykłym klonom, których było pięciu, awansowano na poruczników i pozwolono założyć błękitne zbroje i szare spódniczki kama z odznaczeniami członków SOZ. Taki zaszczyt trafiał się rzadko, ale i czyn, którego dokonali – zniszczenie planetarnego działa – był godny takiej nagrody. Teraz w niczym nie różnili się od trzech poruczników SOZ z oryginalnego składu, którzy razem z Fordem mieli zaszczyt trenować pod okiem samego Jango Fetta. A Fordo wiedział coś jeszcze – ta piątka zwykłych żołnierzy mogła stać się jeszcze lepsza, niż oni sami. Nic tak nie wzmaga umiejętności żołnierza jak chęć dorównania braciom.
Tak więc znowu byli w bitwie, w dziewiątkę, razem aż do końca. Zaś pozostali… Kapitan znał ich tylko ze szkolenia. Cała dziesiątka, łącznie z pilotem, była żołnierzami SOZ. Stanowili osobny oddział z osobną historią, lecz teraz mieli pomóc Fordowi w misji na Hypori. Kapitan nie wiedział, dlaczego generał Obi-Wan Kenobi nie wierzył, że w dziewięciu dadzą sobie radę. Może przeczuwał coś dzięki swojej Mocy? Fordo nie rozumiał, na czym polegają magiczne umiejętności Jedi – przyjmował je za coś oczywistego, element który bardzo przydawał się na polu bitwy, nic więcej. W końcu dlatego Jedi byli komandorami i generałami, a on – kapitanem.
„I niech tak pozostanie”, pomyślał i skupił na teraźniejszości. Pomruk silników kanonierki nie zmienił się nawet o nutę.
Załadował magazynki do kieszeni na pancerzu. Spokojnie oceniał sprawność, z jaką armia błękitnych zwiadowców odbezpieczała broń, budziła ją do życia z uspokajającym piskiem naładowanych magazynków, zapinała pasy, ładowała granaty, repetowała strzelby i z uczuciem bliskim miłości gładziła czerwone diody na narzędziach zagłady, do których obsługi ich stworzono. Byli gotowi. Nie bardziej niż zawsze, nie mniej niż w przyszłości, po prostu gotowi. Zawsze tak samo.
Zawsze na to samo.
W końcu i Fordo załadował bliźniacze blastery DC-17. Dla próby zakręcił jednym z nich młynkiem – zmęczenie po niedawnej misji zniknęło jak ręką odjął. Był w pełni sprawny, wyzbyty wątpliwości, zdeterminowany by wykonać zadanie.
By uratować Jedi.
- Dowódco, zbliżamy się do celu – zameldował pilot z opancerzonej kabiny kanonierki.
- Rozpocząć zagłuszanie! – rozkazał Fordo.
- Tak jest! – odparł pilot i wcisnął coś na panelu sterowania. W jednej chwili delikatny szum w hełmie, dający możliwość kontaktu z okrętem-bazą na orbicie, zniknął. Teraz żołnierze byli zdani wyłącznie na siebie i to, czego nauczył ich Jango Fett.
Kapitan był pewien, że starczy im to aż z nawiązką.
Kanonierka mruczała, mknąc tuż nad pokrytą czerwonym pyłem, martwą powierzchnią Hypori. To nie była zwyczajna kanonierka, o nie. Fordo nie wiedział, czy powiększona i wydłużona ładownia to zasługa przewidującego projektanta, czy inicjatywy własnej oddziału SOZ, który wspierał ich w tej akcji. Widać było, że ta maszyna jest dla nich wszystkim. Stanowiła dom, schronienie, najlepszego przyjaciela i ulubioną maskotkę. Wymalowane na dziobie drapieżne zęby i złowieszcze oczy zmieniały zwykłą kanonierkę LAAT w dziką bestię, posłuszną wyłącznie tym, którzy zasługiwali na jej szacunek. Teraz Fordo i jego ludzie musieli udowodnić, że są godni tego, by wzięła ich na pokład.
Nic prostszego.
Niebiesko-biała maszyna, wymalowana w kolory pancerzy członków SOZ, doleciała do pierwszych, roztrzaskanych wraków krążowników klasy Acclamator, które przywiozły tu wojska dla wsparcia Mistrza Jedi, generała Daakmana Barreka. Teraz z wojsk nie pozostało już nic. Zasadzka Separatystów rozniosła okręty na strzępy, a pozostałości oddziału – ktokolwiek je stanowił – broniły się tam, skąd dochodził ostatni na tej planecie przyjazny sygnał Republiki. Kanonierka minęła wraki, zostawiając za sobą jedynie chmurę pyłu. Cel był coraz bliżej.
- Otworzyć drzwi – rozkazał kapitan.
Pomruk silników przybrał na sile, gdy blasteroodporne drzwi kanonierki rozsunęły się z obydwu stron, wpuszczając do środka mętne światło i wszechobecny pył Hypori. Cień ustąpił, odsłaniając grupę błękitnych wojowników, najlepszych synów Republiki. W milczeniu obserwowali powalone wraki krążowników, zamienionych w stertę złomu, w której spoczywały ciała setek – jeśli nie tysięcy – ich braci.
I nie licząc Forda żaden, nawet przez sekundę, nie poczuł z tego powodu krzty żalu. - Zbliżamy się do linii droidów. Nie wykryto nas – zameldował pilot.
- Przyspieszyć! – zawołał natychmiast kapitan.
- Rozkaz!
Przepustnica pomknęła do maksymalnego poziomu, a kanonierka wyskoczyła jak spuszczony ze smyczy drapieżnik. Fordo zaryzykował spojrzenie i ujrzał naprzeciwko ciemny, stalowy mur korpusów superdroidów B2, osłanianych przez kuliste sylwetki droidów-pająków OG-2. A pośrodku nich, niczym skała pośród morza żelaza, tkwił wbity dziobem w ziemię ostatni Acclamator, z wnętrza którego dobiegał sygnał.
Łatwizna.
Kanonierka, mknąc szybciej niż najlepsze ścigacze z Malastare, dotarła do kręgu droidów, tak nisko, że pierwszy z nich stracił głowę i rozpadł się na kawałki, trafiony podwoziem maszyny. Fordo był pewien, że pilot zrobił to specjalnie. Błyskawicznie przemknęli nad armią Separatystów, zahaczając jeszcze jednego droida – zrobili to tak sprawnie, że w ich stronę nie padł żaden strzał. Wtedy to pilot, nie czekając na rozkaz, otworzył tylni luk i wyrzucił ze środka ładunek szarych, niewinnie wyglądających cylindrów. Upadły na pylistą powierzchnię Hypori, tworząc na ziemi linię idącą na wskroś armii droidów.
I wtedy superdroidy B2, jedne z najniebezpieczniejszych maszyn w arsenale Separatystów, zrobiły coś, czego ich konstruktorzy chyba nie zapisali w programie. Cała armia, jak jeden mąż, z namaszczeniem pochyliła się nad pikającymi i mrugającymi czerwonymi diodami cylindrami. I zamiast zrobić cokolwiek konstruktywnego postała tak parę sekund, analizując dane, po czym nie znajdując lepszego wyjścia uniosła głowy, potem ręce z wbudowanymi blasterami i rozpoczęła ostrzał kanonierki.
Ale te parę sekund wystarczyło, by kanonierka śmignęła nad wrakiem i natychmiast obniżyła lot, przyjmując gruby pancerz krążownika za osłonę przed deszczem ognia nieprzyjaciela. Teraz czekało na nich jedynie to, z czym mierzyli się ocalali z masakry Jedi.
Cokolwiek to było.
Pilot sprawnie przeprowadził maszynę przez ucho igielne między ziemią a fragmentem wraku i namierzył cel – ścianę Acclamatora, zza której dobiegał sygnał. Przełączył wizjer na tryb celowniczy. Czerwony krzyżyk zatańczył przez moment, po czym stanął w miejscu, namierzając odpowiedni punkt. W czasie krótszym od uderzenia serca dwie rakiety pomknęły wybijając w korpusie okrętu dziurę wystarczająco wielką, by wleciała tam kanonierka.
Jeszcze nie opadł ogień, a już pojazd przemknął przez otwór, zanurzając się w ciemności wnętrza okrętu. Pilot błyskawicznie wyhamował i zaczął opadać. Klony nie czekały na wygodną wysiadkę z czerwonym dywanem – gdy tylko maszyna opuściła się na wysokość odpowiednio bezpieczną, by nie połamać nóg, żołnierze zaczęli wyskakiwać, błyskawicznie tworząc ubezpieczający półokrąg.
Jako pierwszy na ziemi stanął Fordo, lustrując wzrokiem labirynt wsporników i fragmentów poszycia, wśród którego walczyli ostatni Jedi. Odliczył spokojnie czekając, aż ośmiu jego ludzi znajdzie się na ziemi i zapatrzył się w trzymany w dłoni lokalizator. Wtedy wydał rozkazy.
- Trzy oznaki życia. Jeden na lewo.
- Tak jest! – natychmiast zawołał jeden z poruczników zrywając się do biegu i już go nie było.
- Drugi na dachu.
- Tak jest! – zawołał drugi porucznik wystrzeliwując linkę. Wyciągarka zadziałała i żołnierz zniknął w mroku tego, co obecnie było sufitem wraku.
- Pozostali za mną, naprzód! – Fordo wyszarpnął z kabur blastery i ruszył, prowadząc swoich ludzi.
Wtedy do akcji ruszył oddział ubezpieczający. Dziewiątka żądnych krwi żołnierzy SOZ wyładowała się z kanonierki, przygotowując najcięższą broń, jaką były w stanie udźwignąć klony. Po pierwsze sześciolufowy karabin łańcuchowy Z6, zapewniający siłę ognia zdolną zmieść z powierzchni ziemi oddział droidów w czasie krótszym niż mrugnięcie oka. Zaś po drugie powtarzalny quad-blaster, popularnie zwany „Cip-Quad”, z czterema podwójnymi lufami, zdolny roznieść w pył nawet czołg klasy Persuader, nie mówiąc już o pospolitym AAT. Tak objuczony oddział powolnym krokiem ruszył śladem Forda, a za ich plecami pilot podniósł kanonierkę i używając repulsorów zatrzymał w powietrzu przy najbliższej dziurze w kadłubie, zyskując tym manewrem świetną widoczność na przedpole. Przełączył znów na tryb celowniczy, a czerwony krzyżyk namierzył niezliczoną masę droidów B2, która pędziła w stronę wraku wąskim szpalerem.
Idealnie.
Dwa działka laserowe i rakiety kanonierki zagrały, zamieniając pierwsze droidy w stertę złomu. Pilot, nie zdejmując ręki ze spustu, zaczął się spokojnie zastanawiać czy prędzej skończy mu się amunicja, czy też kapitan zagubionych Jedi. Tak czy siak zapowiadało się interesujące popołudnie.
Tymczasem Fordo pędził czymś, co kiedyś było korytarzem Acclamatora. Rumor i syk mieczy przed nim podpowiadał, że gdzieś tam znajduje się właściciel ostatniego znaku życia – i jest to Jedi. Kapitan dwoma sprawnymi ruchami rozproszył oddział na prawo i lewo chcąc oskrzydlić to, z czym mierzył się Jedi. Jeszcze tylko parę ostatnich kroków i klony wypadły niemal ze wszystkich stron na odsłoniętą powierzchnię, gdzie…
Mistrz Jedi Ki-Adi-Mundi walczył z wirem.
Fordo nie umiał nawet tego nazwać. Uzbrojony w zielony miecz wysokogłowy Cereanin, skakał w podartych strzępach tuniki i wymierzał ciosy w białą burzę ostrzy. To też były miecze świetlne, ale nie trzymał ich Jedi – nie trzymało ich nawet coś, co można było nazwać żywą istotą. Praktycznie niepoliczalne ostrza śmigały wokół Mistrza, otaczając go jak potworne matczyne ramiona. Ta walka trwała sekundę, a zarazem całą wieczność – wystarczająco długo, by Fordo mógł docenić złowieszcze piękno tej sceny, ostatniej walki Jedi przeciwko czemuś, na co nikt i nic nie mogło ich przygotować.
W tym samym momencie białe „coś” wytrąciło ostrze z rąk Mistrza Jedi i powaliło go na ziemię. Wróg uniósł w górę dwa świetlne miecze i… dojrzał klony.
Fordo nareszcie mógł mu się przyjrzeć. Nie, to nie był droid – lecz na pewno cyborg. Przypominające biały, stalowy szkielet ciało owiewała peleryna, a z podłużnej maski świeciły żółte oczy, żywe, ale nieludzkie, pełne dzikości, gniewu i żądzy krwi. U paska zwisały mu rękojeści mieczy świetlnych, mieczy Jedi, które ta obrzydliwa kreatura mogła zdobyć tylko w jeden sposób.
Kapitan nie czekał by się dowiedzieć, jaki los spotkał właścicieli tych mieczy i zaczął strzelać, a za nim cały oddział.
W tym miejscu trzeba przyznać, że stwór miał refleks godny Jedi. W tej samej chwili, w której Ki-Adi-Mundi odskoczył z linii ognia, cyborg schował się za stosem żelastwa. Blasterowe bolty osmaliły resztki wraku, lecz to było wszystko, co mogły zrobić. Rakiety i granaty pomknęły, a szybkostrzelne ciężkie karabiny zmieniły osłonę przeciwnika w stertę żużlu, za którą nie mogło ocaleć nic żywego, ani nawet mechanicznego. Wachlarz sześciu żołnierzy wsparcia roztoczył przed sobą istną kulę ognia, zdolną zburzyć budynek albo samodzielnie wygrać małą wojnę.
Lecz to było za mało.
Bestia jakimś cudem wymknęła się z tej piekielnej kąpieli i z prędkością, jakiej nie mógł osiągnąć żaden człowiek, śmignęła między wygiętymi wspornikami, ścigana przez minimalnie wolniejsze bolty blasterów. Fordo nie zauważył nawet, jakim cudem znalazła się na suficie! Choć zdawało się to niemożliwe, cyborg biegł niczym owad po sklepieniu swoistej jaskini, jaką stworzył wrak i najwidoczniej zamierzał zawisnąć nad oddziałem niczym jastrzębionietoperz z najgorszych koszmarów.
- Zestrzelić go! Zestrzelić!!! – wrzeszczał Ki-Adi-Mundi, zupełnie jakby klony nie próbowały tego zrobić od dobrych kilkunastu sekund.
W końcu zwiadowcy unieśli swoje ulubione krótkie karabinki WENSTAR-M5 i posłali granaty. Nie wiadomo, czy fala uderzeniowa strąciła cyborga, czy też i tak zamierzał on zeskoczyć, faktem jest że wylądował na ziemi, tuż przed obliczem zdumionych żołnierzy SOZ. Wahali się tylko przez ułamek sekundy, a potem ruszyli na niego, gotowi wystrzelać cały magazynek w te diabelskie, czerwono-żółte oczodoły. Fordo mógł tylko stać i patrzeć, jak cyborg spokojnie niczym droid załadunkowy wykonuje czyste, dokładnie wymierzone cięcia niebiesko-zieloną falą dwóch mieczy świetlnych.
Jeden cios, drugi, trzeci… Nie minęła sekunda, a już czterech żołnierzy leżało martwych na ziemi, przeciętych w pół jak zwierzęta w rzeźni.
Wtedy Fordo zrozumiał, że tej walki nie są w stanie wygrać.
Ale mieli plan B.
- Wsparcie, natychmiast! – wrzasnął do komunikatora, a w tej samej chwili ściana za oddziałem rozpadła się na kawałki. Przez powstały otwór do środka wpadła kanonierka, a szczerzący się na dziobie potwór wyglądał na zadowolonego, że nareszcie będzie mógł usłużyć swemu panu. Dwa reflektory oświetliły zaskoczonego cyborga. Odrzut z mruczących repulsorów powiewał mu peleryną, a on sam uważniej spojrzał na pojazd, a potem na pilota, trzymającego rękę na spuście. Fordo po cichu miał nadzieję, że bestia się podda – kto chciałby się mierzyć z działami kanonierki oddalonymi ledwo o parę metrów? Tego nikt nie mógł przeżyć.
Z drugiej strony, mało kto był w stanie w pojedynku pokonać członka Rady Jedi.
Pilot chyba doszedł do takiego samego wniosku, bo zaczął strzelać. Cyborg jednak znowu był szybszy – odskoczył, a w miejscu gdzie był mikrosekundę temu, powstał całkiem przyzwoitych rozmiarów gorący krater. Wykonując zadziwiające salta i przewroty, i nie gasząc przy tym mieczy, przeskakiwał kolejne sterty żelastwa, roznoszone na pył przez ścigające go działa kanonierki. W końcu, wycinając sobie mieczami drogę ucieczki dotarł do burty krążownika, której za żadną cenę nie mogło przebić nic lżejszego od okrętowego turbolasera. Cyborg był w potrzasku i zdał sobie z tego sprawę. Próbując znaleźć choćby najmniejszą szparę nieoczekiwanie wbiegł w pole widzenia pilota. Ten nie czekając na rozkaz posłał w jego kierunku wszystkie rakiety, jakie mu tylko zostały. Eksplozja zatrzęsła całym wrakiem, a cyborg zniknął w chmurze pyłu – nie wiadomo czy trafiony, czy tylko draśnięty.
- Ewakuacja! – rozkazał Fordo, nie czekając, by sprawdzić co stało się z przeciwnikiem. Klony posłusznie zaczęły wskakiwać do kanonierki.
- Nie! Musimy go ścigać! – wrzasnął Ki-Adi-Mundi i rzucił się w kierunku pobojowiska. Fordo musiał użyć całej siły, by zatrzymać starego Cereanina w miejscu.
- Panie generale, nie możemy! Ocaleni umrą! Nie mamy czasu! – zawołał.
Mistrz Mundi chyba zrozumiał, bo jego oblicze natychmiast złagodniało. Wskoczył do pojazdu, a za nim Fordo, dla pewności ostrzeliwując się ze swoich bliźniaczych DC-17. Ostatni na pokład wsiadł klon z Z6, posławszy ostatnią serię w pole bitwy, które pochłonęło tak wielu Jedi i czterech jego braci z oddziału. Pilot uniósł maszynę i kanonierka pomknęła wysoko, tam gdzie byli już bezpieczni.
Na pokładzie Ki-Adi-Mundi wyczuł ciała swych towarzyszy broni, opatrywanych właśnie przez sanitariusza, który podłączył im kroplówki i założył maski tlenowe. Mistrz Jedi, którego obrażenia ograniczały się właściwie do siniaków i otarć, wręcz zaniemówił ze zgrozy. Podszedł do niebieskoskórej Twi’lekianki leżącej na pryczy.
- Aayla… – szepnął. – Shaak Ti! – zawołał, widząc czerwono-białą Togrutiankę na posłaniu niżej.
- Ich stan jest stabilny. Możliwe, że przeżyją – uznał za stosowne poinformować go Fordo.
- A inni? – Ki-Adi chwycił dłoń Shaak Ti i z nadzieją spojrzał na kapitana.
- Wszyscy nie żyją, panie generale.
Tymczasem we wnętrzu wraku Acclamatora, cyborg, znany lepiej jako Generał Grievous, naczelny dowódca armii droidów, podszedł do kosmatego ciała whipidzkiego Mistrza Jedi K’Kruhka. Gdyby Grievous był wrażliwy na Moc wyczułby, że K’Kruhk wcale nie jest martwy, ale zagłębiony w tak mocnym transie leczniczym, że nie wykryły go nawet najczulsze detektory oznak życia. Na szczęście Generał uznał Mistrza Jedi za zdecydowanie martwego, ponieważ pochylił się i wziął jego miecz świetlny. Z uczuciem triumfu przyczepił go sobie do paska, poszerzając w ten sposób swą wyjątkową kolekcję trofeów, jakie zbierał od znienawidzonych Jedi.
Kanonierka wystrzelała sobie drogę przez ostatnie blokujące jej wyjście resztki wraku i wyłoniła się znów nad pylistą powierzchnią planety. Pilot uniósł trochę lot, a Fordo sięgnął do kieszeni i wyciągnął niewielki detonator. Nie wahając się nacisnął czerwony guzik, a wtedy szpaler cylindrów, wciąż zagłębionych w pyle pośród kordonu droidów eksplodował, roznosząc w drobny mak wszystko, co miało pecha znaleźć się w zasięgu eksplozji. Pilot zwiększył prędkość i zanurkował w chmurę ognia, która znaczyła ich drogę ku wolności. Ukryta przed sensorami droidów maszyna bezpiecznie przemknęła nad zmiecionymi przez eksplozję szczątkami i poleciała dalej – tam, gdzie czekał statek-baza i bezpieczna przystań.
A Generał Grievous powolnym, rytmicznym krokiem, któremu towarzyszyło złowieszcze skrzypienie serwomotorów, wyszedł z chmury kurzu zostawiając za sobą wrak Acclamatora. Popatrzył spokojnie na szybko gasnący wśród rdzawych chmur kształt kanonierki.
- Uciekajcie Jedi, uciekajcie – syknął pogardliwie. – Tylko odwlekacie to, co nieuniknione…
I zaśmiał się swoim mechanicznym, chrapliwym rechotem, gorszym nawet od szumu ognia, który szalał za jego plecami. Ognia, który wkrótce spopielić miał całą Republikę.
Dwadzieścia sześć miesięcy później.
Chłopiec się bał.
Wyczuwał to od pierwszej chwili, gdy tylko go dojrzał. Wszechogarniający, pożerający strach. Nie do powstrzymania nawet przez najlepsze nauki, najlepsze techniki Zakonu. Zlikwidowałeś go w jednym miejscu, pojawiał się w następnym. Był zawsze. Niczym smok.
- Słyszałeś to, Mistrzu Qui-Gon?
To był ten sam chłopiec, który dwanaście lat temu stanął przed obliczem Rady Jedi. Blond włosy, farmerska tunika, niewinne błękitne oczy. I strach. Ale czy mężczyzna, w którego się zmienił, tak bardzo różnił się od chłopca? Czy jego strach był mniejszy?
Nie. Miał tylko inne podstawy.
- Tak, Anakinie – odparł znajomy głos. – Woła cię.
- Drzewo?
- Tak – odparł Qui-Gon Jinn. – Musisz tam wejść. Sam.
To rzeczywiście był Qui-Gon. Stał w tej swojej śmiesznej tunice, w której wyglądał tak niepozornie, zupełnie inaczej niż najżywszy Jedi, jakiego znał i o jakim słyszał Zakon. Tak… strata Qui-Gona okazała się raną, która do dziś się nie zaleczyła. Lecz przecież stał tu, po kostki we mgle, niczym milczący strażnik obok Anakina Skywalkera. Chłopca, który się bał.
Patrzyli wspólnie na ogromne, poskręcane ze starości drzewo. Wiele drzew już w swoim życiu widział, ale takiego jeszcze nigdy, nigdzie, nawet na Kashyyyk, gdzie drzewa mają przecież kilometry wysokości. Ale w tym było coś więcej. Zanurzone w oparach tajemniczego, nieznanego bagna, otoczone lianami, stanowiło wyznacznik czasu. Początek i koniec galaktyki, Mocy, uniwersum. Rdzeń wszystkiego, co się zdarzyło i miało się zdarzyć.
Dlaczego akurat widział to drzewo?
- Ja… boję się, mistrzu.
Tak. Bał się. Drzewo to czuło, on to czuł, czuł to też Qui-Gon Jinn. Ukląkł obok chłopca i położył mu dłoń na ramieniu.
- Panuj nad swoim strachem – powiedział tym swoim opanowanym, głębokim głosem, zdolnym obłaskawić najkrnąbrniejszego z Padawanów. – Jesteś Wybrańcem. I musisz przejść próbę.
- Co… co tam jest? – cicho spytał chłopiec.
- Tylko to, co ze sobą weźmiesz.
Chłopiec nie odpowiedział, tylko ostatni raz, niemal błagalnie, spojrzał na Qui-Gona. Ale ten patrzył tylko na drzewo, uważnymi, przymrużonymi oczami. Chłopiec stłumił strach i ruszył.
- Czas twojej ostatniej próby nadejdzie niedługo – powiedział za nim Mistrz Jedi. – Zaufaj Mocy.
Po chwili chłopiec i drzewo zniknęli.
A w swoim pokoju na Coruscant Yoda otworzył oczy, odganiając reszki wizji. Zmarszczył wiekowe czoło, próbując zrozumieć, co Moc chciała mu powiedzieć.
Dlaczego akurat widział to drzewo?
Trwała narada. Tu zawsze trwała narada.
Salę Rady Jedi zaprojektowano, by pomagała skupiać Moc i osiągać słuszne kompromisy. Bywało, że Mistrzowie medytowali dniami, starając się znaleźć odpowiednie rozwiązanie. Niestety, teraz nie było na to czasu. Wojna wymagała szybkich decyzji, decyzji które łatwo mogły obrócić się przeciwko Zakonowi. Nieprzemyślane posunięcia mogły zaowocować strasznymi konsekwencjami.
A jednak, Jedi wciąż skracali dyskusje. Yoda zastanawiał się czasami, ileż więcej mogliby osiągnąć gdyby nie wojna… I gdyby nie ta straszna presja czasu.
- Może i byliśmy wyczerpani, ale kiedy ostatnio ktoś poradził sobie z pięciorgiem Jedi i to w pojedynkę? Musimy się tym zająć!
Głos Ki-Adi-Mundiego znów brzmiał donośnie, jak za starych, dobrych lat. Sędziwy Mistrz Jedi był trzecim głosem Rady, zaraz po Yodzie i Mistrzu Windu. Był także jednym z ocalałych z dawnej rzezi na Hypori, po której K’Kruhk na jakiś czas opuścił Zakon Jedi, a Aayla Secura i Shaak Ti do dziś miewały koszmary. Teraz znów musieli wrócić do tych przykrych wspomnień – mimo ponad dwu lat ciągłej wojny Generał Grievous wciąż nie został złapany, a z jego ręki padało coraz więcej Jedi. Może i za wszystkim stali Sithowie, ale prawda była taka, że bez usunięcia Grievousa nie mogło być mowy o wygraniu wojny.
- Zgadzam się – poparł Mundiego posępny Mace Windu. – Generał Grievous zmienia przebieg wojny.
- I przed wojną zmagaliśmy się z coraz mniejszą liczbą Rycerzy, a teraz on… – dodał jednooki Even Piell, lannicki Mistrz Jedi o znakomitej reputacji.
- Tak. – poparła go Shaak Ti, dla której wspomnienie walki z Grievousem należało do najbardziej przykrych doświadczeń. – Potrzeba nam więcej Rycerzy.
- Wiem, że to spowoduje dyskusję… – dodał nagle Obi-Wan Kenobi, najświeższy nabytek Rady, którego wielu uważało za jeden z największych talentów w Zakonie, następcę Mace’a Windu, a może i samego Yody. – Ale proponuję byśmy z uwagi na wojnę pominęli Próby i promowali mojego Padawana Anakina do stopnia Rycerza Jedi.
Yoda westchnął w duchu. Wiedział, że ten temat musi wypłynąć. Kwestia Wybrańca zawsze wypływała, w ten czy inny sposób. Wybrańca i Przepowiedni, według której miał pokonać Sithów i przywrócić Równowagę. Och, Równowaga… Tak bardzo była im potrzebna!
„Kwestia Anakina Skywalkera”, jak zwykło się ją nazywać w Radzie, była jeszcze bardziej istotna z powodu ostatnich wydarzeń na planecie Praesitlyn. Wespół z koreliańskim Mistrzem Jedi Nejaą Halcyonem młody Skywalker dowiódł, że jest godzien tak upragnionego tytułu Rycerza. W końcu nie na darmo odnosił zwycięstwo niemal w każdej bitwie, do której go posłano. Sam Halcyon rozpływał się w pochwałach na temat Padawana… Właśnie, czy można go było jeszcze nazywać Padawanem? Formalnie nim był, choć doświadczeniem przewyższał wielu innych Jedi, nawet i Mistrzów. Nie wiedzieć czemu Yoda wspomniał Kaima, twi’lekańskiego Mistrza Jedi, który zginął na Coruscant ponad dwa lata temu. Porównując umiejętności Kaima i Skywalkera, to ten pierwszy powinien być Padawanem, a nie na odwrót… Może właśnie przez ten błąd Kaim zginął, a Anakin żył i odnosił tak imponujące sukcesy.
- To niedorzeczne! – wykrzyknął Oppo Rancisis, prawie dwustuletni Thisspiasianin, najwybitniejszy strateg i taktyk w Radzie Jedi. – Nie możemy odrzucić naszych najświętszych tradycji!
- Dlaczego w okresie potrzeby mielibyśmy trzymać w ukryciu Wybrańca? – zirytował się Ki-Adi-Mundi. Mimo że żywił ogromny szacunek do Mistrza Rancisisa uważał, że zdecydowanie częściej powinien opuszczać on Świątynię i bywać tam, gdzie w ogniu wojny ginął kwiat Zakonu Jedi.
- To czy jest Wybrańcem czy też nie, zostanie dopiero rozstrzygnięte – delikatnie upomniał Mundiego Mace Windu.
- Hmm… – mruknął Even Piell. – Palpatine doprasza się tego od miesięcy!
- Politycy nie mają głosu w sprawach Jedi! – ostro zauważył Windu. Jego niechęć do polityków była powszechnie znana i trudno mu się było dziwić. Natarczywość Kanclerza wszystkim powoli zaczynała dawać się we znaki.
- Cóż, jest uzdolnionym wojownikiem – pogodnie zauważył zielony Nautolianin, Kit Fisto. Figlarny uśmieszek nie schodził mu z twarzy, a sam Fisto jak zwykle sprawiał wrażenie, że świetnie się bawi. – A także naszym najlepszym pilotem.
- Choć lekkomyślnie postępuje ze swoimi talentami – wtrąciła Adi Gallia, również doskonała pilotka, a przy okazji zręczna dyplomatka.
- Być może czasami w przeszłości, tak… – zaczął Obi-Wan i wstał. – Ale musimy pamiętać, że wykonał znacznie trudniejsze zadania niż Próby. Z pewnością przeszedł Próbę Umiejętności, gdy pokonał mroczną zabójczynię na czwartym księżycu Yavina.
Tak, Obi-Wan miał na myśli Asajj Ventress. Yoda uznał za interesujące, że Kenobi nie nazwał jej po imieniu. Oczywiście miał zapewne własne powody – na przykład takie, że to właśnie Ventress więziła go na Rattatak w swojej fortecy, skąd ledwo uszedł z życiem. A jednak… coś było na rzeczy między nim a Asajj, Yoda wyczuł to, gdy tylko Kenobi do niej nawiązał. Trzeba się temu będzie bardziej dokładnie przyglądać, zwłaszcza że Ventress gdzieś tam była i nikt nie wiedział, kiedy ponownie zaatakuje.
- Oraz przeszedł okrutną Próbę Ciała z ręki Hrabiego Dooku. I nieustannie przechodzi przez wszystkie Próby Odwagi, jakie narzuca mu ta wojna.
Ostatnie słowa Obi-Wan wypowiedział już cicho, pojednawczo. Yoda, a także inni członkowie Rady głęboko się zamyślili. To prawda, wstępnie postanowili pasowanie Anakina zaraz po jego powrocie z Praesitlyn, ale jednak… Moc podpowiadała staremu Mistrzowi Yodzie, że wciąż coś tu jest nie tak.
- Wygląda na to, że została mu tylko jedna Próba – z zainteresowaniem zauważył zabracki Mistrz Agen Kolar, wybitny szermierz Zakonu.
- Próba Ducha – rzekła Shaak Ti.
- Spojrzenie w lustro… – ponuro dodał Even Piell.
- I właśnie to mnie martwi! – powiedział Oppo Rancisis. – By kroczyć ścieżką Jedi potrzeba silnej duszy! To wymaga dyscypliny! A on często sprzeciwiał się tobie, czyż nie, Mistrzu Kenobi?
Obi-Wan nie odpowiedział, z pokorą przyjmując tą delikatną naganę.
- A czy ty od czasu do czasu za młodu nie sprzeciwiałeś mi się, Mistrzu Rancisisie? – żartobliwie zauważył Yoda, wywołując tym lekki uśmiech u pozostałych członków Rady.
Zapadła cisza. Wszyscy wyczuli, że to koniec dyskusji. Decyzja jak zwykle należała teraz do Yody, który pogrążył się w krótkiej medytacji. W końcu uniósł głowę i rzekł:
- Słuszna debata jest to, ale w czasie wojny tej, wszystkich Rycerzy potrzebujemy. Niezwykła kariera Skywalkera stała się. Takie też jego Próby były. Zaufanie w Mocy pokładam. Rycerzem… stanie się.
Planeta-miasto. Coruscant. Prawie trylion mieszkańców, a wśród nich on. Wybraniec.
Anakin Skywalker.
Zanurzywszy się w Mocy, płynął. Półmrok kaptura skrył mu twarz, a płaszcz zakrył tunikę Jedi, czyniąc Wybrańca jeszcze jednym, anonimowym przechodniem. W ciemnej, wilgotnej ulicy tłum istot wszelkich ras był tylko elementem architektury, stałym widokiem, przyrośniętym do bruku tak jak brud i ślady miliardów stóp. Bezimiennym.
Moc płynęła, a Wybraniec nurzał się w jej odmętach. Słuchał szeptów, setek niewinnych i grzesznych myśli, drobnych i nieważnych spraw życia codziennego… Karmił się nimi, karmił się drobiazgami, tak nieistotnymi w świetle galaktycznego konfliktu, jaki codziennie rozdzierał mu serce. I wiedział, że spośród tych wszystkich myśli, tych wszystkich dusz, ważna jest tylko jedna.
Jego. Dusza Wybrańca.
A także…
Cień przemknął pomiędzy postaciami. Anakin wyczuł to – delikatny ruch, ledwo uchwycony kątem oka rąbek płaszcza, ale jednak. Moc mówiła mu, że ten ktoś szukał właśnie jego. Przyjaciel czy wróg? Kolejna bestia czy może…
Młody Padawan skupił Moc i rozciągnął zmysły. Wysoki, pokryty zielonym futrem obcy… nie, to nie on. Białoskóre, garbate monstrum? Też nie… To może obszarpany, jednooki włóczęga? Albo potężnie zbudowany Gotal?
To śmieszne! Żaden z nich nie był tym, który szukał Padawana. To tylko zwykłe płotki, elementy układanki które przychodzą i odchodzą, nie mając żadnego wpływu na los wszechświata. Ale jednak wśród nich kryła się ta jedna, zakapturzona postać. Gdy tylko Anakin odwrócił wzrok i znów zaczął iść z nurtem tłumu, wyszła z ukrycia. Tak… teraz ją czuł. Zbliżała się.
A on był gotowy.
I wtedy, schodząc z wielkich schodów, rozpłynął się w powietrzu.
Zdenerwowana zgubieniem go postać przyspieszyła kroku. Po ruchach ciała dało się wyczuć lekką panikę, niemal przerażenie, że jeśli go teraz zgubiła, nigdy nie zdoła odnaleźć… Krążyła więc rozpaczliwie zaglądając w każdy zaułek, każdą uliczkę i każdą bramę… Aż nagle coś ją chwyciło.
Anakin Skywalker zacisnął dłoń na mieczu świetlnym i przytknął zapalone ostrze do gardła prześladowcy. Jednak w tej samej chwili w której to zrobił pożałował swego czynu – bo zamiast oblicza zamachowca, zabójcy, czy nawet Sitha dostrzegł… ją.
Padmé.
- Annie… – wyszeptała pani senator, ściągając ciemny kaptur.
Nie skończyła mówić, a już Anakin zgasił miecz i zagłębił się w pocałunku, najsłodszym z darów, jaki mógł otrzymać od Mocy i od życia. Właśnie dla tej chwili, dla tej sekundy warto było przejść przez piekło wojny. Tylko po to żeby wrócić. Żeby z nią być. Kochać, bez względu na wszystko.
- Ja… tak za tobą tęskniłem… – powiedział cicho czując, jak gardło ściska mu żal zmieszany z uczuciem wszechogarniającej ulgi, że nareszcie mógł to powiedzieć. Ona tu była, tylko to się liczyło, nic więcej. Wszechświat mógł eksplodować, gwiazdy spaść, ale ona tu była, razem z nim, w jego ramionach. Jak mógł dopuścić, by takie chwile nie trwały wiecznie?
Pogładził ją po delikatnym, cudownie aksamitnym policzku, wpatrując się w słodkie, wielkie brązowe oczy, najpiękniejszy widok, jaki codziennie nawiedzał go w najwspanialszych snach. Nie musiał nic mówić, nawet nie chciał, po prostu mocno chwycił ją w ramiona i pocałował. Stali tak, złączeni ze sobą, a wszechświat stanął, cierpliwie czekając, aż będą mogli się sobą nacieszyć.
I nagle on przestał – oderwał od niej usta i nerwowym ruchem obejrzał się za siebie, osłaniając ukochaną własnym ciałem. To był tylko moment, impuls instynktu wywołany zapewne przypadkowym gapiem. Ale starczył, by zburzyć nastrój i znów wprowadzić nerwowość, tę niepewność i poczucie winy, jakie nieustannie dręczyło go, gdy widział się z piękną panią senator.
- Męczy mnie to wszystko… – powiedział odwracając się, a ona poczuła, jak z jego ciała schodzi napięcie. – Nie powinniśmy ukrywać naszej miłości jak jakiegoś niemoralnego czynu!
Teraz napięcie zastąpił gniew. Padmé jedynie smutno przymknęła oczy, ale zaraz się rozpogodziła mówiąc tym swoim wspaniałym, jedwabistym głosem:
- Annie… Prawie jesteś Rycerzem Jedi. Wkrótce…
- Wkrótce co? – przerwał, odwracając się ku niej. – Jedi nie powinni się żenić. To bez znaczenia… – skończył prawie bezgłośnie.
- To ma znaczenie! – powiedziała zdecydowanie, stawiając go do pionu. – Wiedzieliśmy, że tak będzie. Może wszystko zmieni się po wojnie… Ale teraz Republika cię potrzebuje.
Przytuliła się do jego pleców, starając się wyczuć jaką minę ma pod tym maskującym kapturem Jedi. W końcu odwróciła go twarzą do siebie, ściągnęła mu kaptur i patrząc głęboko w oczy powiedziała:
- A w cieniach Coruscant, czy też jakiegokolwiek innego miasta, jesteś w moim sercu najważniejszy.
Teraz to ona pogładziła go po policzku i zobaczyła, jak zaraz znikają jego troski. Uśmiechnęła się.
- Zawsze będę cię kochać.
- Cóż… – odparł, uśmiechając się figlarnie. – Do twarzy ci w półmroku.
- Annie... – zaczęła rozbawiona, ale on jej przerwał, przyciągając do siebie i znów składając na jej ustach namiętny pocałunek. Przysunął jej kibić do siebie, czując pod tuniką uspokajające ciepło ciała. Była tu jego, była jego i nikt i nic nie mogło mu jej zabrać. Już nigdy.
- Pani Padmé! Pani Padmé!
Anakin natychmiast zesztywniał słysząc ten natarczywy, zatroskany głos. Poznałby go wszędzie, choćby na samym dnie piekła. W końcu sam go stworzył.
Wysunął głowę z zaułka, szukając wzrokiem właściciela tego mechanicznego zrzędzenia.
- O, nie! – mruknął. – Threepio!
Zagubiony protokolarny droid, dla podkreślenia komizmu całej sytuacji ubrany w identyczny płaszcz jak jego właścicielka, niezgrabnie poruszał się w tłumie, wywołując tym irytację idących obok przechodniów. Aż cud, że żaden z nich nie chwycił za nic ciężkiego i nie uciszył upartego droida, który nie przestawał jęczeć:
- Pani Padmé! Pani Padmé! Och, gdzie ona poszła? Pani Pad…!
Ostatnie słowo przeszło w zduszony jęk, gdy ręka Anakina chwyciła droida i wciągnęła w zaułek, w którym się kryli.
- Proszę, nie niszcz mnie, jestem tylko droidem! – wyjęczał przerażony C-3PO, dygocząc na tyle, na ile tylko pozwalały mu serwomotory.
- Nikt cię nie skrzywdzi, Threepio – uspokoił go Skywalker.
Droid odwrócił się i zawołał z nieskrywanym zdziwieniem:
- Paniczu Anakinie! Och, pani Padmé! Dzięki Stwórcy, że jesteś nieuszkodzona! Tak się martwiłem… Zniknęła pani bez słowa!
- Wyglądasz inaczej, Threepio – zauważył Anakin, mrużąc ciekawsko oczy.
- Och, to musi być to przebranie – rozsądnie odparł droid, ściągając ciemny kaptur.
- Nie, Threepio! – przerwała mu rozbawiona senatorka. – To twoja nowa złota powłoka.
- Złota powłoka? – oblicze Anakina od razu się rozjaśniło, a Padmé figlarnie zmierzyła go z ukosa wzrokiem. Jednak w pewnych kwestiach jej ukochany zawsze miał pozostać tym niewinnym, pełnym życia chłopcem z Tatooine.
- Och, tak. W służbie pani senator trzeba się dobrze reprezentować – z dumą stwierdził C-3PO.
- No to pokaż nam się!
Gdyby droidy mogły być zawstydzone, Threepio spłonąłby właśnie rumieńcem. Podpatrzonym gdzieś ruchem ścisnął mocniej poły płaszcza, jak nieśmiała podlotka po raz pierwszy wypuszczona w nieznany sobie świat.
- Tutaj? Teraz? W tej okolicy? – zatroskał się przesadnie. – Och… no dobrze. Skoro pan sobie życzy.
Rozchylił płaszcz, a strużka światła wpadająca do zaułka rozświetliła świeżo wypolerowaną, błyszczącą nowością złotą powłokę na korpusie droida. Anakin nie mógł ukryć radości. Wyglądał tak inaczej od zakopconego Threepio, którego odebrał od Larsów ponad dwa lata temu! Ale to wciąż był jego droid, jego C-3PO, zbudowany w prezencie dla jego mamy. Teraz nareszcie był skończony, uzyskał taki wygląd, na jaki zasługiwał. Przynajmniej tę jedną obietnicę udało się Skywalkerowi spełnić.
Ale nie zrobiłby tego bez pomocy swojej ukochanej.
- Imponujące. Bardzo imponujące – zauważył Skywalker tonem znawcy droidziej mody.
- Och tak, sam się sobie podobam.
Niestety, jak to zwykle bywa w miłych i pogodnych chwilach, komunikator na nadgarstku Anakina zatrzeszczał. Padawan uniósł go wyżej i ujrzał miniaturowy hologram swojego mistrza, Obi-Wana Kenobiego.
- Młodzieńcze, Rada natychmiast cię wzywa.
Skywalker pozwolił sobie na sekundę zwłoki, podczas której rzucił Padmé jednocześnie przepraszające, jak i pełne goryczy spojrzenie.
- Już idę, mistrzu.
Wyłączył komunikator i znów pogładził ukochaną po policzku. Threepio ponownie założył płaszcz i stanął na straży pilnując, by żaden przechodzień nie zakłócił kolejnego pożegnania zakochanych.
- Nie chcę iść…
- Musisz, Annie.
Zamilkł, nie wiedząc co powiedzieć. W końcu wyszeptał:
- Kocham cię.
I po raz ostatni ją pocałował. Ta ostatnia chwila rozkoszy musiała mu wystarczyć. Czekała na niego kolejna rola z asortymentu „pokornego Padawana”.
I szczerze mówiąc, zaczynał jej mieć serdecznie dosyć.
Niedługo później w poczekalni Rady Jedi dostrzegł zanurzonego w medytacji mistrza Kenobiego. Podszedł do nauczyciela, dobrze wiedząc, jakie słowa zaraz usłyszy.
- Anakinie, spóźniłeś się.
Tak, zawsze to samo. Nigdy żadnego „witaj”, „dobrze, że jesteś”, ani nic podobnego. Zawsze nagana. I tak bez końca. Dlatego mruknął coś pod nosem i tylko stanął obok Kenobiego, nie próbując przepraszać ani wyjaśniać. To by i tak nic nie dało.
- Gdy Rada cię wzywa, zawsze jest to bardzo pilne! – kontynuował tyradę Kenobi.
- Czy jeśli spóźnię się na kolejne pouczenie ma to jakiekolwiek znaczenie? – buntowniczo odparł Padawan, stając plecami do nauczyciela. Lepiej, by nie widział teraz jego miny.
- Pouczenie? Nie jesteś już niegrzecznym małym chłopcem. Ale póki jesteś moim uczniem będziesz korzystał z mojej mądrości.
- Masz rację. Nie jestem małym chłopcem – poczuł, jak narasta w nim gniew. Odwrócił się i oskarżycielskim tonem dodał: – A niezależnie jak daleko sięga twoja mądrość, nie jesteś Qui-Gon Jinnem!
Zaskoczona mina, z jaką przyjął te słowa Kenobi spowodowała, że młody Skywalker natychmiast pożałował swoich słów. Przecież nie chciał tego powiedzieć… A może właśnie chciał? Tak czy siak czuł, że nie było to właściwe.
- Mistrzu… – powiedział cicho, pokornie spuszczając głowę. – Wybacz mi, nie chciałem…
- Wiem – pogodnie odpowiedział Kenobi, widząc szczerą skruchę Anakina. – Ja też za nim tęsknię. Nie ma dnia, bym nie sięgał do jego mądrości szukając wskazówek.
Położył Anakinowi rękę na ramieniu i kontynuował, teraz już poważnym, pełnym siły tonem:
- Zrobiłem co w mojej mocy, by nauczyć cię tego wszystkiego co mi przekazał. A w tym czasie, jaki spędziliśmy razem udowodniłeś, że jesteś godzien wszelkich nadziei, jakie w tobie pokładał. A teraz czas, byśmy porzucili swe role jako mistrza i jako ucznia. Czas byśmy zostali… braćmi.
- Mistrzu? – pytająco powiedział Skywalker, nie rozumiejąc sensu ostatnich słów. Ale zanim zdążył się dowiedzieć czegoś więcej, drzwi do sali Rady otworzyły się.
W środku czekała ciemność.
Intrygujące… w sali Rady nigdy nie było ciemno. Nigdy.
Anakin rzucił Kenobiemu pytające spojrzenie, ale nie doczekał się odpowiedzi. Spokojnie wkroczył więc do środka, w szpaler światła z otwartych drzwi, rozjaśniający wąski pas podłogi. Poczuł, że do pomieszczenia wkracza za nim Obi-Wan. Drzwi zamknęły się.
Mrok sali rozjaśniło nagle dwanaście zapalonych mieczy świetlnych.
I wtedy Anakin już zrozumiał. Nie mógł ukryć uśmiechu. Mistrzowie stali na baczność, zakryci kapturami, salutując mu jak równemu sobie. Skywalker odwrócił się – Obi-Wan też stał z zapalonym mieczem, pogodnie uśmiechnięty, pęczniejąc z dumy i radości z sukcesu swojego pierwszego ucznia.
- Wystąp, Padawanie – powiedział Yoda, wskazując mieczem na podłogę przed sobą. Anakin podszedł i uklęknął na jedno kolano przed niewysokim Mistrzem Jedi.
Mistrzowie w tej samej chwili opuścili miecze ostrzami ku ziemi, a Yoda zaczął:
- Anakinie Skywalkerze. Z prawa Rady, z woli Mocy… Jedi mianuję cię.
Mówiąc to wykonał szybkie cięcie i oto warkoczyk, który do tej pory przez ponad dwanaście lat zdobił głowę młodego Skywalkera, odleciał na bok i spadł na podłogę, dymiąc leciutko z przypalonych końcówek włosów.
- Rycerzem Republiki – skończył Yoda.
Anakin Skywalker, Rycerz Jedi, powstał z kolan. Po raz pierwszy w swoim życiu poczuł, że jest na swoim miejscu.
Niedługo później złocisty droid protokolarny przyniósł prezent. Padmé odwróciła się i zobaczyła w dłoniach Threepio odcięty warkocz swojego męża. Zrozumiała. Uśmiechnięta jak nigdy przedtem wzięła go z czułością i schowała do szkatułki, w której leżał już nie mniej pielęgnowany wisiorek z japoru, dawno temu otrzymany od pewnego blondwłosego, słodkiego chłopca z Tatooine. Zamknęła szkatułkę i przytuliła do serca, będąc pewną, że pewnego dnia będzie tak tuliła swojego ukochanego. I że nic i nikt już ich wtedy nie rozdzieli.
A Anakin Skywalker stał na lądowisku, oglądając swój nowy myśliwiec Eta-2 klasy Actis. Cóż, to nie „Lazurowy Anioł II”, to prawda, ale póki co musiał wystarczyć. Zabawne, że był żółty… Zupełnie jak nowe powłoki C-3PO. Czyżby to uśmiech od Mocy?
R2-D2 podjechał do swojego pana i zaświergotał ciepło. Rycerz Jedi przyklęknął, a astromech wyświetlił krótki, ale mówiący wszystko hologram. To była Padmé. Uśmiechnięta, szczęśliwa Padmé, piękna jak księżyc, pogodna i roześmiana, taka jaką pokochał od pierwszego wejrzenia gdy myślał jeszcze, że jest aniołem.
Jego żona. Najcenniejszy skarb w całej galaktyce.
I trzymając się tej myśli wsiadł do myśliwca, patrząc z uśmiechem, jak R2-D2 sadowi się w bocznym gnieździe dla astromechów. Składająca się głównie z samej kulistej kabiny i bocznych trójkątnych skrzydeł maszyna uniosła się posłusznie na repulsorach, otwierając boczne płaty. Silniki zagrzmiały i Anakin Skywalker ruszył ku gwiazdom na spotkanie z przyszłością.
Wracał na wojnę.
Aby wystawić ocenę musisz się zalogować Wszystkie oceny Średnia: 9,29 Liczba: 7 |
|
Krogulec2008-09-23 04:12:05
8/10
literacko ciekawie i wszystko w porządku ale... przejadły mi się opisy klonów i ich powiązań z mandalorianami....
Louie2008-09-22 23:59:24
Óecz się spisał. ;]
Gratulacje :)
9+/10
Maxi Sith2008-09-22 22:35:56
Macu - lol
Bolek2008-09-22 22:26:42
Mace na tym zdjęciu wygląda jakby komuś... ekhem... domyślcie się :D