Gdy nowi przyjaciele dowiadują się, że piszę powieści z cyklu „Gwiezdne Wojny” ich pierwszym pytaniem jakie zadają jest prawie zawsze:
- Skąd bierzesz na to pomysły?
A ja nigdy nie wiem jak na to odpowiedzieć.
Gdy po raz pierwszy poproszono mnie o napisanie powieści „Star Wars”, wypaplałem:
- Świetnie. Mam kilka genialnych pomysłów na powieść „Star Wars”!
Odpowiedzią była bardzo uprzejma wersja czegoś w stylu „to miło, skarbie”.
Gdy już podpisałem umowę o warunkach poufności, dowiedziałem się, że grupa redaktorów i pisarzy spędziła cały poprzedni rok sekretnie planując główną oś fabularną czegoś co nazwali „Nową Erą Jedi” – dużej serii książek, z zarysowanymi wątkami fabularnymi i wieloma różnymi autorami. Opracowali już główny pomysł oraz listę głównych punktów zwrotnych do książki, która chcieli, bym im napisał. Moim zadaniem było ukształtować te pomysły w zarys fabuły, a następnie napisać powieść, która ostatecznie stała się Gwiazdą po gwieździe.
Więc kiedy zaoferowano mi możliwość napisania mojej drugiej powieści gwiezdno-wojennej, myślałem, że wiem jak to działa. Wszystko czego potrzebowałem, by móc zacząć pracować nad opowieścią, było powiedzenie tak.
Byłem głupcem.
Tym razem ekipa redaktorów w Lucas Licensing i Del Rey potrzebowała pojedynczej książki. Szukali opowieści, która eksplorowałaby by jak Leia dochodzi do wniosku, że jej ojciec nie zawsze był bezwzględnym sk...em, Sithem... Darthem Vaderem. Chcieli ukazać jak się dowiaduje, że kiedyś był uroczym, dobrym dzieckiem imieniem Anakin Skywalker i chcieli, by ujrzała go oczyma swojej babki, Shmi. Wymyślili, że dobrym sposobem do tego byłoby aby Leia znalazła pamiętnik Shmi. Myślę, że to prawdopodobnie był jedyny sposób by to zrobić, bo w „Gwiezdnych Wojnach” nie ma zbyt wielu duchów nie należących do osób czułych na Moc.
Na szczęście, właśnie czytałem Ilustrowany wszechświat Gwiezdnych Wojen Kevina J. Andersona i Ralpha McQuarriego. Zachwycałem się dawno zagubioną kolonią Killików z Alderaanu, stąd też wziął się pomysł na obraz „Killicki zmierzch”, który zrodził się gdzieś w mojej głowie. (Tak, przyznaję, lubię robaki). Mając ten pomysł jako początek, budowanie historii poszło stosunkowo łatwo. To, co musiałem, to zbudować historię krążącą wokół zagubionego dzieciństwa Anakina Skywalkera, pamiętniku Shmi oraz arcydzieła alderaańskiej mcho-sztuki. Rezultatem była Zjawa z Tatooine, którą się pisało równie dobrze, jak się ją wymyślało. (Znaczy ja się dobrze bawiłem. Czy wspominałem, że lubię sztukę robali?)
Następnym przydziałem była seria książek w miękkiej okładce. Tym razem Shelly i Sue (moje redaktorki) wiedziały dokładnie czego chcą – książek.
- Napiszesz trzy z nich – mówiły. – Będą o czym chcesz, tylko mają mieć coś wspólnego z „Gwiezdnymi Wojnami”.
- Naprawdę? – zapytałem. – Mogą być o czymkolwiek?
- Cóż, dobrze by było gdybyś wymienił blastery, miecze świetlne czy Moc i trochę takich rzeczy. Ale oczywiście, że tak. Jesteśmy otwarte na wszelkie propozycje.
- Czy to mogą być historie o robakach? – zapytałem.
- Uh... – odpowiedziały.
- To świetnie – odparłem. – Mam mnóstwo wspaniałych pomysłów na dawno zagubioną kolonię Killików.
- Oh... – odparły. – Myślisz, że mógłbyś popracować też nad jakimś Jedi?
- Jasne – rzuciłem. – A co powiedzie na to, by Jedi stali się kimś w rodzaju robali?
I tak powstało „Mroczne gniazdo”.
Następnym razem moje redaktorki bardziej uważały, by eksterminować moje zainteresowanie robactwem. Kończyłem trzeci tom trylogii „Mrocznego gniazda”, gdy otrzymałem e-mail w niedzielę wieczorem, w którym przedstawiono pomysł na serię dziewięciu książek bez robali. (Tak, pisarze i redaktorzy pracują w niedzielę. Dzień jak każdy inny?)
Widziałem w tym rękę Mocy. Pracowałem wówczas nad Jacenem Solo przez te trzy książki, zastanawiając się, co dokładnie się z nim stało przez tą pięcioletnią podróż, którą przedsięwziął, by nauczyć się różnych ścieżek Mocy. I dochodziłem do dość ponurych wniosków.
Potem przyszedł e-mail, zawierający pomysły, a w mojej głowie odpowiedź stała się jasna. Vergere musi być Sithem. (Cóż już wcześniej zacząłem to potajemnie podejrzewać, pewnie jeszcze w czasach NEJ, ale teraz nie mogłem już temu zaprzeczać.) Vergere była Sithem. Dlatego tak skorumpowała Jacena swoimi nonsensami o „wstydliwych sekretach Jedi” czy „nie ma ciemnej strony”. Dlatego, że wszystko, co powiedziała Jacenowi było kłamstwem.
Vergere była Sithem.
Poza głupim wyobrażeniem, że Boba Fett jest najlepszy jako bezwzględny zabójca, to właśnie ten pomysł, żeby dla pewnej dość głośnej grupy czytelników stworzyć niekwestionowanego arcyszwarccharaktera Expanded Universe, mnie przekonał. Więc, żeby wyjaśnić sprawę mojej pozycji, jeśli nie czytaliście książek „Star Wars” Matta Stovera, tracicie część najlepszej, najbardziej prowokującej i przemyślanej space opery jaką wydano. W mojej wcale nie tak skromnej opinii, wszyscy studenci literatury powinni czytać Zdrajcę i Zemstę Sithów obok „Obcego” [Alberta Camusa, przyp. red.], „Jądra ciemności” czy „Nowego wspaniałego światu”.
Ale mimo to, wciąż nie kupuję tego, jak przedstawiano Moc w „Zdrajcy”. Wierzę, że Moc jest bardziej mitycznym, niż psychologicznym aspektem, jest bardziej kolektywna niż osobista. Jednak dwóch autorów „Gwiezdnych Wojen” ma swoje własne, różne wizje Mocy. Weźcie to pod uwagę.
(Tak, zdaję sobie sprawę z tego, że ci, którzy znają Junga dobrze, mogliby się kłócić, że mityczny to znaczy psychologiczny i kolektywnie personalny. Ale ci którzy znają Junga dobrze, mogą się kłócić w sumie na każdy temat).
Jednak najważniejsze jest to, że pomysł „Vergere była Sithem” nie pochodził od filozofii Mocy. Dlatego tak spodobał się redaktorkom.
Bardzo im się podobał. (Pewnie dlatego, że nie wspomniałem o robakach).
W każdym razie, w ciągu tygodnia pomysł, by uczynić z Jacena Sitha został zaakceptowany jako główny wątek dziewięcioczęściowej serii, która stała się „Dziedzictwem Mocy”. Kilka miesięcy później (po tym jak przeprowadziłem dochodzenie i napisałem dwudziestosiedmiostronicowe „Vergere Compendium”, o którym wspominał Pablo Hidalgo w „Reader’s Companion”), mieliśmy pierwsze spotkanie twarzą w twarz w Big Rock Ranch, i zaczęliśmy – pisarze, redaktorzy i wielu innych ludzi – rozwijać wątki fabularne serii.
Więc tak powstało „Dziedzictwo Mocy”. Nie jestem pewien jak to dokładnie było z kolejną dziewięcio-książkową serią – „Przeznaczeniem Jedi”. Dostałem zwyczajnie e-mail, w którym pisano, że Del Rey i Lucas Licensing chcą kolejnej dziewięcioczęściowej serii, w której tym razem punktem wyjścia była odyseja Luke’a i Bena. Chcieli żebym napisał trzy książki, zupełnie tak jak przy „Dziedzictwie Mocy”. Aaron Allston już był zaangażowany, a Christie Golden została trzecią pisarką.
W tym miejscu ważne jest, by zrozumieć coś o pisarzach. Zazwyczaj pracujemy sami, w ciemnych gabinetach, a kiedy wyruszamy po zimną wodę, tam zazwyczaj nie ma z kim pogadać. Więc kiedy redaktor zbiera nas i proponuje nam darmową wycieczkę do Kalifornii, oraz możliwość pogadania z kilkoma innymi pisarzami, zakładam czystą koszulę i łapię transport na lotnisko.
Więc kiedy już się znalazłem w hotelu w San Francisco, z moimi przyjaciółmi autorami – Aaronem Allstonem i Christie Golden, nie było śladu redaktorów. Zebraliśmy się w pubie – jak autorzy robią to często, gdy dorośli nie patrzą – i rozmawialiśmy o tym co nowego jesteśmy w stanie wnieść do serii. Aaron tylko się uśmiechnął z błyskiem w oku, rozejrzał i zaproponował by przedyskutować to w spokojniejszym miejscu.
Po tym jak wymieniliśmy ze sobą kilka uwag przy drinkach, mieliśmy jedną z najbardziej produktywnych burzy mózgów w jakiej uczestniczyłem. Ale do dziś pozostaję przekonany, że Aaron miał pomysł na całą serię zanim w ogóle wsiadł do samolotu – zwłaszcza tajemniczy byt Mocy, który potem stał się Abeloth. W każdym razie, jego pomysły były genialne, i gdy spotkaliśmy się z redaktorkami rankiem następnego dnia, łatwo było nam sprzedać koncept Aarona jako fundament tego, czym się stało „Przeznaczenie Jedi”. Najważniejsze co dodaliśmy następnego dnia to był wspaniały pomysł Christie, by pierwszą młodzieńczą miłość Bena uczynić nastoletnią Sithankę.
Tak właśnie narodziło się „Przeznaczenie Jedi”.
To nas prowadzi wprost do dnia dzisiejszego, ponieważ następnym moim projektem był ten najnowszy „Star Wars: Crucible”. I przyznaję, że ten mnie przeraził.
Może nie od razu. Gdy przeczytałem e-mail opisujący czego chcą moje redaktorki – czegoś w stylu „ostatniej wyprawy/przekazania pałeczki” – w pierwszej chwili schlebiło mi to. To miała być bez wątpienia bardzo ważna książka dla Expanded Universe, ale też trudna do napisania. Uznałem to za komplement, że mnie o to poproszono.
Potem zacząłem układać całość. „Ostatnia wyprawa” Wielkiej Trójki? Nikt z redaktorów nie chciał uśmiercić żadnej z tych głównych postaci – zresztą ja też nie. Już mnie i tak wyznaczono, by opisać śmierci zarówno Anakina, jak i Jacena Solo, co dało mi reputację „mordercy do wynającia na EU”. Więc dołożenie kolejnej osoby do listy jedynie by to potwierdziło. Ja tego nie chciałem. Na szczęście nikt o to nie prosił.
Ale historia wciąż potrzebowała kręgosłupa. Ponieważ wiedzieliśmy dokąd zmierza EU, podczas naszej sesji burzy mózgów, wiedzieliśmy, że książka ta musi być mniej lub bardziej permanentna. „Mniej lub bardziej” zawsze jest jakieś rozmyte. Ale było jasne, że cokolwiek stanie się w tej książce, nie będzie mogło łatwo się odstać.
- Spraw, by to była duża odprawa – mówiły moje redaktorki.
Więc pomyślałem o czym wielkim. Skutkiem tego myślenia, starałem się jak najlepiej, był pomysł który nazwałem „mityczną fasadą”.
Moje redaktorki zasugerowały jednak coś mniej „fasadowego”. No i z pewnością nie tak szalonego. By przyciągnąć nowych czytelników opowieść musi uderzać w znane tony dla fanów trzech pierwszych filmów, znane, ale jednocześnie nowe – w końcu to ostatnia przygoda dziejąca się czterdzieści lat po „Powrocie Jedi”. Po kilku kolejnych próbach, w końcu uzyskaliśmy koncept uznany za „wystarczająco blisko”.
Dotychczas widziałem, że to ja straszę je, więc zabrałem opowieść i uciekłem. „Crucible” to dokładnie ten typ książki, który chciałem pisać, szybkie tempo, trochę hulanki, wypełniona akcją, spektakularna. Ale jednocześnie powołuje się na objawienia i introspekcję ciągnącą nas do punktu kulminacyjnego, a finał jest tak zaprojektowany by był zarówno ciosem fizycznym jak i duchowym.
Gdy kończyłem pierwszą wersję, zacząłem się martwić, że zabrnąłem z elementami duchowymi za daleko. Moja klatka zaczęła się zacieśniać, kiszki skręcać, więc zacząłem się wycofywać.
Na szczęście zawsze mogłem liczyć na niesamowitych redaktorów prowadzących moje książki „Star Wars”. Ekipa w Lucas Licensing zmieniła się trochę w ciągu kilku ostatnich lat, ale nadal pozostaje niesamowita, tak jak wcześniej. Po przeczytaniu pierwszej wersji, Shelly (w Del Rey) łagodnie nalegała, bym porzucił niektóre nudne sceny, oraz kazała mi wyciąć trochę makabrycznych rzeczy (sabacc w którym stawkami są ciała, szybko wymyka się spod kontroli). Tymczasem Jennifer (w Lucasfilm) kierowała mnie w kierunku granic streszczenia, zauważając gdzie należy zwiększyć emocjonalne natężenie, a gdzie wyostrzyć opisy, wskazywała też gdzie byłem zbyt ostrożny, zachęcała bym był bardziej wyrazisty. Shelly i Jennifer to niezwykły zespół i jestem bardzo wdzięczny za ich wkład.
A teraz, jestem tu gdzie zaczynałem, zdumiony, że miałem możliwość napisać o ostatniej przygodzie Wielkiej Trójki, która może być ich ostatnim wspólnym „hura”. Uwielbiam pisać te postaci, - jak zawsze – i jest to dla mnie wielki zaszczyt, że mogę ciągnąć dalej ich historię. Mam nadzieję, że fani „Gwiezdnych Wojen” będą mieć tyle zabawy czytając „Crucible” ile ja miałem pisząc to.
Kiedy Tom Spina i ja urządzaliśmy burzę mózgów mającą na celu wyłonienie pomysłu, który sprawiłby, że nasz panel na Celebration VI byłby wart zapamiętania, obaj pomyśleliśmy o czającym się w mroku nienazwanym obcym. Przez trzy dekady, ten przebiegły bywalec barów przemykał niezauważony. Tak więc, Tom i ja postanowiliśmy mu się przyjrzeć, a także nadać mu imię.
Ten obcy był już znany fanom, którzy oglądali sceny z kantyny klatka po klatce z nadzieją na znalezienie wyjątkowych mieszkańców. Gdy w latach 90-tych prowadziłem stronę fanowską, przebrnąłem przez fragment w kantynie, scena po scenie, identyfikując tak wielu obcych jak to możliwe. Część fanów nazwała wtedy tą postać „Fu Manchu”, opierając się na jego mało imponujących wąsach zwisających z górnej wargi
Oczywiście, „Fu Manchu” nie było prawdziwym nazwiskiem tej postaci. Nie było to nawet jej przezwisko używane podczas procesu produkcji. Z tego co wiemy, Pan Wąs nie miał przezwiska podczas produkcji. Osobiście wolę przezwiska z planu od tych nadawanych w Expanded Universe. Wolę nazywać tych gości Snaggletooth(Szczerbaty), Bat(Nietoperz), Crocker(Czerep) niż Zutmore, Kabe czy Sai’torr Kal Fas. Fu Manchu należał do egzotycznych obcych stworzonych przez zespół Stuarta Freeborna, podczas gdy większą grupę postaci wykreował zespół z Industrial Light & Magic i zespół Rick’a Baker’a.
Bliższe spojrzenie na tych kilka istniejących obrazów, potwierdza, że ta maska była użyta ponownie w scenie w kantynie gdzie trafiła ze zbiorów Rick’a Baker’s. Bazuje ona na stworzonej przez Baker’a masce Halloween’owej nazwanej przez niego ‘Terminal Man’ (Nieuleczalnie chory), która pierwotnie miała być twarzą potwora Doktora Frankenstein . Jeden ‘Terminal Man’ widoczny jest w filmie w scenie gdy siedzi w loży z Hammerhead-em. Ten ogolony okaz został w Expanded Universe nazwany Trinto Duaba.
Tom napisał, że pokazał to zdjęcie Rickowi Baker-owi i zapytał czy nie jest to ta sama postać, którą stworzył na Halloween. Rick odpowiedział, że to faktycznie jego maska, ale nie wie kto doczepił do niej te głupie wąsy.
Wynika z tego, że postać ta nie była nigdy przeanalizowana. Nick Maley, zajmujący się makijażem podczas zdjęć w Wielkiej Brytanii, zapytany przez nas, podsumował to w taki sposób: „Jesteście moim koszmarem. Gdy tworzyliśmy tą scenę, padło takie zdanie: ‘Jeżeli ktoś przyjrzy się postaci w drugim planie, to zobaczy, że nawaliliśmy’”. Winny został więc wskazany.
Nasza burza mózgów zakończyła się więc z pomysłem aby w końcu nazwać nieszczęsnego obcego. Szansę na to miał dostać przypadkowy widz, lub osoba, która zada najlepsze pytanie. Gdyby na przykład, najlepsze pytanie zadał Ned Flanders, wtedy Fu Manchu mógłby nazywać się „Flanden”. Im dłużej o tym rozmawialiśmy tym bardziej dochodziliśmy do wniosku, że chcemy jednak mieć kontrolę nad pomysłami. Ustaliliśmy więc, że nazwiskiem postaci będzie „Bakiska” co powstało ze złożenia nazwisk Rick-a Baker-a i Laine Liska artystów odpowiedzialnych za stworzenie maski.
Tom podniósł stawkę kiedy stworzył maskę Fu Manchu i zaoferował aby ją oddać zwycięzcy. Tak więc, ponad 700 osób zebranych na prezentacji wypełniło kartki i czekało na werdykt. Byliśmy równie podnieceni jak oni.
Zwycięzcą okazał się Brandon Connors. Otrzymał maskę, a jego imię posłużyło do uzupełnienia tożsamości Fu Manchu. Początkowo było to „Braconner Bakiska”, jednak za namową Toma zmieniłem to na Braconnor aby bardziej przypominało to nazwisko Pana Connora, co od początku było naszym zamierzeniem. Poniżej możecie zobaczyć zdjęcie Toma i Brandona z nową maską.
Gratulacje dla Brandona, ale przede wszystkim, gratulacje dla Fu Manchu, który teraz cierpi już tylko z powodu żałosnych wąsów, ale nie z powodu żałosnego nazwiska.
Wiosną 2009 roku do Lucasfilm wpłynął email od fana, który odwiedził wystawę "Star Wars: Where Science Meets the Imagination".
„Jednym z obiektów na wystawie, który cieszył się dużym zainteresowaniem była proteza ręki Luke’a. Była to sztuczna dłoń stworzona do pokazania obrażeń wewnętrznej części dłoni. Podpis pod eksponatem głosi:
„Proteza ręki Luke’a. Star Wars: Epizode V: The Empire Strikes Back”.
Moje pytanie brzmi: Czy jest to dokładnie ta ręka, która została użyta w filmach? Nie pamiętam dokładnie sceny w „Imperium Kontratakuje” (albo „Powrocie Jedi”). W ” Imperium” widzimy Luke’a z ręką badaną przez droida na wysokości nadgarstka. W ”Powrocie Jedi” Luke zakłada rękawicę na rękę zranioną od zewnętrznej strony. W żadnym z tych filmów nie ma sceny z ręką zranioną tak jak przedstawia to ta proteza.
Czy przedmiot pokazany na wystawie był użyty, w którymś z epizodów? Czy może został przygotowany i nigdy nie wykorzystany?
Dociekliwy maniak, który musi to wiedzieć. ;)"
Pytanie to krążyło po wielu skrzynkach w Lucasfilm w poszukiwaniu odpowiedzi. W końcu wylądowało w moim laptopie i przywołało wiele wspomnień. Zapytanie to wywołało w moim umyśle wspomnienia wielu wyjątkowych chwil.
Jak słusznie zauważono w liście, nigdy nie widzieliśmy mechanicznej ręki Luke’a zranionej od wewnętrznej strony. W „Imperium” jest scena w której droid bada protezę, robi to jednak na wysokości stawu nadgarstkowego. W „Powrocie Jedi” Luke zostaje zraniony w zewnętrzną część dłoni. Wiem jednak, że gdzieś widziałem rękę postrzeloną od wewnętrznej strony.
Moją pierwszą myślą była komiksowa adaptacja Powrotu Jedi. W 1983 roku naprawdę ceniło się komiksowe adaptacje filmów. Po wyjściu z kina były najlepszym sposobem na ponowne przeżycie historii, którą zobaczyłeś na dużym ekranie. Dlatego sceny z komiksów Marvela tak utkwiły mi w pamięci.
Jednym z takich wspomnień było postrzelenie Luke’a w rękę na barce Jabby. Komiks ten był ilustrowany bez znajomości filmu i możliwości wglądu w gotowe sceny. Rysownicy tacy jak Al Williams i Carlos Garzon musieli pracować mając do dyspozycji scenariusz i kilka rysunków koncepcyjnych. Bez znajomości dokładnego przebiegu bitwy na barce, wiele musieli sobie wyobrazić. Obcy, który strzela do Luke’a na barce jest efektem jednego z takich zabiegów. Przedstawiono też szczegółowy rysunek zranionej ręki Luke'a.
Ta ręka z raną, idealnie pasuje do opisanej w mailu.
Inną myślą jaka pojawiła się w moim umyśle było skojarzenie z obrazem koncepcyjnym do „Powrotu Jedi”, który widziałem wiele lat temu. Jest to obraz ręki z raną pasującą do opisu, wykonany przez Normana Reynoldsa. Przekopując się przez archiwa znalazłem ten rysunek z 1981 roku.
To dwa dowody na to, że proteza została zbudowana do Epizodu VI, ale kilka czynników zadecydowało o tym, że nie została ostatecznie użyta. W pierwszym dniu zdjęć do „Powrotu Jedi” ekipa nakręciła scenę burzy piaskowej, którą później wycięto z filmu. Oglądając tą wyciętą scenę na Blu-Ray jasno widać że zdecydowano się na zabieg nałożenia makijażu na zewnętrznej stronie zranionej ręki. Więc już pierwszego dnia została niejako podjęta decyzja o nie używaniu w filmie wątku z ręką zranioną od wewnątrz. Zapewne nikt nie przekazał tej informacji do studia Marvela.
Podczas gdy ja przekopywałem się przez te stare rysunki koncepcyjne, ludzie z archiwum przesłali mi zdjęcie wspomnianej dłoni.
Pasowała idealnie. Idealna konstrukcja przygotowana przez Normana Reynolds’a, dokładne przeniesienie ilustracji z komiksu, na tyle dokładne, że pokrywało się nawet ułożenie palców z powiększeniem rysunku komiksowego:
Z tym dowodem w ręce, proteza została oznaczona jako pochodząca z „Powrotu Jedi” bo długim okresie błędnego przyporządkowania do rekwizytów z „Imperium Kontratakuje”.
2013-03-11 17:25:16 Lord Sidious http://www.starwarscelebration.eu