Podczas Wielkiego Kryzysu, publiczność filmowa była spragniona wszelkiego rodzaju filmowej różnorodności, a spektakularności pożądano nieustannie. Tyle że w latach 30. XX wieku odpowiednik spektakularności był bardzo odmienny od dzisiejszych naładowanych wybuchami oczekiwań. Z tamtej ery filmu jeden z najbardziej popularnych form ekranowego splendoru były prace Busby’ego Berkeleya.
Berkeley przybył do Hollywood prosto z Broadwayu, gdzie był znany z powodu numerów tanecznych, które odrywały się od rzeczywistości pozostałych filmów; sceny tak fantastyczne, że trudno było je osiągnąć przez fizyczne ograniczenia kina. Jego najznamienitsze dzieła to „Nocne motyle” (Footlight Parade), „Poszukiwaczki złota” (Gold Diggers of 1933) czy „Ulica szaleństw” (42nd Street). Każdy z tych filmów ma wręcz absurdalną liczbę tancerzy i ujęcia, z których wiele zaangażowano w figury geometryczne.
Rozumiem, że możecie zastanawiać się w jaki sposób numery taneczne mogły w ogóle zainspirować George’a Lucasa. Ale jesteście w błędzie.
Zanim przejdziemy do „Gwiezdnych Wojen” łatwiejszą ścieżką będzie sekwencja „Anything Goes” w „Indianie Jonesie i Świątyni Zagłady”. Willi Scott – wspaniale zagrana przez Kate Capshaw – rozpoczyna film od chińskiej wersji „Anything Goes” Cole’a Portera, w jednej z najbardziej cudownie abstrakcyjnych sekwencji ze wszystkich filmów o Indiana Jonesie. Po zrobieniu kilku kroków tanecznych w głównym pomieszczeniu klubu Obi-Wan, Willie bierze swoją ekipę i przechodzą do dużego błyszczącego pomieszczenia, gdzie wykonują swój numer taneczny w stylu Busby’ego Berkeleya. Ma to sens dla filmu o Indym, ze względu na popularność Busby’ego Berkeleya w tamtym okresie, a także to, że miejsce gdzie wykonany jest numer taneczny jest oddzielone od reszty klubu, tak jak Bekeley by tego chciał. W „Gwiezdnych Wojnach” także przemycono inspirację Berkeleyem, praktycznie zawsze, gdy pojawia się Sy Snootles.
Sy Snootles po raz pierwszy w „Gwiezdnych Wojnach” pojawia się w „Powrocie Jedi”, niezależnie jaki numer muzyczny widzimy w jej wykonaniu, czy „Jedi Rocks” czy „Lpati Nek”, w zależności od wersji „Gwiezdnych Wojen”. Pałac Jabby to doskonałe miejsce na takie coś, ma to sen, także ze względu w jaki sposób oddaje to odrażający charakter Jabby Hutta.
Największy wpływ Busby Berkeley miał na to co widzieliśmy w trzecim sezonie „Wojen klonów”, w odcinku pt. The Hunt for Ziro.
Numer taneczny Sy ma miejsce w pałacu Gardulli Hutta, dzieli wiele ujęć jak i ruchów z zainspirowaną Berkeleyem sceną w „Świątyni Zagłady”. To świetny i zabawny hołd zarówno Indiana Jonesowi jak i Busby’emu Berkeleyowi jednocześnie.
Ale to nie jest najdziwniejsza inspiracja Berkeleyem w „Gwiezdnych Wojnach”. Ten zaszczyt przypada Aaronowi Allstonowi, autorowi książek Star Wars i maniakowi kina. W jego ostatniej książce X-Wingi: Cios łaski jedyny w uniwersum „Gwiezdnych Wojen” inteligentny Gamorreanin, Voort „Prosiak” saBinring, odgrywa rolę tancerza i wykonuje pewien numer podczas ważnej misji Eskadry Widm (jako zasłonę dymną). Zapytałem Aarona o to zanim umarł, i on także inspirował się „Świątynią zagłady”.
Busby Berkeley był choreografem i reżyserem dziesiątków filmów przez dekady. Jeśli jesteście zainteresowani przykładami jego wspaniałej choreografii jak i filmów, to „Nocne motyle”, „Poszukiwaczki złota” i „Ulica szaleństw” pewnie są najlepsze. To filmy, które każdy maniak filmowy powinien znać i może się nimi dzielić z całą rodziną.
Większość filmów Busb’yego Berkeleya jest dostępnych na DVD czy Blu-ray, a także w serwisach streamingowych za małą opłatą (Amazon, iTunes).
„X-Wingi: Cios łaski” są wciąż dostępne u Del Reya w linii Legend.
Być może pierwszy nowoczesnym przygodowym filmem akcji jest klasyczny czarno-biały film „Gunga Din” w reżyserii George’a Stevensa z 1939. Występują w nim Douglas Fairbanks Jr., Victor McLaglan i Cary Grant, którzy wcielają się w rolę trzech sierżantów brytyjskiej armii podczas okupacji Indii w XIX wieku. To zabawne, kochające swoje przygody trio nie chce, by grupa się rozpadła, wiec gdy jeden z nich decyduje się przejść na emeryturę, by się ożenić, dwóch pozostałych postanawia go związać w ich ostatnią wspólną misję. Nic jednak nie idzie zgodnie z planem, a oni sami muszą stoczyć walkę z rządnymi krwi hordami członków kultu Thugów.
W walce zostają właściwie skazani na pewną śmierć, a jedyną osobą, która może im pomóc jest ktoś, kogo wszyscy lekceważą, lokalny nosiwoda. Gunga Din wykorzystuje okazje i oddaje swoje życie, by ocalić innych i powstrzymać Thugów.
Ten film ma kilka bezpośrednich powiązań z „Gwiezdnymi Wojnami” ale bardziej oczywiste jest jego powiązanie z „Indiana Jonesem i Świątynią Zagłady”. Przygodowo-akcyjny ton filmów o Indym to nowoczesne ulepszenie formuły którą zaczął „Gunga Din”. „Świątynia Zagłady” dzieli wiele elementów historii z tym filmem, w tym szalony, krwiożerczy kult Kali, więc jest doskonałym, nieoficjalnym sequelem filmu z 1939. Dzięki „Lost Missions” z „Wojen klonów” dostaliśmy dwuczęściowy odcinek The Disappeared, historię w której Jar Jar odgrywa rolę Willie Scott, a Mace Windu Indiany Jonesa, podczas ich walk z kultem, który chce wyrwać siły życiowe ze swoich ofiar. Jest kilka innych hołdów dla „Indiany Jonesa” w tych odcinkach, ale ci czciciele kultu mogą być bezpośrednio połączeni z „Gunga Din”.
Wiele z tego, co ten klasyczny obraz nauczył filmowców tworzących „Gwiezdne Wojny” to wzór relacji bohaterów. Trzech sierżantów w „Gunga Din” zrobi wszystko, by ratować się nawzajem, ale robią z takim dowcipem i gustem, że nie w sposób oglądać ich wyczynów bez uśmiechu na twarzy. Ta najściślejsza przyjaźń bazuje jako wzór przyjaźni, która rozwija się między Hanem, Lukie i Chewiem w oryginalnych filmach. Formuła sprawa się także w erze prequeli, gdzie relacje Anakina i Obi-Wana zmieniają się z końcem „Ataku klonów” i osiągają swój szczyt na początku „Zemty Sithów”. Jeśli zobaczycie „Gungę Dina” a potem „Zemstę Sithów” to trzeba uznać, że wpływ jaki miało to na braterskie relacje Anakina i Obi-Wana jest bezsprzeczny.
Było co najmniej kilka odcinków „Wojen klonów”, które rozwijały tę relację jeszcze bardziej.
Natomiast co się tyczy tytułowego bohatera Gungi Dina, u niego łatwo zauważyć kilka podobieństw z postacią Jar Jar Binksa. Jar Jar to jakaś poślednia forma życia, ale chce być widziany jako równy wśród innych bohaterów sagi. To Jar Jar jest tym, który łączy obie armie w walce przeciw Federacji Handlowej.
Najbardziej oczywisty wpływ „Gungi Dina” na „Gwiezdne Wojny” nie ujrzał światła dziennego aż do premiery trzeciego sezonu „Wojen klonów”. W odcinku Clone Cadets i Arc Troopers został przedstawiony zdeformowany klon, 99. Chciałby być żołnierzem, zupełnie jak nosiwoda z filmu. Patrzy na to, co robią żołnierze i chciałby umieć to samo. Jest zwolniony, gdyż pochodzi ze złej partii, nie jest w stanie wypełnić żołnierskich obowiązków, ale pomimo to dowodzi w końcu że jest w nim więcej odwagi niż wśród najdzielniejszych klonów. Ostatecznie da się tą postać połączyć zarówno emocjonalnie jak i z poziomu opowieści z Gunga Dinem.
Podczas premiery sezonu trzeciego „Wojen klonów”, Dave Filoni, główny reżyser, powiedział mi o tym, że inspiracje by złożyć hołd „Gunga Dinowi” w tych dwóch odcinkach pochodziły od George’a Lucasa. James Arnold Taylor, głos Obi-Wana dodał:
– Najlepszą rzeczą w tym serialu jest to jak George Lucas edukuje dzieci z zakresu filmów i mitologii.
Trudno mi dodać coś więcej.
„Gunga Din” to film dla osób w każdym wieku, którzy bawili się „Gwiezdnymi Wojnami”, nie ma tu akcji czy sytuacji które jakoś by przewyższały to co widzimy w „Gwiezdnych Wojnach”. To bardzo zabawny film w sam raz na sobotni poranek z dziećmi, jest jednym z ulubionych przez moje dzieci. Uwielbiają pogawędki między gwiazdami, rozwijają swoje uwielbienie do Cary’ego Granta i są poruszone zakończeniem. Sugerowałbym by po obejrzeniu tego filmu wpierw zobaczyć „Świątynię Zagłady” a potem wszystkie wymienione odcinki „Wojen klonów”.
Podczas gdy „Rebelianci” lecą już od kilku miesięcy, czerpią głównie inspirację z innych dzieł z panteonu Lucasfilmu jak „Indiana Jones” czy same „Gwiezdne Wojny”, jednak odcinek Out of Darkness dał nam genialny hołd złożony filmowi science fiction z 2000 – „Pitch Black” w reżyserii Davida Twohy.
„Pitch Black” opowiada historię pasażerów i załogi komercyjnego transportowca rozbitego na tajemniczej, opuszczonej planecie. Film rzuca światło na każdą osób na tym okręcie, gdy starają się zachować swoje sekrety i przetrwać na planecie na której niepodzielną władzę sprawują aktywne nocą stwory. Sprawa się pogarsza, gdy ludzie odkrywają, że planeta jest właśnie przed mającym trwać miesiąc zaćmieniem.
W „Out of Darkness” widzimy Herę i Sabine pozostawione w bazie dawno opuszczonej przez siły Republiki. Miały tam odebrać jakieś zapasy, które zostawił im tam tajemniczy „Fulcrum”, ale ich okręt się popsuł przez błędy Zeba i Ezry. Gdy przelatująca asteroida tworzy małe zaćmienia, odkrywają, że baza została opuszczona przez działalność dzikich stworów zwanych fyrnockami. Bestie przychodzą gdy się ściemnia i chcą pożreć załogę „Ducha”.
Stwory zarówno w filmie, jak i odcinku „Rebeliantów” działają według tych samych reguł. Światło lokalnego słońca niszczy je, więc czekają na noc, by polować. Niestety dla nas, ich zwierzyną są nasi bohaterowie.
Ton przygodowego, survivalowego horroru nie jest obcy światom “Gwiezdnych Wojen”. Wiele odcinków „Wojen klonów” powtarzało formułę tego gatunku. W jednym z ostatnich artykułów tego cyklu pisałem o serii „Obcego”. Ale tym razem widzimy, że po raz pierwszy coś takiego dzieje się w „Rebeliantach” i a ten typ opowieści działa tu bardzo dobrze.
Fanom „Pitch Blacka” odcinek oferuje skondensowaną wersję opowieści, pozbawioną wielu zwrotów i raczej skierowaną na napakowaną akcją przygodę. Nie znajdziecie tu żadnych skazańców jak antybohater filmu Riddick (Vin Disiel), ale zobaczycie jak postaci ujawniają swoje małe sekrety, gdy chęć przetrwania łączy bohaterów w nietypowy sposób. Ten odcinek z pewnością dał nam zaskakujący wgląd w postać Sabine, coś czego wcześniej nie widzieliśmy.
Dla każdego kto chciałby obejrzeć „Pitch Blacka” i „Out of Darkness” jeden po drugim wraz z dziećmi, bądźcie ostrzeżeni, ten film ma rating R, ze względu na przemoc i klimat, a także język. Z pewnością nie jest odpowiedni dla młodszych widzów, ale zdecydowałem go obejrzeć się z moim 12-letnim synem. Wszystko zależy od tego, ile dane dziecko może znieść. Odcinek zaś może być dobrą zajawką filmu do czasu gdy dziecko nie będzie starsze.
Jako ciekawostkę, potwory w tym odcinku „Rebeliantów” fyrnocki zostały nazwane tak, by przypominały mynocki, stwory, które widzieliśmy w „Imperium kontratakuje”. To inspiracja klasycznym filmem i prowadzi nas do przypuszczeń, że to ta sama rodzina potworów.
„Out of Darkness” czerpie też inspiracje z „Wojen klonów”. Hera i Sabine muszą użyć kontenerów z rhydonium, by pokonać rój fyrnocków, a tego narzędzia używał klon Gregor, gdy bronił platformę lądowniczą podczas ucieczki drużyny D z Abafaru.
No i dowidzi to tego, że „Gwiezdne Wojny” czerpią inspiracje zewsząd, nawet same z siebie.