Star Wars – „A New Hope” - Nowa Nadzieja. Film na dużym ekranie, w HD, powrót do lat dziecinnych, gdy po raz pierwszy zobaczyłem ten film w kinie. I został ze mną na zawsze. Na dodatek wyświetlany w filharmonii w Nashville, Tennessee, z orkiestrą grającą na żywo. Tutaj nie było co się długo zastanawiać, trzeba jechać. W końcu, 600 mil to nie jest tak daleko.
Koncert w neoklasycystycznym (choć mającym niespełna 15 lat) budynku Schermerhorn Symphony Center. Gra tutejsza orkiestra symfoniczna, jedna z najbardziej utytułowanych w kraju – 24 nominacje i 13 nagród Grammy w dorobku. Dyrygentem jest równie utytułowany Constantine Kitsopoulos, dyrygujący na całym świecie, między innymi w Carnegie Hall, Alice Tully Hall czy Royal Albert Hall.
Sama oprawa koncertu jest imponująca. Wszak zjeżdżają się miłośnicy Staw Wars z całego kraju i nie tylko. Liczące ponad 1800 miejsc audytorium wypełnione praktycznie w całości. Rekonstruktorze z 501 legionu – Midsouth Garrison zapraszają do robienia pamiątkowych zdjęć. Bary serwują drink „Darth Vader” – krystalicznie przejrzysty i czerwony, niczym miecz mrocznego lorda. Można też kupić pamiątkowe koszulki i czapeczki, promujące cała serię koncertów – za rok „The Empire Strikes Back”, „Return of the Jedi” w 2020 oraz „The Force Awakens” w 2021. Szkoda tylko, że nie będzie PT, a szczególnie „Ataku klonów” – a przecież to tam jest „Across the Stars”.
Publika typowo fanowska - sporo ludzi w tematycznych t-shirtach (ja też), ale są osoby w garniturach (z obowiązkowym krawatem bądź spinką z motywem SW) sukniach wieczorowych (z obowiązkową fryzurą „na Leię” vel nauszniki). Są też poprzebierane całe rodziny, na przykład Leia w parze z Obi Wanem i małym waderkiem... Mamy reprezentowaną każdą grupę wiekową – zarówno tych którzy jak ja zaczynali przygodę w kinie od „Star Wars”, jak i 6-7 letnie dzieci. Doskonała organizacja – stewardzi-wolontariusze kierują na konkretne piętro i odprowadzają na numerowane miejsce.
I wreszcie – zaczyna się. Najpierw trochę o samym filmie. Na wielkim ekranie to jednak zupełnie co innego niż w domu, nawet jak mamy duży telewizor to samo oddziaływanie przestrzeni daje zupełnie inne wrażenie. No i sam film, zupełnie się nie starzeje. Dalej jest to świetna przygodowa historia, która po prostu w „kinie” smakuje lepiej. Nawet gdy to kino jest salą filharmonii. I efekty, które 40 lat temu wbijały w fotel, też się dalej bronią.
Ale, creme de la creme, czyli muzyka. Mało kto zdaje sobie sprawę, że „Nowa Nadzieja” wyznacza epokę, gdy znowu filmy zaczęto ilustrować muzyką symfoniczną. Wcześniej królował Jazz, rock lub elektronika. I dopiero John Williams, polecony Lucasowi przez Spielberga, wyznaczył nowy trend. I jakkolwiek muzyka ta nie była komponowana do grania w filharmonii, to jednak sala koncertowa, z jej akustyką i przestrzenią jest miejscem, gdzie brzmi ona najlepiej.
I zaczyna się. Czołówka „Foxa” już wzbudza świetne, pozytywne emocje. Potem lecą napisy i na ekran wtacza się „Devastator”. Efekt nie do powtórzenia w domu, nawet na sprzęcie z najwyższej półki i dedykowanym pomieszczeniu, nie do powtórzenia też w najlepszym kinie. Muzyka dominuje, opowiada historię a obrazy jej tylko towarzyszą. „Imperial Attack”, motyw księżniczki Lei czy w końcu „Binary Sunset” vel “The Force Theme”. Czasami muzyka dominuje też ponad dialogami, ale lecą napisy, to raz, a dwa – przecież każdy z fanów zna dialogi na pamięć, więc to żadna przeszkoda. I dochodzimy do momentu gdy Sokół Milenium wlatuje – z mocnym muzycznym akcentem – do wnętrza Gwiazdy Śmierci. I… antrakt. Oraz oklaski.
Przerwę można wykorzystać wychodząc na taras, aby podziwiać panoramę Nashville z dominującą „Sauron Tower” vel „Batman Tower”, skorzystać z licznych barów wewnątrz budynku opery, lub po prostu podyskutować o tym, co się przed chwilą działo.
I część druga – ponownie jak w części pierwszej – to muzyka opowiada historię. Walka Sokoła z TIE-fighterami to zupełnie nowy poziom doznania. I całkowicie zasłużona burza oklasków dl orkiestry. Bo im się słusznie należy. Oraz, jestem trochę zły, bo jak będę to ponownie oglądał w domu, to już nie będzie to samo.
Następnie „przegadane” sceny na Yavin – dziwne uczucie gdy muzyka nie jest na pierwszym planie – no i atak na Gwiazdę Śmierci. I coś, na co wcześniej nie zwracałem uwagi (ale, kino w w PRL miało dźwięk jaki miało, a w domu też się to inaczej odbiera) – w momencie gdy Y-wingi wlatują w korytarz, orkiestra przestaje grać. Słychać tylko szum silników i wystrzały. Ta cisza też robi niesamowite wrażenie po tak wspaniałej ilustracji muzycznej pierwszej fazy ataku. Ale trwa to tylko chwilę, orkiestra zaczyna ponownie grać, końcowa faza ataku, i to jest naprawdę coś, co trudno zapomnieć, i końcowy temat z dekoracji. Koniec, Burza oklasków. I pierwszy raz, gdy nikt nie wstaje i nie wychodzi, czekając do końca napisów, aż orkiestra przestanie grać. Oraz znowu oklaski, gdy na „liście płac” pojawia się nazwisko Wiliamsa. I ostateczna owacja na stojąco dla orkiestry na sam koniec, prezentacja poszczególnych sekcji. To już niestety koniec. I trzeba czekać niecały (na szczęście) rok na kolejny, podobny koncert. Bo że warto pojechać, nie mam najmniejszej wątpliwości.
KOMENTARZE (4)