Autor: Wedge
Na podstawie serialu "Clone Wars" Genndy'ego Tartakovsky'ego
Autorzy oryginalnych scenariuszy:
Bryan Andrews
Mark Andrews
Darrick Bachman
Paul Rudish
Genndy Tartakovsky
George Lucas
Redakcja i korekta: Wedge
Bastion Polskich Fanów Star Wars, Stopklatka i autorzy
nie czerpią żadnych dochodów z opublikowania poniższych treści.
Adaptacja jest wykonana przez fanów dla fanów.
O D C I N E K
17
Moc.
Moc była wszędzie. Przynajmniej tak uczyli w Akademii.
Niewidzialna siła spajająca galaktykę. Mistyczna więź łącząca nici czasu, sfery tego co materialne i duchowe, skupienie ciała i duszy. Moc – siła życia.
Moc mogła prowadzić. Niektóre istoty – jak Jedi – potrafiły wsłuchiwać się w jej nurt i zanurzać w nim, by dzięki temu dążyć do upragnionego celu. Jeśli mieli szlachetne serca, celem tym był pokój, sprawiedliwość, szczęście. Jeśli ich dusze spowijało zło, celem była ich własna władza i potęga, pragnienie zwycięstwa i zemsty.
Który z tych celów wiódł Anakina Skywalkera?
Anakin Skywalker. Nawet nie Rycerz Jedi, a Padawan – choć w opinii niektórych, głównie własnej, potężniejszy od niejednego Mistrza. Syn bliźniaczych słońc – Tatooinianin. Wybraniec. Najlepszy szermierz i pilot galaktyki. Niepokonany bohater…
…nieustannie pragnący udowadniać sobie i innym własną wielkość.
Moc była rzeką. Płynąc z jej prądem zachowywało się spokój, ale też można było trafić w różne miejsca, nawet takie, które przynosiły śmierć. Płynąc wbrew nurtowi osiągało się własne zamierzenia. Czy jednak cel uświęcał środki? Jak dużo Anakin Skywalker potrafił poświęcić, by dopaść swojego wroga?
Na pewno zaufanie własnego mistrza. Może jego szacunek… Może i przyjaźń. Idąc za głosem serca postąpił wbrew wyraźnemu poleceniu Obi-Wana Kenobiego. Żadna wymówka nie miała sensu. Moc wszystko zdradziła.
Moc dawała siłę, ale odbierała też poczucie prywatności.
Czasem też i duszę.
Idąc za Mocą, Anakin Skywalker leciał przez nadprzestrzeń ku przeznaczeniu.
Usiany pomiędzy gwiazdami czarny punkt przestworzy zamigotał. To, co było próżnią, w niewidzialnym dla oka zwykłych istot momencie zmieniło się w zbitą masę atomów, składających się na kształt czegoś wyjątkowo materialnego. Czegoś rzeczywistego.
Gwiezdnego myśliwca.
„Lazurowy Anioł”, imponująca rozmachem i finezją konstruktora zmodyfikowana Delta-7, trójkątna maszyna używana przez Zakon Jedi, wyskoczył z nadprzestrzeni. Za sterami siedział Anakin Skywalker, myśliwy Mocy, drapieżnik galaktyki. Młody, jasnowłosy chłopak, rozżarzona pochodnia w oceanie ciemności.
Polował.
Ofiarą był inny myśliwiec, maszyna wroga, geonosjański wyrób klasy Ginivex, znany powszechnie jako Wachloostrze. Przypominający rozkładany wachlarz pojazd nieprzyjaciela był nitką wabiącą Anakina wprost w zastawione sidła. Remisowy pojedynek, który stoczyli niemalże przed chwilą w obłokach planety Muunilinst mógłby przejść do historii jako wyjątkowa wirtuozeria i pokaz sztuki pilotażu… Gdyby galaktyki nie zalewały Wojny Klonów, obfitujące w tysiące tego typu zdarzeń. Jednak to było coś innego, niż zwykły pojedynek dwóch pilotów.
To był pojedynek Mocy.
Cienie i światło. Anakin – potężny jak supernowa, wypalający oczy swym blaskiem – i mroczna ciemność za sterami Ginivexa. Dwie łączące się w Mocy linie, dobro i zło, odwieczne starcie przeciwieństw. Szepczący cień i niewzruszona siła. Moc sprowadziła dwójkę swoich podopiecznych w tej określony punkt czasoprzestrzeni, by we wzajemnej walce rozstrzygnęli o własnej potędze. Obydwoje się temu nie sprzeciwiali. Byli gotowi na ostateczne rozstrzygnięcie.
Wrogiem Anakina Skywalkera była Asajj Ventress. Wrogiem dobra było zło.
Wynik walki rozstrzygnie się tu, w systemie Yavina.
Sprawne palce mechanicznej protezy przebierały po kontrolkach „Lazurowego Anioła”. Silniki mruczały, gotowe wykonać każde polecenie. Czerwona kula gazowego giganta wypełniała iluminator Wojownika, gdy zmierzał za uciekającą Bestią. Krótki ruch sterami i błękitny błysk w polu widzenia – tak oto zza planety wyłonił się niebieskozielony glob, tlenowy księżyc.
Czwarty. Czwarty księżyc Yavina.
Anakin nigdy nie lubił się uczyć, ale tym razem dobrze poznał to miejsce. Znał je każdy Padawan, który zaliczył świątynne testy z historii Zakonu. Anakin przygryzł wargę, a jego niezłomną pewność siebie przeszył niepokój.
Wróg nie mógł wybrać lepszego miejsca na pojedynek. Ktoś powiedział onegdaj Skywalkerowi, że to nie zwierzyna wybiera teren łowów… a myśliwy.
A więc kto tu polował na kogo?
Bestia mogła tu liczyć na poparcie całej historii mroku. Ciemna Strona Mocy oplatała ten księżyc jak pająk, a większość największych morderców i sługusów zła w historii galaktyki postawiło na nim swoją stopę. Skywalker mierząc się z Bestią musiał stawić czoła im wszystkim.
Naga Sadow…
Pięć tysięcy lat temu przybył w to miejsce wraz ze zniewoloną armią wojowników Massassi, którzy wznieśli ku jego chwale sterczące nad wierzchołkiem dżungli strzeliste, kamienne świątynie. Wspomniany Lord Sithów był pierwszym, który na powrót wprowadził dawno wygnane zło do galaktyki, co zatrzęsło Republiką w posadach. On zaczął to wszystko. On był początkiem schizmy.
Anakin był końcem.
Naga Sadow dawno umarł… Ale ciemność trwała. Ciemność karmiła się wspomnieniem dawnej chwały, chcąc odzyskać straconą pozycję. Coraz to nowe pokolenia przejmowały jej sztandar, prowadząc ją ku kolejnym sukcesom. Anakin był dla nich największym zagrożeniem w historii. Ale nie tylko wspomnienie Sadowa i owładnięte jego cieniem świątynie były jedynym zagrożeniem w tym miejscu. Był też…
…Freedon Nadd.
Upadły Jedi, który porzucił nauki swych mistrzów i udał się na Yavin IV, gdzie szkolił go sam duch Nagi Sadowa. Z tego, co było wiadome, Nadd odwdzięczył się mentorowi niszcząc jego zjawę na zawsze. Potem stał się pierwszym Lordem Sithów od czasu upadku Imperium Sithów i począł snuć własne spiski… Co zaowocowało kłopotami na planecie Onderon. Ale to inna historia…
Faktem jest, że Nadd, a konkretnie jego duch, zainspirował trzecią mroczną zjawę, nieodłącznie związaną z historią księżyca.
…Exara Kuna.
To imię przez wieki było symbolem zdrady. Cztery tysiące lat temu ten butny Padawan porzucił szlachetną drogę i stał się wcieleniem zła. Przeszedł pełną drogę do tego, by stać się Lordem Sithów i na spółkę z innym upadłym Jedi – Ulicem Qel-Dromą – rozpętać Wojnę Sithów, jedno z największych nieszczęść w historii galaktyki. To starcie wykrwawiło Zakon Jedi do tego stopnia, że po dziś dzień nie odbudował on swojej dawnej chwały… A Wojny Klonów na pewno w tym nie pomagały.
Czy właśnie dlatego nie należało ich jak najszybciej zakończyć? A drogą ku temu było na pewno przezwyciężenie nowej, zmierzającej na Yavin IV Bestii.
Ducha Nadda zniszczył Exar Kun. Jedi zniszczyli Exara Kuna. Ulic Qel-Droma zniszczył się sam i wrócił na stronę światła.
Anakin Skywalker miał zniszczyć nową Bestię.
A Asajj Ventress została wybrana po to, by zniszczyć Wybrańca.
Cienie przeszłości nie mogły zachwiać determinacją Padawana. Czuł potęgę, czuł Moc, wiedział, że jest niezwyciężony. Nie musiał nawet patrzeć na wektor, który wyświetlał mu jego astromech R4-G4. Widział przelot wrogiego myśliwca w polu Mocy jak czarną kreskę na białym śniegu. Po prostu leciał przed siebie – najpierw ku księżycowi, a gdy zagłębił się atmosferę i poniżej chmur ujrzał zieloną płachtę tropikalnej dżungli, ruszył slalomem pomiędzy czarnymi, bazaltowymi szczytami piramid Sadowa. Czerwona tarcza gazowego giganta Yavina rozświetlała parne niebo, dodając egzotycznego uroku temu w pewien sposób upiornemu miejscu. Przerażone nieznane gatunki ptaków podrywały się do lotu, spłoszone rykiem silników „Lazurowego Anioła”. Anakin zmierzył wzrokiem las pod spodem.
W dżungli czyhało zło.
W dżungli czyhało szaleństwo.
A jednak wyczuwał go – wroga, przeciwnika, nieprzyjaciela. Sługus ciemności wabił go, kusił swą obecnością w Mocy, bawił się jego irytacją i zdecydowaniem. Kpił. Tak jak kpił z niego Watto na Tatooine.
Anakin Skywalker miał dość kpin.
Raz jeszcze przebiegł wzrokiem po ekranie taktycznym. Mroczna obecność czyhała gdzieś w pobliżu, ale oszołomienie sensorów echami licznych form życia na księżycu uniemożliwiało Wybrańcowi dokładne zlokalizowane wroga. Dlatego też, chcąc nie chcąc, zwrócił się do swojego droida zimnym, ponurym głosem:
- Masz jego pozycję?
Czerwono-biała R4, astromech z żeńskim oprogramowaniem, gwizdnęła potwierdzająco i posłusznie wyświetliła właścicielowi odpowiednie dane. Rzeczywiście, czujniki „Anioła” zlokalizowały zaparkowanego w cieniu dżungli Ginivexa. Ale pilot musiałby być idiotą, żeby czekać zaraz obok swojej maszyny.
A przeciwnik Skywalkera do głupich z pewnością nie należał.
Anakin zwolnił i przerzucił napęd na repulsory. Wypatrzywszy małą, dogodną dlań polankę, rzucił:
- To wystarczająco blisko, Arfour. Trzeba będzie przeszukać okolicę na nogach.
Astromech zaświergotał przyjemnie, a Skywalker opuścił lot maszyny, zanurzając się w zielonym oceanie dżungli.
Zaparkował „Anioła”, przytulając go do pnia gigantycznego drzewa massassi. Wyskoczył z maszyny lądując pewnie na tropikalnym gruncie. Przez moment stał oszołomiony, ogłuszony kakofonią dźwięków i niezwykle intensywną paletą egzotycznych zapachów. Zostawił otwartą owiewkę – nie miało to większego znaczenia. Dobrze wiedział, że nieprzyjacielski pilot zwabił go tu, by walczyć, a nie żeby kraść mu maszynę.
Obi-Wan zawsze mawiał, że najlepszym sposobem na pułapki jest wejście w nie.
- Pilnuj statku, Arfour – mruknął Anakin, nie zaszczyciwszy droida nawet jednym spojrzeniem. – To nie potrwa długo.
R4-G4, wbudowana na stałe w poszycie „Lazurowego Anioła”, popatrzyła smutno za oddalającym się Padawanem. Astromech był wzorowany na należącej do Obi-Wana R4-P17, ale Skywalker wprowadził do niego parę modyfikacji. To wszystko przyczyniło się do zawiązania specjalnej więzi między Anakinem a jego droidem… I dlatego Arfour nie była zbyt szczęśliwa musząc zostać przy statku.
Podpięła się więc do czujników myśliwca i bacznie poczęła obserwować okolicę.
Padawanie…
Młodzieniec spacerował po dżungli, natężając swoje zmysły do granic możliwości. Wesołe gwizdy i pohukiwania nie przeszkadzały mu zupełnie, traktował je niczym wypełniacz tła, rzecz którą należy przyjąć, zasymilować, a potem zignorować. Nieświadomie odsuwał sobie z drogi zwisające pnącza, jego stopy bezbłędnie wyszukiwały stabilne punkty na zdradzieckim leśnym podłożu.
Padawanie…
Ale wróg tu był. Wojownik czuł Bestię, przemykającą na granicy postrzegania. Można by uznać, że bawiła się na granicy jawy i snu, mieszając to, co zmysłowe z tym, co materialne. Jej aura znikała i pojawiała się na przemian – raz za, raz przed, raz powyżej, a czasem nawet pod Padawanem. Zabawa w chowanego we wszechogarniającym polu Mocy nabierała nowego znaczenia.
Padawanie…
To głos Bestii czy Wojownika? Podszept dobra czy zła? Droga do zguby czy zbawienia?
Pogrążonego w transie Skywalkera z rozmyślań wyrwała seria eksplozji. Dobiegająca z miejsca, w którym zostawił „Anioła”.
Ruszył jak burza przez dżunglę, roztrącając na boki pnącza i runo leśne. Ciemny płaszcz powiewał w tym szaleńczym pędzie, oczy Anakina skupione były na celu, a jego myśli przecinał ciężki cień. Jak to możliwe, że wróg podszedł go tak blisko? Jak to możliwe, że zakradł się w miejsce, w którym był przed chwilą?
Czyżby był potężniejszy od Skywalkera?
Anakin wypadł na polanę wściekły niczym buhaj, gotów do wyszarpnięcia miecza i rozniesienia każdego nieprzyjaciela na strzępy. Ale zaraz – coś tu było nie tak. Przede wszystkim „Lazurowy Anioł” stał cały i zdrowy, z wyraźnie podekscytowaną R4 na pokładzie. Po drugie polana znacznie powiększyła swoją objętość, zamieniając się w zwęgloną, czarną połać ziemi. Jedi przebiegł spojrzeniem po spalonych na popiół konarach, po wypalonej do prochu ściółce. Taki efekt mógł stworzyć jedynie ostrzał z turbolasera. Z wysoka.
Zadarł głowę do góry i ujrzał statek.
Z niebios niczym anioł na repulsorach opuszczał się potężny koreliański transportowiec klonów CR20. Przypominająca wydłużoną skrzynkę na amunicję maszyna, ozdobiona trzema bliźniaczymi silnikami na jednym z wierzchołków, talerzowatą anteną czułych sensorów i lufami sprzężonych podwójnych turbolaserów, lśniła odbitym na czerwono-białym pancerzu światłem Yavina. Z podwozia statku wysunęły się cztery podpory, zapewniające stabilność na wypalonym gruncie. W miejscu zetknięcia z ziemią wykwitła chmura sadzy, która zaraz zniknęła po zgaszeniu repulsorów. Anakin sięgnął do Mocy i wyczuł na pokładzie znajome, lekko niepokojące swą identycznością aury klonów.
Trap syknął i dotknął ziemi, a z maszyny wybiegła sprawna gromadka zakutych w białe pancerze żołnierzy. Dowodzący nimi sierżant krótkimi dźwiękami przypominającymi szczekanie wyznaczał szybki rytm ich kroków. Każdy z potomków Jango Fetta z niezawodnym karabinem DC-15 w dłoniach aż się palił do walki.
Sprawnie rozbiegli się po polanie, niemalże odruchowo tworząc ochronny krąg.
- Zabezpieczyć teren – powiedział dowódca, a klony wycelowały karabiny w otaczającą ich zieloną ścianę dżungli, gotowe na każde zagrożenie, jakie się mogło z nich wyłonić, wliczając w to leśne potwory, droidy Separatystów czy Lordów Sithów.
Ale żaden nie był przygotowany na wściekłego Anakina Skywalkera.
- Sierżancie!!! – warknął Padawan, a lodowaty ton jego głosu poderwał sierżanta na baczność z karabinem elegancko zadartym do góry jak na warcie honorowej.
- Komandorze Skywalker – powitał dowódcę zgodnie z regulaminem.
Anakin przez chwilę czuł nieopisany gniew z powodu obecności klonów w tym uświęconym dla Mocy miejscu. To miał być pojedynek. To miała być jego walka!!! Moc przywiodła go tu za mrocznym napastnikiem, Moc żądała, by rozprawił się z nim w pojedynkę. Klony odzierały to starcie z pewnego epickiego rozmachu, w którym Skywalker zdawał się niemalże lubować.
Ale…
Odrzucanie pomocy było głupotą. A przecież najważniejsze było zwycięstwo, jak najszybsze zakończenie tej wojny i zgniecenie ciemności. Czyż nie powinno się wykorzystywać wszystkich przybliżających ku temu środków?
Poza tym klony z jakiegoś powodu trafiły na Yavin IV. Anakin dobrze wiedział, z jakiego.
- Obi-Wan? – spytał cicho.
- Tak jest.
- Rozkazał wam lecieć za mną?
- Tak jest.
Gniew… Zmarszczka wściekłości przecięła gładkie czoło młodzieńca, roztaczając wokół wiele mówiącą aurę Mocy. Nawet sierżant, mimo że sklonowany i wyhodowany w słabo przypominających normalne życie kadziach na Kamino, wzdrygnął się lekko widząc minę Anakina.
A Skywalker rozpalał się w gniewie.
Obi-Wan… To było oburzające! Miał rację, gdy kilka miesięcy temu mówił Padmé, że Kenobi nie daje rozwinąć mu skrzydeł. To była prawda! Teraz, gdy młody Padawan miał prawdziwą szansę wykazania się, zwalczenia pleniącego się w galaktyce zła, jego „mistrz” miał czelność wyrywać mu sukces z rąk! I to nawet nie osobiście, tylko przysyłając oddział jakichś… klonów.
Przez chwilę ciemność zalała serce Padawana. W jego duszy zapłonął ogień, oczy poczęły zachodzić mgłą. Zmarszczył groźnie brwi, czując wzbierającą w sercu potęgę. W tym momencie mógł zrobić wszystko… Wystarczyłby jeden gest, jedno przyzwolenie, leciutkie uchylenie drzwi, a demony z serca Wojownika wydostałyby się na zewnątrz, roznosząc cały wszechświat na strzępy.
Moc zawirowała ostrzegawczo, gdy Skywalkerowi brakowało sekundy, by uwolnił kipiącą ciemność…
I wtedy przypomniał sobie Zonamę Sekot. Przypomniał sobie, jak w obronie młodej Jabithy uwolnił ten sam gniew. Tę samą złość, potęgę, nieposkromioną siłę... Pamiętał, jak Ke Daiv, Krwawy Rzeźbiarz, który chciał go zabić, przyjął na siebie cały ten gniew.
I jak spalił się natychmiast od środka niemalże na popiół…
To wytrąciło Skywalkera z pełnego furii transu. Opamiętał się, sięgając do wspomnień nauk Obi-Wana. Tego samego Obi-Wana, który teraz go tak upokorzył… A jednak to dzięki niemu Skywalker wciąż żył.
Gniew, strach, agresja… W tym kryła się Ciemna Strona.
Niewiele brakowało, by Wojownik stał się tym samym, co Bestia.
A Wybraniec nie mógł sobie na to pozwolić.
Dlatego też spojrzał hardo na sierżanta, który nie mógł nawet wiedzieć o tej trwającej może sekundę gonitwie myśli zwierzchnika.
Anakin przemówił:
- Niech będzie! Część ludzi do ochrony statków, reszta otoczyć polanę. Przygotować się do przeczesania dżungli!
Klony rozbiegły się sprawnie wykonując rozkazy. Przez moment Anakin Skywalker znów został sam.
Gdzieś ponad nim zagrzmiał odległy grom nadchodzącej tropikalnej burzy.
Anakin zarzucił na głowę kaptur i zanurzył się w Mocy, szukając tam ukojenia rozszalałych nerwów. Wszak najważniejsze było wykonanie misji… Z klonami czy bez, Moc i tak wiedziała, kto jest jej prawdziwym przedstawicielem.
A we wszechświecie nie było nic ponad Mocą.
Wojownik zanurzył się w parny gąszcz w poszukiwaniu Bestii.
Wymierzyć.
Dwa szybkie kroki do drzewa, przytulić się do osłony. Chwycić mocniej karabin, omieść wzrokiem przedpole. Trzymać szyk, być w ciągłym kontakcie z braćmi. Uważać na podłoże. Potwierdzić w komunikatorze swoją pozycję. Machnąć do braci, ubezpieczać ich. Przebiec do następnej osłony. Kontrolować stan amunicji, delikatnie opierać palec wskazujący na spuście. Być gotowym naraz do ostrzału, rzutu granatem, walki wręcz, zmiany szyku. Nie rozkojarzyć się. Kierować lufę za każdym spojrzeniem.
Walczyć bez względu na okoliczności.
Szukać nieznanego wroga.
Nie okazać strachu w obliczu nieuniknionego.
Zginąć, nie pytając o przyczynę.
Być klonem Wielkiej Armii Republiki.
Czteroosobowe drużyny klonów błądziły po dżungli niczym dzieci w ciemności. Zbity gąszcz drzew, lian, krzewów i wysokiej do pasa ściółki zapewniał doskonałą kryjówkę dla wszystkiego, co mogło się kryć w okolicy. Mimo to klony wykonywały rozkazy. Choćby miały tak przemaszerować przez całą planetę, były na to gotowe.
Anakin krążył pomiędzy nimi, redukując echa obecności żołnierzy do prawie niewidocznych punktów w polu Mocy. Szukał Bestii, rozciągając zmysły do granic możliwości. Zmrużonymi oczami nie dostrzegał już roślin, zwierząt, czy krajobrazów, uszami nie słyszał już dostojnie mruczących grzmotów burzy nad głową. Widział fale. Widział nici, widział kolory, widział strumienie Mocy płynące od każdego kamienia do każdego drzewa, od każdego punktu czasoprzestrzeni do wszystkich innych razem wziętych. Nurty światła, esencje bytu, źródło życia.
A potem skierował wszystkie ku sobie.
Nagle to on stał się centrum, on był punktem przez który wszystko przepływało, on był początkiem i końcem. Gdzieś w tych nitkach kryła się ta jedna właściwa. Wystarczyło za nią podążyć, a doszedłby prosto do Bestii.
Nic nie mogło się ukryć przed Mocą. Wybraniec rozpoczął mozolne rozplątywanie pajęczyny.
Gdy tak pogrążał się coraz głębiej w medytacji, ciemność wchłonęła pierwszego żołnierza.
Chwila i już go nie było. W ułamku sekundy stojący przy ścianie krzewów klon rozpłynął się w powietrzu jakby nigdy nie istniał. Materialnym dowodem jego obecności, wszystkim co pozostało z tego kolejnego, bezimiennego potomka Jango Fetta, był nienagannie utrzymany karabin DC-15, spoczywający w wysokiej trawie, a także parę wirujących w powietrzu, oberwanych z krzewów liści.
Tylko tyle. Aż tyle.
Klony nigdy nie mogły liczyć na nic więcej.
Jego brat zauważył, co się święci. Wycelował broń w miejsce, gdzie przed chwilą stał jego towarzysz, ale nie nacisnął spustu, bojąc się trafić wciągniętego w gąszcz pobratymca. Ta sekunda wahania być może kosztowała go życie.
Świat zawirował, a klon jakby zapadł się pod ziemię, zostawiając po sobie ciche i puste pole.
Niczym mara senna o świcie.
Pozostali dwaj członkowie drużyny nie mieli więcej szczęścia. Jeden z nich nagle uniósł się w powietrze, nie zdążył wydać jednego dźwięku gdy uderzył w pień drzewa, potem jeszcze raz, i jeszcze. Trzask łamanej zbroi i gruchotanych kości był jedynym echem towarzyszącej mu śmierci. Zanim jego brat się odwrócił, ciało żołnierza zdążyło zniknąć w gęstwinie.
Ostatni z członków drużyny mógł tylko wycelować karabin. Nie wiedział, w co ma strzelać. Nie wiedział, z czym walczy.
Wiedział jednak, że zaraz zginie.
Dlatego nie zdziwił się, gdy upadł na ziemię, a coś pociągnęło go ku sobie – tam, gdzie czekała wieczność.
Gdy parę sekund później przeszedł tamtędy kolejny klon, nic nie wzbudziło jego podejrzeń.
Rzeź trwała. Żołnierzy coś zrzucało z naturalnych kładek wprost w mętne głębiny leśnych strumieni, karabiny pękały, kręgosłupy łamały się w starciu z pniami drzew, ciała fruwały w powietrzu. Drużyna za drużyną – oddział klonów błyskawicznie przestawał istnieć nie oddając nawet jednego strzału.
Spłoszone ptaki były jedyną odpowiedzią na dziwne zawirowanie Mocy, które odczuł Anakin. Nie miał nawet czasu na reakcję, gdy rzeź osiągnęła apogeum – tym razem już po kilku naraz, tak klony uderzały o drzewa i gałęzie, ginąc na miejscu. Porzucone karabiny, części wyposażenia, krótkie urwane krzyki… Parę sekund cichego piekła, tajemniczej śmierci, którą przejmą się wyłącznie inne klony.
Skywalker zauważył, że niemalże wszystkie aury jego żołnierzy zgasły.
Pod nogi potoczył mu się zabłocony, porzucony hełm.
Tak jak tego pragnął, Anakin Skywalker znów został sam.
- Coś tu jest nie tak. Czuję to – mruknął, nie zważając na to, że stwierdza rzecz oczywistą.
Wszak pusta polana, na której kilkanaście sekund temu roiło się od klonów, była dość niepokojącym zjawiskiem.
Zagłębił się w Moc, szukając odpowiedzi. Wtem wyczuł jedną, ostatnią aurę wokół siebie.
A potem usłyszał krzyk.
Rzucił się biegiem, gnając za niknącym głosem przerażonego klona. Na ziemi widział ślad po plecach żołnierza, którego coś – COŚ – z niewiarygodną siłą ciągnęło ku przeznaczeniu. Padawan nie zważał na zmęczenie, porzucił też subtelną medytację na rzecz szybkości, jaką mogło mu zapewnić jedynie prawdziwe skupienie.
Ocali go.
Cokolwiek spotkało resztę oddziału, ten jeden żołnierz udzieli mu odpowiedzi.
Ten jeden żołnierz przeżyje.
Z niejakim zaskoczeniem odkrył, że znów trafił na lądowisko. Porzucony klon leżał obok transportowca, na pokładzie którego Anakin nie wyczuwał już aur życia pilotów.
Zostali tylko we dwóch.
- Żołnierzu?!
Rozejrzał się po okolicy szukając czegokolwiek, jakiejś wskazówki, jakiegoś ostrzeżenia, czegoś z czym mógłby się zmierzyć. Ale wokół były tylko gwizdy ptaków i niewzruszony majestat dżungli.
Kwintesencja Żywej Mocy.
- Żołnierzu…
Klon w końcu zaczął wstawać, pojękując cichutko z licznych stłuczeń jakie zaserwowała mu ta wątpliwej przyjemności przejażdżka. Anakin tylko stał oszołomiony, nie wiedząc jak ma postąpić.
Po raz pierwszy w życiu czuł się naprawdę ogłupiały i samotny.
- Żołnierzu! Wszystko w porządku? Co się stało?
I wtedy świat eksplodował czerwonym blaskiem.
Anakin odruchowo zasłonił twarz, gdy transportowiec klonów bez widocznej przyczyny zmienił się w kulę ognia, która pochłonęła wszystko, wliczając w to stojącego u jej epicentrum żołnierza. Koreliański statek niemalże wyparował, zaśmiecając okolicę nikomu niepotrzebnym złomem.
Tutaj nawet Moc Wybrańca okazywał się bezsilna. Ale mogła go przynajmniej ostrzec przed tym, co za sekundę miało nastąpić.
- Arfour!!! – krzyknął.
Droid odwrócił ku niemu kopułkę, z przerażonym świergotem błyskając niebieskim fotoreceptorem. Może w tym jednym, ostatnim pisku Arfour chciała ostrzec swojego pana, może chciała życzyć mu powodzenia, a może po prostu miała żal… Cokolwiek by to nie było, w jednej chwili R4-G4 eksplodowała wraz z „Lazurowym Aniołem”, zostawiając Anakina Skywalkera na pastwę dżungli.
Na pastwę Bestii.
Jedi mógł tylko wodzić wzrokiem za strzaskaną kopułką R4, która potoczyła się wprost pod jego stopy. W jego myśli wkradł się strach. Co by było, gdy na pokładzie myśliwca był ktoś, na kim by mu bardziej zależało…
Gdyby była tam Padmé…
I wtedy strach zamienił się w gniew.
Wojownik po raz pierwszy wyczuł stojącą tuż obok Bestię.
Płomienie rozstąpiły się, przepuszczając nadciągającą postać, szczelnie opatuloną ciemnym płaszczem. Spod kaptura lśniły ogniste oczy, z postury emanowała potęga, dziwnie znajoma aura, która w końcu bez ograniczeń zalała zmysły Padawana. Kroki wroga prowadziły go coraz bliżej Anakina, stopy Bestii bezwstydnie podeptały leżący na ziemi kawałek „Lazurowego Anioła” z wymalowanym symbolem Republiki i wspięły się na oderwane skrzydło.
Ktokolwiek to był, przygotował się na to, co miało zaraz nastąpić.
W końcu postać zatrzymała się na czubku skrzydła, a rzucany przez nią cień omiótł samotnego Padawana.
Padawana, którego gniew na nowo zaczął się rozpalać.
I który tym razem nie miał zamiaru narzucać sobie żadnych ograniczeń.
- Sprawię, że zapłacisz za to, co zrobiłaś… – warknął, nie panując nad nadciągającą furią.
I wtedy Asajj Ventress odgarnęła kaptur z twarzy.
- Chodź Padawanie… Twój upadek będzie moim wzlotem ku Sithom.
Po jej bokach wykwitły dwa krwiste kły bliźniaczych, zakrzywionych mieczy świetlnych. Anakin nie okazał zdziwienia, nie okazał strachu. W końcu wszystko stało się jasne – znajoma aura, zwodzenie, zasadzka. Asajj Ventress, ohydna kreatura z księżyca Ohma-D’un, powróciła. I tym razem chciała jego.
Wyłącznie jego.
Proteza Anakina chwyciła za rękojeść błękitnego miecza, płaszcz Jedi zsunął się z ramion, gotów opaść na ziemię przy choćby najmniejszym drgnięciu. Zapalone niebieskie ostrze zabuczało posłusznie, gotowe do starcia.
Teraz wszystko było jasne. Teraz nareszcie mogło się zacząć.
Przez moment obydwoje zastygli bez ruchu, mierząc się uważnym wzrokiem, spinając mięśnie, zbierając Moc do nadchodzącego starcia.
Wojownik znalazł swoją Bestię i zebrał wszystkie siły, na jakie go tylko było stać.
Przez jeden moment światłość złączyła się z ciemnością.
Przez moment wszechświat stał się nimi, a oni wszechświatem. Galaktyka zawirowała, gwiazdy się rozpaliły, Moc eksplodowała ognistym ogniem.
Jeśli coś miało się kiedykolwiek rozstrzygnąć, to przyszła na to pora.
Obydwoje o tym wiedzieli.
A potem skoczyli.
Aby wystawić ocenę musisz się zalogować Wszystkie oceny Średnia: 9,43 Liczba: 28 |
|
Mroczna Jedi2008-04-11 18:08:58
brawo - 10, 10, 10
Wojtek K.2008-03-08 21:04:32
ma klimat...
mgmto2007-03-04 11:34:27
Baardzo mi się podoba
Wedge2007-02-28 18:25:34
Gdyby tak było jak mówisz, ex-policjanci pracujący z mafią nie byliby traktowani jak zdrajcy. A są.
Zwycięstwo to było bo zakończyło Wojnę Sithów i zepchnęło Exara w sferę duchową, gdzie jego wpływ był już minimalny.
Lord Bart2007-02-28 18:22:02
Zdrajcą jest Anakin. Zaatakował Jedi w najbardziej wrażliwym dla niego momencie.
Kun jest jak Dooku. Odszedł z Zakonu - a to nie zdrada.
Co do ducha to ofensywa jedi może być potraktowana jako zniszczenie Exara... jeśli rzeczywiście było to zwycięstwo i było to zniszczenie :)
Związek a fakty to dwie różne parafie.
Wedge2007-02-27 23:42:12
Bart... Kun był Jedi, potem mordował Jedi, tak? Czyli był dla Jedi zdrajcą, tak? Czego w tym zdaniu nie rozumiesz?
A kto zmusił Kuna, by przeniósł swojego ducha do murów Świątyni? Poborca podatkowy? O, jednak nie! To Jedi... Czyli Jedi zniszczyli Exara - polecam podręcznik logiki jeśli nie widzisz z tym związku.
Lord Bart2007-02-27 22:43:31
Exar Kun. Żeby było najbliżej. Ani nie był zdrajcą ani nie został zniszczony przez Jedi.
Cóż... kłopotliwym są dywagacje czy to był twój pomysł żeby tak to przedstawić czy twój pomysł by tak to przedstawić z perspektywy Aniego...
Tak czy siak to bolesne uczucie czytać tego typu semantyczne nadużycia, więc... odpuszczę sobie resztę dla zdrowia psychicznego.
Ot i tyle :)
Darth Doomsday2007-02-27 15:30:54
Świetnie rozbudowane opowiadanie. Dużo odniesień i rozwinięć. Choć nieprzyzwyczajony do tak długich historii, to czyta się przyjemnie i szybko. Rewelacyjny klimat.
Wedge2007-02-27 14:55:46
??? Bart, wskaż mi moment gdzie jest błąd, a nie rozsiewaj fałszywych informacji, ok?
Lord Bart2007-02-27 14:32:25
Zawarte informacje nie-do-końca trzymają się faktów.
Shedao Shai2007-02-26 22:38:53
ale ale, co w tym jest nie tak? Że Wedge ośmielił sią dać nawiązanie do EU?
Wedge2007-02-26 22:29:11
Oj Bart, a podobno jesteś jedynym słusznym Lordem Sithów :P
Lord Bart2007-02-26 19:06:42
Napisane świetnie.
Ale motyw Lordów wstawiony... nie wiem po co bo Wielki Redaktor dał Wielkiego Ciała...
10 za styl + 1 za karygodne błędy =11
11/2 = 5.5 Nie ma takiej oceny to dam 6.
Włochacz2007-02-26 10:31:03
Normalnie super. Zdziwiłem się tylko, że CR20 ma turbolasery. A ja myślałem, że działa laserowe. Kiedy kolejny odcinek.
Helian2007-02-24 00:47:17
Poprostu najlepszy. Gratuluję.
claudia2007-02-23 22:01:56
Chyba pozostaje mi tylko dołączyć się do wyrażanych wcześniej zachwytów- za klimat, lekkość pióra i umiejętność praktycznego wykorzystania wiedzy o SW...
Merci.
Darth Manshoon2007-02-23 21:23:27
Brawo :D....
Jeden z najklimatyczniejszych odcinków serialu wg. mnie został wspaniale rozpisany.... :D:D
10 ]:->
Carth Onasi2007-02-23 20:43:37
Doskonała robota, Wedge! :). Pięknie to wszystko opisałeś. Nie mam żadnych uwag. Mógłbym powiedzieć, że to najlepiej napisany odcinek do tej pory. Ocena oczywiście 10/10 bez dwóch zdań :)
the chosen one2007-02-23 20:09:55
genialne
Przybor2007-02-23 19:44:52
Dobre. Podobało mi sie wprowadzenie nawiązań do przeszłości. Mam tylko dwie uwagi:)
"R4-G4, wbudowana na stałe w poszycie "Lazurowego Anioła", " <---a potem jest napisane ze była nieszczesliwa ze musi zostac. Skoro byla na stale wbudowana to chyba powinna sie przyzwyczaic bo i tak nie miala wyboru. A no i na końcu jeszcze "ognistym ogniem" mi nie przypasowało. Wiem, czepiam sie ale od tego są komentarze:P Daje 9:)
Hego Damask2007-02-23 18:19:59
Bardzo dobre :) Brawo, Łedź :)