Jeśli istnieje film, którego akcja dzieje się w całości w najohydniejszej przystani łajdactwa i występku, to z pewnością jest to „Casablanca”, obraz który całkowicie zasłużenie zgarnął nagrodę Amerykańskiej Akademii Filmowej w kategorii Najlepszy Film w 1942. [A także za scenariusz i reżyserię – przy. tłum.] Ten ponury, ale jakoś optymistyczny film został osadzony, jak i nakręcony w samym środku II wojny światowej, akcja dzieje się w marokańskim mieście, którego nazwa to tytuł filmu. Tu prawo jest tak elastyczne jak wysokość łapówki, którą jesteś w stanie dać władzą. Żołnierze Vichy pracujący pod rozkazami swojego skorumpowanego kapitana, regularnie przetrząsają ludzi, aresztują ich pod dowolnymi zarzutami, robią kpią sobie z prawa. To miasto, z którego nie można wyjechać bez odpowiedniej wizy, a w „Casablance” wyjechanie jest bardziej niebezpieczne niż pozostanie w niej.
Film jest o Ricku, granym przez Humphreya Bogarta, amerykańskim łajdaku, który myśli tylko o sobie, ale nawet nie zdaje sobie sprawy z tego jak bardzo jest sentymentalny. Jest właścicielem baru, który odwiedzają wszyscy, kiedy dziewczyna, Ilsa (Ingrid Bergman) wchodzi w jego życie, wnosi w nie coś co może być jego pewnym patriotyzmem.
Film jest arcydziełem, ale trudno zaprzeczać, że miał wpływ na „Gwiezdne Wojny”, podobnie jak wiele innych filmów wojennych. Po pierwsze Mos Eisley i Casablanca mogłyby się udawać wzajemnie. Oba są osadzone właściwie w Północnej Afryce, mają podobną architekturę. Casablanca to centrum półświatka, gdzie ludzie uciekają by zostać zapomnianymi, zupełnie jak Ben Kenobi opisuje Mos Eisley w „Nowej nadziei”.
„Rick’s Cafe Americain” to miejsce tego typu, w którym łotr jak Han Solo mógłby zastrzelić grożącego mu kolesia w stylu Greedo, a całe życie w barze ani by drgnęło po tym jak zadano w nim śmierć. „Rick’s” to także miejsce gdzie zdesperowani ludzie uciekają od Nazistów, płacą przemytnikom by ich zabrali tam gdzie mogą. Sprawia to, że zastanawiam się, czy Wuher nie jest przypadkiem dawno zagubionym romantykiem, który walczył po stronie Republiki w czasie Wojny klonów…
W takim miejscu kryminalnego półświatka potrzeba też czarnych charakterów. Sydney Greenstreet gra pomniejszy szwarccharakter w „Casablance” zwany Signor Ferrari, grubasa noszącego fez, który jest przywodzi wszystkim nielegalnym działanią w Casablance, przez co jest wpływowym i respektowanym człowiekiem. Czyż nie jest zastanawiające, że wczesne koncepty Jabby Hutta ukazywały go noszącego fez? Jabba okazał się jednak bardziej odrażający i zły niż Signor Ferrari, któremu urok przychodził z łatwością. Ale to nie jedyna postać Lucasfilmu zainspirowana Singor Ferarri. George Lucas i Steven Spielberg wiele o nim mówili jako inspiracji dla Belloqa, wroga Indy’ego w „Poszukiwaczach Zaginionej Arki”.
Ale chyba najbardziej istotną inspiracją „Casablanki” którą da się znaleźć w „Gwiezdnych Wojnach” jest lustrzane odbicie postaci Ricka i Hana Solo, dochodzącego do momentu, w którym nie jest pewny czy zamierza kogoś ocalić, czy nie. Rick prowadzi bar, nie ma długów, chce się trzymać z dala od konfliktów między dwoma frakcjami, znaleźć swoją drogę. Joseph Campbell powiedziałby, że on odmawia zewu przygody, wybierając drinka, ale siły które stara się ukryć, jego lepsza natura, której zaprzecza w końcu się ujawniają. Jego cynizm znika, zastąpiony heroizmem. Być może nie było lepszego wzoru na Hana Solo niż postać tak kompleksowa jak Richard Blaine.
„Casablanca” to film, który prawie jest obowiązkowy do obejrzenia w moim domu. To przepiękny obraz, jeden z najlepszych scenariuszy jaki powstał przypadkiem w starym systemie studiów. Bogart i Bergman lśnią na ekranie, a postaci drugoplanowe w szczególności Greenstreet, Peter Lorre i Claude Rains pozostają inspirujące. Oglądałem to z moimi dziećmi i wydawało mi się, że im się spodobało, ale spędziłem też dużo czasu z przyzwyczajeniem ich do mojego unikalnego, gustu filmowego. Od tego może zależeć, czy warto pokazać ten film dzieciom,ale jeśli obejrzycie ten film z pewnością znajdziecie powiązanie z wszechświatem „Star Wars”.
A jeśli interesuje was wgłębienie się jeszcze bardziej, nie mógłbym nie polecić komentarzy Rogera Eberta, który znajduje się na większości fizycznych kopii „Casablanki”.
Wraz z ogłoszeniami z ostatnich tygodni, gdzie przedstawiono nam obsadę, ekipę i twórców kreatywnych, którzy dołączyli do rodziny „Gwiezdnych Wojen”, wygląda na to, że trzeba szybko zrobić nową listę filmów, które każdy fan Star Wars powinien zobaczyć.
Lubimy to. Chcemy wiedzieć wszystko o „Gwiezdnych Wojnach”, i gdy pojawiają się nowe osoby w uniwersum, chcemy o nich wiedzieć wszystko.
Zrobiłem więc listę filmów, które będziecie chcieli obejrzeć. Mogą one nie wpływać na „Gwiezdne Wojny” bezpośrednio, ale z pewnością dadzą wam możliwość posmakowania zdolności osób zaangażowanych. Tylko po obejrzeniu tych filmów będziecie w stanie ocenić jak bardzo te osoby wpłynęły na „Gwiezdne Wojny”, swoim doświadczeniem aktorskim czy filmowym, z którego wynikają ich decyzje.
„Super 8”. Pierwszy film jest wyreżyserowany przez J.J. Abramsa. Opowiada historię grupy młodocianych filmowców, którzy starają się uporać z obcym próbującym opuścić Ziemię. Doskonale oddaje tę cudowność, przygodę i zagrożenie, żywcem z filmów Stevena Spielberga i George’a Lucasa z późnych lat 70. i 80. (to film PG-13).
„Strefa X” (Monsters). Jeśli macie obejrzeć jeden film Garetha Edwardsa, by przygotować się do jego nowej roli jako reżysera pierwszego samodzielnego filmu „Star Wars”, to powinien być jego pierwszy film. „Strefa X” to niezależny obraz, zrobiony z małym budżetem o dziennikarzu eskortującym turystkę przez zainfekowaną strefę po inwazji obcych (rating R).
„Atak na dzielnicę” (Attack the Block). Kolejny film o inwazji obcych, John Boyega gra ulicznego twardziela, który odkrywa, że miasto jest atakowane. Razem ze swoim zakapturzonym gangiem broni swojej dzielnic przed inwazją za pomocą mieczy, kijów i wszystkiego co wpadnie w rękę. Zarówno śmieszny jak i przerażający, czym film wygrywa, a Boyega udźwignął rolę, to powoduje we mnie, cichą pewność i ekscytację co do tego, co nam pokaże w Epizodzie VII. (rating R).
„Siódma pieczęć” (Det sjunde inseglet). Prawdopodobnie to jeden z najbardziej wpływowych filmów wszechczasów, klasyczny szwedzki film Ingrmara Bergmena z 1957 z Maxem Von Sydowem (Sydow rymuje się z Greedo, dziękuję za to Bobby’emu Robertsowi)) w roli rycerza, który wraca do domu z krucjaty. Spotyka Ponurego Żniwiarza, którego wyzywa na partię szachów mając nadzieję, że w ten sposób odwlecze swoją nieuniknioną śmierć. To genialny film, który polecam byście wszyscy obejrzeli, ale jeśli szukacie filmu ze starszym Maxem Von Sydowem spróbujcie „Raport mniejszości” Spielberga. (Bez ratingu).
„Co jest grane, Davis?” (Inside Llewyn Davis). Komuś musiał się bardo spodobać ostatni film braci Coen tak bardzo jak mnie, skoro dwóch aktorów w nim występujących znajdzie się w nowych „Gwiezdnych wojnach”. Oscar Isaac gra tu postać tytułową, muzyka którego zachowanie sprawia, że ludzie za nim nie przepadają. Jest szorstki w czarujący sposób, ale nieszczęśliwy. Pewnego razu rozbija się na kanapie Adama Drivera, grającego wysokiego piosenkarza, który wydaje się lekko szalony. (Rating R).
Gdybyście mieli z tym problem wcześniej, to z pewnością teraz poziom aktorstwa w tych wspomnianych wyżej filmach z pewnością zwiększy wasz apetyt na nowe filmy „Star Wars”. Obiecuję to.