TWÓJ KOKPIT
0

Holo z oficjalnej :: Newsy

NEWSY (151) TEKSTY (0)

<< POPRZEDNIA     NASTĘPNA >>

O „Star Wars Costumes: The Original Trilogy” słów kilka

2014-12-04 17:10:56 oficjalna



Brandon Alinger to autor nowego albumu o kostiumach z klasycznej trylogii. Podzielił się on na oficjalnym blogu swoimi przemyśleniami i wspomnieniami związanymi z powstawaniem tegoż dzieła.

Jedną z najlepszych rzeczy przy pisaniu „Star Wars Costumes: The Original Trilogy” było studiowanie prac Johna Mollo. Mollo jest jednym z nielicznej grupy osób, która może dumnie oświadczyć, że pracowała bezpośrednio z George'em Lucasem przy projektowaniu oryginalnych „Gwiezdnych wojen”, co daje mu wyjątkową perspektywę postrzegania filmu i tego co stało się później.

Poza napisaniem słowa wstępnego do tej książki, Mollo był bardzo pomocny w moich poszukiwaniach. Znalazł czas na przeprowadzenie kilku międzykontynentalnych rozmów telefonicznych i grzecznie zaprosił mnie, bym go odwiedził w jego domu w Wielkiej Brytanii. Tam pokazał mi kilka swoich oryginalnych notatek ze spotkań z Georgem Lucasem i wyjaśnił swój respekt wobec kryształowej wizji postaci jaką miał reżyser. Mollo wspomina „Nową nadzieję” jako jeden z najbardziej zabawnych doświadczeń w jego pracy.

Podczas gdy wygląd kluczowych postaci „Nowej nadziei” został już ustalony przez Lucasa i twórcę konceptów Ralpha McQuarriego zanim Mollo rozpoczął pracę, to potem polegała ona na doszlifowaniu wczesnych projektów jak i stworzeniu wielu sił rebelianckich i imperialnych. Mollo pracował ręka w rękę z George'em Lucasem przy wszystkich rozwijanych kostiumach. Zaczynając od początków 1976 ta para miała cotygodniowe spotkania na których recenzowano najnowsze szkice i projekty.

– Moim modus operandi jest szkicowanie. Bawię się różnymi pomysłami – mówi Mollo. Dowód można znaleźć studiując ilustracje projektów, gdzie każda strona posiada wiele małych szkiców w różnych kształtach, formach, stylach zawierających elementy kostiumów. – Jeśli George’owi coś się spodobało to mówił, że to lubi, i to było to – dodaje Mollo.



Podczas gdy Mollo sprawia, że proces brzmi łatwo, naprawdę potrzeba było dużego wysiłku, by stworzyć i ciągle wybierać spośród pomysłów, które ostatecznie ukształtują wizualną estetykę filmu. Stroje zostały połączone podobnym designem nie przez przypadek. Przykładem jest paleta kolorów kostiumów.
– Schemat kolorów podstawowy był taki, by źli mieli czarny lub szary, z wyjątkiem szturmowców, którzy byli biali, a dobrzy mieli ziemskie kolory, płowe i białe – mówi Mollo.

Lucas wybrał wygląd postaci tak by współgrały z innymi elementami środowiska.
– Pracowałem bardzo ciężko nad całym wymiarem kolorów filmu – wspomina Lucas. – Technologia przeciw naturze. Cały technologiczny świat osadziłem w czerni i bieli, a organiczny w kolorach brązu.

Reżyser wiedział, że kolory kostiumów powinny mieć jakieś znaczenie, nawet tylko podświadomie.
– Chciałem by Luke i Ben i inni ludzie na Tatooine byli ubrani w brąz. Kostium Luke’a nie jest biały, to bardzo jasnobrązowy kolor. Strój księżniczki jest biały, ponieważ jest ona częścią technologicznego świata. Technologia nie jest twarzą zła, może być zarówno dobra jak i zła.

Ta dyrektywa odnosiła się także do droidów.
– Zastanawialiśmy się czy C-3PO nie powinien być jedwabno-chromowy jak roboty w „THX-1138” – kontynuuje Lucas. – Lubiłem odcienie chromu, ale uznałem, że C-3PO był bardziej ludzki niż roboty, więc uznaliśmy, że należy go uczynić częścią ludzkiej palety kolorów.

– Kolor to bardzo, bardzo trudna rzecz do użycia w kostiumie – dodaje Mollo, który wybrał wszystkie tekstylia do filmu. Czuł, że wybory kolorów Lucasa były idealne dla realistycznego świata. – Jasne kolory nie działają najlepiej w filmie, w szczególności czerwień i niebieski. George zawsze myślał o estetyce.

Wspominając swoją pracę z Lucasem, Mollo wyjaśnia, że relacje między reżyserem a projektantem były bardzo treściwe.
– Jako projektant, rzeczy które chcesz robić najchętniej robisz nie pytając o nie specjalnie, czy prosząc o pozwolenie, ale to jest codzienny proces. Jesteś przywiązany do czegoś, ale nie zawsze można ten pomysł użyć. Musisz interpretować scenariusz najlepiej jak możesz – mówi.

Mollo powrócił jako projektant przy „Imperium kontratakuje” choć nie dostał Oskara za swój wkład w oryginalny film. Wciąż trzymał się jednak tych samych zasad w sequelu jak w oryginalnym filmie, poprawił też wygląd znanych już postaci, zaprojektował też stroje dla nowych miejsc jak Hoth czy Miasto w Chmurach. To był ostatni film „Star Wars” Johna Mollo. Przy „Powrocie Jedi” podjęto decyzję by produkować kostiumy (w większości nowe) w Kalifornii a nie Londynie.

W moich rozmowach z Johnem Mollo zaskoczyło mnie to jak bardzo te projekty kostiumów w filmach są świadomie zamierzone. W tej skromnej opinii autora jest jakiś bagatelizowany geniusz. Mam szczerą nadzieję, że ukazany przeze mnie opis kostiumów w „Star Wars Costumes: The Original Trilogy” ukaże zarówno genialność kostiumów jak i ich twórców.


KOMENTARZE (4)

„Obcy” i „Gwiezdne Wojny”

2014-11-17 08:39:15



Tym razem na warsztat Bryana Younga poszedł nie jeden, a właściwie dwa filmy. Chodzi o „Obcego - ósmego pasażera Nostromo” (Alien) Ridleya Scotta oraz „Obcy – decydujące starcie” (Aliens) Jamesa Camerona. W obu przypadkach ważne jest nie tylko jak te filmy wpłynęły na sagę ale też ile zawdzięczają sadze.

Ostatnio w mojej głowie są głównie horrory, więc myślałem o jednym z moich ulubionych dreszczowców, „Obcy – decydujące starcie” Jamesa Camerona z 1986. Jest to naładowany akcją sequel bez wątpienia genialnego filmu Ridleya Scotta – „Obcy” z 1979 i opowiada historię Ellen Ripley i drużyny kolonialnych marines, którzy badają LV-426 i zagrożenie ze strony obcych tamże.

Łatwo jest zauważyć w „Ataku klonów” wpływ stworów i projektów z „Obcych” który odbija się echem Geonosjananach, podobnie jak i tunelach pełnych śpiących i ruszających się istot, ale ta inspiracja rozrasta się niemożebnie, gdy spojrzymy na kilka odcinków „Wojen klonów”. Pierwszym ważnym krokiem z pewnością będzie siódmy i ósmy odcinek z drugiego sezony „Legacy of Terror” i „Brain Invaders”.

W Legacy of Terror Anakin i Obi-Wan wchodzą do geonosjańskich katakumb szukając legendarnej Królowej Geonosjan. Im głębiej prowadzą szturmowców klony w tunele, tym bardziej odcinek przypomina coraz bardziej przepełnione akcją sekwencje z filmu „Obcy – decydujące starcie”, gdzie klony wchodzą w rolę kolonialnych marines. Gdy już w końcu znajdują Królową Geonosjan, wygląda ona bardzo podobnie jak królowa obcych z którą Ripley walczy pod koniec filmu. Oryginalna kukiełka była arcydziełem kina zbudowanym przez studia Stana Winstona, a film dostał nagrodę Akademii za efekty wizualne.

W następnym odcinku, Brain Invaders, Ashoka podróżuje z Barissą Offee by dostarczyć zapasy medyczne, gdy potomstwo Geonosjańskiej Królowej wpływa na jej załogę. Jest uwięziona na okręcie gwiezdnym, walczy o życie, a każdy członek jej załogi, w tym towarzysząca jej padawanka Barrisa Offee ulegają złu na okręcie. Ostatecznie, zupełnie jak Ellen Ripley w pierwszym „Obcym”, Ahsoka musi walczyć sama by pokonać zagrożenie, które ją uwięziło.

Prawdopodobnie mój ulubiony hołd do „Obych – decydujące starcie” z „Wojen klonów” pochodzi jednak z odcinka piątego sezonu – Eminance. Odcinek zaczyna się niemal w ten sam sposób co „Obcy – decydujące starcie”. W obu przypadkach okręt protagonisty dryfuje w kosmosie, dopóki ktoś nie otworzy drzwi i nie odkryje ocalałych. W obu przypadkach migotliwy, niebieski pył pokrywa wszystko, a pasażerowie śpią. Wizualnie, początek „Obcych – decydujące starcie” oraz „Eminence” pasują wspaniale i sprawiają, że „Wojny klonów” to jeden z moich ulubionych seriali wszechczasów.

Dodatkowo ważne jest, że filmy o Obcym może nie byłby tym czym są dziś, gdyby nie „Gwiezdne Wojny”. Ridley Scott powiedział w dokumencie „The Force is With Them: The Legacy of Star Wars”:
- [„Gwiezdne Wojny”] wpłynęły na mnie, gdy tworzyłem „Obcego”. Uznałem, że lepiej pchnąć to jeszcze dalej, tworząc [estetyczne] uczucie bardziej przypominające prowadzenie ciężarówki. To spowodowało, że zmieniłem zdanie o 180 stopni z tego co uznałem wcześniej za ciekawe i warte zrobienia w moim następnym filmie, którym był „Obcy” [po zobaczeniu „Gwiezdnych Wojen”].

I gdy estetyka „Gwiezdnych Wojen” zainspirowała Ridleya Scotta by uczynić świat Obcego niczym kierowanie ciężarówką, zainspirowało to także Jamesa Camerona by porzucić dokładnie tę profesję. Cameron wspomina w tym samym dokumencie.
- Byłem naprawdę napełniony energią dzięki „Gwiezdnym Wojnom”, no i rzuciłem moją posadę kierowcy ciężarówki i powiedziałem, ze jeśli chcę to robić, to powinienem zacząć. To mi dało wielkiego kopa i stałem się filmowcem.

Trudno sobie wyobrazić dziś wygląd współczesnego kina, gdyby Ridley Scott nie zrobił „Obcego”, a James Cameron nie wszedł w ogóle w przemysł filmowy. Dzięki „Gwiezdnym Wojnom”, dostaliśmy nowy wspaniały świat wspaniałych filmów.

Dla tych, którzy są zainteresowani obejrzeć „Obcego” i „Obcy – Decydujące starcie” warto pamiętać, że to filmy z kategorii R, ze względu na przemoc i język. Ale i tak oba oglądałem ze swoim dziećmi, choć było to miejscami przerażające, to jednak bez wątpienia wspaniałe przeżycie.



Na koniec jeszcze jedna ciekawostka. Trzeci film – „Obcy 3” (Alien³) z serii także ma reżysera, na którego wpłynęły „Gwiezdne Wojny”. A jest nim David Fincher, który pracę w przemyśle zaczynał w Industrial Light and Magic i pracował przy „Powrocie Jedi”. Dodatkowo scenografem jest tam Norman Reynolds a jedną z ról gra Ralph Brown.
KOMENTARZE (2)

Historia „Tarkina”

2014-11-14 08:21:17



Autor James Luceno postanowił napisać na oficjalnej kilka swoich przemyśleń związanych z jego najnowszą powieścią Tarkin, wydanej nakładem Del Rey.

To historia, którą już opowiadałem I myślę, że teraz się powtarzam. To opowieść o mnie i moim najbliższym przyjacielu, zmarłym Brianie Daleyu; działa się w maju 1977 w małym kinopleksie w północnym New Jersey.

Premierowo film zwany „Gwiezdne wojny” grano dla publiczności składającej się z gdzieś 30 osób. To już nigdy się nie powtórzy. Gdyby jakiś podróżnik w czasie ze smartfonem był tam, może zrobiłby film ukazujący Briana i mnie, z oczami i ustami szeroko otwartymi, zadziwionych tym, co widzieliśmy na ekranie. Dźwięk może uchwyciłby elementy niespodzianek, rozkoszy i uśmiechów. Nasze zanurzenie było tak głębokie, że nie sądzę byśmy wymienili więcej niż dwa słowa ze sobą. Ale gdy film się skończył, właściwie nie rozmawialiśmy prawie o niczym innym przez cały kolejny miesiąc, właściwie przez dwie kolejne dekady, ale to już inna historia. Żaden z nas nie latał z jednej strony galaktyki na drugą jak Han Solo, ale obaj dzieliliśmy przygody, jednak nigdy wcześniej nie doświadczyliśmy czegoś takiego jak „Gwiezdne Wojny”. To było jakby George Lucas zebrał wszystkie najlepsze baśnie, komiksy i filmy popularne na których dorastaliśmy i stworzył fantastykę w taki sposób, że była… prawie prawdziwa. Panienka w opałach, obcy ze święcącymi oczyma, odważne droidy, rycerze dzierżący miecze i Darth Vader, ledwo mogliśmy podziwiać kształt imperialnego niszczyciela, gdy ta ciemna forma wyłoniła się na ekranie.

Był tam też Tarkin – wówczas gubernator Tarkin – dowódca Gwiazdy Śmierci. Zimny jak lód, złowieszczo kalkulujący, szybko odpowiadający na zaczepki dzielnej księżniczki. Brian i ja zastanawialiśmy się kim był ten koleś, który tak zwyczajnie rozkazał zniszczenie planety w jednym momencie a następnie zwracał się do Vadera, jak do szczerego przyjaciela. Z pewnością Tarkin nie był jednym z tych rycerzy Jedi o których wspominał stary, szalony Ben, ale może choć walczył w tych tak zwanych wojnach klonów. Może nawet zwracał się po imieniu do samego Imperatora!

Jak dziwne było, gdy okazało się, że zastanawiam się nad tymi samymi pytaniami 35 lat później, a nigdy wcześniej nie rozmyślałem nad nimi tak głęboko jak ostatniego lata, gdy Lucasfilm poprosił mnie o napisanie powieści koncentrującej się na Tarkinie. Wspominałem o nim w kilku poprzednich powieściach, nawet pojawił się w kilku scenach na jego domowej planecie Eriadu. Telewizyjne „Wojny klonów” potwierdziły to, że walczył podczas galaktycznego kryzysu, a inne powieści uchwyciły Tarkina w latach przed „Nową nadzieją”. Ale moim zadaniem było ukazać jak Tarkin stał się człowiekiem, którego spotkaliśmy na Gwieździe Śmierci, no i jak dowiedział się tak dużo o swoim szczerym przyjacielu, Darthie Vaderze. I o tym właśnie jest ta nowa powieść. Cóż o tym i jeszcze o jednym interesującym szczególe, że faktycznie Tarkin i Imperator są po imieniu. Mam nadzieję, że zaciągniecie się na pokład tej przygody.


KOMENTARZE (21)

Faszystowskie i nazistowskie korzenie szturmowców

2014-11-06 17:25:10 oficjalna



Cole Horton już prezentował nam podobieństwa między Adolfem Hitlerem a Sheevem Palpatinem, oraz nazistami i oficerami Imperium. Teraz zabrał się za sztrumowców.

Imperator jest nikim bez wsparcia sił planetarnych, które wypełniają jego wolę. Ci żołnierze muszą być bezsprzecznie oddani sprawie i swojemu przywódcy. W galaktyce „Gwiezdnych Wojen” to zadanie przypadło imperialnym szturmowcom. Te nie ukazujące twarzy korpusy żołnierzy zainspirowano podobnymi siłami z przeszłości.

Najbardziej znanymi „siłami szturmowymi” było nazistowskie Sturmabteilung, ale formacja oddziałów „szturmowych” poprzedza narodowy socjalizm czy II wojnę światową. W Niemczech SA (Sturmabteilung) przejęło nazwę po małych oddziałach szturmowców używanych przez Niemców podczas ofensyw I wojny światowej. Gdy I wojna światowa zamieniła się w rozciągnięty okopami pat, obie strony szukały nowych sposobów, by przełamać linię obrony wroga. Zorganizowano żołnierzy w nieliczne oddziały, które często uzbrajano w granaty, tak by te oryginalne grupy szturmowe szybko mogły się przedrzeć przez linię wroga i używać kamuflażu oraz efektu zaskoczenia jako swojej przewagi.




Maszerujący szturmowcy Hitlera

Po tym jak w 1918 skończyła się Wielka Wojna, rosnący w siłę ruch narodowych socjalistów ustanowił swoje własne grupy szturmowe w latach 20., by chroniły spotkania partii nazistowskiej. Jak wiele innych często ikonicznych elementów partii nazistowskiej Hitlera, tak i szturmowców nazwan,o adaptując coś z minionych czasów. Przez ten okres, SA rozrosło się w paramilitarne skrzydło partii nazistowskiej. Używano jej do utrzymania porządku, a powszechnie rozpoznawano ją dzięki brunatnym koszulom i czarnym butą. Zarówno SA jak i później SS były istotne w propagandzie partii, która prowadziła do wybuchu wojny. Dzięki kronikom, obrazy maszerujących żołnierzy szturmowych stały się ikonicznymi obrazami faszyzmu, który zainspirowały ikonicznych szturmowców z „Gwiezdnych Wojen”.

Ale Niemcy nie były jednym narodem, który sformował podobne siły po I wojnie światowej. Włochy utworzyły w 1917 Arditi, które odkrywały rolę oddziałów wywołujących wstrząsy, podobnie jak siły szturmowe niemieckiej armii. Po wojnie wielu członków Arditi powiązało się z ruchem faszystowskim Mussoliniego. Podobnie jak Hitler, tak Mussolini umacniał się dzięki swoim paramilitarnym oddziałom znanych jako Czarne Koszule, które wypełniały jego wolę.




Szturmowcy Imperium

Najbardziej znaną grupą szturmowców w galaktyce „Gwiezdnych Wojen” jest 501. Legion. W prawdziwym świecie legion jest największą organizacją kostiumową „Star Wars”, która promuje zabawę kostiumami oraz akcje charytatywne na całym świecie. Współbloger StarWars.Com, Albin Johnson założył tę grupę w 1997 i rozrosła się ona obecnie do ponad 12 tysięcy członków. Nadając nazwę tej ikonicznej grupie fanów, Johnson także sięgnął do przeszłości.
- Coś w mojej głowie zaskoczyło i myślałem o książkach o II wojnie światowej należących mojego taty z czasów, gdy kończył szkołę lotniczą – wspomina syn weterana. – Moją pierwszą myślą było to, że Imperium jest super-wielkie. Filmy stawiają sprawę jasno. Więc jeśli mieli numery oddziałów to one musiały być duże. A jeśli to miał być jakiś numer to musiał być łatwy do zapamiętania, który mógł działać także jako wspaniałe przezwisko. Pierwsze o czym pomyślałem w nazwie to było słowo „walczący”. Zacząłem kombinować coś z tym słowem i uznałem, że 500 to dobry numer. Dodałem do tego jeden by było to bardziej realne. Tak narodziła się „501. Walczący”. Brzmiało dobrze, a ja nie wiedziałem jak to poprawić.




Insygnia 501. Spadochronowego Regimentu Piechoty

II wojna światowa także ma swoją 501. 501. Regiment Piechoty był częścią słynnej 101. Dywizji Powietrznej z II wojny. To oddział spadochroniarzy zrzuconych w Normandii podczas D-Day w czerwcu 1944, później brali udział w operacji Market Garden i walczyli w bitwie o Ardeny w 1945. Podobnie jak inne elitarne jednostki, tak i ta składała się w całości z ochotników, którzy przechodzili rygorystyczny trening przed skokami na spadochronach za linię wroga.

Pomysł żołnierzy ochotników jest wyjątkowo ważny w „Gwiezdnych Wojnach”. Choć armię klonów Republiki stanowili żołnierze stworzeni w tylko jednym celu, Pablo Hidalgo z Lucasfilmu wyjaśnia:
- Szturmowcy to mężczyźni i kobiety tacy jak ty i ja. To ochotnicy – tak to właśnie zobaczymy w serialu „Star Wars: Rebelianci”, Imperium znajduje – lepszą jednolitość pośród żarliwych patriotów, którzy zgłaszają się do służby.
Przekonywanie milionów ochotników w całym Imperium wymaga potężnej machiny propagandowej, a to właśnie nią zajmiemy się w następnym miesiącu.


KOMENTARZE (7)

„Godzilla” i „Gwiezdne Wojny”

2014-10-30 20:46:14



Kolejny japoński wpływ na „Gwiezdne Wojny”, tym razem zarówno na klasyczną trylogię, „Wojny klonów” i kto wie co jeszcze. Odkrywa jak zwykle Bryan Young.

Nie można zaprzeczać, ze japońskie filmy wytwórni Toho zawsze inspirowały George’a Lucasa i świat „Gwiezdnych Wojen”. Oni wyprodukowali wiele najlepszych filmów Akira Kurosawy („Siedmiu samurajów”, „Ukryta forteca” i wiele innych), ale także wyprodukowali filmy z cyklu „Godzilla”. „Godzilla” była odpowiedzą science-fiction na testy nuklearne i kulturę Japonii latach po II wojnie światowej. Godzilla to olbrzymie, prehistoryczne monstrum które zostało ożywione przez testy nuklearne, a potem wyłoniło się z wody i wyrównywało miasta.

Oryginalny film z 1954 (w Japonii wydany pod tytułem „Gojira”) rozpoczął nową falę w filmach o potworach, tworząc fenomen filmów Kaiju, w których zawsze masywne potwory niszczyły wszystko, co spotkały na swojej drodze. Te wszystkie zniszczenia stały się po części inspiracją dla każdej ery „Gwiezdnych Wojen”.





Nie można zignorować wpływu „Godzilli” na „Powrót Jedi”. Rancor według oryginalnej koncepcji miał być zagrany przez człowieka w kombinezonie, efekt taki jak Godzilla. Zagrał go nawet czarodziej od efektów specjalnych Phil Tippet. Jeśli obejrzycie dokument „From Star Wars to Jedi” możecie nawet zobaczyć Tippeta w akcji, który nosi na sobie pełny kostium rancora. Co prawda postać rancora została zmniejszona do takiego rozmiaru, że Tippet mógł nią poruszać ręką, a nie całym ciałem, ale efekt człowieka w kostiumie z oryginalnej „Godzilli” był z pewnością inspiracją walki Luke’a z tym mierzącym trzydzieści stóp monstrum.

Ale na tym nie kończą się powiązania z „Godzillą”. Ci z was, którzy są fanami serialu „Wojny klonów” z pewnością pamiętają odcinek zatytułowany „The Zillo Beast”. Osadzony na Malastare, gdzie siły Republiki dowodzone przez Jedi testują nową broń, która ma zneutralizować droidy, ale zostawić całe biologiczne życie nienaruszonym. Te testy superbroni niespodziewanie wyzwalają na planecie Dugów starożytne stworzenie, o którym myślano, że wyginęło, Bestię Zillo. Nawet nazwa Bestia Zillo nawiązuje do Godzilli. Przynosi ona zniszczenie na Malastare dopóki Jedi nie będą w stanie poradzić sobie z potworem. To jeden z najśmieszniejszych odcinków „Wojen klonów”, w którym pozwolono sobie na to by był kompletnym filmem o potworze w regularnym odcinku serialu. Nawet plakaty tego odcinka miały przypominać stare plakaty do filmów Kaiju.

A dla tych którym podobała się najnowsza inkarnacja Godzilli, jest coś extra-specjalnego na horyzoncie. Gareth Edwards, człowiek który stał za kamerą nowej „Godzilli” robi samodzielny film „Star Wars”, który napisze Gary Whitta. Ile będzie on mieć wspólnego z filmami o potworach jak Godzilla? Tego nie wie nikt. Ale z pewnością jeśli w opowieści zostanie przywołana walka z wielkim potworem, Edwards jest odpowiednim człowiekiem, który sprosta temu zadaniu.

Każde pokolenie może pokochać filmy o Godzilli za wiele rzeczy. Obejrzałem niektóre z nich z moim 12-letnim synem i wzbudziły one u niego zdrową fascynację gigantycznymi potworami.


KOMENTARZE (2)

O nowej adaptacji trylogii dla młodzieży

2014-10-20 17:32:17 oficjalna



W tamtym tygodniu nakładem wydawnictwa Disney Lucasfilm Press pojawiła się nowa adaptacja klasycznej trylogii widzianej oczyma Luke’a Skywalkera dedykowana młodszym czytelnikom. Odpowiada za nią Tony DiTerlizzi, który postanowił trochę napisać o swojej pracy na oficjalnym blogu. Książka została wydana w dwóch wersjach, zwykłej (kosztuje 19,99 USD) oraz limitowanej (100 USD).

Gdybym mógł się cofnąć do 1977 i pokazać siedmioletniemu Tony’emu, superfanowi „Star Wars”, kopię książki „The Adventures of Luke Skywalker, Jedi Knight”, głowa Tony’ego wybuchłaby niczym Gwiazda Śmierci. Podczas mojej kariery wiele razy odczuwałem wpływ oryginalnych filmów na moją rozrastającą się wyobraźnie młodego artysty i pisarza. Moje dziecięce uwielbienie tych filmów ewoluowało w zamiłowanie mistycznych opowieści. Prawdę mówiąc, gdy rozwijałem „Kroniki Spiderwick” często używałem „Gwiezdnych Wojen” jako stenografii by wyjaśnić punkty fabuły czy archetypy postaci. Na przykład Hogsqual (hobgoblin oportunista) był oznaczony jako nasz Lando Calrissian. Podobnie w „Spiderwick” eksplorowaliśmy tematy gniewu i tego jak może wpływać, na kontrolę czy czyjeś akcje, nie inaczej jak Ciemna Strona Mocy. Natomiast jako ilustrator staram się, by autentyczne budowanie świata widoczne w uniwersum George’a Lucasa było obowiązkowym składnikiem, który przesiąka moje wszystkie książki.

Gdy Lucasfilm poprosił mnie, bym wziął wizjonerskie koncepty Ralpha McQuarriego i opowiedział na nowo historię Luke’a Skywalkera dla młodszych czytelników, to było więcej niż honor dla mnie. Podziwiałem prace Ralpha, odkąd po raz pierwszy skopiowałem jego rysunki z mojej własnej kopii The Art Of Star Wars (tej z oślimi uszami). A ponieważ nie ma go już wśród nas, chciałem oddać hołd dziedzictwu Ralpha, więc zasługuje on na to by nowe pokolenie poznało jego bogaty, artystyczny geniusz. Chciałem by jego malunki zostały reprodukowane w największej możliwej skali, a każda strona rozkłada się w jego niewątpliwą paletę. Dla tych większych obrazów, uprosiłem ludzi z archiwów Lucasfilmu by przygotowali skany wysokiej rozdzielczości jego oryginalnych dzieł. To coś co jest normą w produkcji i projektowaniu książek z obrazkami, ale nie było zrobione z pracami Ralpha (!).





Mam nadzieję, że w „The Adventures of Luke Skywalker, Jedi Knight” przyjaciele fani, zarówno młodzi jak i starzy, poczują dokładnie to samo kiedy po raz pierwszy weszli w… odległą galaktykę.

Nie mogę się cofnąć do 1977, ale mogę powiedzieć, że to jest 40-coś jest na księżycu Endor. Nie tylko mogę dzielić się moją ulubioną opowieścią z dzieciństwa z moją siedmioletnią córką, ale też mogę dodać specjalną limitowaną edycję tej książki do mojej domowej biblioteki „Star Wars”. Limitowana wersja zawiera trzy dodatkowe rysunki McQuarriego, które zostały wybrane sponad 200 obrazów przechowywanych w archiwach Lucasfilmu. Wybrałem te obrazy, które moim zdaniem oddawały najpełniej zakres możliwości Ralpha, od zręcznych statków kosmicznych walczących nad Gwiazdą Śmierci po bujne środowisko Dagobah, czy bezwzględne gangi obcych łowców nagród spacerujących przy zachodzie słońca na Bespin. Wiec usiądź sobie ze swoim młodym Padawanem (lub wewnętrznym Jedi) i baw się słowami i obrazami z oryginalnej klasycznej trylogii „Gwiezdnych Wojen”. I niech Moc będzie z tobą.


KOMENTARZE (4)

Klasyka kina: „Casablanca”

2014-10-15 16:59:24 oficjalna



„Casablanca” Michaela Curtiza to bez wątpienia jeden z najważniejszych obrazów, który powstał w czasach II wojny światowej. Film ten na stałe zagościł w światowej kinematografii, do dziś jest uznawany nie tylko za kultowy, lecz także wpływowy. Wielu twórców świadomie nawiązywało do tego dzieła, lub parodiowało je. Są wśród nich bracia Marx, Woody Allen, Steven Soderbergh, ale także i George Lucas. Część wpływów „Casablanki” w sadze próbuje wyśledzić Bryan Young.

Jeśli istnieje film, którego akcja dzieje się w całości w najohydniejszej przystani łajdactwa i występku, to z pewnością jest to „Casablanca”, obraz który całkowicie zasłużenie zgarnął nagrodę Amerykańskiej Akademii Filmowej w kategorii Najlepszy Film w 1942. [A także za scenariusz i reżyserię – przy. tłum.] Ten ponury, ale jakoś optymistyczny film został osadzony, jak i nakręcony w samym środku II wojny światowej, akcja dzieje się w marokańskim mieście, którego nazwa to tytuł filmu. Tu prawo jest tak elastyczne jak wysokość łapówki, którą jesteś w stanie dać władzą. Żołnierze Vichy pracujący pod rozkazami swojego skorumpowanego kapitana, regularnie przetrząsają ludzi, aresztują ich pod dowolnymi zarzutami, robią kpią sobie z prawa. To miasto, z którego nie można wyjechać bez odpowiedniej wizy, a w „Casablance” wyjechanie jest bardziej niebezpieczne niż pozostanie w niej.

Film jest o Ricku, granym przez Humphreya Bogarta, amerykańskim łajdaku, który myśli tylko o sobie, ale nawet nie zdaje sobie sprawy z tego jak bardzo jest sentymentalny. Jest właścicielem baru, który odwiedzają wszyscy, kiedy dziewczyna, Ilsa (Ingrid Bergman) wchodzi w jego życie, wnosi w nie coś co może być jego pewnym patriotyzmem.

Film jest arcydziełem, ale trudno zaprzeczać, że miał wpływ na „Gwiezdne Wojny”, podobnie jak wiele innych filmów wojennych. Po pierwsze Mos Eisley i Casablanca mogłyby się udawać wzajemnie. Oba są osadzone właściwie w Północnej Afryce, mają podobną architekturę. Casablanca to centrum półświatka, gdzie ludzie uciekają by zostać zapomnianymi, zupełnie jak Ben Kenobi opisuje Mos Eisley w „Nowej nadziei”.

„Rick’s Cafe Americain” to miejsce tego typu, w którym łotr jak Han Solo mógłby zastrzelić grożącego mu kolesia w stylu Greedo, a całe życie w barze ani by drgnęło po tym jak zadano w nim śmierć. „Rick’s” to także miejsce gdzie zdesperowani ludzie uciekają od Nazistów, płacą przemytnikom by ich zabrali tam gdzie mogą. Sprawia to, że zastanawiam się, czy Wuher nie jest przypadkiem dawno zagubionym romantykiem, który walczył po stronie Republiki w czasie Wojny klonów…

W takim miejscu kryminalnego półświatka potrzeba też czarnych charakterów. Sydney Greenstreet gra pomniejszy szwarccharakter w „Casablance” zwany Signor Ferrari, grubasa noszącego fez, który jest przywodzi wszystkim nielegalnym działanią w Casablance, przez co jest wpływowym i respektowanym człowiekiem. Czyż nie jest zastanawiające, że wczesne koncepty Jabby Hutta ukazywały go noszącego fez? Jabba okazał się jednak bardziej odrażający i zły niż Signor Ferrari, któremu urok przychodził z łatwością. Ale to nie jedyna postać Lucasfilmu zainspirowana Singor Ferarri. George Lucas i Steven Spielberg wiele o nim mówili jako inspiracji dla Belloqa, wroga Indy’ego w „Poszukiwaczach Zaginionej Arki”.

Ale chyba najbardziej istotną inspiracją „Casablanki” którą da się znaleźć w „Gwiezdnych Wojnach” jest lustrzane odbicie postaci Ricka i Hana Solo, dochodzącego do momentu, w którym nie jest pewny czy zamierza kogoś ocalić, czy nie. Rick prowadzi bar, nie ma długów, chce się trzymać z dala od konfliktów między dwoma frakcjami, znaleźć swoją drogę. Joseph Campbell powiedziałby, że on odmawia zewu przygody, wybierając drinka, ale siły które stara się ukryć, jego lepsza natura, której zaprzecza w końcu się ujawniają. Jego cynizm znika, zastąpiony heroizmem. Być może nie było lepszego wzoru na Hana Solo niż postać tak kompleksowa jak Richard Blaine.

„Casablanca” to film, który prawie jest obowiązkowy do obejrzenia w moim domu. To przepiękny obraz, jeden z najlepszych scenariuszy jaki powstał przypadkiem w starym systemie studiów. Bogart i Bergman lśnią na ekranie, a postaci drugoplanowe w szczególności Greenstreet, Peter Lorre i Claude Rains pozostają inspirujące. Oglądałem to z moimi dziećmi i wydawało mi się, że im się spodobało, ale spędziłem też dużo czasu z przyzwyczajeniem ich do mojego unikalnego, gustu filmowego. Od tego może zależeć, czy warto pokazać ten film dzieciom,ale jeśli obejrzycie ten film z pewnością znajdziecie powiązanie z wszechświatem „Star Wars”.

A jeśli interesuje was wgłębienie się jeszcze bardziej, nie mógłbym nie polecić komentarzy Rogera Eberta, który znajduje się na większości fizycznych kopii „Casablanki”.


Ale film ten inspirował nie tylko klasyczną trylogię, czy „Indianę Jonesa”. Inspirował tak Mos Espę jak i Mos Eisly, ale na prequelach odbił jeszcze jeden istotny ślad. „Casablanca” to także obok „Przeminęło z wiatrem” jeden z najbardziej znanych, klasycznych melodramatów. Wpływ innych czynników, w szczególności na „Nową nadzieję” jest oczywiście widoczny, ale to wątek melodramatyczny został w dużej mierze przejęty przez „Gwiezdne Wojny”. Gdy George Lucas i Jonathan Hales siadali do scenariusza „Ataku klonów” nie raz padały stwierdzenia, że będzie to „Casablanca” Lucasa. I poniekąd była. Część dialogów między Padme a Anakinem jest ewidentnie inspirowana tymi z „Casablanki”, próbuje utrzymywać ich styl, przenosząc go w klimaty SF. Tyle, że filmowi z 2002 trudno oddać ducha wojennego romantyzmu z lat 40., zwłaszcza gdy Hayden Christensen i Natalie Portman nie są w stanie wejść w role Bogarta i Bergman. Sam wątek miłosny jest też widoczny w relacjach Hana i Lei w klasycznej trylogii, tam jednak aktorzy potrafili zaprotestować, bądź znaleźć inny sposób, by wiarygodnie przedstawić niektóre, stylizowane dialogi, czego niestety nie udało się osiągnąć w Epizodzie II.
KOMENTARZE (0)

„Rebelianci” a II wojna światowa

2014-09-29 17:50:02 oficjalna



Tym razem Cole Horton na tapetę wziął nowy pojazd z serialu „Rebelianci” i jego inklinacje z II wojną światową.

Za kilka krótkich tygodni, serial „Star Wars: Rebelianci” będą mieć swoją premierę na kanałach Disney Channel i Disney XD. Przedstawią publiczności grupę nowych bohaterów walczących z Galaktycznym Imperium w mrocznych czasach przed wydarzeniami „Gwiezdnych Wojen: Części IV: Nowej nadziei”. Domem dla tych nowych przygód jest nowy koreliański okręt, zmodyfikowany VCX-100, lekki frachtowiec nazwany „Duch”. Choć sam projekt pojazdu jest nowy, jego projekt bazuje na wskazówkach z przeszłości.



Jak „Sokół Millennium” dzieli wizualne podobieństwa z większym bombowcem B-29, tak „Duch” został zainspirowany przez wcześniejszy amerykański bombowiec. Pablo Hidalgo, członek Lucasfilm Story Group, wyjaśnia, że „Duch” jest jak „Sokół Millennium” w wielu miejscach, także w czerpaniu inspiracji z prawdziwej, historii którą można dotknąć. Producent wykonawczy Dave Filoni dodaje:
- Zobaczycie coś pomiędzy wycentrowanym kokpitem bombowca B-17 a „Sokołem Millennium”.



Boeing B-17G Flying Fortress (zdjęcie udostępnione przez US Air Force)

B-17 był znany jako Latająca Forteca, dzięki całemu arsenałowi obronnych karabinów maszynowych. Planiści wojskowi zamierzali uzbroić bombowiec tak mocno, żeby załoga mogła się obronić przed myśliwcami podczas lotu na miejsca zrzutu. Byli tak pewni defensywnych zdolności Fortecy, że na pierwsze misje wysyłano je bez eskorty myśliwców. Pozostawienie sami sobie, obsada bombowca musiała używać karabinów maszynowych, by odeprzeć atakujących wrogów.



Ben Burtt nagrywa dźwięki B-17

„Duch” jest podobnie uzbrojony jak B-17. Na przedzie dzioba „Ducha” znajduje się wieżyczka ze stanowiskiem strzelniczym uzbrojona w podwójne działo laserowe umieszczone u dołu. Jest to powielenie uzbrojenia z B-17G, najbardziej popularnego wariantu Latającej Fortecy na niebach II wojny światowej. Wcześniejsze wersje B-17 nie miały tych dolnych wieżyczek, co sprawiało, że bombowiec był bezbronny przy frontalnym ataku.

Na wierzchu „Ducha” znajduje się wieżyczka grzbietowego działa laserowego, która może obracać się o 360 stopni. Stąd ekipa Rebeliantów zwalcza myśliwce które atakują z góry. Wieżyczka znów przypomina górne stanowisko z B-17 z czasów II wojny światowej. Dodatkowo mały prom zwany „Widmem” ochrania „Ducha” od ataków z tyłu. Jest przydokowany do rufy większego „Ducha”, można stamtąd używać własnych dział, by strzelać zza ogona. B-17 były podobnie uzbrojone dzięki tylnym strzelcom, którzy chronili bombowiec przed myśliwcami atakującymi zza samolotu.



Ale okręt jest niczym bez pilota, a to Hera Syndulla jest właścicielką „Ducha”, którym lata. Ma stylowy pomarańczowy strój, no i gogle stylizowane na te z II wojny światowej.


Oficjalnie premiera „Rebeliantów” także w Polsce odbyła się w ten weekend. Telewizyjna premiera będzie w przyszły. Disney XD zacznie regularnie nadawać serial w USA od 13 października.
KOMENTARZE (5)

Niemiecki ekspresjonizm

2014-09-24 17:21:17 oficjalna



W tej odsłonie cyklu o filmach, które w jakiś sposób inspirowały „Gwiezdne Wojny” Bryan Young zajął się klasyką klaski. „Metropolis” Fritza Langa, dzieło niemieckiego ekspresjonizmu, uznane także przez UNESCO (znajduje się na liście „Pamięć Świata”). Obraz znajdujący się na watykańskiej liście 45 filmów propagujących szczególne wartości moralne, religijne i artystyczne. Film, który w dniu premiery został przyjęty z mieszanymi odczuciami i stał się klapą finansową, a było to jedno z najdroższych dzieł kinematografii tamtych czasów. W dodatku cenzura domagała się usunięcia kilku scen, w tym tych związanych z okultyzmem. W rezultacie obecnie jest kilka wersji tego filmu. A najważniejsze, że jest to jeden z pierwszych, pełnometrażowych i ważnych filmów science-fiction.

Dla każdego kto kiedykolwiek spojrzał na plakat do filmu Fritza Langa „Metropolis” jest całkiem jasne, że zainspirował on Ralpha McQuarriego, gdy ten projektował i malował See-Threepio. „Metropolis”, który miał premierę w 1927 jest powszechnie uznawany za pierwszy pełnometrażowy film science-fiction, opowiada historię klasy pracującej rządzonej przez tyranicznego dyktatora imieniem Joh Frederson.

Dla kogoś, kto nie widział tego filmu, łatwo będzie uznać, że projekt plakatu był największą inspiracją dla sagi Star Wars, ale jak się zgłębimy w obraz okazuje się, że podobieństw jest dużo więcej. Choćby miasto Metropolis jest rozległe w stylu art deco, sięgające tak wysoko, jak można sobie tylko wyobrazić. Od razu przypomina się planeta-miasto Coruscant. Pomijając styl, nawet paleta odcieni w tym czarno-białym, niemym filmie jest podobna do Coruscant, gdzie rozkwitają kolorowe światła.

Maszyny w podziemnym mieście zdają się coś robić, ale ich praca jest prawie absurdalna. Nawet zestawienie ujęć wydaje się zdecydowanie bardziej ostrożne w niemych filmach niż dziś, więc nie jest niespodzianka dla mnie, że George Lucas studiował ten film by uchwycić techniki montażu i efektów specjalnych Langa. Jedną z rzeczy, którą George Lucas robi najlepiej, jest sprawienie by uwierzyć, że maszyny, którymi manipuluje się na ekranie, są prawdziwe i pracują, gdy operują nimi postaci, a ponieważ „Metropolis” to chyba pierwszy taki przykład w kinie, więc nawiązanie zdaje się być oczywiste.

Innymi kropkami, których nie trzeba łączyć jest prawa ręka Rotwanga. Rotwang to wynalazca robota w stylu Threepio, a jego mechaniczna prawa dłoń jest schowana w czarnej rękawicy. Przypomina trochę to historię Threepio i Anakina Skywalkera, z motywem czarnej rękawicy który pojawia się w całej sadze Star Wars.

Projekty i warstwa wizualna to nie jedyne rzeczy, które „Metropolis” dzieli z „Gwiezdnymi Wojnami”. Jest mnóstwo elementów fabularnych, wspólnych dla tych dwóch dzieł. Największym będą zmagania niższej klasy, które przypominają Sojusz Rebeli, w swojej walce z tyranią klasy wyższej. Wzniecają rebelię która ma poprawić ich los, ale zostają oszukani przez roboty wyglądające jak ich przywódcy, które zostały wysłane przez klasę rządzącą by zmylić i zrujnować buntowników. Ta dwoistość sobowtórów rozbrzmiewa echem w podzielonej naturze Anakina Skywalkera i Dartha Vadera, z jednej strony zimnej maszyny służącej z złu, z drugiej człowieka z najlepszymi intencjami wypływającymi z jego ludzkiego, bijącego serca.

W filmie znajdują się także absurdalne, podniecające sceny taneczne i inne przykłady ekscesów klasy rządzącej, które natychmiast przywołują porównanie do tańców urządzanych na życzenie Jabby w „Powrocie Jedi”.

Tematyczne tezy „Metropolis” także są poniekąd odzwierciedlone w sadze „Gwiezdnych Wojen”. Ludzie i maszyny to z jednej strony ręce społeczeństwa, natomiast klasa wyższa w tym równaniu jest umysłem. Dopóki nie znajdzie się mediator, który pogodzi oba światy, wygrywa tyrania. Poza wspomnianymi numerami tanecznymi, film jest odpowiedni dla widowni w każdym wieku, oczywiście dopóki mają cierpliwość siedzieć i oglądać niemy film.

Pomiędzy rękoma i rozumem musi pośredniczyć serce.
KOMENTARZE (1)

Nowy świt powieści Star Wars

2014-09-22 17:20:11



Jennifer Heddle wraca do swojego zwyczaju i postanowiła przy okazji premiery nowej powieści, czyli A New Dawn Johna Jacksona Millera podzielić się kilkoma przemyśleniami na jej temat z czytelnikami.

Pracowanie nad książkami „Star Wars” to i tak już ekscytujące doświadczenie, to zawsze nowa możliwość do opowiedzenia wspaniałych opowieści w mojej ulubionej fikcyjnej galaktyce. Ale proces powstania „A New Dawn” Johna Jacksona Milllera, które jest dostępne już we wszystkich księgarniach, to coś zdecydowanie innego. Autor, redaktorzy z Del Rey i ja mogliśmy pracować z Lucasfilm Story Group oraz producentami serialu „Rebelianci”. To było wielkie przedsięwzięcie jeśli chodzi o współpracę, a to z tego co wiem to dopiero początek niesamowitej przygody czytelniczej, którą wam przedstawimy.

„A New Dawn” to oficjalny prequel serialu „Rebelianci”, który opowiada historię o tym jak Kanan Jarrus i Hera Syndulla poznali się i zaczęli działać razem. Jest to uznawane za kanon w takim samym stopniu jak odcinki serialu. Wiedza o tym to dość ciekawe doświadczenie, ale nie zmieniło ono ani na trochę podejścia Johna Jacksona Millera. On, podobnie jak wszyscy z nas, którzy są zaangażowani w fikcję „Gwiezdnych Wojen”, chce tylko opowiedzieć wspaniała historię, która wciągnie czytelników i rozszerzy horyzonty. Myślę, że udało mu się to osiągnąć w sposób fenomenalny w „A New Dawn”.


Tu chcę być zrozumiana, to jest w większości książka Johna. On wymyślił historię, tło, wszystkie postaci, które nie są Kananem i Herą. To co producenci „Rebeliantów” (Dave Filoni, Simon Kinberg i Greg Weisman) oraz Story Group byli w stanie dostarczyć to spojrzenie na to co czyni Kanana i Herę, skąd się wzięli i dokąd zmierzają. Możliwość bezpośredniego kontaktu z tymi wyjątkowo kreatywnymi umysłami i rozmowy o postaciach, które stworzyli to coś bezcennego. Myślę, że John zrobił niesamowicie wspaniałą robotę starając się odtworzyć kim Kanan i Hera są, bez obejrzenia choćby jednej klatki zdjęciowej. A to wszystko dzięki wspaniałej kooperacji jaką otrzymaliśmy. Wspomniałam na naszym panelu na San Diego Comic-Conie, jak wdzięczna jestem, że Dave i John mogli ze sobą bezpośrednio porozmawiać o tych postaciach, no i że John szybko zrozumiał, co Dave chce przekazać, dodając do tego własne pomysły, co prowadziło do kolejnych komentarzy od Dave’a, a to do kolejnych od Johna… to było niesamowite kreatywne doświadczenie.

Producenci oraz Story Group zatwierdzili nam ostatecznie dopracowaną historię Johna dodając jednocześnie kilka cennych sugestii. Dave Filoni nawet łaskawie dostarczył przedmowę. To jest historia o tym jak Kanan i Hera się spotkali. I to jest bardzo dobra opowieść.

Ale to też opowieść o Skelly’m, weteranie Wojen klonów, który spędził większość swego życia starając się, by jego głos został usłyszany, gdy nikt nie chciał go słuchać. No i o Zalunie, Sullustance będącej ekspertem od inwigilacji, która wierzy, że Imperium to nowy szef, ale jednocześnie stary, dopóki jej oczy nie otworzą się naprawdę. No i Rea Sloane, imperialnej kapitan zdeterminowanej by wyrobić sobie nazwisko w nowym porządku, by się odróżnić tym od jej ojca polityka. Świat Gorse to postać sama w sobie, nawet jeśli tylko połowa jego ziem jest widoczna w świetle dnia. No i jeszcze jest nowy szwarccharakter do nienawidzenia, z własną historią.

Jestem dumna z tej książki. Dumna ze sposobu w jaki pracowaliśmy razem, pomocy której udzielili nam ludzie z bardzo zajętymi kalendarzami, oraz ciężkiej pracy i serca, które John włożył w pisanie, no i wspaniałej okładki Douga Wheatleya. Mam nadzieję, że to najlepsza droga by ogłosić nowy świt. I mam nadzieję, że się z tym zgadzacie.


KOMENTARZE (15)

Oficerowie Imperium a naziści

2014-09-12 18:49:48



Po tym jak Cole Horton porównał Palpatine’a do Adolfa Hitlera, teraz zajął się marynarką imperialną...

W zeszłym miesiącu zabrałem się za analogie między powstaniem Imperium Galaktycznego i Trzeciej Rzeszy. W tym miesiącu mamy czas na to, by przenieść punkt ciężkości z dyktatorów na indywidua, które sprawiają, że Imperium funkcjonuje. A sercem tego co sprawia, że Imperium działa, są imperialni oficerowie, zimna i wydajna grupa, która w wielu miejscach była inspirowana wydarzeniami II wojny światowej.

Fakt, że faszyzm inspirował wygląd i klimat Imperium to nie żaden sekret. Właściwie to twórca „Gwiezdnych Wojen” George Lucas nawet w komentarzach do „Imperium kontratakuje” nazywa imperialnych oficerów „Nazistami”. Dokładnie wspomina ich militarystyczny strój:
- Naziści noszą właściwe dokładnie ten sam strój, który użyliśmy w pierwszym filmie i są zaprojektowani tak by wyglądać bardzo autorytarnie, bardzo imperialnie.

Ten motyw jest ważny i jest jednym z definiujących ten okres „Gwiezdnych Wojen” tematów.
- Zobaczycie, że z czasem oficerowie nie pojawiają się właściwie w filmach o Republice, tymi trzema pierwszymi – mówi Lucas. – Nie ma tego militarystycznego wyglądu w pierwszych trzech filmach, bo tam to Jedi są tymi, którzy strzegą pokoju we wszechświecie, a nie wojsko.

W projektowaniu wyglądu tych postaci, historia odegrała istotną rolę. Projektant kostiumów John Mollo dostał za zadanie stworzenia wyglądu tych złych sług Imperium. Mollo szukając inspiracji swoich projektów patrzył wstecz.
- Nie spoglądaliśmy na żaden konkretny film, ale mieliśmy mnóstwo książek. Były to science fiction, także filmy, ale też książki o II wojnie światowej, o Wietnamie czy o japońskich zbrojach. – Wskazówki były jednoznaczne. – George wypowiadał się dość ogólnie – mówi Mollo. – Przede wszystkim chciał, by imperialni wyglądali na efektywnych, totalitarnych faszystów, a Rebelianci jak dobrzy, tacy trochę wyciągnięci z Westernu czy US Marines. Powiedział: „Masz bardzo trudne zadanie tutaj, bo nie chcę, by ktoś zwrócił uwagę na kostiumy. One mają wyglądać znajomo i nieznajomo jednocześnie.”

Dokładny krój mundurów z pewnością był rozpoznawalny, ale nie bazował dokładnie na ubiorach z II wojny światowej. Paleta kolorów w Imperium faktycznie w zamierzeniu miała być faszystowska, ale to dużo wcześniejsze pruskie mundury wojskowe zainspirowały projekty Johna Mollo. Koszula i spodnie noszone przez oficerów Imperium bazują na mundurach niemieckich ułanów, dywizji konnych lansjerów którzy poprzedzali nazistowskie Niemcy. Ten styl mundurów był używany aż do końca I wojny światowej, ale z pewnością nie był znakiem rozpoznawczym III Rzeszy.

Nawet aktorzy, którzy nosili te kostiumy mają pewne powiązania z II wojną światową. Kenneth Colley, który grał admirała Pietta, opowiada krótką historię o tym jak dostał rolę.
- Szef castingu „Imperium kontratakuje” znał mnie – relacjonuje Colley. – Poprosił mnie bym spotkał się z Irvinem Kershnerem, który jak mi powiedział, będzie robił sequel „Gwiezdnych wojen”. Nie widziałem jeszcze „Gwiezdnych wojen” w tym czasie, ale widziałem czym były, więc się zgodziłem. Pamiętam jak wszedłem do jego biura i Irvin powiedział do mnie: „Szukam kogoś, kto przestraszyłby Adolfa Hitlera!”. Potem zmierzył mnie od stóp do głów i kontynuował: „Tak, myślę, że to ty.”
Natomiast o samym odgrywaniu roli Colley mówi:
- Oczywiście mieli pewien pomysł na ludzi Dartha Vadera w których rozbrzmiewały echa Gestapo lub przynajmniej faszyzmu, ale to też sposób w jaki podszedłem do tej roli.

Poza filmami Star Wars, II wojna światowa zainspirowała także jedną z najbardziej ikonicznych postaci z Legend. Mówiąc o swojej książce „Dziedzicu Imperium” autor Timothy Zahn wyjaśniał jak rozwinął postać Wielkiego Admirała Thrawna.
- Chciałem, by szwarccharakter w „Dziedzicu” był przywódcą wojskowym, w przeciwieństwie do gubernatora, Moffa czy Sitha. Ale zwykły admirał był zbyt pospolity. Dlatego właśnie Wielcy Admirałowie.
Ten tytuł pochodzi z jednego najsłynniejszych opracowań II wojny światowej.
- Pierwszy raz spotkałem się z tym tytułem przypadkiem przy niemieckiej marynarce w „The Rise and Fall of the Third Reich” Williama L. Shirera – mówi Zahn.

A jesienią zobaczymy „Rebeliantów” a tam nowe Imperium i jego oficerów.


KOMENTARZE (11)

Jak „Strażnicy galaktyki” inspirowali „Gwiezdne Wojny”

2014-08-25 17:07:26 StarWars.Com



Tym razem Bryan Young poszedł do kina na nowy film, czyli Strażników galaktyki. Film oczywiście nie mógł inspirować ani prequeli ani tym bardziej klasycznej trylogii, ale gdy patrzymy na kino jako historię inspiracji, to faktycznie pełni rolę post-Gwiezdnych Wojen.

Teraz już chyba każdy wraz z kuzynostwem z pewnością już widział nowy film Marvela „Strażnicy galaktyki”. Recenzje filmu były jednomyślne w chwaleniu go, czym z pewnością sobie na to zasłużył. Dla mnie osobiście, nie widziałem żadnej tak fajnej przygody w kinie odkąd ostatni raz widziałem na ekranach „Gwiezdne Wojny” – „Mroczne widmo 3D” jeśli to się liczy.

Nie jest niespodzianką, że film przypomina ludziom naszą ulubioną odległą galaktykę. James Gunn znalazł swój własny sposób by zrobić film jak „Gwiezdne Wojny”, wspomniał o tym w rozmowie z Den of Geek:
- Moim celem była moja wersja „Gwiezdnych Wojen”. Kiedy się zastanawiałem, czy zrobić ten film, szansa na zrobienie czegoś takiego stanowiła jedną z rzeczy, które wciągnęły mnie na pokład. Nie tylko „Star Wars”, ale też „Poszukiwacze Zaginionej Arki” i inne filmy tego typu. Kochałem je, gdy byłem dzieckiem. Chciałem zrobić film, który by sprawił, że ludzie poczują się w ten sam sposób jak ja się czułem. Nie chodzi o to, że chciałem aktywnie przypominać coś, co już istniało, ale chciałem to wszystko zmiksować. Tak patrząc w przyszłość. To właśnie mój film łączy z tamtymi filmami, bardziej niż cokolwiek innego. „Poszukiwacze” czy „Gwiezdne Wojny” były nowymi wersjami seriali z lat 30., mam nadzieję, że moi „Strażnicy” zrobili coś podobnego, bazowały na tamtych filmach ale jednocześnie tworzyły coś nowego.

A to jest dokładnie to o czym są moje artykuły, śledzenie filmowego DNA, które doprowadziło do powstania „Gwiezdnych Wojen”, a w szczególnych przypadkach zostało potem powielone przez nowe pokolenie filmowców w ich własnych filmach. W wywiadzie dla NPR Gunn dodaje:
- Dorastałem kochając wysokobudżetowe, spektakularne filmy, czyli „Gwiezdne Wojny” zmieniły moje życie jako dzieciaka. Wiecie, najbardziej istotne dziś produkcje są jednocześnie naprawdę widowiskowe. To są filmy, które dziś ludzie idą oglądać w kinach.

Podobieństwa między tymi filmami głównie są w strukturze i tonie. W obu widzimy fragmenty światów, które ledwo możemy poznać, zanim nasi bohaterowie odlecą do następnego miejsca. No i zupełnie jak w większości „Gwiezdnych Wojen” finalna bitwa rozgrywa się na wielu płaszczyznach: okręt przeciw okrętowi, osobisty pojedynek między członkami rodziny, bitwa naziemna. No i całość zmierza do potencjalnego zniszczenia całej planety. Postać Chrisa Pratta, Star-Lorda, jest bardzo podobna do Hana Solo, to facet, który widzi jedynie czubek własnego nosa, ale odkrywa, że pod powłoką jest całkiem spoko kolesiem. No i powiedzmy sobie szczerze, czy szop Rocket mógłby w ogóle pojawić się na ekranie bez okrutnych, ale i cudownych Ewoków, które wybrukowały mu tę drogę? No i fakt, że Rocket dostaje pomocnika w stylu Chewbaccy – Groota? Doskonałość. I nawet nie dam się wciągnąć w dyskusję o tym jak George Lucas zainspirował scenę po napisach.

Bardziej niż wszystko inne „Strażnicy Galaktyki” to zabawa. Może największym wpływem „Gwiezdych Wojen” jest to, że tu skondensowano każdy zabawny moment z sagi i dostarczono nam go w skoncentrowanej dawce?

Ale na tym wszystko się nie skończy, nie znaczy, że „Strażnicy galaktyki” nie będą inspirowały „Gwiezdnych Wojen”. Gary Whitta, jeden ze scenarzystów samodzielnych filmów „Star Wars” twittował o dziele Jamesa Gunna przez cały weekend, nazywając je:
- To wszystko, co kocham w chodzeniu na filmy. To było jakby mieć cewkę, która wprowadza zabawę i eskapizm. W bardzo dobry sposób.

Ale zanim dowiemy się czy „Strażnicy Galaktyki” będą wpływać na „Gwiezdne Wojny”, tak jak „Star Wars” wpłynęło na nich, mamy niesamowitą okazję zobaczyć tą zabawną kosmiczną przygodę w kinach. A za to możemy podziękować fanowi „Gwiezdnych Wojen” Jamesowi Gunnowi.


KOMENTARZE (14)

Adolf Hitler

2014-08-19 22:05:42 StarWars.com



Tym razem Cole Horton zajął się postacią Adolfa Hitlera, ale przede wszystkim skupił się na jego drodze do władzy absolutnej, która w pewien sposób zainspirowała Lucasa w prequelach. Jednak pomimo podobieństw między tym co osiągnął Hitler i Palpatine, warto pamiętać, że sam Lucas mówił o kilku historycznych inspiracjach, w tym także Napoleonem, Juliuszem Cezarem czy Oktawianem Augustem. Jednak Horton jako historyk specjalizujący się w II wojnie światowej postanowił się skupić na podobieństwach między Lordem Sithów a kanclerzem III Rzeszy.



Właściwie od relatywnie anonimowej postaci stał się niespodziewanie kanclerzem, który dostał nieprzeciętną władzę, rozwiązał senat i zbudował w sekrecie armię wydajniejszą niż jakakolwiek inna istniejąca. Zakończył też istnienie republiki, zastępując ją swoim nowym porządkiem, takim w którym miał nieograniczoną władzę. Brzmi znajomo? Pewnie dlatego, że to nie tylko historia z „Gwiezdnych Wojen”, ale także i z II wojny światowej.

W sadze „Gwiezdnych Wojen” jej twórca George Lucas ukazał jak demokratyczna Republika jest powoli manipulowana, by dać nieograniczoną władzę Lordowi Sithów, kanclerzowi Palpatine’owi. W „Zemście Sithów” Lucas eksploruje pytanie:
– Jak przeobrazić demokrację w tyranie w burzy oklasków? Nie przez zamach, ale przy aplauzie? – mówi Lucas. – To historia Cezara, Napoleona czy Hitlera.

Wydarzenia „Zemsty Sithów” są upiornie podobne do prawdziwej historii Adolfa Hitlera. Amerykańska reporterka Dorothy Thompson miała okazję być świadkiem nowej strategii Hitlera, który wraz ze swoją partią dochodził do władzy w Berlinie. Zamiast obalić z przemocą niestabilną Republikę Weimarską, która rządziła Niemcami po I wojnie światowej, Hitler przejął kontrolę nad Niemcami używając legalnych środków. Korespondentka z Berliniu w latach 30. Zaczynała rozumieć, że:
– Nie ma już potrzeby organizowania marszu na Berlin.
Ani organizowania zamachu stanu, którego Hitler próbował już wcześniej. Tym razem jak pisała Thompson – ruch Hitlera miał zamiar przegłosować dyktaturę! Co jest samo w sobie fascynującym pomysłem. Wyobraźcie sobie, że kandydat na dyktatora przekonuje suwerennych ludzi by zagłosowali za oddaniem mu swoich praw.

W obu przypadkach zarówno Palpatine, jak i Hitler byli kanclerzami zanim stali się dyktatorami. Adolf Hitler ugrał na niestabilności Republiki Weimarskiej wystarczające poparcie, by stać się kanclerzem Niemiec w 1933. Palpatine zbił kapitał na niestabilności Republiki, wykorzystał możliwości i stał się kanclerzem podczas „Mrocznego widma”. Lucas tłumaczy:
– Chociaż Palpatine uczynił już pierwszy krok i stał się kanclerzem, w II Epizodzie zobaczymy następny krok, a w III jeszcze kolejny.

Następnym krokiem była konsolidacja władzy przez przyznanie specjalnych uprawnień. Dla Palpatine’a ta okazja pojawiła się wraz z rozpoczęciem wojny klonów widzianej w „Ataku klonów”. Tam Jar Jar Binks proponuje, by Palpatine przejął nadzwyczajne uprawnienia dopóki nie zostanie rozwiązany kryzys z Separatystami. Także w reakcji na kryzys Hitler przejął nadzwyczajną władzę po pożarze Reichstagu w 1933. Po dekrecie Hitlera, Reichstag i Reichsrat przegłosowały coś co jest znane jako Ustawa o pełnomocnictwach (Ermächtigungsgesetz), które dawały kanclerzowi efektywną władzę ustalania praw z pominięciem tych dwóch ciał legislacyjnych. Oba ciała nie przetrwały długo nowych rządów. Senat Republiki, przemianowany potem na Senat Imperialny zakończył swoją działalność podczas „Nowej nadziei”, kiedy wielki Moff Tarkin ogłosił:
– Imperator rozwiązał radę ostatecznie.

W Niemczech Hitler rozwiązał Reichsrat, ciało legislacyjne które reprezentowało niemieckie samorządy. Historyk Ian Kershaw dodaje:
– Nie było politbiura, rady wojennej, gabinetu (od 1938), junty wojskowej, senatu czy zgromadzenia ministrów, które by pośredniczyły lub sprawdzały jego rządy.
Po rozwiązaniu ciał legislacyjnych, zarówno Hitler jak i Palpatine mieli wolność w działaniu tak jak chcą. W obu przypadkach obaj nowo wybrani kanclerze byli w stanie poprowadzić swój lud do wojny wykorzystując przy tym stworzoną w sekrecie armię. W przypadku Palpatine’a ta armia to oczywiście armia klonów stworzona na kilka lat przed wybuchem wojen klonów. W Niemczech to tajne dozbrojenie zaczęło się na lata zanim Hitler został kanclerzem. W wyniku traktatu wersalskiego z 1919 Niemcom zabroniono budować wielu narzędzi wojennych. By obejść te restrykcje, Niemcy budowali swoje U-Boaty w Hiszpanii i Finlandii, pracowali nad samolotami w Rosji, trenowali pilotów, no i produkowali w domu czołgi udając, że to traktory rolnicze.

Mając skonsolidowaną władzę i potężne wojsko w swoich rękach, obaj Hitler i Palpatine mogli rządzić swoimi ludźmi za pomocą strachu. Historyk John Keegan streszcza sytuację w Niemczech:
– W całym imperium Hitlera panowały przymus, represje, kary, akcje odwetowe terror i eksterminacja, będące narzędziami którymi nazistowskie Niemcy rządziły okupowaną Europą.

W fikcyjnym wszechświecie „Gwiezdnych Wojen”, Tarkin streszcza sytuację w Epizodzie IV słowami:
– Strach utrzyma lokalne systemy.

Pod koniec obaj Hitler i Palpatine użyli swojej władzy, by skończyć żywot swoich republik i obwieścić ich własny Nowy Porządek. W przypadku Palpatine’a jego Galaktyczne Imperium zostało ogłoszone podczas wydarzeń „Zemsty Sithów”. W przypadku Hitlera oficjalne proklamowanie jego nowego porządku miało miejsce w 1941, wiele lat po tym jak już jako kanclerz dostał pełnię władzy i wciągnął świat w II wojnę światową.


Tak na marginesie, to w Starwarsówku temat Hitlera pojawiał się parę razy. Oczywiście najbardziej znane pojawienie to „Indiana Jones i Ostatnia krucjata”, gdzie w rolę Adolfa wcielił się Michael Sheard (swoją drogą wcielał się w tę postać nie po raz pierwszy). Ale kanclerza III Rzeszy grał także Alec Guinness w „Hitler – ostatnie 10 dni” (1973). Także Liam Neeson grał tę postać w serialu historycznym „The Great War and the Shaping of 20th Century” (1996).
KOMENTARZE (7)

O filmie, który inspirował Allstona

2014-08-13 17:13:33 StarWars.Com



Tym razem Bryan Young ponownie zabrał się za inspiracje filmowe książek „Star Wars”, a konkretniej to jednego z nieżyjących już twórców Aarona Allstona (zmarł w lutym br.). Temat Allstona nie jest przypadkowy, na odbywającym się niedawno Comic-Conie część fanów postanowiła uczcić pamięć tegoż autora, ubierając się przy tym w tropikalne koszule, jakie zwykł nosić. O tym, co się kryje za tymi koszulami wspominał kiedyś Troy Denning.




Raz na warsztatach pisarskich zapytałem autora „Gwiezdnych Wojen” Aarona Allstona o jego ulubiony film.
– „Pole bitwy” – odpowiedział.
Myślę, że wiele można powiedzieć o ludziach po ich odpowiedziach, a Aaron nie był tu wyjątkiem.

Po pierwsze, to był film o którym nigdy wcześniej nawet nie słyszałem. Zapisałem go sobie w moim notatniku i poprzysiągłem sobie, że dowiem się dlaczego jeden z moich ulubionych autorów cenni ten film bardziej niż wiele innych.

Wyprodukowany w 1949 roku „Pole bitwy” (Battleground) powszechnie jest uznawany za pierwszy istotny film zrobiony o II wojnie światowej nakręcony już po jej zakończeniu. W całej serii rozważań o wpływie kinematografii na „Gwiezdne Wojny” wiemy, że filmy o II wojnie światowej miały swój wkład, ale ten przykład wziął mnie z zaskoczenia.

Film opowiada o zżytej ze sobą grupie żołnierzy (w tym niesamowicie młody Ricardo Montalban), którzy muszą znaleźć swoją drogę do obrony Bastogne podczas bitwy o Ardeny.

Oglądając ten film, czytelnicy książek Star Wars Aarona Allstona od razu rozpoznają pewne podobieństwa. Każdy z żołnierzy w kompanii ma powód dla której w niej jest, jedne są bardziej tajemnicze niż inne, oni śmieją się, bawią, żartują w sposób dający pewność, że wywołało to uśmiech na twarzy Aarona.

Ale ważniejsze jest to, że film ukazuje kompanię żołnierzy z pewną grupową dynamiką, którą daje się poczuć w „Eskadrze Widm”, ale też jest zasugerowana w niektórych odcinkach „Wojen klonów”. Żaden z tych żołnierzy nie chce tam być z własnej woli, ale jednocześnie starają się ukazać innym swoją przydatność drobnymi sprawami, a im lepiej się poznają tym bardziej ściągają z siebie powłokę macho, kawałek po kawałku.

Co więcej, film przede wszystkim uderza równowagą między zabawą i smutkiem, w sposób taki, że nie byłem pewien iż to w ogóle możliwe w filmach wojennych z lat 40. czy 50. To równowaga, którą Aaron zawarł w każdej ze swoich powieści „Star Wars”, w szczególności w ostatniej. X-Wingi. Cios łaski to najbardziej dychotomiczna powieść „Star Wars” z najnowszych, która utkwiła w mej pamięci, pełna słodko-gorzkich emocji zamaskowanymi swoistą komedią przez Aarona, który w doskonały sposób bazuje na „Polu bitwy”. Zarówno film (jak i książki Aarona) ukazują absurdy wojny i głębokie przeżycia osób w nich walczących.

Emocje, które przywołuje Aaron w chwili gdy Prosiak miłosiernie zabija są bardzo podobne do emocji odczuwalnych gdy oglądamy jak ważą się losy postaci Ricardo Montalbana.
– Kiedy to zobaczysz, myślę, że się domyślisz dlaczego i myślę, że ci się spodoba – powiedział mi wtedy.

Nigdy nie miałem okazji porozmawiać z nim o tym filmie, ale miał rację. Pokochałem to ale też zrozumiałem jak pisał dynamikę drużyny w swoich książkach o „Eskadrze Widm”.

„Pole bitwy” nie zostało sklasyfikowane, ale jest to film odpowiedni dla każdego, kto potrafi wysiedzieć przez dwie godziny przy czarno-białym filmie wojennym.
Kiedy go zobaczycie, myślę, że zrozumiecie dlaczego to był ulubiony film Aarona Allstona i myślę, że także go polubicie.



Wspomniana scena z Prosiakiem to prawdopodobnie scena z „Linii wroga” Aarona Allstona.
KOMENTARZE (0)

Różowa tajna broń

2014-08-07 16:43:46



Tym razem Cole Horton trochę nietypowo jak dla siebie podszedł do problemu. Zajął się różowymi droidami, które w „Wojnach klonów” wyruszają na tajną misję i zaczął się zastanawiać na ile to w ogóle ma sens, a argumentację czerpie z historii II wojny światowej.

W „Wojnach klonów” przedstawiono telewizyjnym fanom parę różowych astromechów, R2-KT i QT-KT. Zaciekawiony widz mógłby się zastanawiać, co właściwie robi para różowych droidów w tajnej misji w samym środku wojny, czy droidy w kamuflażu nie byłby bardziej odpowiednie jako tajna broń? Ale jak się spojrzy wstecz na II wojnę światową, okaże się, że różowy to całkiem dobry kolor dla wielu tajnych misji.

W odcinku „Wojen klonów” pt. Secret Weapons obserwujemy historię R2-D2 i jego znajomych astromechów, które rozpoczynają niebezpieczną misję przeciw separatystom w samym środku wojen klonów. Jednym z tych droidów, który dołącza do przygód R2-D2 jest różowy droid QT-KT. „QT” to właściwie drugi różowy robot widziany w „Wojnach klonów” i jest oczywiście inspirowany pierwszym, R2-KT.

R2-KT to specjalny droid zbudowany przez klub R2 Builders dla córki Albina Johnsona Katie, który żyje gdzieś w społeczności Star Wars od momentu kiedy dziewczynka odeszła w 2005. Nie tylko prawdziwy droid pojawiał się na różnych imprezach w całym kraju, lecz także różowy astromech wystąpił wśród figurek Hasbro, w książkach Star Wars oraz także w odcinku „Wojen klonów”.

II wojna światowa jest pełna dziwnych opowieści i pozornie szalonych pomysłów. Ale gdy świat jest pogrążony w wojnie i czasy są ciężkie, nawet pozornie szalone rozwiązanie jest warte ryzyka. Tak było w przypadku różowych myśliwców, które latały nad niebem Europy. Różowy okazał się być bardzo efektywnym kamuflażem o zmierzchu i o świcie, w szczególności dla samolotów rozpoznawczych które latały pod warstwą chmur. Na tle czerwonych i różowych chmur samoloty rozpoznawcze były bardzo trudne do zauważenia od dołu, co pozwalało im fotografować z ukrycia pozycję wroga.

Pomysł, by użyć różu jako kamuflażu podczas II wojny światowej pioniersko wykorzystała Królewska Marynarka dzięki lordowi Mountbattenowi, który zauważył dość wcześnie w czasie wojny, że jeden z cywilnych okrętów jego konwoju, wciąż pomalowany na różowo-szary kolor, nie wyróżniał się tak bardzo jak cała reszta. Stąd prosta nauka, że różowy może być mniej zauważalny w słabo oświetlonych warunkach jakie panują o świcie czy zmierzchu. Ten szaro-różowy kolor potem został potem nazwany Mountbatten Pink (różem Mountbattena), okazał się na tyle efektywny, że lord rozkazał przemalować wszystkie okręty pod swoim dowództwem na ten nowy kolor. Ta kolorystka była używana przez cała II wojną światową, a nawet podczas wojny w Zatoce, gdzie niektóre z nowoczesnych brytyjskich myśliwców i cystern są pomalowane na jasnoróżowo.



Pierwszy droid od góry to oczywiście R2-KT, drugi to QT-KT. Samolot na zdjęciu to różowy Spitfire z czasów II wojny światowej.
KOMENTARZE (2)

„Rebel Heist” czyli Star Wars z pewnego punktu widzenia

2014-07-28 17:32:32 StarWars.Com



Tym razem Jen Heddle zajęła się pisaniem o mini-serii komiksowej „Rebel Heist”, która bardzo się jej spodobała ze względu na pomysł. To jedna z ostatnich mini-serii Dark Horse'a.

Przyznaję, bardzo lubię literacką konwencje oglądania znanych postaci oczyma innych. Znacząca seria komiksowa „Marvels” Kurta Busieka i Alexa Rossa jest z pewnością wyznacznikiem jakości tego gatunku. Ta konwencja sprawdzała się także w „Z archiwum X”. Więc jest bardzo bawiła mnie możliwość zobaczenia już samego streszczenie mini-serii komiksowej Star Wars, która aktualnie jest wydawana przez Dark Horse pod tytułem „Rebel Heits”.

Scenarzysta Matt Kindt („Mind MGMT”, „Revolver”) mówił w wywiadach, że jednym sposobem w który mógł podejść do takich ikonicznych postaci jak Han Solo, Luke Skywalker czy księżniczka Leia oraz Chewbacca było sportretowanie ich tak by byli widziani oczami innych, dzięki czemu mógł pozostać wierny swojej osobistej wersji tych nieprzeciętnych bohaterów. Ten pomysł udało mu się świetnie wykonać, zwłaszcza dzięki wspaniałym rysunkom Marco Castiello, Dana Parsonsa i Gabe’a Eltaeba, które towarzyszą jego słowom. Potęguje to także uczucie niepewności naszych nowych protagonistów gdy dochodzi do spotkania z bohaterami, czyli Lukiem, Hanem, Leią i Chewiem, z których każdy wypełnia tylko jedną rolę większego planu, acz szczegóły znane są tylko im samym.

Więc Han Solo widziany oczyma młodego rebelianckiego rekruta jest lekkomyślnym, zadufanym w sobie śmiałkiem, który nic sobie nie robi z tego, że naraża innych na niebezpieczeństwo. Dla doświadczonego szpiega Rebelii, Leia Organa musi być tylko bogatą dziewczyną, która nigdy nie ubrudziła sobie rąk. Imperialny szturmowiec widzi w Chewbacce jedynie dzikiego brutala. Imperialny szpieg wykrywa coś podejrzanego w Luke’u Skywalkerze. Oni wszyscy się mylą, ale jednocześnie mają rację… z pewnego punktu widzenia. Wynikiem historii jest kwintesencja „Gwiezdnych Wojen”.

To co mi się podoba w tej serii to sposób w jaki wniesiono świeżą perspektywę dla naszych znanych bohaterów, jednocześnie pozostawiając ich wiernymi sobie. (Bądźmy szczerzy, czy faktycznie chcielibyście spędzić jedną ze swoich pierwszych misji w Rebelii będąc zdanym na łaskawe humory Hana Solo?). Kocham też pomysł, że nasi bohaterowie są częścią ukłanki, która składa się idealnie razem, a historia podkreśla rolę pracy grupowej i przyjaźni jako siły z którą należy się liczyć. Spoglądanie na nich oczyma osób z zewnątrz sprawia, że jest to zabawniejsze. Posiadając informacje z naszego punktu widzenia, o których bohaterowie nie wiedzą sprawia, że się uśmiechamy i czekamy aż uświadomią sobie kim naprawdę są nasi bohaterowie.

Więc rozważcie zaopatrzenie się w tą serię i spojrzenie na naszych bohaterów z pewnego punktu widzenia. Nigdy nie boli spróbować świeżej perspektywy.


KOMENTARZE (2)
Loading..