Kilka dni temu w USA ukazała się pierwsza książka Star Wars opowiadająca o czasach Starej Republiki -
Darth Bane: Path of Destruction. Umiejscowiona 1000 lat BY fabuła rozbudziła wielkie nadzieje czytelników. Poniżej przedstawiamy wywiad z autorem powieści, który być może przybliży nam parę sekretów.
Lordowie Sithów od zawsze kryli się w cieniu, acz byli jednym z najważniejszych aspektów wszelakich opowieści snuty w świecie Gwiezdnych Wojen. Teraz ich dziedzictwo zostało w sposób znaczny poszerzone, a to dzięki staraniom Drew Karpyshyna, pisarza fantasy i SF oraz projektanta gier komputerowych. Jego pierwszym wejściem w EU była oczywiście gra
Knights of the Old Republic, do której współtworzył scenariusz, rozwijając postać Dartha Revana, a także układając intrygę tak, by była jak najbardziej zaskakująca. Teraz Karpyshyn do swojej kolekcji dodał jeszcze jedną rzecz, powieść „Darth Bane: Path of Destruction”.
P: Czy tworzenie gier komputerowych w jakiś sposób wpłynęło na twoje pisanie?
Drew Karpyshyn: Oczywiście największy wpływ miała gra „Knights of the Old Republic”. Już w poszukiwaniach źródeł do gry, musieliśmy mocno poznać, ale i rozwinąć Expanded Universe, a mnie zafascynowało ukazywanie głębi, która istnieje poza filmami. To właśnie wejście w ten świat, było pierwszym i najważniejszym krokiem w napisaniu tej powieści.
A mówiąc bardziej ogólnie, w moim mniemaniu praca nad grami komputerowymi pomogła mi lepiej uzmysłowić sobie koncepcję motywacji i zachowania postaci. Pisząc grę trzeba pamiętać o tym, by prezentować historię tak, by zmotywować graczy do podjęcia jakiś decyzji, a następnie sprawić, by te decyzje miały wpływ na kreowaną rzeczywistość. Myślę, że moje pisanie nie związane z grami, obecnie również koncentruje się na tym, aby w podobny sposób kreować postaci, dając im silną motywację i bardziej dynamiczną osobowość. A że historia najczęściej jest o postaciach, silne charaktery z jasnym celem powodują, że historia jest lepsza.
P: Jakie są różnice w pisaniu na potrzeby gier i pisaniu powieści? Masz jakieś preferencje?
DK: Jest wiele podobieństw, ale są też trzy podstawowe różnice pomiędzy tymi dwoma gatunkami. Po pierwsze ostateczny produkt – gry (a przynajmniej gry firmy BioWare) mają o wiele większy zasięg i świat w nich przedstawiony jest bogatszy niż jakakolwiek powieść. Choćby w KOTORze mieliśmy dziewięć głównych postaci, które mogły przyłączyć się do drużyny, setki istot, które można spotkać, czy w końcu 500 000 słów dialogów, co mniej więcej odzwierciedla wielkość jakiś pięciu średnich powieści. Ale z drugiej strony, ponieważ to gracz kontroluje większość akcji, gra musi przejść na kolejny poziom tworzenia superfikcji. Nie wiemy w jakiej kolejności gracz odwiedzi poszczególne światy i jakich dokona wyborów. Przez to poświęcamy kompletną kontrolę nad historią, a tu w przypadku standardowych powieści, to autor ma nad akcją stuprocentową władzę. Każde posunięcie każdej postaci, jest znane autorowi i ten wie w jaki sposób wpływa to na głównego bohatera, w jaki sposób podkreśla pewne aspekty. W skrócie gry są szersze i o wiele bardziej się w nich rozbudowuje postaci i świat, ale sama historia musi pozostać bardziej płaska, gdy w książce limity w przedstawianiu realiów służą jedynie ukazaniu głębi.
Druga różnica to oczywiście sam proces tworzenia. Powieść jest najczęściej indywidualnym wysiłkiem, autor tonie lub wypływa dzięki własnym umiejętnościom. Sam otrzymałem mnóstwo pomocy od swoich redaktorów, ale ostatecznie książki były wynikiem mojej osobistej wizji. Tworzenie gry to najczęściej kreatywna praca setek ludzi, artystów, projektantów, programistów, animatorów czy scenarzystów. Ostateczny produkt to wypadkowa działań grupy, wspólnej wypracowanej wizji, w którą każdy miał swój indywidualny wkład. Trzeba poświęcić część siebie, by odczuć wieź wspólnoty, w której dzieli się i buduje własne pomysły wraz z innymi utalentowanymi i twórczymi ludźmi.
P: Czy „Path of Desrtuction” to pierwsza powieść w serii? Czy zobaczymy więcej Dartha Bane’a?
DK: Mam nadzieję. Niczego nie obiecując, powiem otwarcie, że saga Bane’a nie kończy się na wydarzeniach tej książki. Z chęcią spędziłbym więcej czasu na rozwijanie tej postaci, ale to nie ja o tym decyduję. Mam nadzieję, że fani poczują to samo i że „Path of Destruction” spowoduje takie zapotrzebowanie na Dartha Bane’a, że któregoś dnia szara sieć złapie mnie ponownie za ramię i zagoni do pracy.
P: Zasada dwóch. Jak ten system może zadziałać, skoro istnieje w jednym czasie jedynie dwóch Sithów i mają nadzieję by przetrwać. Każdy wypadek mógłby w nagły sposób zakończyć istnienie zakonu, bo przecież nawet adepci Mocy nie są odporni na wypadki.
DK: Trzeba być uważnym, by nie upraszczać Zasady Dwóch. Z jednej strony to właśnie ta filozofia pozwoliła ukształtować historię galaktyki. Ale pod jej podstawowym poziomem, znajdują się kolejne, głębsze i bardziej kompleksowe, które często nie wpadają w oko za pierwszym razem. Nie chcę tu zdradzać za dużo szczegółów, gdyż zrobiłem to w tej książce, ale po krótce jest to kwestia do samego podejścia do Mocy i kreowania rzeczywistości przez indywiduum. Oczywiście wypadek może cię wytrzebić, ale skoro jesteś potężny na tyle by być Mistrzem Sithów, musisz wierzyć, że dzięki Ciemnej Stronie Mocy, jesteś w stanie tego wypadku uniknąć. A fakt, że filozofia ta spowodowała, że zakon Sithów przetrwał tysiąc lat, jest chyba najlepszym dowodem, że system ten ma swoje zalety.
P: Skąd czerpałeś pomysł na Bane’a?
DK: Z tego co pamiętam Bane po raz pierwszy pojawił się w serii komiksów Dark Horse’a, ale moja decyzja pisania o nim jako głównej postaci była wynikiem rozmów z redaktorami. Komiks przedstawił postać, ale nie była ona w nim pierwszoplanowa. Oczywiście była to postać intrygująca, ale dla mnie ważna była możliwość opisania jak Bane ewoluuje w potwora, którym ostatecznie się stał.
P: Jaki był wpływ ludzi z LucasBooks na projekt?
DK: Oczywiście interweniowali w pewien sposób, by mieć pewność, że książka będzie zgodna z resztą Gwiezdnych Wojen. „Path of Destruction” to wprowadzenie do nowej ery w Gwiezdnej Sadze, a przynajmniej dla książek, więc ważne było by można było odczuć, że to jednak są Gwiezdne Wojny i pojąć jakąś ciągłość…
Na początku swej pracy gdy rozwijałem historię, otrzymałem wiele pomocy od edytorek Shelly Shapiro z Del Rey i Sue Rostoni z Lucasfilm. Pracowałem nad zarysem, a one mi odpisywały, więc poprawialiśmy wszystko i tak dalej. Ale gdy przeszedłem do fazy pisania, pozwoliły mi już samemu wypłynąć lub zatonąć.
P: A jak ewoluowało twoje spojrzenie na Moc, w szczególności na Ciemną Stronę, wraz z pisaniem powieści?
DK: Większość wizji było stworzone już na potrzeby KOTORa. Ale dla mnie największym przełomem było zrozumienie, że sama filozofia Ciemnej Strony nie jest równoważna ze „złem”,. To raczej filozofia o potędze jednostki, niż akceptacji kolektywnego dobra. Ale trzeba zrozumieć jak zwodnicza, może być ciemna strona, i gdzie pogrzebane jest prawdziwe niebezpieczeństwo. Nikt nie chce być czarnym charakterem, ale dzięki powieści, mam nadzieje, że czytelnicy lepiej zrozumieją jak się nim faktycznie staje.
P: Skoro ciemna i jasna strona Mocy, to dwa różne aspekty tego samego, czemu nie można ich zbalansować? Czyli innymi słowy, czemu nie ma trzeciej grupy, ani Jedi, ani Sithów, którzy operowaliby w szarej strefie między nimi? Nie wiem oczywiście czy jesteś w stanie na to odpowiedzieć, ale zawsze mnie to interesowało.
DK: Myślę, że są tacy ludzie. W KOTORze pojawia się Jolee Bindo, i on moim zdaniem ma właśnie tę skazę bycia szarym Jedi. Moim zdaniem kluczowa różnica między ciemną a jasną stroną Mocy jest jej postrzeganie. Czy jest to wielkie otaczające nas pole energii, któremu służmy, sprawiając by działała przez nas? Czy też może narzędzie, które możemy użyć do własnych celów? Trudno jest pogodzić ideę bycia potężnym indywiduum za wszelką cenę, z poświeceniem samego siebie dla dobra jakiejś grupy. Te filozofie nie są kompatybilne, dlatego właśnie jest tak mało szarych Jedi.
P: Czy było ciężko napisać książkę, której główny bohater jest antybohaterem? Czy musiałeś przejść choć trochę na ciemną stronę, by móc to napisać?
DK: To było wyzwanie, tym bardziej, że nie chciałem wybielić Bane’a kompletnie. To potwór i chciałem by go tak postrzegano. Ale z drugiej strony chciałem by czytelnicy mu sprzyjali, rozumieli go i jego motywy. A z przechodzeniem na ciemną stronę, nie było tak trudno, jak ci się zdaje. Pamiętaj o tym, że ciemna strona z natury rzeczy nie jest zła, to raczej indywidualizm, który może być bardzo dobrą i pożądaną rzeczą. Samorozwój, pewność, osiąganie swoich celów przez swoje decyzję i ciężką pracę – to szlachetne cechy charakteru. Problem w tym, że ta cnotliwość jest zjadana przez chciwość i nienawiść.
Przyp. Tłum. Drew nie odrobił dokładnie swoich lekcji, albowiem Darth Bane po raz pierwszy pojawił się w powieści, a dokładniej adaptacji powieściowej
Mrocznego Widma. Potem było opowiadanie Kevina J. Andersona -
Darth Bane: Odrodzenie zła, a dopiero na końcu komiks
Jedi vs Sith.
KOMENTARZE (10)